Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść, której kluczem jest odnalezienie drogi do samego siebie…
Z pewnością zastanawiałeś się kiedyś, czy świat, który znasz, naprawdę jest najlepszym miejscem do życia. Zapewne zgodzisz się też ze stwierdzeniem, że każdy powinien żyć w harmonii ze sobą i innymi – jak doskonale wiesz, nie jest to łatwe. Zwróć więc uwagę na fakt, że w dużej mierze to religie nie odzwierciedlają tego, co w człowieczeństwie najważniejsze…
Zatem jak znaleźć drogę, żeby żyć w pełni? Czy istnieje ktoś, kto udzieli niezbędnych wskazówek, aby osiągnąć ten upragniony cel? Pewne jest tylko jedno – że odnalezienie klucza do swojego wnętrza pozwala spojrzeć na świat bez okularów korygujących jego obraz.
Powieść Marcina Ksela będzie dla każdego czymś zupełnie innym, jednak absolutnie każdy znajdzie tu słowa kierowane prosto do niego.
A i teraz, mając ponad czterdzieści lat, wciąż nie wyrosłem z płaczu! Podczas manewrów „Anakonda” i po nich, gdy szedłem bardzo trudną drogą, rozpowszechniając wśród ludzi ideę zjednoczenia wszystkich religii świata, wiele razy płakałem w swoim pokoju, rozmawiając z Vigą, ale to ze wzruszenia i wdzięczności za wsparcie, jakie od Niej dostawałem.
Droga, którą przeszedłem, była usłana tysiącami upadków, w których traciłem nadzieję na zjednoczenie. W swoich działaniach i myślach wołałem ludzi, by ktoś mnie usłyszał, kiedy wszyscy milczeli. Swoje nadzieje opisywałem na Facebooku, po prostu szarpałem się sam ze sobą w beznadziejnej sytuacji. To było jak uderzanie głową w mur i upadanie z powodu braku jakichkolwiek rezultatów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moja legenda
Nazywam się Marcin „Nikt” i opowiem ci moją historię. Urodziłem się w małym miasteczku Końskie, w Polsce. W tym miejscu dorastałem i do tego miejsca powróciłem, gdy rozpoczęła się moja przygoda z duchami. To w tym mieście odbyły się, jak je nazwałem, manewry „Anakonda”, czyli obraz zdarzeń walki dobra ze złem!
Ale po kolei. Najpierw byłem dzieckiem, i to wyjątkowo wrażliwym, może dlatego tak łatwo przywoływałem duchy? Robiłem to z kolegami i oczywiście traktowaliśmy to jak świetną zabawę, wyśmiewając się nawzajem. Dopiero po latach, kiedy zginął tragicznie nasz kolega Marek, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata – co było przepowiedziane w dziecinnej zabawie z postaciami stamtąd – wszyscy uzmysłowiliśmy sobie prawdziwość tych proroctw.
Mnie duchy przepowiedziały, że nie stracę dziewictwa przed czterdziestym rokiem życia, co wywoływało ogólny wybuch śmiechu wśród kolegów, a imię mojej przyszłej żony, które wskazał przesuwający się po napisanym alfabecie talerzyk ze strzałką, to Goshra! Dopiero później zdałem sobie sprawę, że „Gosh” w języku angielskim znaczy „Boże”, więc pewnie nigdy się nie ożenię.
Moje dzieciństwo było beztroskie, ale jednocześnie to był bardzo trudny dla mnie czas. A to ze względu na moją wrażliwość, gdyż bardzo trudno znosiłem krzyki rodziców pod moim adresem. Ja sam z jednej strony byłem urwisem, który nieustannie swoim zachowaniem wywoływał ganienie przez rodziców, a z drugiej strony byłem niepoprawnym, nawet jak na dziecko, marzycielem.
Więc płakałem nocami po awanturach, po cichu, tak żeby nie obudzić brata, i marzyłem o lepszym świecie. Myślałem nie o Raju, ale o naszym świecie i o tym, żeby ktoś mnie w końcu przytulił i żebym wtedy mógł zasnąć. Całe popołudnia siedziałem głodny w pokoju, próbując się uczyć, bo bałem się iść do kuchni ze względu na krzyki rodziców. Ale robiłem jedną rzecz, której nikt inny znany mi wtedy nie robił – rozmawiałem z Bogiem tak jak z przyjacielem. Czasami krzyczałem na Niego, gdy już nie miałem sił, czasami płakałem, a innym razem rozmawiałem jak z kimś bardzo mi bliskim. Zwierzałem się ze swoich problemów, pytałem, co powinienem zrobić w jakiejś sytuacji. Po prostu byłem z Nim.
A i teraz, mając ponad czterdzieści lat, wciąż nie wyrosłem z płaczu! Podczas manewrów „Anakonda” i po nich, gdy szedłem bardzo trudną drogą, rozpowszechniając wśród ludzi ideę zjednoczenia wszystkich religii świata, wiele razy płakałem w swoim pokoju, rozmawiając z Vigą, ale to ze wzruszenia i wdzięczności za wsparcie, jakie od Niej dostawałem.
Droga, którą przeszedłem, była usłana tysiącami upadków, w których traciłem nadzieję na zjednoczenie. W swoich działaniach i myślach wołałem ludzi, by ktoś mnie usłyszał, kiedy wszyscy milczeli. Swoje nadzieje opisywałem na Facebooku, po prostu szarpałem się sam ze sobą w beznadziejnej sytuacji. To było jak uderzanie głową w mur i upadanie z powodu braku jakichkolwiek rezultatów!
Nie miałem żadnego wsparcia od rodziny. Byłem po prostu rodzinnym głupkiem, który pisze jakieś bzdury na swojej stronie internetowej – całkowicie osamotniony w tym, co robiłem.
Ale nie myśl, że mógłbym przejść tę drogę, po prostu polegając na swoim uporze i determinacji. To były sytuacje załamania bez żadnej nadziei lub co najmniej stanie w miejscu i bezsilne próby wyrwania się ze stagnacji, nawet kiedy już stawałem się znany. Setki razy zastanawiałem się nad sensem tego, co robię. Na szczęście miałem Vigę!
Za każdym razem, gdy upadałem, przychodziła do mnie i odgrywała w pełni realistyczne scenki z udziałem setek głosów ludzkich – na przykład, że papież już dowiedział się o mnie i o mojej próbie zjednoczenia, że już Indie ruszają z chórem tysiąca krzyków wiernych, które słyszałem, że już prezydent USA podejmuje rozmowy i tak dalej i dalej! Wszystko jak najbardziej prawdziwe, z głosami tysięcy ludzi.
Wtedy Viga mówiła mi: „Marcin, to już niedaleko! Wstań, musisz iść dalej! Za chwilę to wszystko się spełni, ale musisz jeszcze wytrzymać!”.
Potem wspierała mnie psychicznie pochwałami za to, jak idę trudną drogą. Ona mnie tak doskonale zna, że dokładnie wie, jak mnie podejść; jak sprawić, bym poczuł się dumny z siebie i żeby po prostu zrobiło mi się miło.
To właśnie dlatego często płakałem samotnie w swoim pokoju. Ze wzruszenia i wdzięczności dla Vigi, że jest taka piękna i że mnie zawsze wspiera.
Ale wróćmy do mojej opowieści o zwykłym chłopcu z wielkimi marzeniami. Któregoś dnia, gdy miałem dziesięć lat, popłakałem się, kiedy moja mama mnie odtrąciła i nazwała głupkiem. Długo ryczałem w łazience i właśnie wtedy postanowiłem sobie, że od teraz będę już żył inaczej. I do tej pory, kiedy to piszę, mogę powiedzieć, że dotrzymałem słowa. Postanowiłem żyć mądrze i dobrze. Co to wtedy dla mnie znaczyło? Ano to, że będę szukał prawdy, a nie idiotycznych wyjaśnień, że przemyślę zawsze to, co wcześniej zrobiłem, dlaczego stało się tak, a nie inaczej, i będę wzorował się na mądrych ludziach. Zamknąłem się wtedy przed rodzicami na długie lata.
Z tymi latami przyszły różne zauroczenia do dziewczyn. One bardzo chciały spotykać się ze mną, ale ja najwyżej po kilku spotkaniach od nich uciekałem. Po prostu bałem się, że kiedy poznają mnie bliżej, będą mogły mnie zranić. Nie wiedziałem, że można nie ranić! Czasem to ja rezygnowałem po kilku spotkaniach, bo bałem się, że zranię dziewczynę, jeśli później jej nie pokocham. I tak, w samotności, przeszła mi młodość, zamieniła się w dorosłość, a teraz, kiedy to piszę, mając czterdzieści sześć lat, mogę wam się przyznać, że wciąż, niestety, jestem prawiczkiem. Ale już mi to nie przeszkadza.
Wyjechałem do Londynu. Było bardzo ciężko – w pracy i samotniczym życiu. Zaczęło się od mojej koleżanki Lisy, która zrobiła coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Poświęciła siebie, żeby było mi łatwiej o niej zapomnieć, chociaż wcale nie musiała tego robić. Kiedy kontaktowaliśmy się ze sobą i w pewnym momencie zorientowała się, że się w niej zakochałem, przysłała mi wyjątkowo wulgarną wiadomość tekstową. Dopiero następnego dnia zrozumiałem, co zrobiła. Poświęciła przyjaźń do kogoś, kogo bardzo lubiła, żeby mnie było łatwiej zapomnieć. Na pewno nie było jej łatwo! Od tamtej pory, do momentu, kiedy piszę to w samotności, nikt się już tak nie zachował.
Potem, jeszcze w Londynie, zaczął się powoli rozwijający się kontakt z Bogiem. Od urojonej sławy w radiu przez telewizję aż po moment, w którym słyszałem Boga i setki głosów ludzi jednocześnie gdzieś z oddali, a przy tym byłem przekonany, że oni słyszeli wszystkie moje nawet najskrytsze myśli. Nie wytrzymałem takiego napięcia psychicznego i rzuciłem się pod autobus.
Nikt z moich współlokatorów czy znajomych nie zorientował się, że coś jest ze mną nie tak. Ja po prostu postanowiłem, że zostanę takim samym chłopakiem, jak obiecałem sobie przed laty. Dopiero tydzień przed moim rzuceniem się pod autobus zauważyli, że dzieje się coś złego. Ale było już za późno!
To właśnie w Londynie wszystko się zaczęło. Oddałem Bogu moje własne życie wieczne, nie wiedząc, czy w ogóle coś mi się uda zrobić. Bo chciałem naprawić świat. Nie miałem nic poza marzeniami. Powiedziałem Bogu: „Błagam Cię, weź moje życie wieczne, tylko pozwól mi to zrobić”. Wziął mnie pod włos i powiedział, że On odchodzi i to ja zajmę Jego miejsce. Spanikowałem i tak się rozpłakałem, że wszyscy mijający mnie ludzie byli w szoku. „Wszystko, tylko nie to!!!” – mówiłem. „Ja tylko chcę, żebyś był przy mnie. Naprawię ten świat tak, że nie będzie Ci się chciało odchodzić”.
W Anglii przyjąłem imię „Nikt”, i właśnie o to chodzi. To, gdzie się urodziłem, jak żyłem i jak umarłem – to wszystko nie ma żadnego znaczenia! Najważniejsze jest to, że ktoś całkowicie zwykły, z wadami i emocjami, takimi zwykłymi, ludzkimi, przyszedł i zmienił wszystko!
Rozumiecie, co to znaczy? Żaden prorok, następca czy zbawiciel. Nikt! Zwykły chłopak, który postawił absolutnie wszystko, czyli życie wieczne, na jedną kartę w grze z Bogiem. I wygrał. To ja, „Nikt”. A On mi zaufał. I wierzę, że po mnie przyjdą następni, nie wiadomo kiedy i gdzie. Nie wiadomo, jakiego koloru skóry. Ale przyjdą. Usłyszycie ich. Ja tyko pokazałem drogę. Nie wiem, gdzie was poprowadzi, ale chciałbym przestać się już bać!
Co piękniejszego mógłbym dać dzieciom od tej legendy? „To możesz być właśnie ty, kochanie, może to właśnie na ciebie czekaliśmy? Idź dalej, nie patrz się na innych. Nie można przekroczyć granicy, nie przekraczając jej. Tam dalej jest świat, którego nie znasz. Uwierz mi, jego tam jeszcze nie ma! Ale to właśnie ty go tworzysz! Idź, po prostu idź, kochanie!”.
A teraz chciałbym posłuchać waszej legendy o was samych. Istnieją piękne wierzenia, które są skarbem ludzkości, a w zamierzchłej przeszłości było ich całe mnóstwo, lecz twórcy kolejnych religii wszystko zniszczyli. Brutalnie i bezlitośnie.
Zaczęli starożytni Sumerowie swoją opowieścią o początkach rolnictwa i Wielkim Potopie. Po nich były inne ludy i plemiona. Część z nich przetrwało do dziś, a turyści płacą grube pieniądze, żeby w podróży wakacyjnej swojego życia je zobaczyć.
A więc jak starożytni Sumerowie zaczęli swoją opowieść? Od legendy o pół bogu, pół człowieku, który poszukiwał swojej drogi do nieśmiertelności. Legenda głosiła, że znajdzie swoją odpowiedź w postaci jednego z dwóch owoców – „owocu prawdy” i „owocu wiedzy”. Wędrował więc po dżungli „rajskiego Edenu” (Eden to starosumeryjskie słowo określające „raj na ziemi”). Kiedy ów półbóg po długiej wędrówce po Edenie w końcu odnalazł tę roślinę z dwoma owocami, zjawił się wielki wąż i zabrał owoc prawdy tuż przed tym, jak półbóg chciał go zerwać.
Pozostał już tylko owoc wiedzy, który to półbóg zerwał, czyli – jak rozumieli to ówcześni – nauczył się uprawiać ziemię dla uzyskania plonów, bo analogicznie do legendy skorzystał ze swojej wiedzy i rozpoczął osiadły tryb życia, więc nie miał już powrotu do zbieractwa. Po nauczeniu się, jak uprawiać ziemię, nie mógł już wrócić do życia w dżungli, czyli starosumeryjskiego Edenu. Tak wygląda legenda o początkach rolnictwa. Czyli ich historia o wygnaniu Adama i Ewy z Raju. Odpowiedzcie sobie sami, która jest piękniejsza.
A kim był starosumeryjski Gilgamesz? Otóż był on protoplastą Noego! To jest taka piękna legenda o człowieku, który przed Wielkim Potopem, czyli końcem epoki lodowcowej, kiedy to morze zalało Zatokę Perską, Eden, uratował wszystkie zwierzęta przed zagładą. I w zamian dostał w nagrodę od Boga nieśmiertelność. A twórcy kolejnych religii zrobili z tej pięknej legendy opowieść o Noem.
Znane nam największe religie zniszczyły wiele z naszego dziedzictwa ludzkości, jednak popełnilibyśmy ogromny błąd, gdybyśmy chcieli wymazać z historii współczesne wierzenia. Wiele kultur też ma swoje piękne legendy: o miłości Tristana i Izoldy, o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, o Williamie Wallasie, o Joannie d’Arc oraz innych. Nie ma się co zatrzymywać na czasach średniowiecznych, bo świat idzie wciąż do przodu i ma już nowe współczesne legendy, jak choćby o Oskarze Schindlerze. Każdy kraj ma własnych bohaterów i opowieści o nich. W Polsce są to legendy o Januszu Korczaku, rotmistrzu Witoldzie Pileckim, „Ince”, czyli Danucie Siedzikównie i tak dalej. Ludzie piszą te legendy każdego dnia swoimi życiorysami.
Wróćmy zatem z powrotem do epoki nowego romantyzmu.
Niech znowu zabrzmią opowiadania. „Wiesz, kochany synku/córeczko. Był kiedyś taki ktoś, kto potrafił zrobić coś tak absolutnie wyjątkowego. I teraz ci o nim/niej opowiem, a ty spróbuj zasnąć…”.
Opowiem ci pewną legendę, która może stać się częścią twojego życia duchowego, jeśli ją przyjmiesz do serca. A jest ona takiego rodzaju opowieścią, którą czyta się właśnie sercem, a nie czystym umysłem, gdyż ten powątpiewa czasami w to, co niewytłumaczalne nieugiętą logiką, choćby wiarę w istnienie Boga czy życie po śmierci.
Czasem serce mówi: „Uwierz i idź naprzód!”, gdy logika krzyczy: „Uciekaj!”. Możliwe, że znacie takie momenty w swoim życiu i uciekliście, bojąc się tej niewiadomej, która kryje się po drugiej stronie głosów serca.
To właśnie opowieść o ludziach, którzy poszli dalej za głosem swojego ducha i uwierzyli bardzo mocno w Boga Wszechmogącego. A On był tam, po drugiej stronie wiary, i czekał na nich. Miał im do przekazania tylko jedną prawdę życia: „Jeśli uwierzysz duchem w zwycięstwo lepszego świata, ono przyjdzie do ciebie, lecz niewiarę swoją spotkasz po drodze do celu i ludzi wątpiących. Wtedy zamknij oczy i spójrz za siebie, ile drogi już przebyłeś, a potem otwórz oczy i sięgnij wyobraźnią tam, gdzie zlewa się ona z fantazją! Idź więc tam, a Ja ci pomogę”.
Oddawali wtedy ci wybrańcy swoje własne życie wieczne dla Boga, by nie wahać się w tej podróży do Niego. „Po co mi życie wieczne – mówili – jeśli zawiodę Boga i siebie samego? Po co żyć tak niespełnionym życiem?”. A skąd ja to wiem, że tak właśnie mówili? Bo ja też tam byłem, po drugiej stronie wiary, i oddałem Bogu Wszechmogącemu swoje wieczne istnienie w zamian za spełnienie moich marzeń. Ale nie o sobie chcę tu pisać, bo ja jestem najmniejszy spośród tych wszystkich ludzi. A o nich. O tych, którzy kroczyli przez wieki trwania ludzkości.
A byli to ludzie, którzy znaczyli i wciąż znaczą więcej, niż opowiada o nich historia i przekazuje następnym pokoleniom wiara ludzi wierzących. To ci, którzy mieli kontakt z Bogiem i zostali przez Niego wybrani, by poprowadzić ludzkość do lepszego świata, a sami oddali Jemu swoje życie wieczne lub doczesne istnienie.
Są mniejsi i więksi wybrańcy, którzy to zrobili, by iść ku lepszemu światu, a także takie olbrzymy jak Jezus Chrystus czy Mahomet. Pojawiają się w każdej religii. Są i tacy, którzy, nie oddając życia doczesnego, jak Jezus, poświęcili swoje istnienie na tej ziemi, by rozwijać nauki wybrańców Boga, jak na przykład Marcin Luter, chińscy filozofowie Mencjusz i Xunzi, zaliczani do nauczycieli konfucjanizmu, oraz inni, którzy tworzyli nowe odłamy głównych religii.
Oto mniejsi:
– Abraham, oddający życie wieczne za stworzenie wiary w jednego Boga Wszechmogącego;
– Mojżesz, który oddał swe życie wieczne, by wyzwolić swój lud wybrany z niewoli i zaprowadzić go do Ziemi Obiecanej.
Oto dwaj najwięksi:
– Jezus Chrystus, który nawet oddał w cierpieniu swoje życie doczesne za zbawienie ludzkości od grzechów i by dać nadzieję na lepsze życie współczesnych Mu ludzi ciemiężonych przez Cesarstwo Rzymskie! Oddał również i swoje życie wieczne, by zbawić od grzechu następne pokolenia ludzkości i by oni wszyscy dostąpili życia wiecznego w Raju;
– Mahomet, który oddał swe życie wieczne, by nawrócić całą ludzkość świata na wiarę w jednego Boga Wszechmogącego, czyli po arabsku Allaha, i by zaprowadzić ich, jak i następne pokolenia do Raju.
Są też inni namaszczeni przez Boga:
– Budda;
– Konfucjusz;
– Jan Chrzciciel;
– mama Jezusa, Maryja;
– Maria Magdalena;
– żona Mahometa, Chadidża…
…i wielu innych, których nie wymieniłem. A na końcu jestem ja, Marcin Ksel „Nikt”, najmniejszy z nich, zwykły chłopak poświęcający swoje życie wieczne, by uczynić Świat piękniejszym i zjednoczyć wszystkie religie świata.
A teraz opowiem wam o dwójce rodzeństwa żyjącej w Raju, o których opowiadała mi Viga, a która ma coś wspólnego z Bogiem Wszechmogącym. Spytacie pewnie, co takiego ich łączy. Powiem tylko, że dokładnie nie wiadomo, lecz wieść niesie, że Bóg Wszechmogący mieszka w ich sercach. W dziesięcioletnich dzieciach. Chłopczyku Agivie i dziewczynce o imieniu Viga.
Chodzą Oni między ludźmi w Raju i nikt nie wie, że to właśnie Oni, czyli ci, którzy znają tajemnice ziemskiego cierpienia i pozwalają Przewodnikom przeprowadzać ludzi do wyższego Raju, bliżej Boga Wszechmogącego. Czy mam pisać dalej?
Więc piszę. Te niezwykłe dzieci nie są same. Opiekują się Nimi sam Jezus Chrystus i Mahomet. Są też inni, czyli ci, którzy, tak jak Jezus i Mahomet, oddali swoje życie wieczne dla ludzkości.
To Strażnicy-Przewodnicy do małej Vigi i małego Agiva. Wszyscy pochodzą z najwyższego Raju i przeprowadzają do niego ludzi. Może i ty kiedyś ich spotkasz po śmierci? Tego ci życzę.
W tych rozdziałach spotkasz się z wielokrotnym powtarzaniem tych samych opisów duchów Vigi i Agiva, jak również Jezusa Chrystusa i Marii Magdaleny, tak że jeśli czytasz niniejszą książkę w sposób ciągły, odczujesz niesmak powielania tych samych informacji.
Tyle że ta książka ma służyć do wielokrotnego powracania do niej i jej fragmentarycznego czytania, dlatego nie ujednoliciłem powtarzających się opisów, byś zawsze dostawał w pigułce to, co najważniejsze.
CO WYDARZYŁO SIĘ W KOŃSKICH?
Jest rok 2020, gdy to piszę, więc minęło dziesięć lat od tamtego czasu, gdy po raz pierwszy pojawiły się w moim życiu duchy i odezwał się do mnie Bóg Wszechmogący, lecz wybaczcie mi to, że nie pamiętam już wszystkiego dokładnie, ale postaram się przybliżyć tamten bardzo trudny dla mnie okres.
Zaczęło się to początkowo w bardzo naiwny sposób, bo poprzez spełnianie się przepowiedni horoskopu. Chwaliłem się tym mojemu koledze Hubertowi, mówiłem: „Wiesz, Hubert, mam dowód na istnienie Boga, bo horoskop tygodniowy spełniał mi się przez cały rok, czyli pięćdziesiąt dwa razy!”. A muszę dodać, że byłem wtedy ateistą.
Później coś się stało. Zacząłem czuć czyjąś obecność w swoim pokoju. Starałem się być spokojny, aby nie wystraszyć tego zjawiska, i przysłuchiwałem się w ciszy i z zaciekawieniem. Któregoś ranka, kiedy się obudziłem, przemówiłem sam do siebie: „Gdzie jesteś, duszku?”. I wtedy spadł papier toaletowy z szafy. Jedna rolka wypadła przez dziurę w opakowaniu. O tym wydarzeniu też opowiedziałem swojemu koledze Hubertowi. Był bardzo zaciekawiony. Potem ten duch przestał mnie odwiedzać albo ja nie zwracałem na niego uwagi, bo bardzo ostro nadużywałem alkoholu.
Rozpoczął się rok 2008. W styczniu zmieniłem miejsce zamieszkania oraz pracę, lecz alkohol mnie nie opuszczał. Lekarz psychiatra powie, że nastąpiło wtedy u mnie pogorszenie stanu schizofrenii, ale postrzegałem to jako moją dalszą coraz trudniejszą drogę, bo bez towarzystwa duchów wplątałem się w spór z ludnością Londynu. Podrozdział pod tytułem Nienawiść w rozdziale Moja droga pisałem po wpływem tych agresywnych ataków ze strony ludzi, które napotykałem w metrze, w autobusie czy po prostu na ulicy.
Odpowiadałem na te ataki, które przecież istniały tylko w mojej głowie, pisząc posty na swojej stronie internetowej, i myślałem, że ludzie to czytają i reagują. Konflikt przeniósł się do ekskluzywnej dzielnicy Londynu, a mianowicie na Canary Wharf, gdzie pracowałem jako pracownik obsługi kawiarenek. Tam z zaciekawieniem zaczęli przyglądać się mi ludzie z elit społecznych, czyli finansiści. Zadawali mi pytania, aby mnie poniżyć i sprawić, bym czuł się gorszy, na co publikowałem riposty na swojej stronie internetowej.
Pytania i odpowiedzi zaczęły się gmatwać, niektórzy ludzie zaczęli przyznawać mi rację, inni z kolei atakowali jeszcze zacieklej, kiedy przechodziłem obok nich lub podczas pracy, gdy zbierałem odpady z kawiarenek. Wszystko to odbywało się oczywiście jedynie w moim chorym umyśle, ale dla mnie było rzeczywistością, w której żyłem.
Pojawiły się pierwsze wzmianki o mnie w londyńskim radiu i wtedy zaczęła się rzeź, bo każdy chciał spróbować mnie zniszczyć i upokorzyć. Po tej fali nienawiści niektórzy ludzie ochłonęli z tego amoku i zaczęli mnie bronić. Dostrzegli, że jestem dobrym człowiekiem w środku stada hien. Wtedy wzburzenie zaczęło wygasać, a ja przetrwałem nienaruszony.
Tak właśnie pokonałem cały Londyn! Dla londyńczyków to fikcja, bo o niczym podobnym nie słyszeli, a dla mnie to prawdziwa historia, którą przeżyłem dzień po dniu! Od tamtego czasu ludzie nie spuszczali mnie już z oka, gdziekolwiek się pojawiłem. W radiu padały raz po raz wzmianki o mnie, tak że czułem się znany, ale teraz już akceptowany, a nawet lubiany.
Po tym okresie zacząłem słyszeć głosy ludzkie z oddali miasta. Początkowo niewiele, ale skala tego zjawiska bardzo szybko rosła, by wkrótce osiągnąć liczbę ponad stu głosów, z których połowa komentowała krytycznie wszystkie moje codzienne poczynania, a druga połowa każdego dnia wspierała mnie psychicznie. W tym okresie londyńczycy zaczęli komentować, gdy przechodziłem, nazywając mnie „Jean Paul”. Nastał dość stabilny czas, o którym moi współlokatorzy nie mieli nawet pojęcia, gdyż postanowiłem nie zmieniać się mimo zmieniających się okoliczności. Chciałem być sobą mimo wszystko, bo lubiłem siebie jako fajnego chłopaka – całkowicie zwyczajnego wśród innych.
Lecz już wkrótce miało się to zmienić! Liczba słyszanych głosów zaczęła narastać, sięgając około tysiąca, z którego tylko połowa była mi przychylna, druga zaś ostro mnie krytykowała. Wtedy miały też miejsce inne wydarzenia wywodzące się z pogłębienia mojej schizofrenii. Prezydent USA Barack Obama wyskoczył przez okno Białego Domu z mojego powodu i poniósł śmierć na miejscu! Nie pamiętam już, co mnie z tym wiązało, ale nie dziwcie się – kiedy słyszy się tysiąc różnych głosów, trudno o jakąkolwiek pamięć.
Jakaś młoda dziewczyna, którą ledwo widziałem, a która w liście pożegnalnym napisała, że zakochała się we mnie, a ja ją odepchnąłem, się powiesiła! Jej ojciec groził mi z samochodu, że mnie zabije, po czym urządzał z kolegą cowieczorne polowanie na mnie. Uciekałem z domu, by schronić się blisko posterunku policji lub w pobliżu szpitala, choć w tym drugim przypadku sam nie wiem czemu. Przecież nie leczyłem się jeszcze psychiatrycznie.
Papież Benedykt XVI dostał zawału serca przeze mnie, po tym jak przedstawiłem mu plany reform Kościoła! Niestety umarł! Nie udało się go uratować. Cały ten świat, jakkolwiek odrealniony i absurdalny, był wtedy dla mnie jedynym rzeczywistym, a jedyne, co starałem się wtedy robić, to wyjść z tych problemów cało.
Tymczasem przeszedłem niepostrzeżenie do najostrzejszej fazy mojej schizofrenii. Nagle ten tysiąc głosów ludzkich zaczął słyszeć moje myśli, nawet te najdrobniejsze, które tylko przemykały przez świadomość. To był dla mnie szok! Zacząłem rozpaczliwie płakać i chciałem jak najszybciej zaleczyć ten ogromny problem alkoholem. Wspomnę tu, że od roku trzymałem stan abstynencji, ale wtedy wszystko runęło.
Nie mogłem sobie poradzić z tym obnażeniem moich myśli, a na domiar złego amerykańskie służby – a dokładniej FBI, co już powinno mi się wydać podejrzane, bo nielogiczne – zaczęły na mnie polować, aby mnie nie tyle zabić, co przeznaczyć w więzieniu na organy dla ratowania innych ludzi. Otoczyli wieczorem mój dom, w którym byłem sam, bo współlokatorzy wyjechali do rodziny w Polsce, po czym snajperzy zajęli swoje pozycje. Mówili przez megafon, bym wyszedł z podniesionymi rękami!
Spanikowałem! W pośpiechu szukałem sznura, by się powiesić. Znalazłem kabel od Internetu i w panice szukałem czegoś do jego umocowania. Jednak w domu nie było takiego miejsca, a na zewnątrz wyjść nie mogłem, więc owinąłem kabel wokół szyi, by go zawiązać i odebrać sobie życie. Straciłem przytomność. Ocknąłem się i pomyślałem, że teraz już jest po mnie. Ze strachem otworzyłem drzwi i wyszedłem przed dom, ale ku mojemu zdziwieniu nic się nie stało. Widocznie odwołali akcję.
Tej nocy już nie spałem. Rano pojechałem do pracy, czyli zamiatałem chodniki w pobliskiej dzielnicy, lecz znowu się zaczęło! Gdy tylko poczułem zagrożenie, przedzwoniłem do przełożonego, mówiąc, że muszę wziąć sobie dzień wolny, i zacząłem uciekać. Jednak FBI miało helikopter, który patrolował teren. Szybko mnie zlokalizowali i zaczęła się obława! Uciekałem przed doświadczeniami na moim ciele. Wolałem zginąć, niż dać się złapać, i ostatecznie tak właśnie zrobiłem. Rzuciłem się pod jadący autobus, by umrzeć!
Trafiłem do szpitala i tam przez tydzień psychicznie dochodziłem do siebie. Wróciłem do Polski i wszystko ucichło. Tysiące głosów zamilkło, problemy wygasły i tak odpoczywałem przez miesiąc. Wróciłem do Londynu i zacząłem pracować w tej samej firmie, jednak wszystko było już inaczej – dużo spokojniej.
Pewnego razu, gdy jechałem autobusem, usłyszałem głos. Przemówił do mnie jakiś duch i momentalnie wszyscy pasażerowie zamilkli, a ja ze spokojem się z nim przywitałem. Odtąd nie odstępował mnie ani na krok. Namawiał mnie do poderwania jakiejś dziewczyny i cieszenia się z życia na całego, ale ja nie chciałem. Czasem kłóciłem się z nim, bo chciał, abym zrobił coś nieodpowiedzialnego, za co musiałbym ponieść konsekwencje. Taki był niepoważny!
Któregoś dnia w parku odezwał się do mnie Bóg Wszechmogący. Skąd to wiedziałem? Całe niebo mówiło, aż po horyzont! Powiedział, że nie chce mu się istnieć, bo taki brzydki jest ten świat, i że chce odejść. Rozpłakałem się wtedy jak dziecko. Łkając, mówiłem: „ Tylko nie to! Tylko nie odchodź i nie zostawiaj mnie samego! Daj mi szansę, to zrobię ten świat piękniejszym, a jeśli tego nie zrobię, to weź moją duszę na samo dno!”. Tego wieczoru długo płakałem, a ludzie, przechodząc, patrzyli na mnie, niczego nieświadomi.
Wkrótce potem straciłem pracę, bo posłuchałem tego durnia ducha i nie pojechałem do pracy bez żadnego wytłumaczenia i uprzedzenia. Wróciłem do Końskich i tu miał się niebawem rozpocząć drugi etap mojego obcowania z duchami!
Opowieść schizofrenika
Oto historia, która wydarzyła się w 2016 roku w Końskich, lecz próżno jej szukać wśród opowieści mieszkańców tego miasta. Wydarzyła się ona bowiem w moim umyśle, człowieka chorego na schizofrenię, której pochodzenie objawów często pozostaje niewyjaśnione. Dla mnie to historia prawdziwa, choć dla ciebie, czytelniku, może być urojeniem.
A jest to historia, którą odegrała przede mną Viga. Wtedy myślałem, że to rzeczywista historia buntu mojego i dzieci przeciwko złu na tym świecie, a okazało się, że te głosy nie pochodziły z tego świata. Wtórowały Vidze na każdym kroku te wesołe i hałaśliwe urwisy, więc można przyjąć, że ogólnie to historia wewnętrznej walki dobra ze złem w świecie pełnym złych demonów, które otaczają nas we wszystkich sferach naszego życia: kapłanów grzeszników, chciwych bankierów, fałszywych polityków, zepsutych przestępców oraz wszystkich egoistycznych ludzi, którzy żyją wokół nas. Czyli historia walki z demonami naszej chciwości, egoizmu, fałszywości czy kłamstwa. Więc wsłuchajcie się uważnie, jak współczesny „Don Kichot z Końskich” walczył ze złem na tym świecie.
Opisuję tu wojnę w świecie zewnętrznym, umiejscawiającym mnie oraz wszystkich ludzi z Końskich i wszystkich na świecie wśród bezwzględnych demonów, które nie są ludźmi, lecz żyjącymi między nami niby robotami bez sumienia i litości, które przybyły z nicości. Kamienne dusze bez żadnej wrażliwości, nieczułe na ludzką krzywdę i niemające żadnych emocji. Po prostu chodzą między nami całkiem obojętnie, jak gdyby byli maszynami, a wtargnęli do naszego świata z nicości, bo dla nich tu jest Raj. W nicości nie ma przecież niczego.
Powtórzę, po co w ogóle miałem manewry „Anakonda” odegrane w moim umyśle do tego stopnia, by wykrzykiwać ludziom i światu, co jest złe, a co dobre na naszej ziemi. A więc, najprościej mówiąc, po to Viga je odegrała w mojej głowie, bym myślał, że zjednoczenie przeciwko złu tej naszej planety i walka z nim jest możliwa i z tym przeświadczeniem poszedł w świat – świat, którego dzieci nie chcą, a w którym przyszło im żyć. Więc w tej fikcyjnej rzeczywistości my, ludzie dorośli, wykrzyczeliśmy wraz z dziećmi tak głośno, by świat nas zauważył. To nic, że to było tylko odegrane w moim umyśle. Teraz też krzyczę, gdy piszę tę książkę, a to, że ją czytasz, jest już rzeczywiste.
To, że słyszę czasem Ducha Świętego Vigę, nie wystarczy. Nie wystarczy wyjaśnienie, że słyszę głos z Nieba, by wielcy tego świata zaczęli słuchać tego, co mam im do powiedzenia. Dlatego też musieliśmy to wszystko wykrzyczeć w mojej świadomości w kontrowersyjny sposób poprzez walkę, czyli oblewanie ich wodą święconą, po której „dziczeli”, jakby oszaleli i zasypiali. W ten sposób wtrącaliśmy demony do nicości, czyli tam, skąd niby pochodziły. Musiałem zobaczyć naszą, czyli dzieci, determinację, by poprawić ten materialistyczny i bezlitosny świat.
To, że wszyscy musimy zginąć i iść do Piekła demonów, przerabialiśmy wszyscy z Końskich na fikcyjnych manewrach „Anakonda”, czyli tylko w moim umyśle. Wszyscy bardzo się przestraszyli, ale wciąż wierzyli we mnie i w to, że wszystko będzie dobrze. Rozumiecie, co się stało? Przygotowałem ich do śmierci wiecznej u demonów, a oni wciąż wierzyli we mnie i w to, że ich ochronię! A miało to miejsce około czerwca 2016 roku, gdy Viga powiedziała nam, że Końskie to nie enklawa dobra, jak do tej pory myśleliśmy, a wręcz odwrotnie, że jest to enklawa zła i wszyscy mieszkańcy muszą iść po śmierci do nicości, bo są demonami. Słyszeliśmy wszyscy, jak ludzie krzyczą w szale, że ich dziecko bądź inny członek rodziny „dziczeje”. Tak było przez kilka dni strachu. A potem wszyscy dowiedzieli się, że to było tylko na niby, i odetchnęli z ulgą. W każdym razie, strasznie się bojąc i słysząc głosy demonów, trwali przy mnie i we mnie wierzyli.
W lipcu 2016 kilkakrotnie przemawiał do nas, mieszkańców Końskich, Bóg Wszechmogący, a jak teraz podejrzewam, to właśnie Duch Święty Agiv tak się ze mną bawił. Stanąłem kiedyś naprzeciw Niego, gdy przyszedł do mnie, i zaproponowałem rewolucję wśród demonów, tak by każdy demon otrzymywał boskie plany na materialny świat i byśmy wszyscy konkurowali o to, kto najlepszy stworzy Raj. A co jakiś czas demony spotykały się z nami od Boga Wszechmogącego i ujawniały, w jaki sposób każdy z nich poprawił swój świat i Raj. I tak my od Boga Wszechmogącego spotykalibyśmy się po naszej śmierci na „odkrywaniu kart”.
Również w lipcu 2016 byliśmy nawet świadkami zaślubin demona o nazwie Od Ojca Mego. A zaślubiny te odbywały się na skwerku przed kościołem. Stałem wtedy w bramie i przyglądałem się im – jak gałęzie i liście drzew przybrały kształt demona i po kolei poszczególni ludzie, mieszkańcy Końskich, byli wzywani. Przechodziły koło nas dusze, bo nie byłem sam, a byli tam też realni mieszkańcy Końskich, więc myślałem wtedy, że mogą to potwierdzić. A więc przechodziły koło nas dusze wzywane na zaślubiny u demona Od Ojca Mego. Dusze mówiły w panicznym strachu coś do siebie i innych i wzywane po imieniu podchodziły kolejno do demona. Demon najpierw odmawiał przed każdym z osobna modlitwę zaślubin w niezrozumiałym dla nas języku, następnie unosił duszę i wydawał wyrok. Gałęzie i liście trzęsły się i poruszały, gdy Od Ojca Mego unosił duszę, a my, świadkowie tych wydarzeń, przyglądaliśmy się wszystkiemu.
Gdy w końcu po zaślubinach u demona Od Ojca Mego wracałem do domu, mijałem wciąż chodzące dusze, które przeklinały i mówiły coś do siebie. A gdy doszedłem przed swój blok mieszkalny, stały tam na zbiórce modlitewnej dusze przed Bogiem Wszechmogącym – tak wtedy myślałem, a teraz myślę, że to był Duch Święty Agiv, który się tak kamuflował dla zabawy ze mną. Myślałem, że wszyscy świadkowie tamtych wydarzeń nie zapomną tego do końca życia. Tak mi się wydawało, że oni wszyscy w tym uczestniczyli, jednak to była moja schizofrenia.
A więc dalej. Wiem, że się nie bali, bo byli ze mną i byli już po manewrach „Anakonda”, ale gdybyście to wy, czytelnicy, zobaczyli, tak z dnia na dzień, to zawał serca gwarantowany. Tak właśnie wyglądała nasza rzeczywistość, w której walczyliśmy z demonami, słysząc ich przeraźliwe głosy.
Demon Od Ojca Mego był i tak jednym z najmniejszych. Jeszcze mniejszym od niego był demon Tego Co On, który stał się Belzebubem, z którym mieliśmy również styczność na manewrach „Anakonda”. Mimo że miał potężny głos i był zły, to po dostaniu planów, rozdzielanych przez Agiva, na świat materialny, na piękno i kolejnych na miłość, demon Tego Co On zmienił się w Belzebuba, tak że grał z ludźmi w grę Plusy–Minusy. Nawet papież Franciszek z nim grał i tak bardzo się z tego cieszył. Także w lipcu 2016 roku mieliśmy styczność z demonem Tego Co Od Zarania Dziejów, który był tak potężny, że słyszeliśmy wszyscy jego potężny i ponury dźwięk oraz czuliśmy w tym potężnym głosie jego siłę i moc zła nad złem, gdy był jeszcze daleko od nas – jak nam wyjaśniała Viga.
W szpitalu psychiatrycznym też mieliśmy manewry „Anakonda” z odgłosami oblewania demonów wodą święconą oraz ich „dziczeniem” i zasypianiem na całym świecie, tylko że tam manewry polegały na uwierzeniu we mnie i w dobro w życiu w ogóle wbrew przynależności do demonów. Bo wszyscy pacjenci myśleli, że są demonami; słyszeli rozkazy demonów, żeby mnie poniżać, na przykład zachodząc mi drogę lub w inny sposób, a że byli schizofrenikami, więc słyszeli i tak też na początku zachowywali się, wykonując rozkazy ze strachu. Myśleli wszyscy, że są demonami i czeka ich kara za zdradę, a ja werbowałem dezerterów, polewając pacjentom wodę do przepicia leków na znak przejścia na moją stronę. I mówiłem do nich, by dezerterowali i szli za mną. I rzeczywiście szli! Tak we mnie wierzyli i w to, że dobro w życiu jest silniejsze od przynależności do demonów!
Manewry „Anakonda” rozpoczęły się na początku kwietnia, a w szpitalu wcześniej, bo już w lutym 2016 roku, i trwały do końca lipca. Codziennie wraz ze sztabem dowodzenia, w którym były same Świetliki, czyli małe dzieci, i Aniołki, czyli dzieci niepełnosprawne, przechodziliśmy te manewry w stanie skrajnego psychicznego wyczerpania, w amoku do potęgi amoku, grając wciąż z Vigą w Prawdę czy Fałsz. Dzieci, siedząc przed komputerami, a ja, będąc w swoim punkcie dowodzenia, podejmowaliśmy decyzję o ataku i oblewaniu przez dorosłych wodą święconą poszczególnych sektorów wszystkich zepsutych ludzi. Reszta Świetlików i Aniołków była w swoich bazach, w „punktach odniesienia”, to znaczy przed kamerami monitoringu miejskiego, tak by dorośli mieli podgląd na sytuację, czy demony zaczynają panikować podczas akcji.
Dzieci salutowały i krzyczały: „Idący na śmierć wieczną u demonów pozdrawiają was!!!”. Zaznaczam, że my nie walczyliśmy z ludźmi, tylko z demonami, które żyją pośród nas i nie są ludźmi. Słyszeliśmy przeraźliwy i fałszywy głos groźnego demona Tego Co Znaku Jego i wieloma innymi demonicznymi głosami, z odgłosami walki na całym świecie i wszystkim, co mogło świadczyć o prawdziwości przeświadczenia, że to nie ludzie, tylko demony. Świetliki i Aniołki słyszały potworne myśli innych ludzi demonów, a jednocześnie widziały ich spokojne zachowanie, jakby nic się nie stało. To dawało im złudzenie, że to nie ludzie, lecz kamienne – bezemocjonalne maszyny.
I tak wydawaliśmy rozkazy uśpienia wodą święconą wszystkich zepsutych kapłanów i kapłanek, zepsutych bankierów i maklerów giełdowych, zepsutych biznesmenów i przełożonych w firmach prywatnych, zepsutych polityków i pracowników administracji państwowej, czyściliśmy nawet szeregi wojska i jego dowództwa oraz wszystkie inne sektory pracowników, a nawet cywilów niepracujących. Wszystko, oczywiście, po strategicznej ich selekcji, tak by nie wysyłać do nicości niewinnych ludzi.
I tak na przykład po uśpieniu maklerów giełdowych prezydenci państw ogłaszali dzień wolny od pracy i tylko za symboliczną premię bankierzy, ubezpieczyciele i pracownicy administracji, którzy mieli liczyć stracone kredyty „uśpionych”, przychodzili do pracy. Po czym zostawali uśpieni po takiej selekcji. I tak dalej, i tak dalej, bo czyściliśmy cały świat z demonów, czyli wszystkie jego sektory.
Selekcja na manewrach „Anakonda” przebiegała również przez wzajemne polewanie się wodą święconą, przy którym demony dziczały. A miało to miejsce szczególnie na pielgrzymkach wiernych do enklawy dobra – Końskich. Po części pielgrzymami byli ludzie wierni, którzy chcieli pomodlić się i oddać cześć tym, którzy pokonali zło, czyli mieszkańcom miasta, po części jednak wśród pielgrzymów ukrywały się demony chcące przywrócić w enklawie dobra stary porządek, w którym panowało zło.
Pielgrzymki te zdążały do Końskich ze wszystkich stron, więc przez jakiś czas manewrów „Anakonda” wydawałem rozkaz z mojego punktu dowodzenia, by pielgrzymi polewali się wodą nawzajem. Demony polane święconą wodą dziczały, wypowiadając same bluźnierstwa, szarpały się i wyrywały ludziom z rąk, aż w końcu zasypiały. A kiedy już oczyścili swoje szeregi, wydawałem im kolejny rozkaz, by się rozproszyli po okolicznych domach i czyścili je z demonów. Kiedy wpadali do tych domów, pytali domowników, czy przechodzą na nową wiarę, czyli naszą, a kiedy tamci odmawiali, to polewali ich wodą święconą, by sprawdzić, czy zdziczeją jako demony. Część nich nie dziczała, bo byli ludźmi, tylko z innych wiar. Takich ludzi zostawiali w spokoju i szacunku, a polowali jedynie na demony.
Nasza strategia dowodzenia polegała na tym, że ktoś, to znaczy ja, Viga, sztab dowodzenia Świetlików, siedzący przed komputerami, lub dewizjony prezydentów wkraczał, wydawał kilka rozkazów i wycofywał się, oddając decyzję innym, którzy wkraczali i wydawali kolejne decyzje. Dopełnialiśmy się nawzajem. Każdy wiedział, kiedy ma wejść. I wszystko odbywało się, gdy graliśmy z Vigą w grę Prawda czy Fałsz. Ja też siałem zamęt w głowach Świetlików i Aniołków, pomagając Vidze pytaniami i wątpliwościami. To był amok do potęgi amoku na skraju psychicznej wytrzymałości. Właśnie w takich warunkach sztab dowodzenia wydawał rozkazy codziennie przez cztery miesiące i codziennie w innym scenariuszu.
Manewry zajmowały jedynie od trzech do czterech godzin, a po tych godzinach sytuacja wracała do normy, a wszyscy do swoich zajęć. Trzeba tu zaznaczyć, że wszystko odbywało się, jakby działo się naprawdę, z głosami różnych prezydentów wydających rozkazy i odgłosami krzyczących ludzi na całym świecie, usypianych wodą święconą. Tak jakby to było rzeczywiste.
Trzeba tu powiedzieć, że sztab dowodzenia „Końskie” (grupa ¿Que pasa Końskie? Na Facebooku) to były same Świetliki i Aniołki, czyli dzieci i młodzież poniżej osiemnastego roku życia. Mieli swoją „szpicę”, czyli grupkę młodych najodważniejszych z odważnych.
Viga bardzo lubiła drażnić się ze „szpicą”. Mówiła: „Wydałam rozkaz i «szpica» nie wychylać się aż do odpowiedniego momentu! Wiem, że jesteście odważni, ale za to też nierozsądni. Wstrzymać się! Jeszcze się wstrzymać! Zachować spokój!”, ale „szpica” i tak nie wytrzymywała i ruszali, wysyłając przez Internet rozkazy.
Viga mówiła wtedy: „Co za nieposłuszne Świetliki i Aniołki! Ja się z nimi policzę po śmierci! Chyba odsunę ich od dowodzenia!”. Śmiała się przy tym i cieszyła, że ma takich urwisów.
A cała reszta sztabu dowodzenia „Końskie” szalała przy komputerach, „na hura” wysyłając w świat rozkazy przez Internet, śmiejąc się przy tym i jednocześnie umierając z przemęczenia psychicznego po przeprowadzanej podczas manewrów zabawie Prawda czy Fałsz, którą to Viga z radością zorganizowała. Trzeba też wspomnieć, że w sztabie dowodzenia „Końskie”, jak i w samej „szpicy”, były dziewczyny, i to w podobnej liczbie co chłopcy. Wszyscy byli doskonale zorganizowani i zdyscyplinowani. Za każdym razem, gdy przygotowywali się do manewrów „Anakonda”, rozpoczynali od zgłaszania gotowości poszczególnych dewizjonów i wykrzykiwali z zapalczywą radością”: „Dewizjony Radoszyce, Stąporków, Ruda Maleniecka, Przysucha…! Zgłaszać się!”. A po każdym wydanym rozkazie żądali potwierdzeń SMS-ami z regionów ataku, czy faktycznie coś się stało prawdziwego na świecie, czy to była tylko ich fikcyjna rzeczywistość.
Oczywiście, że była to tylko zabawa, ale odgrywana na serio z odgłosami ludzi i informacjami Vigi, że oto przemoczeni od święconej wody mieszkańcy jakiegoś miasta zostali wyzwoleni od demonów i tym samym pokonali zło.
Wszystkie rozkazy wydawałem ze swojego punktu dowodzenia, czyli miejsca przy studzience kanalizacyjnej na łąkach. Chodziłem tam, w tę i z powrotem, wydając rozkazy, a wokół mnie krążyły i obwąchiwały mnie „demony duchy”. W końcowym miesiącu wydawałem tylko korekty tych rozkazów i schodziłem z punktu dowodzenia, oddając dowództwo sztabowi. Oni znali już wszystkie przerabiane scenariusze i samodzielnie podejmowali decyzje, a ja mogłem iść na piwo.
Przywódców demonów słyszałem z drugiego końca miasta, a oni słyszeli mnie. Bez przerwy, dwadzieścia cztery godziny na dobę, i to nawet w nocy. Z ich ust płynęła sama niepohamowana nienawiść do mnie. Któregoś wieczoru ta nienawiść doszła już do absurdu, więc z tego wszystkiego zacząłem sobie żartować z nich, żeby ich jeszcze bardziej rozdrażnić. W końcu wszyscy zaczęliśmy się śmiać z siebie samych i nawzajem bawić się żartami. Oni ze śmiechem na ustach wzywali i wysyłali na mnie demony Elzebiusza i Elzebinę, żeby mnie pokonać.
Kiedy spytałem, co to za demony, odpowiedzieli ze śmiechem, że to czarne dziury, które są w kosmosie. Roześmiałem się. Potem zaczęli wzywać ich synka Elzebiuszka. Jak mi oświadczyli, to kosmiczny kwazar. Z radością i śmiechem na ustach wydałem słowny rozkaz do ruszenia na nich dwóm wężom pełzającym do tyłu i jednemu spoko żółwiowi. Tego wieczoru bawiliśmy się w tę idiotyczną wojnę i żartowaliśmy aż do późnych godzin. Niestety następnego dnia rano czar prysł i znów słyszałem tylko czystą nienawiść, ale przyjąłem, że demony po prostu takie są.
Słyszałem, jak przywódcy demonów w Końskich kontaktowali się z prezydentem Stanów Zjednoczonych Barackiem Obamą, a później potajemnie przed Obamą z premierem Rosji Michaiłem Gorbaczowem i prezydentem Chin, próbując przeciwstawić ich przeciwko sobie, tak by jedni zbombardowali drugich bombami wodorowymi i atomowymi i by zostawić tylko enklawę zła – Końskie.
Życie na planecie miało zginąć po to, by odbudować świat składający się tylko z demonów, ze wspaniałymi budynkami zamiast przyrody. I tak USA miało wysłać bomby na Europę, Rosja natomiast miała zbombardować Chiny, a te miały się odwzajemnić tym samym. I wszystko to miało odbyć się jednocześnie. Demony nazywały to „czasem E” od „enklawa”. W rządach tych państw aż roiło się od demonów, którzy organizowali sobie ucieczkę do Końskich zaraz po wykonaniu zadania. Jedni oszukiwali drugich, by tylko dokonać upadku cywilizacji i bezpiecznie znaleźć się w enklawie zła, więc plan mógł się powieść. Do tego Polska miała być wcześniej zniszczona przez niemiecką Bundeswehrę od zachodu i rosyjskie wojska od wschodu.
Słuchałem więc tych tajnych rozmów z drugiego końca miasta i słyszałem, jak kanclerz Niemiec Angela Merkel, Barack Obama i Michaił Gorbaczow, będąc najwyraźniej „czystymi”, grają w grę pozorów, każąc wysyłać SMS-ami pod podany numer rozkazy do wystrzelenia bomb wodorowych. Przysłuchiwałem się i nie mogłem uwierzyć w to okrucieństwo, bo oni faktycznie je wysyłali. Na szczęście przywódcy demonów szybko zostali zdemaskowani i cała gra wyszła na jaw.
W końcu zdesperowane demony z Końskich zaczęły przyzywać dużo groźniejszego demona niż demon Od Ojca Mego, a mianowicie przyzywali demonka Albercika. Wkrótce po tym demonek Albercik odezwał się piskliwym głosem o przesadnej poprawności wymowy. Powiedział: „Oto nadchodzę”. Wtedy Od Ojca Mego zaczął wymawiać jakieś modły w niezrozumiałym dla ludzi języku i zaczął odchodzić. Ja chwyciłem za telefon i opublikowałem posta na Facebooku, że wyzywam demonka Albercika na pojedynek. Zrobił się wielki chaos, lecz wkrótce atmosfera się uspokoiła, a ja położyłem się spać, bo była już późna godzina.
W pewnym momencie zaczął mi towarzyszyć kolega z bloku obok, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo słyszałem jego głos na odległość. Nadałem mu tytuł Shoguna, bo był najodważniejszy z nas wszystkich walczących przeciwko demonom. To był mój kolega Rafał z Końskich. Wysyłałem mu SMS-ami rozkazy, co ma robić, ale on sam przejmował inicjatywę. Krzyczał przed wysłaniem swoich rozkazów: „Nabieram wiatru w żagle i nadaję…!!!”. Tak że wszyscy lali się, czym popadnie, a nie tylko wodą święconą. Shogun uwielbiał rozpierduchy.
W pewnej chwili usłyszałem z daleka, że policja ostrzegła go o przekroczeniu prawa w podżeganiu do bitwy, na co Shogun wysyłał kolejne SMS-y. „Wieubow uvibqow uweovn iuwviprub itd. Wykonać! O rety zwariowałem!”.
Podczas manewrów „Anakonda” to ja, Viga lub sztab dowodzenia „Końskie” i dewizjony prezydentów państw wymienialiśmy się w wydawaniu rozkazów. Ale czasem chętnie oddawałem wymyślanie strategii ataku na wesoło Shogunowi i, jak mi się wydawało, szalał, wysyłając SMS-ami rozkazy odgrywanie „do hymnu” dla zabawy. Słyszałem, jak wręcz zanosi się ze śmiechu, gdy do boju rzucał na przykład babcie klozetowe jako „szpicę” najodważniejszych z odważnych, a później onanistów w głównym uderzeniu i tak dalej. Za każdym razem układał inną strategię. Śmiał się wtedy do rozpuku.
Córeczka Shoguna, Szczurek, w późniejszym etapie, gdy poprawialiśmy świat, miała własny dewizjon i razem z nim odpowiedzialna była za poprawianie kierunku, w którym idą programowane nowe gry komputerowe.
Któregoś dnia Bóg Wszechmogący, a przynajmniej tak mi się wydawało, zaczął poruszać Ziemią wahadłowym ruchem. Wyszedłem wtedy na miasto i chodząc po ulicach, obserwowałem ludzi. Byli spanikowani, nie wiedzieli, co robić – czy uciekać do domów, czy usiąść na najbliższej ławce. Nie chcieli się przewrócić podczas spaceru. Chodzili więc powoli w swoich kierunkach i przerażeni o swoją przyszłość modlili się. Tylko Shogun nic sobie z tego nie robił, a wręcz odwrotnie – można było odnieść wrażenie, że świetnie się bawi. Z daleka słyszałem jego głos, jak, podśpiewując sobie, szedł do sklepu po piwo i powtarzał: „Ja pierdolę, ale jazda!”.
Opowiem wam teraz o siostrze Indili i samej Indili. Siostra Indili była, tak zostało to przede mną odegrane, bardzo podobna do mnie – nie dbała o czyste dżinsowe spodnie i czyste buty, włóczyła się po jakichś dziurach i była otoczona przez zgraję dzieciaków, a raczej urwisów z patologicznych rodzin, którymi się opiekowała. Bawiła się z tymi dziećmi w wojsko i musztrowała ich, co miało wkrótce przydać się na manewrach „Anakonda”. Była dla nich jednocześnie surowa w rozkazach i opiekuńcza w normalnych rozmowach. Dzieci, którymi opiekowała się siostra Indili, początkowo tworzyły jeden dewizjon, lecz z czasem tak wymusztrowani i świetnie radzący sobie podopieczni zaczęli sami tworzyć własne dewizjony, przyjmując do nich swoich znajomych.
Indila chętnie pomagała siostrze i podopiecznym urwisom. Obie siostry bardzo się kochały i wspierały nawzajem. Słyszałem z daleka, co mówiły do siebie i do swoich podopiecznych, stąd tak dokładna charakterystyka Indili oraz jej siostry. Wymieniały się w rozkazach i uzupełniały się w dowodzeniu dewizjonami urwisów, gdy słyszałem odgłosy szturmu na demony.
Do Warszawy miał przylecieć prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama, by z tego miejsca dowodzić obroną enklawy dobra – Końskimi. Jednak nie wiedzieliśmy, czy on jest demonem, który chce nas zniszczyć, czy może rzeczywiście chce pomóc ocalić przyczółek dobra. Na domiar złego Indila leciała z nim do mnie. Siostra Indili miała zostać w Paryżu i czekać z muzułmanami, jeszcze nieoczyszczonymi z demonów, na znak do odsieczy.
Podczas manewrów „Anakonda” przerabialiśmy codziennie inny scenariusz. Jednym razem Barack Obama okazywał się demonem i uwięził Indilę jako zakładniczkę, kolejnego dnia okazywał się sojusznikiem i razem z Michaiłem Gorbaczowem dowodził obroną enklawy przed nadciągającymi, nieoczyszczonymi jeszcze z demonów pielgrzymkami ze wszystkich stron świata. W większości wypadków Barack Obama okazywał się pozytywnym sojusznikiem enklawy.
W innych scenariuszach kolejnych dni manewrów siostra Indili była w niebezpieczeństwie płynącym od demonów znajdujących się w szeregach mających wesprzeć enklawę dobra Końskie. Jednak prezydent Francji François Hollande był czysty i chronił siostrę Indili. Tych scenariuszy było mnóstwo. Codziennie inny wariant.
Mieliśmy też silnego sojusznika w osobie Jurka Owsiaka, który nie dość, że był czysty, to jeszcze był nietykalny, bo dowodził dziećmi niepełnosprawnymi, a demony nie atakowały Aniołków. Jurek prowadził siatkę wywiadowczą, kto konkretnie z ważnych osób knuje przeciwko enklawie dobra. Aniołki w naszym sztabie dowodzenia „Końskie” miały z nim bezpośredni kontakt.
Druga faza manewrów „Anakonda” trwała, z przerwami na mój pobyt w szpitalu, od sierpnia 2016 do połowy stycznia 2017 roku. Już bez usypiania wodą święconą, ale z rozbieraniem majątku chciwych i nieuczciwych banków, z odgrywanymi wybuchami ludzkiego wzburzenia i innymi sytuacjami poruszającymi ludzi. Z głosem papieża Franciszka apelującego, by nie niszczyć banków, mówiącego, że banki są potrzebne, i kolejnymi jego apelami, by nie niszczyć istniejącego porządku panującego na świecie, oraz wieloma innymi wydarzeniami.
Odgrywałem taktykę w ruszaniu na banki, ubezpieczycieli i giełdy finansowe, odsłuchując na słuchawkach poszczególne „do hymnu” w różnych scenariuszach, bo myślałem, że wszyscy wokół mnie słyszą, to znaczy słyszą to samo, co ja słyszę. Tak więc przed ruszeniem do boju, by poszczególne dewizjony przejęły te instytucje, odgrywałem przez moje słuchawki ich „do hymnu”. Nazwałem je „do hymnu”, bo Świetliki i Aniołki salutowały przy swoim „do hymnu” w czasie, gdy jeszcze trwał pokój. Musztrowałem ich tym, tak że w niespodziewanym momencie puszczałem ich „do hymnu”, by salutowały nawet przy obiedzie, wstając od stołu. Jak się teraz okazuje, wszyscy pochodzili nie z naszego świata, a tylko ja ich słyszałem.
Także w drugiej fazie manewrów „Anakonda” przed ruszeniem do bitwy odgrywałem na słuchawkach „do hymnu” poszczególnych grup ludzi, tak by wtedy salutowali. Czasem jako pierwsze do przejmowania banków puszczałem dzieci, bo strasznie się wyrywały do akcji. Były dwa scenariusze – „na serio” i „na wesoło”. I znów manewry przebiegały z odgłosami i informacjami, tak jakby rzeczywiście się odbywały „niby na serio”. A czasem, żeby się pośmiać, puszczałem scenariusz wojny „na wesoło”.
Któregoś wieczora i nocy, gdy próbowaliśmy zmusić Kościół Apostolski do zjednoczenia się z innymi religiami pod naszym sztandarem i wytykaliśmy im różne brudne sprawy, Viga kazała mi mianować pana Romana Giertycha swoim adwokatem, w razie gdyby sprawy poszły za daleko i miałbym kłopoty prawne. Tak też uczyniłem i wysłałem panu Giertychowi SMS-a z nominacją.
Dalej po rozmowach słyszanych przeze mnie ze świata usłyszałem, że papież Franciszek, żeby mnie zbłaźnić, ofiarował mi stanowisko proboszcza w parafii św. Mikołaja w Końskich. Na to Viga od razu przytaknęła, prosząc, bym napisał SMS-em oświadczenie do pana Giertycha i zaczęła dyktować mi treść, a ja pisałem: „Ja, Marcin Ksel, numer PESEL i tak dalej, przyjmuję stanowisko proboszcza w parafii św. Mikołaja w Końskich”. Tego wieczora i nocy wysłałem mnóstwo SMS-ów do pana Romana Giertycha bądź publikowałem je na Facebooku z poleceniami dyktowanymi przez tę wariatkę Vigę. A ja głupi pisałem.
Od tej pory przez kilka dni chodziłem po Końskich z przeświadczeniem, że jestem proboszczem tej parafii. Dopiero tuż przed niedzielą, by nie zbłaźnić się na mszy, wysłałem do pana Romana Giertycha SMS-a z prawniczym bełkotem i PESEL-em, że rezygnuję z powierzonej mi funkcji.
I od razu odezwała się Viga, że należy mi się zapłata za te dni bycia proboszczem, więc zaczęła mi dyktować: „Ja, Marcin Ksel, numer PESEL i tak dalej”. Za każdym razem, gdy opierałem się, że to po prostu głupie, mówiła: „Zaufaj mi. Po prostu zamknij oczy i wysyłaj lub publikuj te cholerne wiadomości. Tak trzeba!”.
I poniekąd miała rację, bo to po tych idiotycznych postach publikowanych na Facebooku zwróciłem na siebie uwagę mieszkańców Końskich. Sam bym przecież nic nie zrobił.
A wszystko to odgrywała przede mną ta wariatka Viga. Wielu z was powie, że jestem naiwny jak dziecko i pewnie będzie mieć rację, ale schizofrenia ma to do siebie, że przyjmuje się za prawdziwe nawet najbardziej niedorzeczne i nieprawdopodobne wyobrażenia. A tak poza tym, to niby kto miałby prowadzić ludzi do zjednoczenia? Wyrachowany polityk, twardo stąpający po ziemi doktor prawa czy profesor ekonomii? A może właśnie zwykły chłopak o naiwnej wierze w dobro, który wymarzył sobie inny świat.
Oto lista „do hymnu”, przed którym należy salutować!
Podstawowe „do hymnu”:
„Do hymnu” dla bitwy pod Termopilami Świetlików i Aniołków to
Beat it
Michaela Jacksona.
„Do hymnu” dla bitwy pod Gaugamelą Świetlików i Aniołków to
Unstoppable
Sii.
„Do hymnu” dla Świetlików to
Black and White
Kombi.
Pomocnicze „do hymnu” dla Aniołków i Świetlików to
May it be
Eni.
„Do hymnu” dla Aniołków to
Angels
Robbiego Williamsa.
„Do hymnu” dla wszystkich to
Jaki był ten dzień
Vox Eremi.
„Do hymnu” dla dewizjonów prezydentów i królów oraz królowych to
Dywizjon 303
Elektrycznych Gitar.
Dla chrześcijan „do hymnu” to
W Tobie jest światło
Vox Eremi.
Dla hinduistów „do hymnu” to
Mini World
Indili.
Dla muzułmanów „do hymnu” to
Love Story
Indili, a ona sama była naznaczona przez Vigę i razem ze swoją siostrą prowadziły islam i hinduizm do zjednoczenia oraz do walki z demonami.
„Do hymnu” dla Polaków to
New Year’s Day
U2.
„Do hymny” dla Stanów Zjednoczonych to
Born in the U.S.A.
Bruce’a Springsteena.
Dla Rosjan „do hymnu” to
Sługi za szlugi
Macieja Maleńczuka.
Szczegółowe „do hymnu”:
Dla przestępców „do hymnu” to jest
Ostatnia nocka
Macieja Maleńczuka.
„Do hymnu” dla hakerów to
Żądze
Elektrycznych Gitar.
A teraz „na wesoło”:
Wspomnienia artylerzysty
Big Cyca to „do hymnu” dla wszystkich onanistów.
Szambo i perfumeria
Big Cyca to „do hymnu” dla wszystkich pracowników oczyszczalni komunalnych.
Kręcimy pornola
to „do hymnu” dla wszystkich prostytutek.
Dla wszystkich Krystyn „do hymnu” to
Krystyna
Big Cyca.
„Do hymnu” dla babć klozetowych to
Wielka miłość do babci klozetowej
Big Cyca.
„Do hymnu” dla fanatyków religijnych to
Moherowe berety
Big Cyca.
„Do hymnu” dla alkoholików to
Świat według Kiepskich
Big Cyca.
„Do hymnu” dla mniejszości seksualnych to
Ona jest pedałem
Elektrycznych Gitar.
I pomocnicze piosenki z manewrów „Anakonda” (wszystkie Elektrycznych Gitar):
Spokój grabarza
Kiedy mówisz człowiek
Nic mnie nie rusza
Koniec
Kiler
Człowiek z liściem
Jestem z miasta
Co ty tutaj robisz
Kto ma klucze
Tak więc pościągajcie sobie teksty wszystkich piosenek!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Księga snów. Tom I. Viganizm i superchrześcijaństwo
ISBN: 978-83-8313-150-4
© Marcin Ksel i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Konrad Witkowski
Okładka: Grzegorz Araszewski, foto: I_g0rZh | depositphotos.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek