Księgi zapomnianych żyć - Bridget Collins - ebook + książka

Księgi zapomnianych żyć ebook

Bridget Collins

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyobraź sobie świat, w którym książki są zakazane, a ich czytanie jest uważane za zbrodnię.

Wyobraź sobie świat, w którym każde złe wspomnienie i nawet największa rozpacz mogą zostać całkowicie wymazane z pamięci.

Wyobraź sobie świat, w którym możesz ukryć każdą krzywdę i niegodziwość, jakich kiedykolwiek się dopuściłeś.

Te światy są ze sobą nierozerwalnie połączone. Wszystko przez Oprawców.

Emmet Farmer jest dobrym, pracowitym synem, który każdy dzień spędza na roli, pomagając rodzicom związać koniec z końcem. Wszystko się zmienia, gdy otrzymuje list z wezwaniem do odbycia praktyk w pracowni Seredith, kobiety zajmującej się tajemniczym procesem oprawiania książek. Emmet, który o księgach i Oprawcach wie niewiele, ale pamięta panującą wokół nich atmosferę strachu, tajemnicy i nieskrywanej pogardy, niechętnie rozpoczyna żmudną naukę w warsztacie. Pod czujnym okiem Oprawczyni poznaje sekrety gilotyny, czcionek i starego pergaminu. Być może właśnie wśród pachnących kurzem książek i skórzanych opraw odnajdzie prawdziwego siebie.

„Księgi zapomnianych żyć” to niesamowita historia o zakazanej miłości, lojalności, przyjaźni i wielkiej, magicznej mocy książek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 543

Rok wydania: 2020

Oceny
4,0 (530 ocen)
228
163
88
38
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gunia6

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka! Stworzony przez autorkę świat jest magiczny, ale też mroczny i smutny. Zaskakująca fabuła i charaktery postaci, które rozwijają się w trakcie akcji. Dawno nie czytałam tak zaskakującej historii
10
centner

Dobrze spędzony czas

nietypowy pomysł na fabułę, bardzo mi się podobała, końcówka nie zawiodła
10
PaniZParasolem

Dobrze spędzony czas

Opis książki nie oddaje tego, co znajdziemy na jej kartach. Magiczny język pochłonął mnie w całości i poprowadził do ostatniej strony. Warto przeczytać.
10
just2223

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, zaskakująca.
10
kasiamat2511

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10



Ty­tuł ory­gi­nału: The Bin­ding
Co­py­ri­ght © 2019 by Col­lins Chap­ter­ho­use Li­mi­ted Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2020
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca: We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Alek­san­dra Wró­blew­ska
Re­dak­cja: Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak
Ko­rekta: Alek­san­dra De­skur, San­dra Po­pław­ska
Skład i ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki: Mi­ca­ela Al­ca­ino © Har­per­Col­lin­sPu­bli­shers Ltd 2019
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Fo­to­gra­fie na okładce: © bil­wis­se­di­tionn Ltd. & Co. KG | Alamy Stock Photo; Shut­ter­stock.com
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-68263-18-3
CZWARTA STRONA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@czwar­ta­strona.plwww.czwar­ta­strona.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nic­kowi

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

Kiedy przy­szedł list, by­łem na polu, wią­za­łem ostatni sno­pek zboża rę­kami, które tak się trzę­sły, że le­dwo zdo­ła­łem za­ci­snąć wę­zeł. Z mo­jej winy mu­sie­li­śmy ro­bić to po sta­remu i prę­dzej szlag by mnie tra­fił, niż­bym się miał pod­dać; prze­trwa­łem po­po­łu­dniowy skwar, od­pę­dza­jąc plamy ciem­no­ści ma­ja­czące mi przed oczami, i te­raz, o zmroku, już pra­wie skoń­czy­łem. Inni ze­szli z pola, kiedy za­szło słońce, wy­krzy­ku­jąc po­zdro­wie­nia przez ra­mię, i bar­dzo mnie to cie­szyło. Przy­naj­mniej te­raz, sam, nie mu­sia­łem już uda­wać, że mogę utrzy­mać ich tempo. Pra­co­wa­łem, sta­ra­jąc się nie my­śleć, o ile ła­twiej by mi było z kom­baj­nem. By­łem zbyt chory, by spraw­dzić ma­szynę – nie że­bym wiele pa­mię­tał, lato było pełne... ech, du­chów i bo­le­snych dziur prze­ty­ka­nych pla­mami przy­tom­no­ści – a nikt inny nie miał do tego głowy. Każ­dego dnia na­po­ty­ka­łem ja­kiś obo­wią­zek, któ­rego nie zdo­ła­łem wy­peł­nić; tato sta­rał się naj­le­piej, jak mógł, ale nie był w sta­nie zro­bić wszyst­kiego. Przeze mnie by­li­śmy cały rok w plecy.

Mocno zwią­za­łem źdźbła w po­ło­wie snopka i po­sta­wi­łem go obok reszty. Zro­bione. Mo­głem wra­cać do domu... Ale cie­nie głęb­sze od ciem­no­fio­le­to­wego zmierz­chu pul­so­wały i wi­ro­wały wo­kół mnie, a ko­lana mi się trzę­sły. Ukuc­ną­łem, ła­piąc od­dech, bo za­bo­lały mnie ko­ści. Było już le­piej – mi­nęły prze­szy­wa­jące, mdlące spa­zmy, które na­cho­dziły mnie znie­nacka przez całe mie­siące – na­dal czu­łem się jed­nak kru­chy jak sta­ru­szek. Za­ci­sną­łem zęby. By­łem taki słaby, że chciało mi się pła­kać; ale nie będę pła­kał, prę­dzej umrę, na­wet je­śli wi­dzi mnie tylko sierp­niowy księ­życ w pełni.

– Em­mett? Em­mett!

To tylko Alta, która szła ku mnie przez ścier­ni­sko, ale pod­nio­słem się i pró­bo­wa­łem od­pę­dzić sła­bość. Blade gwiazdy nade mną prze­su­nęły się naj­pierw w jedną, a po­tem w drugą stronę. Od­chrząk­ną­łem.

– Tu­taj.

– Dla­czego nie po­pro­si­łeś ko­goś, żeby ci po­mógł? Mama się mar­twiła, kiedy wszy­scy wró­cili z pola, a cie­bie nie...

– Nie mu­siała się mar­twić. Nie je­stem dziec­kiem. – Kciuk mi krwa­wił w miej­scu, gdzie za­cią­łem się źdźbłem. Krew sma­ko­wała ku­rzem i go­rączką.

Alta za­wa­hała się. Rok temu by­łem z nich naj­sil­niej­szy. Te­raz, prze­chy­liw­szy głowę, pa­trzyła na mnie, jak­bym był młod­szy od niej.

– Nie, ale...

– Chcia­łem obej­rzeć wschód księ­życa.

– No ja­sne. – Zmierzch roz­mył jej rysy, ale wi­dzia­łem jej prze­bie­gły wzrok. – Ani nie od­pocz­niesz. Je­śli nie chcesz wy­do­brzeć...

– Brzmisz jak mama.

– Bo ma ra­cję! Nie mo­żesz ocze­ki­wać, że od razu wró­cisz do sie­bie, nie po ta­kiej po­waż­nej cho­ro­bie.

Cho­ro­bie. Jak­bym się w łóżku z kasz­lem zma­gał albo le­żał po­kryty wrzo­dami czy wy­mio­to­wał. Mimo mgły kosz­ma­rów pa­mię­ta­łem wię­cej, niż im się zda­wało; wie­dzia­łem o krzy­kach i ma­ja­kach, o dniach, kiedy cały czas pła­ka­łem albo nie roz­po­zna­wa­łem ni­kogo, o nocy, kiedy go­łymi rę­kami roz­bi­łem okno. Ża­ło­wa­łem, że ca­łymi dniami nie wy­sry­wa­łem so­bie wnętrz­no­ści – by­łoby to lep­sze od blizn na nad­garst­kach po tym, jak mu­sieli mnie przy­wią­zy­wać do łóżka. Od­wró­ci­łem się od niej i sku­pi­łem na wy­sy­sa­niu ranki u pod­stawy kciuka, pra­cu­jąc ję­zy­kiem tak długo, aż nie czu­łem już smaku krwi.

– Em­mett, pro­szę – po­wie­działa Alta i po­tarła koł­nierz mo­jej ko­szuli pal­cami. – Na­pra­co­wa­łeś się dzi­siaj jak nikt. Czy wró­cisz do domu?

– No do­brze. – Wło­ski na karku pod­nio­sły mi się od wia­tru. Alta zo­ba­czyła, jak drżę, i opu­ściła wzrok. – Co jest na ko­la­cję?

Wy­szcze­rzyła zęby w uśmie­chu.

– Je­śli się nie ru­szysz, to nic.

– Świet­nie. Ści­gamy się?

– Chęt­nie, jak nie będę w gor­se­cie. – Od­wró­ciła się, za­ku­rzony rą­bek spód­nicy za­wi­ro­wał wo­kół ko­stek. Kiedy się śmiała, na­dal wy­glą­dała jak dziecko, ale pa­rob­ko­wie już wo­kół niej wę­szyli; w do­brym świe­tle wy­glą­dała jak ko­bieta.

Drep­ta­łem obok niej, wy­czer­pany tak bar­dzo, że czu­łem się ni­czym pi­jany. Ciem­ność gęst­niała, zbie­rała się pod drze­wami i krza­kami, a księ­życ przy­ćmie­wał gwiazdy. Po­my­śla­łem o zim­nej wo­dzie ze studni, czy­stej jak szkło, o ma­łych zie­lo­nych pa­prosz­kach na dnie – albo nie, o pi­wie, tra­wia­stym i gorz­kim, bursz­ty­no­wym, do­pra­wio­nym spe­cjalną mie­szanką zio­łową taty. Od razu bym po nim za­snął, ale to do­brze; chcia­łem zga­snąć jak świeca, za­paść się w nie­przy­tom­ność bez snów. Żad­nych kosz­ma­rów, noc­nych stra­chów, obu­dzić się rano w czy­stym świe­tle sło­necz­nym.

Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy przez furtkę na po­dwórko, wio­skowy ze­gar wy­bił dzie­wiątą.

– Je­stem taka głodna – po­wie­działa Alta. – Wy­słali mnie po cie­bie, za­nim...

Urwała, sły­sząc głos na­szej matki. Krzy­czała.

Alta sta­nęła, furtka za nami za­mknęła się sama. Spoj­rze­li­śmy so­bie w oczy. Do­tarło do nas kilka słów: „Jak mo­żesz tak mó­wić... nie mo­żemy, po pro­stu nie mo­żemy...”.

Mię­śnie nóg drżały mi od bez­ru­chu. Opar­łem się o mur, moje serce biło jak sza­lone. Klin świa­tła wci­nał się w ciem­ność przez dziurę w ku­chen­nych za­sło­nach, co ja­kiś czas prze­ci­nał go cień. Mój oj­ciec, cho­dzący tam i z po­wro­tem.

– Nie mo­żemy tu stać całą noc – po­wie­działa Alta, nie­mal szep­cząc.

– To pew­nie nic. – Cały ty­dzień kłó­cili się o kom­bajn i o to, dla­czego nikt go wcze­śniej nie spraw­dził. Żadne z nich nie po­wie­działo, że to było moje za­da­nie.

Ude­rze­nie: pięść o stół. Tato pod­niósł głos:

– A co chcesz, że­bym zro­bił? Od­mó­wił? Ta cho­lerna wiedźma prze­klnie nas, jak tylko...

– Już nas prze­klęła! Po­patrz na niego, Ro­ber­cie! A je­śli ni­gdy nie wy­do­brzeje? To jej wina...

– Chcesz po­wie­dzieć: jego wina! Gdyby nie... – W uszach mi za­dzwo­niło i prze­sta­łem sły­szeć głos taty. Świat się prze­krzy­wił i wy­pro­sto­wał, zu­peł­nie jakby ob­ró­cił się wo­kół wła­snej osi. Prze­łkną­łem gulę mdło­ści. Kiedy znów mo­głem się sku­pić, pa­no­wała ci­sza.

– Tego nie wiemy – po­wie­dział w końcu tato, wy­star­cza­jąco gło­śno, że­by­śmy usły­szeli. – Może mu po­może. Ca­łymi ty­go­dniami pi­sała i py­tała, jak się mie­wał.

– Bo go chciała! Nie, Ro­bert, nie, nie po­zwolę na to, jego miej­sce jest z nami! Co­kol­wiek by zro­bił, to na­dal nasz syn, a ona? Aż mi ciarki cho­dzą po ple­cach...

– Ni­gdy jej nie spo­tka­łaś. Nie ty mu­sia­łaś tam je­chać i...

– Nie ob­cho­dzi mnie to! Już wy­star­cza­jąco na­mie­szała. Nie do­sta­nie go.

Alta spoj­rzała na mnie. Coś się zmie­niło w wy­ra­zie jej twa­rzy, zła­pała mnie za nad­gar­stek i po­cią­gnęła.

– Wcho­dzimy – po­wie­działa wy­so­kim, pew­nym sie­bie gło­sem, któ­rym na­wo­ły­wała kury. – To był długi dzień, mu­sisz być strasz­nie głodny. Ja na pewno je­stem. Mam na­dzieję, że zo­sta­wili nam za­pie­kanki, bo ina­czej ko­goś za­biję. Wi­del­cem w serce. I zjem. – Za­trzy­mała się przed drzwiami i do­rzu­ciła: – Z musz­tardą. – A po­tem otwo­rzyła drzwi.

Ro­dzice stali po dwóch stro­nach kuchni: tato przy oknie, od­wró­cony do nas ple­cami, mama przy ko­minku, czer­wone plamy na jej po­licz­kach wy­glą­dały jak róż. Na stole mię­dzy nimi le­żała karta gru­bego, kre­mo­wego pa­pieru i otwarta ko­perta. Mama szybko spoj­rzała na Altę i na mnie i zro­biła pół kroku ku sto­łowi.

– Ko­la­cja – po­wie­działa Alta. – Em­mett, sia­daj, wy­glą­dasz, jak­byś miał ze­mdleć. Na Boga, nikt na­wet nie na­krył do stołu. Mam na­dzieję, że w piecu jest za­pie­kanka. – Po­sta­wiła obok mnie stertę ta­le­rzy. – Chleba? Piwa? Na­prawdę, mo­gła­bym być po­ko­jówką... – Znik­nęła w spi­żarce.

– Em­mett – po­wie­dział tato, nie od­wra­ca­jąc się. – Na stole leży list. Prze­czy­taj go.

Prze­su­ną­łem kartę ku so­bie. Li­tery na pa­pie­rze wy­glą­dały jak bez­kształtne plamy.

– Mam kurz w oczach. Po­wiedz mi, co w nim jest.

Tato po­chy­lił głowę, mię­śnie na jego karku na­pięły się, jakby cią­gnął coś cięż­kiego.

– Opra­wiaczka chce ucznia.

Mama wy­dała z sie­bie dźwięk, jakby słowo ucięte w po­ło­wie.

– Ucznia? – po­wie­dzia­łem.

Ci­sza. Ka­wa­łek księ­życa za­glą­dał przez szparę mię­dzy za­sło­nami, po­kry­wa­jąc wszystko, co na­po­tkał, srebrną po­światą. Tato wy­glą­dał, jakby miał siwe, tłu­ste włosy.

– Cie­bie – rzekł.

Alta sta­nęła w drzwiach do spi­żarni ze sło­ikiem pi­kli w ob­ję­ciach. Przez chwilę są­dzi­łem, że go upu­ści, ale ostroż­nie od­sta­wiła go na kre­dens. Stuk­nię­cie szkła o drewno było gło­śniej­sze, niż gdyby słój zbił się z trza­skiem.

– Je­stem za stary na ucznia.

– Nie we­dług niej.

– My­śla­łem... – Moja dłoń roz­płasz­czyła się na stole. Chuda, blada dłoń, którą le­dwo roz­po­zna­wa­łem. Dłoń, która le­dwo da­wała radę pra­co­wać przez je­den dzień. – Czuję się co­raz le­piej. Nie­długo... – Urwa­łem, bo głos mia­łem rów­nie nie­swój jak palce.

– Nie o to cho­dzi, synu.

– Wiem, że te­raz się do ni­czego nie na­daję...

– Och, ko­cha­nie – po­wie­działa mama. – To nie twoja wina... To nie dla­tego, że cho­ro­wa­łeś. Nie­długo wró­cisz do sie­bie. Gdyby to tylko o to cho­dziło... Wiesz, że za­wsze my­śle­li­śmy, że po­pro­wa­dzisz z oj­cem go­spo­dar­stwo. I mógł­byś, na­dal mógł­byś, ale... – Po­pa­trzyła na tatę. – Nie od­sy­łamy cię. Ona o cie­bie prosi.

– Ja jej na­wet nie znam.

– Opra­wia­nie... to do­bry fach. Uczciwy fach. Nie ma się czego bać. – Alta oparła się o kre­dens i mama spoj­rzała przez ra­mię, wy­cią­ga­jąc szybko rękę i ła­piąc ta­lerz, za­nim spadł na pod­łogę. – Alta, uwa­żaj.

Serce wa­liło mi jak mło­tem.

– Ale... wy nie­na­wi­dzi­cie ksią­żek. Są złe. Za­wsze mi mó­wi­li­ście... Kiedy jedną przy­nio­słem z jar­marku wiel­ka­noc­nego...

Wy­mie­nili spoj­rze­nie, zbyt szyb­kie, bym mógł je od­czy­tać.

– Nie przej­muj się tym te­raz – po­wie­dział tato.

– Ale... – Spoj­rza­łem na mamę. Nie umia­łem ubrać tego w słowa: szyb­kiej zmiany te­matu, kiedy ktoś wspo­mi­nał o książ­kach, gry­masu nie­smaku na dźwięk słowa, wy­razu ich twa­rzy... Tego, jak kiedy by­łem mały, pew­nego dnia zgu­bi­li­śmy się w Ca­stle­for­dzie, a ona po­nura cią­gnęła mnie za rękę przed brudną wy­stawą skle­pową: „A. Fo­ga­tini, Lom­bard i Li­cen­cjo­no­wana Księ­gar­nia”. – Jak to: to do­bry fach?

– To nie jest... – Mama zro­biła wdech. – Może nie tak so­bie wcze­śniej wy­obra­ża­łam twoją przy­szłość...

– Hilda. – Tato roz­ma­so­wy­wał so­bie mię­śnie w karku, jakby go bo­lały. – Nie masz wy­boru, chłop­cze. To bę­dzie sta­bilne ży­cie. Bar­dzo da­leko od wszyst­kich ludz­kich osad, ale to do­brze. Spo­koj­nie. Praca nie jest ciężka, nikt nie bę­dzie cię ku­sił, żeby zbo­czyć z wą­skiej i pro­stej... – Od­chrząk­nął. – Nie wszy­scy są tacy jak ona. Uspo­ko­isz się, na­uczysz fa­chu, a po­tem... No cóż. W mie­ście są opra­wia­cze, któ­rzy jeż­dżą wła­snymi po­wo­zami.

Ci­sza. Alta po­stu­kała pa­znok­ciem w za­krętkę słoja i spoj­rzała na mnie.

– Ale ja nie... Ja ni­gdy... Dla­czego ona uważa, że ja...? – Te­raz żadne z nich nie chciało spoj­rzeć mi w oczy. – Ale jak to: nie mam wy­boru?

Nie od­po­wie­dzieli. Alta w końcu po­de­szła do stołu i pod­nio­sła list.

– „Kiedy tylko bę­dzie mógł po­dró­żo­wać” – prze­czy­tała. – „Warsz­tat bywa w zi­mie bar­dzo chłodny. Pro­szę wy­po­sa­żyć go w cie­płe ubra­nia”. Dla­czego na­pi­sała do was, a nie do Em­metta? Nie wie­działa, że on umie czy­tać?

– Oni tak to ro­bią – po­wie­dział tato. – O ucznia prosi się ro­dzi­ców, taki jest zwy­czaj.

Nie ob­cho­dziło mnie to. Moje dło­nie na stole skła­dały się z ko­ści i ścię­gien. Rok temu były opa­lone i umię­śnione, pra­wie mę­skie; te­raz były ni­ja­kie. Nada­wały się tylko do wy­ko­ny­wa­nia pracy, którą moi ro­dzice po­gar­dzali. Ale dla­czego wy­brała aku­rat mnie, skoro jej o to nie pro­sili? Roz­ło­ży­łem palce i na­ci­sną­łem na drew­niany blat, jak­bym mógł jego moc we­ssać w skórę dłoni.

– A je­śli od­mó­wię?

Tato pod­szedł do kre­densu, schy­lił się i wy­jął bu­telkę dżinu je­ży­no­wego. Była to słodka, mocna na­lewka, którą mama prze­cho­wy­wała na święta i do le­cze­nia, ale nie pi­snęła ani słowa, kiedy tato na­lał so­bie pół kubka.

– Tu nie ma dla cie­bie miej­sca. Może po­wi­nie­neś być wdzięczny. To bę­dzie ja­kaś ro­bota dla cie­bie. – Łyk­nął po­łowę dżinu na­raz i się roz­kasz­lał.

Wzią­łem wdech, bar­dzo się sta­ra­jąc, by głos mi się nie za­ła­mał.

– Jak wy­do­brzeję, będę sil­niej­szy od...

– Wy­ko­rzy­staj tę oka­zję naj­le­piej, jak się da – po­wie­dział.

– Ale ja nie...

– Em­mett – ode­zwała się mama. – Pro­szę... To wła­ściwe roz­wią­za­nie. Ona bę­dzie wie­działa, co z tobą zro­bić.

– Co ze mną zro­bić?

– My­śla­łam... Je­śli znowu za­cho­ru­jesz, to ona...

– To wa­riat­kowo? To o to cho­dzi? Od­sy­ła­cie mnie w ja­kieś miej­sce na końcu świata tylko dla­tego, że w każ­dej chwili znów mogę stra­cić ro­zum?

– Ona cię chce – rze­kła mama, ści­ska­jąc spód­nicę, jakby wy­krę­cała z niej wodę. – Ja nie chcę, że­byś je­chał.

– To nie po­jadę!

– Po­je­dziesz, chłop­cze – po­wie­dział tato. – Na Boga, już wy­star­cza­jąco dużo kło­po­tów temu do­mowi przy­spo­rzy­łeś.

– Ro­bert, nie...

– Po­je­dziesz. Choć­bym miał cię w kij zwią­zać i rzu­cić jej na próg, po­je­dziesz. Przy­go­tuj się na ju­tro.

– Ju­tro? – Alta od­wró­ciła się tak szybko, że jej war­kocz strze­lił ni­czym bicz. – Nie może po­je­chać ju­tro, musi się spa­ko­wać, a poza tym są żniwa i uczta do­żyn­kowa... Tato, pro­szę.

– Za­mknij się!

Ci­sza.

– Ju­tro? – Plamy na po­licz­kach mamy przy­brały ko­lor szkar­łatu. – Nie po­wie­dzie­li­śmy... – Urwała. Mój oj­ciec do­koń­czył dżin, krzy­wiąc się przy tym tak, jakby jego usta pełne były ka­mieni.

Otwo­rzy­łem usta, by oznaj­mić, że w po­rządku, po­jadę, nie będą się już mu­sieli o mnie mar­twić, ale moje gar­dło było wy­su­szone po ca­łym dniu ko­sze­nia.

– Jesz­cze kilka dni. Ro­bert, inni ucznio­wie wy­ru­szają do­piero po żni­wach, a on na­dal nie czuje się naj­le­piej, jesz­cze parę dni...

– Są od niego młodsi. A poza tym jest zdatny do po­dróży, je­śli wy­trzy­mał cały dzień na polu.

– Tak, ale... – Po­de­szła do niego i zła­pała go za ra­mię tak, aby nie mógł się od­wró­cić. – Tro­chę dłu­żej.

– Na li­tość bo­ską, Hilda! – Za­dła­wił się, pró­bu­jąc się wy­swo­bo­dzić. – Nie utrud­niaj bar­dziej, niż po­trzeba. My­ślisz, że ja chcę go pu­ścić? My­ślisz, że po tym, jak się sta­ra­li­śmy... wal­czy­li­śmy o utrzy­ma­nie czy­stego domu... My­ślisz, że je­stem z tego dumny, skoro mój wła­sny oj­ciec na Kru­cja­cie stra­cił oko?

Mama zer­k­nęła na mnie i Altę.

– Nie przy...

– A ja­kie to ma te­raz zna­cze­nie? – Prze­tarł twarz przed­ra­mie­niem, a po­tem bez­rad­nie rzu­cił kub­kiem. Nie stłukł się. Alta pa­trzyła, jak się ku niej to­czy i za­trzy­muje. Tato od­wró­cił się do nas ple­cami i oparł o kre­dens, jakby pró­bo­wał zła­pać dech. Za­pa­dła ci­sza.

– Po­jadę – rze­kłem. – Po­jadę ju­tro. – Nie mo­głem na nich pa­trzeć. Wsta­łem, ode­pchną­łem krze­sło i ude­rzy­łem ko­la­nem w róg stołu. Ru­szy­łem do drzwi. Ry­giel wy­da­wał się mniej­szy i sztyw­niej­szy niż za­zwy­czaj, a szczęk, kiedy pu­ścił, od­bił się echem od ścian.

Na ze­wnątrz księ­życ dzie­lił świat na gra­na­towy i srebrny. Po­wie­trze było cie­płe i mięk­kie jak śmie­tana, pach­nące sia­nem i let­nim ku­rzem. Na polu nie­opo­dal za­hu­kała sowa.

Do­to­czy­łem się do końca ogrodu i opar­łem o ścianę. Trudno mi było zła­pać dech. W uszach dzwo­niły mi słowa mamy: „Ta cho­lerna wiedźma nas prze­klnie”, i od­po­wiedź taty: „Już nas prze­klęła”.

Mieli ra­cję: by­łem do ni­czego. Wez­brała we mnie fala roz­pa­czy, silna jak prze­szy­wa­jące bóle w no­gach. Za­nim to się wy­da­rzyło, ni­gdy w ży­ciu nie cho­ro­wa­łem. Nie są­dzi­łem, że ciało może mnie zdra­dzić, że świa­do­mość może zga­snąć jak lampa i że za­padnę się w ciem­ność. Nie pa­mię­ta­łem, jak za­cho­ro­wa­łem; kiedy pró­bo­wa­łem so­bie przy­po­mnieć, po­ja­wiał się tylko ba­ła­gan pe­łen kosz­ma­rów. Na­wet wspo­mnie­nia wcze­śniej­szego ży­cia – ze­szła wio­sna, ze­szłe lato – po­kryły się tym sa­mym ro­pie­ją­cym cie­niem, zu­peł­nie jakby już nic nie było zdrowe. Wie­dzia­łem, że roz­pa­dłem się po let­nim prze­si­le­niu, bo mama mi o tym po­wie­działa, i że wra­ca­łem do domu z Ca­stle­fordu, ale nikt mi nie wy­ja­śnił, ani gdzie by­łem, ani co się stało. Mu­sia­łem je­chać wo­zem – bez ka­pe­lu­sza, pew­nie w peł­nym słońcu – ale kiedy pró­bo­wa­łem o tym po­my­śleć, po­ja­wiało się tylko drżące po­wie­trze, ostatni wi­ru­jący błysk słońca... a po­tem za­pa­dła ciem­ność. Przez na­stępne ty­go­dnie wy­nu­rza­łem się z niej z krzy­kiem, szar­pa­łem się i bła­ga­łem, by mnie roz­wią­zali. Nic dziw­nego, że chcieli się mnie po­zbyć.

Za­mkną­łem oczy. Na­dal wi­dzia­łem całą trójkę, obej­mu­jącą się na­wza­jem. Coś za mną za­szep­tało, za­dra­pało w ścianę su­chymi szpo­nami. Nie było praw­dziwe, ale za­głu­szyło sowę i szum drzew. Scho­wa­łem głowę w ra­mio­nach i uda­wa­łem, że tego nie sły­szę.

Mu­sia­łem się in­stynk­tow­nie scho­wać w naj­głęb­szym cie­niu, bo kiedy otwo­rzy­łem oczy, Alta stała na środku po­dwórka i wo­łała mnie, na­wet nie spoj­rzaw­szy w moją stronę. Księ­życ się prze­su­nął; znaj­do­wał się nad szczy­tem da­chu domu, a cie­nie zro­biły się krót­kie i sze­ro­kie.

– Em­mett?

– Tu­taj – po­wie­dzia­łem. Alta pod­sko­czyła i zro­biła krok w moim kie­runku.

– Co ty tu ro­bisz? Spa­łeś?

– Nie.

Za­wa­hała się. Za nią w oknie na gó­rze mi­gnęło świa­tło lampy: ktoś kładł się spać. Za­czą­łem się pod­no­sić i znie­ru­cho­mia­łem, krzy­wiąc się, bo ból prze­szył mi stawy.

Ob­ser­wo­wała mnie, jak gra­molę się na nogi, ale nie za­ofe­ro­wała po­mocy.

– Na­prawdę tak zro­bisz? Po­je­dziesz? Ju­tro?

– Tato nie żar­to­wał, kiedy po­wie­dział, że nie mam wy­boru.

Cze­ka­łem na jej za­prze­cze­nie. Alta była by­stra, za­wsze znaj­do­wała nowe ścieżki albo nowe spo­soby na roz­wią­za­nie pro­ble­mów, pod­wa­ża­jąc sche­maty. Ale te­raz prze­chy­liła głowę i wy­sta­wiła twarz do księ­życa, jakby chciała się w jego świe­tle wy­bie­lić. Prze­łkną­łem ślinę. Głu­pia sła­bość wró­ciła na­gle, za­ko­le­ba­łem się naj­pierw w jedną, a po­tem w drugą stronę i opar­łem o ścianę, pró­bu­jąc zła­pać dech.

– Em­mett? Do­brze się czu­jesz? – Przy­gry­zła wargę. – No oczy­wi­ście, że nie. Sia­daj.

Nie chcia­łem jej po­słu­chać, ale ko­lana same się pode mną ugięły. Za­mkną­łem oczy i wdy­cha­łem nocne za­pa­chy siana i sty­gną­cej ziemi, mdłą słod­kość zdep­ta­nych ziół i kwa­śny po­wiew gno­jówki. Alta usia­dła obok mnie, jej spód­nica wy­dęła się i za­sze­le­ściła.

– Wo­la­ła­bym, że­byś nie je­chał.

Nie pa­trząc w jej kie­runku, unio­słem jedno ra­mię i po­zwo­li­łem mu opaść.

– Ale... może tak bę­dzie naj­le­piej...

– Niby jak? – Prze­łkną­łem, pró­bu­jąc za­ma­sko­wać drże­nie głosu. – Ja­sne, ro­zu­miem. Nie ma tu ze mnie po­żytku. Wszyst­kim wam bę­dzie le­piej, kiedy so­bie po­jadę do... tam, gdzie ona mieszka, ta opra­wiaczka.

– Na mo­kra­dłach, przy dro­dze na Ca­stle­ford.

– Aha. – Jak będą pach­niały mo­kra­dła? Sto­jąca woda, gni­jące trzciny. Muł. Muł, który po­ły­kał cię żyw­cem, je­śli zbo­czy­łeś z drogi, i ni­gdy nie wy­plu­wał... – Skąd tyle o niej wiesz?

– Mama i tato dbają o cie­bie. Po tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło... Tam bę­dziesz bez­pieczny.

– Tak mówi mama.

Ci­sza. Alta za­częła ob­gry­zać pa­zno­kieć kciuka. W sa­dzie za staj­niami sło­wik za­śpie­wał i za­milkł.

– Nie wiesz, ja­kie to było dla nich trudne. Cią­gle się bali. Je­steś im wi­nien tro­chę spo­koju.

– Nie moja wina, że się roz­cho­ro­wa­łem!

– Ale twoja wina, że... – Wes­tchnęła. – Nie, wiem, nie chcia­łam tego po­wie­dzieć, ale po pro­stu my wszy­scy... Nie złość się, pro­szę. To do­brze. Na­uczysz się fa­chu.

– Tak. Ro­bie­nia ksią­żek.

Za­drżała.

– Wy­brała cię. To musi ozna­czać...

– Co to ozna­cza? Jak mo­gła mnie wy­brać, skoro ni­gdy w ży­ciu mnie nie wi­działa?

Wy­da­wało mi się, że Alta za­częła coś mó­wić, ale kiedy na nią spoj­rza­łem, ga­piła się na księ­życ z twa­rzą bez wy­razu. Po­liczki miała szczu­plej­sze niż przed moją cho­robą, a skóra pod oczami wy­glą­dała jak maź­nięta po­pio­łem. Była obca, poza za­się­giem.

– Będę cię od­wie­dzać, jak tylko będę mo­gła... – po­wie­działa, jakby to miała być od­po­wiedź.

Od­chy­li­łem głowę, aż po­czu­łem pod po­ty­licą ka­mienną ścianę.

– Prze­ka­ba­cili cię, prawda?

– Ni­gdy taty ta­kiego nie wi­dzia­łam – od­rze­kła. – Tak wście­kłego.

– Ja wi­dzia­łem – po­wie­dzia­łem. – Raz mnie ude­rzył.

– Tak – rze­kła. – My­ślę, że ty... – Urwała.

– Kiedy by­łem mały – spro­sto­wa­łem. – Nie mo­żesz tego pa­mię­tać, za mała by­łaś. To było pod­czas jar­marku wiel­ka­noc­nego.

– Och... – Kiedy na nią spoj­rza­łem, ucie­kła wzro­kiem. – Nie. Tego nie pa­mię­tam.

– Ku­pi­łem... Był tam czło­wiek, który sprze­da­wał książki. – Pa­mię­ta­łem, jak oszczęd­no­ści grze­cho­tały mi w kie­szeni... sześć pen­sów w mie­dzia­kach, tyle ich było, że wy­py­chały mi spodnie... i to in­ten­sywne, bez­tro­skie uczu­cie, z któ­rym wy­ru­szy­łem na jar­mark, odłą­czy­łem się od in­nych i za­sta­na­wia­łem się, co ku­pić. Mi­ną­łem mięso i kur­czaki, ryby z Col­dwa­ter i per­kale z Ca­stle­fordu, za­trzy­ma­łem się przy stra­ga­nie ze sło­dy­czami i po­tem od­wró­ci­łem ku ko­lej­nemu, sto­ją­cemu w głębi, który przy­kuł moją uwagę bły­skiem złota i ko­lo­rów. To wła­ści­wie nie był stra­gan, tylko strze­żony przez męż­czy­znę o roz­bie­ga­nych oczach blat na ko­złach, wy­ła­do­wany książ­kami. – Pierw­szy raz w ży­ciu je wtedy wi­dzia­łem. Nie wie­dzia­łem, czym były.

Ten wy­raz ostroż­nego za­cie­ka­wie­nia na twa­rzy Alty, znowu.

– To zna­czy...?

– Nie­ważne. – Nie wie­dzia­łem, dla­czego za­czą­łem jej to opo­wia­dać; nie chcia­łem pa­mię­tać. Ale wspo­mnie­nie nie dało się już ze­pchnąć w ciem­ność. My­śla­łem, że to były pu­dełka, małe skrzynki ze zło­co­nej skóry, w któ­rych cho­wało się rze­czy ta­kie jak naj­lep­sze sre­bra mamy albo fi­gury sza­chowe taty. Pod­sze­dłem bli­żej, po­trzą­sa­jąc pie­niędzmi w kie­szeni, i męż­czy­zna naj­pierw rzu­cił okiem przez oba ra­miona, za­nim się do mnie uśmiech­nął.

– Ach, ja­kiż zło­to­włosy mały książę! Przy­szedł pa­nicz po opo­wieść? Hi­sto­rię o mor­der­stwie albo ka­zi­rodz­twie, wsty­dzie czy chwale, mi­ło­ści tak prze­szy­wa­ją­cej, że le­piej o niej nie pa­mię­tać, czy o mrocz­nych uczyn­kach? Tra­fił pa­nicz do wła­ści­wego czło­wieka, to sama śmie­tanka, opo­wie­dzą hi­sto­rie praw­dziwe i wstrzą­sa­jące, gwał­towne, na­miętne i pod­nie­ca­jące, a je­śli szuka pa­nicz ko­me­dii, też ta­kie mam, naj­rzad­sze ze wszyst­kich, rze­czy, któ­rych lu­dzie się po­zby­wają! Niech pa­nicz spoj­rzy, oczy swe na tę skie­ruje... Opra­wiona przez mi­strza z Ca­stle­fordu wiele lat temu.

Nie po­do­bało mi się, że na­zy­wał mnie pa­ni­czem, ale książka otwo­rzyła się, kiedy mi ją po­da­wał, i nie mo­głem jej od­dać. Gdy tylko uj­rza­łem li­tery na stro­nach, zro­zu­mia­łem: to były strony ści­śnięte ra­zem, jak li­sty, wiele li­stów, tylko w lep­szym pu­dełku – i hi­sto­ria to­czyła się da­lej.

– Ile za nią?

– Ach, ta, pa­ni­czu. Ma pa­nicz wspa­niały gust jak na ko­goś tak mło­dego, ta jest wy­jąt­kowa, praw­dzi­wie przy­go­dowa, zwala z nóg ni­czym szarża ka­wa­le­ryj­ska. Dzie­więć pen­sów. Albo dwie za szy­linga.

Chcia­łem tę książkę. Nie wie­dzia­łem dla­czego, ale opuszki pal­ców mnie swę­działy.

– Mam tylko sześć pen­sów.

– We­zmę – po­wie­dział i strze­lił pal­cami. Sze­roki uśmiech znik­nął z jego twa­rzy; kiedy po­dą­ży­łem za jego wzro­kiem, zo­ba­czy­łem zbie­ra­jącą się nie­opo­dal grupę męż­czyzn mam­ro­czą­cych coś do sie­bie.

– Pro­szę. – Opróż­ni­łem kie­szeń z mie­dzia­ków wprost na jego dłoń. Je­den uciekł, ale męż­czy­zna ga­pił się na grupę i nie schy­lił się, by pod­nieść mo­netę. – Dzię­kuję.

Zła­pa­łem książkę i od­da­li­łem się, pe­łen ra­do­ści i nie­po­koju. Kiedy do­tar­łem do głów­nego targu, za­trzy­ma­łem się i od­wró­ci­łem; grupa męż­czyzn zbli­żała się do stra­ganu han­dla­rza, który go­rącz­kowo pa­ko­wał książki na odra­pany wó­zek za sobą.

Coś mnie ostrze­gło, żeby się nie ga­pić. Po­bie­głem do domu, trzy­ma­jąc książkę przez rę­kaw ko­szuli, żeby nie za­bru­dzić okładki spo­co­nymi pal­cami. Usia­dłem w słońcu na stop­niach sto­doły – nikt by mnie nie zo­ba­czył, wszy­scy byli na targu – i obej­rza­łem ją. Ni­czego po­dob­nego wcze­śniej nie wi­dzia­łem. Okładka była w ko­lo­rze głę­bo­kiej czer­wieni, zdo­biona zło­tem i miękka w do­tyku jak ludzka skóra. Kiedy ją otwo­rzy­łem, ze środka uniósł się za­pach ple­śni i drewna, jakby jej od lat nie do­ty­kano.

Wcią­gnęła mnie.

Ak­cja roz­gry­wała się w obo­zie woj­sko­wym w ob­cym kraju i na po­czątku nie bar­dzo ją ro­zu­mia­łem: ro­iło się w niej od ka­pi­ta­nów, ma­jo­rów i puł­kow­ni­ków, kłótni o tak­tykę na­tar­cia i gróźb sądu po­lo­wego. Ale nie mo­głem prze­stać czy­tać: wi­dzia­łem wszystko, każdy szcze­gół, sły­sza­łem ko­nie i szum wia­tru w płót­nie na­miotu, czu­łem, jak serce mi przy­spie­sza, kiedy po­czu­łem proch strzel­ni­czy... Brną­łem da­lej, za­ab­sor­bo­wany, cho­ciaż wcale tego nie chcia­łem, i do­tarło do mnie po­woli, że to był wie­czór przed bi­twą, a czło­wiek z książki był bo­ha­te­rem. Kiedy słońce wsta­nie, ten czło­wiek po­pro­wa­dzi ich ku wspa­nia­łemu zwy­cię­stwu – i czu­łem jego pod­nie­ce­nie, ocze­ki­wa­nie, czu­łem je w so­bie...

– Co ty, u dia­bła, wy­pra­wiasz?

Czar prysł. In­stynk­tow­nie ze­rwa­łem się na nogi, mru­ga­jąc w słońcu. Tato i inni za nim, mama z Altą na bio­drze, wszy­scy wró­cili już z targu. Już... ale ro­biło się ciemno.

– Py­ta­łem, co ro­bisz, Em­mett! – Nie po­cze­kał na od­po­wiedź i wy­rwał mi książkę. Kiedy ją zo­ba­czył, twarz mu stę­żała. – Skąd to wzią­łeś?

Od fa­ceta, chcia­łem po­wie­dzieć, fa­ceta na jar­marku; miał ich tu­ziny i wy­glą­dały jak pu­dełka na bi­żu­te­rię, całe w skó­rze i zło­cie... Ale kiedy uj­rza­łem wy­raz twa­rzy taty, coś mnie chwy­ciło za gar­dło i nie mo­głem wy­do­być z sie­bie ani słowa.

– Ro­bert? Co...? – Mama się­gnęła po książkę i cof­nęła rękę, jakby ją coś ugry­zło.

– Spalę ją.

– Nie! – Mama po­sta­wiła za­sko­czoną Altę na ziemi i ru­szyła do przodu, ła­piąc tatę za rękę. – Nie, jak mo­żesz? Za­kop ją!

– Jest stara, Hildo. Oni już wszy­scy dawno temu umarli.

– Nie wolno ci. Na wszelki wy­pa­dek. Po­zbądź się jej. Wy­rzuć.

– Żeby ktoś inny ją zna­lazł?

– Wiesz, że nie mo­żesz jej spa­lić. – Przez chwilę pa­trzyli na sie­bie z na­pię­ciem na twa­rzach. – Za­kop ją. W bez­piecz­nym miej­scu.

Tato w końcu szybko kiw­nął głową. Alta czknęła i za­częła pła­kać. Tato we­pchnął książkę w ręce jed­nego z pa­rob­ków.

– Masz. Owiń ją w coś. Od­dam ją gra­ba­rzowi. – A po­tem od­wró­cił się do mnie. – Em­mett – po­wie­dział. – Że­bym cię ni­gdy wię­cej nie wi­dział z książką. Zro­zu­miano?

Nie ro­zu­mia­łem. Co się stało? Ku­pi­łem ją, a nie ukra­dłem, ale oka­zało się, że zro­bi­łem coś nie­wy­ba­czal­nego. Kiw­ną­łem głową, na­dal otę­piały od wi­zji, które ob­ser­wo­wa­łem. By­łem gdzieś in­dziej, w in­nym świe­cie.

– Do­brze. Ni­gdy tego nie za­po­mnij – rzekł tato.

A po­tem mnie ude­rzył.

„Że­bym cię ni­gdy wię­cej nie wi­dział z książką”.

A te­raz od­sy­łali mnie do opra­wiaczki, zu­peł­nie jakby nie­bez­pie­czeń­stwa, przed któ­rymi mnie tato ostrze­gał, zo­stały za­stą­pione in­nymi, więk­szymi. Zu­peł­nie jak­bym te­raz to ja sta­no­wił nie­bez­pie­czeń­stwo.

Rzu­ci­łem okiem w bok. Alta pa­trzyła na swoje stopy. Nie, nie pa­mię­tała tam­tego dnia. Nikt o nim ni­gdy nie roz­ma­wiał. Nikt ni­gdy nie wy­ja­śnił, dla­czego książki przy­no­siły wstyd. Kie­dyś w szkole ktoś mruk­nął, że stary lord Kent miał bi­blio­tekę, ale kiedy wszy­scy za­chi­cho­tali i prze­wró­cili oczami, nie za­py­ta­łem, co w tym było złego. Ja bym książkę prze­czy­tał; skoro z nim było coś nie tak, było coś nie tak rów­nież ze mną. Głę­boko we mnie, za­grze­bany pod wie­loma war­stwami, krył się wstyd.

Ba­łem się. Strach był bez­kształtny i peł­za­jący, ni­czym mgła nad­cią­ga­jąca znad rzeki. Owi­nął mnie lo­do­wa­tymi mac­kami, wsu­nął je do płuc. Nie chcia­łem się zbli­żać do opra­wiaczki, ale mu­sia­łem.

– Alta...

– Mu­szę iść – po­wie­działa i ze­rwała się na równe nogi. – Ty też się zbie­raj, Em, mu­sisz się spa­ko­wać i długa droga cię ju­tro czeka. Do­bra­noc. – Prze­mknęła przez po­dwó­rze, ba­wiąc się war­ko­czem tak, że­bym nie wi­dział wy­razu jej twa­rzy. Od drzwi za­wo­łała znów: – Do ju­tra! – Na­wet się nie oglą­da­jąc. Może te słowa za­brzmiały tak fał­szy­wie, bo od­biły się od ściany stajni.

Ju­tro.

Pa­trzy­łem na księ­życ, aż strach zro­bił się za duży. Wtedy wsta­łem, po­sze­dłem do swo­jego po­koju i spa­ko­wa­łem się.

II

Z drogi in­tro­li­ga­tor­nia wy­glą­dała, jakby stała w ogniu. Słońce za­cho­dziło za nami, a jego ostat­nie czer­wo­no­złote pro­mie­nie od­bi­jały się w oknach. Każda szyba pod czarną strze­chą była pło­mien­nym pro­sto­ką­tem, zbyt nie­ru­cho­mym, by być praw­dzi­wym ogniem, ale tak ja­snym, że po­czu­łem, jak dło­nie pocą mi się od go­rąca. Moje ko­ści prze­szył dreszcz, jak­bym to miej­sce już wi­dział we śnie.

Ści­sną­łem moc­niej sfa­ty­go­waną torbę, którą trzy­ma­łem na ko­la­nach, i od­wró­ci­łem wzrok. Po dru­giej stro­nie drogi, oświe­tlane za­cho­dzą­cym słoń­cem, roz­cią­gały się mo­kra­dła: zie­leń na­kra­piana be­żem i brą­zem, błysz­cząca od wody. Za­pach wil­goci pod­szyty był kwa­śną, bu­twie­jącą nutą, a sze­ro­kie, ga­snące niebo nad nami było bled­sze, niż po­winno. Oczy mnie bo­lały, a ciało po­kry­wała mapa za­dra­pań od wczo­raj­szej pracy w polu. Po­wi­nie­nem te­raz być wła­śnie tam i po­ma­gać przy żni­wach, a za­miast tego tato i ja tłu­kli­śmy się w mil­cze­niu po wy­bo­istej, błot­ni­stej dro­dze. Wy­ru­szy­li­śmy przed świ­tem i od tam­tego czasu nie za­mie­ni­li­śmy ani słowa, i na­dal nie mie­li­śmy so­bie ni­czego do po­wie­dze­nia. Słowa pod­no­siły mi się w gar­dle i pę­kały jak bańki na ba­gnie, zo­sta­wia­jąc na ję­zyku de­li­katny po­smak zgni­li­zny.

Kiedy prze­jeż­dża­li­śmy po wy­bo­jach ku wy­so­kiej tra­wie ro­sną­cej przed do­mem, rzu­ci­łem okiem na twarz taty. Szcze­cina na jego pod­bródku wy­glą­dała jak pieprz z solą, a oczy za­pa­dły się od ze­szłej wio­sny. Kiedy cho­ro­wa­łem, wszy­scy się po­sta­rzeli: zu­peł­nie jak­bym się obu­dził i oka­zało się, że prze­spa­łem rok.

Za­trzy­ma­li­śmy się.

– Je­ste­śmy na miej­scu.

Prze­szył mnie dreszcz. Chcia­łem albo zwy­mio­to­wać, albo bła­gać tatę, żeby za­brał mnie z po­wro­tem do domu. Zła­pa­łem swoją torbę i ze­sko­czy­łem; nogi się pra­wie pode mną ugięły, kiedy sta­ną­łem na ziemi. Wśród kęp trawy wiła się do domu wy­dep­tana ścieżka. Ni­gdy wcze­śniej tu nie by­łem, ale dźwięk dzwonka wy­da­wał się zna­jomy, jak ze snu. Cze­ka­łem, tak bar­dzo nie chcąc pa­trzeć na tatę, że wy­da­wało mi się, że drzwi się ko­ły­szą i drżą.

– Em­mett. – Drzwi na­gle się otwo­rzyły. Przez chwilę wi­dzia­łem je­dy­nie parę piw­nych oczu, tak ja­snych, że źre­nice były za­ska­ku­jąco czarne. – Wi­taj.

Prze­łkną­łem ślinę. Była stara – bo­le­śnie stara, jak szkie­let – i si­wo­włosa, z twa­rzą ni­czym zmięta kartka pa­pieru i ustami bla­dymi jak jej po­liczki, ale jed­no­cze­śnie tak wy­soka jak ja i ze wzro­kiem by­strym jak spoj­rze­nie Alty. No­siła skó­rzany far­tuch, ko­szulę i spodnie, jak męż­czy­zna. Dłoń, którą na mnie ski­nęła, była szczu­pła, ale umię­śniona, żyły od­zna­czały się na ścię­gnach ni­czym nie­bie­skie stru­mie­nie.

– Se­re­dith – po­wie­działa. – Wejdź.

Za­wa­ha­łem się. Dwa ude­rze­nia serca za­jęło mi zro­zu­mie­nie, że wła­śnie się przed­sta­wiła.

– Wejdź. – A po­tem, po­nad moim ra­mie­niem: – Dzię­kuję, Ro­ber­cie.

Nie usły­sza­łem, że tato zsiadł z ko­zła, ale kiedy się ob­ró­ci­łem, stał za mną. Od­kaszl­nął i mruk­nął:

– Zo­ba­czymy się nie­długo, prawda, Em­mett?

– Tato...

Na­wet na mnie nie spoj­rzał. Rzu­cił opra­wiaczce dłu­gie, bez­radne spoj­rze­nie; po­tem do­tknął czoła, jakby nie wie­dział, co zro­bić, i od­szedł ku wo­zowi. Za­czą­łem za nim wo­łać, ale po­dmuch wia­tru po­rwał słowa, a on się nie od­wró­cił. Pa­trzy­łem, jak wspina się na ko­zioł i cmoka na klacz.

– Em­mett. – Jej głos przy­wo­łał mnie do rze­czy­wi­sto­ści. – Wchodź. – Zo­rien­to­wa­łem się, że nie na­wy­kła do po­wta­rza­nia cze­go­kol­wiek po raz trzeci.

– Tak. – Trzy­ma­łem swoją torbę tak mocno, że zbie­lały mi palce. Po­wie­działa do taty: „Ro­ber­cie”, jakby go znała. Zro­bi­łem je­den krok, po­tem drugi. Prze­kro­czy­łem próg i zna­la­złem się w ciem­nym holu, na­prze­ciwko scho­dów. Ze­gar sto­jący ty­kał. Na lewo, za uchy­lo­nymi drzwiami, wi­dać było kuch­nię; na prawo ko­lejne drzwi pro­wa­dziły do...

Ko­lana się pode mną ugięły, jakby ktoś pod­ciął mi ścię­gna. Mdło­ści ro­ze­szły się sze­roką falą, gry­ząc moje wnętrz­no­ści. Mia­łem go­rączkę i drża­łem, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę, kiedy świat wi­ro­wał. By­łem tu­taj wcze­śniej... ale nie...

– Cho­lera ja­sna – po­wie­działa opra­wiaczka i zła­pała mnie. – No już, chłop­cze, od­dy­chaj.

– Nic mi nie jest – po­wie­dzia­łem, dumny z tego, że tak wy­raź­nie wy­ma­wiam spół­gło­ski. A po­tem przy­szła ciem­ność.

Kiedy się obu­dzi­łem, świa­tło sło­neczne na su­fi­cie tań­czyło we wzdy­ma­ją­cej się sieci, zmarszczki na wo­dzie na­kła­dały się na wą­ski pro­sto­kąt bla­sku, który wy­le­wał się spo­mię­dzy za­słon. Białe ściany wy­da­wały się zie­lon­kawe ni­czym miąższ jabłka, po­zna­czony tu i ów­dzie pianą wil­goci. Ptak na ze­wnątrz po­gwiz­dy­wał, jakby wo­łał mnie po imie­niu.

Dom opra­wiaczki. Usia­dłem, serce za­częło mi wa­lić. Ale nie mia­łem czego się bać, jesz­cze nie; by­łem tu tylko ja, po­kój i od­bity sło­neczny blask. Zła­pa­łem się na na­słu­chi­wa­niu od­gło­sów zwie­rząt, wszech­obec­nych w go­spo­dar­stwie, ale sły­sza­łem tylko ptaka i sze­lest wia­tru w trzci­nach. Wy­bla­kłe za­słonki wy­dęły się i na su­fi­cie po­ja­wił się szer­szy pas świa­tła. Po­duszki pach­niały la­wendą.

Wczo­raj w nocy...

Spoj­rza­łem na ścianę na­prze­ciwko, ba­da­jąc wy­brzu­sze­nie i krzy­wi­znę pęk­nię­cia w gip­sie. Ze­mdla­łem i pa­mię­ta­łem je­dy­nie cie­nie i strach. Kosz­mary. W świe­tle dnia wy­da­wały się bar­dzo od­le­głe; ale były złe, wcią­gały mnie w sie­bie pod po­wierzch­nią snu. Pra­wie się od nich uwol­ni­łem raz czy drugi, ale cię­żar wła­snego ciała znów mnie po­grą­żył, po­cią­gnął w ciem­ność dła­wiącą jak smoła. Słaby po­smak pa­lo­nego oleju wciąż za­le­gał mi w gar­dle. Dawno już nie było tak źle. Od prze­ciągu po­kry­łem się gę­sią skórką. Tak ze­mdleć, pro­sto w ra­miona Se­re­dith... To na pewno od zmę­cze­nia po­dróżą, bólu głowy, słońca w oczy i tego, że tato od­je­chał, na­wet się za sie­bie nie oglą­da­jąc.

Spodnie i ko­szula prze­wie­szone zo­stały przez opar­cie je­dy­nego krze­sła. Wsta­łem i na­cią­gną­łem je na sie­bie sztyw­nymi pal­cami, pró­bu­jąc so­bie nie wy­obra­żać, jak Se­re­dith mnie roz­bie­rała. Przy­naj­mniej zo­sta­łem w ka­le­so­nach. Oprócz krze­sła i łóżka w po­koju nie było wiele sprzę­tów: skrzy­nia w no­gach łóżka, sto­lik pod oknem, wy­bla­kłe, po­wie­wa­jące za­słony. Ani ob­raz­ków, ani lu­stra. Po­do­bało mi się to. W domu od­wra­ca­łem wzrok od zwier­cia­dła w ko­ry­ta­rzu. Tu­taj po­zo­sta­wa­łem nie­wi­dzialny; mo­głem być czę­ścią pustki.

Dom był ci­chy. Kiedy wy­sze­dłem na ko­ry­tarz, sły­sza­łem ptaki na­wo­łu­jące się na mo­kra­dłach i ty­ka­nie ze­gara pię­tro ni­żej, a także do­cho­dzący skądś od­głos tę­pych ude­rzeń; ale pod spodem trwała ci­sza tak głę­boka, że dźwięk śli­zgał się po niej jak ka­myki po lo­dzie. Wiatr po­ła­sko­tał mnie w kark, a ja obej­rza­łem się przez ra­mię, zu­peł­nie jak­bym się ko­goś spo­dzie­wał. Pu­sty po­kój po­grą­żył się na chwilę w mroku, gdy chmura prze­sło­niła słońce; a po­tem znów się roz­ja­śnił i róg za­słony za­czął ło­po­tać na wie­trze ni­czym flaga.

Pra­wie wró­ci­łem do łóżka, jak dziecko. Ale te­raz tu­taj miesz­ka­łem. Nie mo­głem ca­łego ży­cia spę­dzić w tym po­koju.

Schody skrzy­piały mi pod sto­pami. Po­ręcz była wy­po­le­ro­wana la­tami użyt­ko­wa­nia, ale w słońcu uno­sił się kurz, a ze ścian ob­ła­ziła farba. Star­szy niż na­sze go­spo­dar­stwo, star­szy niż na­sza wio­ska. Ilu opra­wia­czy tu­taj miesz­kało? A kiedy pew­nego dnia ta opra­wiaczka – Se­re­dith – umrze... czy wtedy ten dom bę­dzie mój? Po­woli scho­dzi­łem po scho­dach, jak­bym się bał, że się za­ła­mią.

Ude­rze­nia uci­chły; usły­sza­łem kroki. Se­re­dith otwo­rzyła jedne z drzwi w holu.

– Ach, Em­mett. – Nie za­py­tała, czy do­brze spa­łem. – Chodź do warsz­tatu.

Po­sze­dłem za nią. Spo­sób, w jaki wy­po­wie­działa moje imię, spra­wił, że szczęki mi się za­ci­snęły, ale była moim mi­strzem – nie, moją pa­nią; nie, moim mi­strzem – i mu­sia­łem jej słu­chać.

Na progu warsz­tatu się za­trzy­mała. Przez chwilę wy­da­wało mi się, że pu­ści mnie przo­dem, ale po­tem we­szła pierw­sza i za­pa­ko­wała coś szybko w ka­wa­łek szmatki.

– Wejdź, chłop­cze.

Prze­kro­czy­łem próg. Po­kój był długi, z ni­skim su­fi­tem, pe­łen po­ran­nego świa­tła wpa­da­ją­cego przez rząd wy­so­kich okien. Pod dwiema ścia­nami stały ławy ro­bo­cze, a mię­dzy nimi znaj­do­wały się rze­czy, któ­rych nazw jesz­cze nie zna­łem. Za­uwa­ży­łem blask wy­świech­ta­nej wełny, ostry błysk noża, me­ta­lowe rączki uwa­lane sma­rem... ale zbyt wiele było tych rze­czy, moje oczy nie mo­gły się na nich sku­pić. Na końcu po­koju stał piec, zbu­do­wany z ka­fli w ko­lo­rach ochry, zie­leni i sta­rego różu. Nad moją głową z drutu zwi­sały ar­ku­sze pa­pieru, zwy­kłe in­ten­sywne ko­lory prze­ty­kane były kar­tami po­dob­nymi do ka­mieni, piór albo li­ści. Się­gną­łem ku naj­bliż­szej; zu­peł­nie jakby nad moją głową trze­po­tały błę­kitne skrzy­dła zi­mo­rodka...

Opra­wiaczka odło­żyła za­wi­niątko i po­de­szła do mnie, wska­zu­jąc przed­mioty:

– Prasa do skła­da­nia. Gi­lo­tyna. Prasa do wy­koń­czeń. Skrzy­nia na czcionki, za tobą, chłop­cze, na­rzę­dzia są w tej ko­mo­dzie i tej na­stęp­nej, obok skóra i szmatki. W tam­tym ko­szyku do­dat­kowy pa­pier, mo­żesz go uży­wać. Pędzle na tej półce, a klej na tej.

Nie ogar­nia­łem tego. Spró­bo­wa­łem wszystko za­pa­mię­tać, a po­tem się pod­da­łem i cze­ka­łem, aż skoń­czy mó­wić. W końcu spoj­rzała na mnie zmru­żo­nymi oczami.

– Usiądź.

Po­czu­łem się dziw­nie. Ale nie zro­biło mi się ani nie­do­brze, ani się nie wy­stra­szy­łem. Ra­czej jakby coś we mnie bu­dziło się i po­ru­szało. Słoje drewna na bla­cie ławy przede mną wy­da­wały się mapą miej­sca, które kie­dyś zna­łem.

– Za­bawne uczu­cie, prawda, chłop­cze?

– Co?

Mru­gnęła do mnie, jej jedno oko wy­da­wało się nie­mal białe od słońca świe­cą­cego jej na twarz.

– Wszystko tu­taj na­tych­miast cię ru­sza, je­śli je­steś uro­dzo­nym opra­wia­czem. A ty je­steś, chłop­cze.

Nie ro­zu­mia­łem, co mó­wiła. A jed­nak... Ten po­kój wy­da­wał się wła­ści­wym miej­scem, coś w nim nie­spo­dzie­wa­nie spra­wiało, że serce mi ro­sło. Zu­peł­nie jak­bym po fali upa­łów czuł deszcz w po­wie­trzu albo wi­dział daw­nego sie­bie, sprzed cho­roby. Tak długo ni­g­dzie nie przy­na­le­ża­łem, a te­raz ten po­kój, za­pach pa­pieru i skóry, przyj­mo­wał mnie do sie­bie.

– Nie wiesz za dużo o książ­kach, prawda? – za­py­tała Se­re­dith.

– Nie.

– My­ślisz, że je­stem wiedźmą?

– Co? Oczy­wi­ście, że nie... – wy­ją­ka­łem, ale mach­nęła ręką, żeby mnie uci­szyć; w ką­ciku jej ust tań­czył uśmiech.

– Nie szko­dzi. My­ślisz, że prze­ży­łam tyle lat, nie wie­dząc, co lu­dzie o mnie ga­dają? O nas. – Od­wró­ci­łem wzrok, a ona mó­wiła da­lej, jakby tego nie za­uwa­żyła: – Twoi ro­dzice trzy­mali cię z dala od ksią­żek, prawda? A ty nie wiesz, co tu ro­bisz.

– Po­pro­si­łaś o mnie. Prawda?

Chyba nie usły­szała.

– Nie przej­muj się. To taki sam fach jak inne. I do tego do­bry. Opra­wia­nie jest tak stare jak al­fa­bet, może jesz­cze star­sze. Lu­dzie go nie ro­zu­mieją i nic w tym dziw­nego. – Wy­krzy­wiła twarz. – Przy­naj­mniej Kru­cjata się skoń­czyła. Za młody je­steś, żeby ją pa­mię­tać. Masz szczę­ście.

Ci­sza. Nie ro­zu­mia­łem, jak opra­wia­nie mo­gło być star­sze od ksią­żek, ale Se­re­dith pa­trzyła na prze­strzał przeze mnie. Wiatr za­ko­ły­sał dru­tem, ko­lo­rowy pa­pier za­trze­po­tał. Za­mru­gała, po­dra­pała się w pod­bró­dek i znów na mnie spoj­rzała.

– Ju­tro za­czniemy od pod­staw. Sprzą­ta­nie, czysz­cze­nie pędzli, ta­kie rze­czy. Może bę­dziesz przy­ci­nał skórę.

Po­ki­wa­łem głową. Chcia­łem zo­stać tu­taj sam. Chcia­łem po­rząd­nie przyj­rzeć się ko­lo­rom, przej­rzeć szafki i zwa­żyć na­rzę­dzia w dło­niach. Cały po­kój do mnie śpie­wał, za­pra­szał.

– Mo­żesz się ro­zej­rzeć, je­śli chcesz. – Kiedy za­czą­łem wsta­wać, mach­nęła ręką, jak­bym zro­bił coś wbrew jej woli. – Nie te­raz. Póź­niej. – Pod­nio­sła za­wi­niątko i ru­szyła ku nie­wiel­kim drzwiom w rogu, któ­rych wcze­śniej nie za­uwa­ży­łem. Trzy klu­cze prze­krę­ciły się w trzech zam­kach. Za­nim odło­żyła za­wi­niątko na półkę tuż za drzwiami, od­wró­ciła się i za­mknęła je, za­uwa­ży­łem schody pro­wa­dzące w ciem­ność. Prze­krę­ciła klu­cze w zam­kach, nie pa­trząc na mnie, osła­nia­jąc je cia­łem. – Wiele jesz­cze czasu upły­nie, za­nim tam zej­dziesz, chłop­cze. – Nie wie­dzia­łem, czy mnie ostrzega, czy po­cie­sza. – Nie zbli­żaj się do rze­czy za­mknię­tych, a nic ci się nie sta­nie.

Wzią­łem głę­boki wdech. Po­kój na­dal do mnie śpie­wał, ale sło­dycz miała w so­bie te­raz ostrą nutę. Pod czy­stym, oświe­tlo­nym słoń­cem warsz­ta­tem strome schody pro­wa­dziły w ciem­ność. Czu­łem pustkę pod sto­pami, jakby pod­łoga za­częła się ugi­nać. Chwilę temu czu­łem się bez­piecz­nie. Nie. Czu­łem się... uwo­dzony. Uczu­cie prze­brzmiało, kiedy rzu­ci­łem okiem w ciem­ność; zu­peł­nie jak w chwili, kiedy sen zmie­nia się w kosz­mar.

– Nie walcz z tym, chłop­cze.

Czyli wie­działa. To się działo na­prawdę, a nie w mo­jej wy­obraźni. Spoj­rza­łem w górę, na wpół prze­ra­żony, że na­po­tkam jej wzrok, ale pa­trzyła na mo­kra­dła, mru­żąc oczy w słońcu. Wy­da­wała się star­sza niż kto­kol­wiek, kogo zna­łem.

Wsta­łem. Słońce na­dal świe­ciło, ale świa­tło w po­koju wy­da­wało się za­bru­dzone. Nie chcia­łem już za­glą­dać do sza­fek ani wy­cią­gać zwo­jów ma­te­riału, żeby je obej­rzeć. Prze­sze­dłem jed­nak wzdłuż kre­den­sów, za­uwa­ża­jąc ety­kiety, ma­towe brą­zowe klamki i zie­lony ka­wa­łek skóry wy­glą­da­jący spod drzwi. Od­wró­ci­łem się i ru­szy­łem przez śro­dek, gdzie pod­łoga była wy­gła­dzona wie­loma sto­pami, które przez lata się tu­taj po­ru­szały.

Pod­sze­dłem do ko­lej­nych drzwi. Były bliź­nia­czo po­dobne do pierw­szych, umiesz­czone po dru­giej stro­nie ka­flo­wego pieca. Też miały trzy zamki. Ale lu­dzie przez nie wcho­dzili i wy­cho­dzili, wi­dzia­łem to po de­skach pod­ło­go­wych, wy­dep­ta­nej ścieżce, na któ­rej na­wet ku­rzu było mniej. Po co przy­cho­dzili? Co opra­wiaczka ro­biła za tymi drzwiami?

W ką­ci­kach oczu za­mi­go­tała mi ciem­ność. Ktoś szep­tał bez słów.

– Już do­brze – po­wie­działa. Na­gle była tuż obok mnie, cią­gnęła mnie na sto­łek, na­ci­skała na kark. – Wsadź głowę mię­dzy ko­lana.

– Ja... nie...

– Ci­cho, chłop­cze. To cho­roba. Przej­dzie.

To było praw­dziwe. By­łem tego pe­wien. Ostra, nie­na­sy­cona nie­wła­ści­wość go­towa mnie po­chło­nąć, zmie­nić w ko­goś in­nego. Ale opra­wiaczka we­pchnęła mi głowę mię­dzy ko­lana i trzy­mała mnie, i pew­ność od­pły­nęła. By­łem chory. Ten sam strach zmu­sił mnie do za­ata­ko­wa­nia taty i mamy... Za­ci­sną­łem zęby. Nie mo­głem się temu pod­dać. Gdy­bym po­zwo­lił so­bie opaść...

– Do­brze. Do­bry chło­pak.

Słowa bez sensu, jak­bym był zwie­rzę­ciem. W końcu się wy­pro­sto­wa­łem, krzy­wiąc się, kiedy krew wró­ciła mi do głowy.

– Le­piej?

Po­ki­wa­łem głową, zwal­cza­jąc kwa­śny po­smak mdło­ści. Dło­nie mi drżały, jak­bym miał atak epi­lep­sji. Za­ci­sną­łem pię­ści i spró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie ko­rzy­sta­nie z noża dłońmi, któ­rym nie mo­głem ufać. Głu­pota. Utnę so­bie kciuk. By­łem zbyt chory, żeby tu być, a jed­nak...

– Dla­czego? – za­py­ta­łem, a słowo przy­po­mi­nało sko­wyt. – Dla­czego mnie wy­bra­łaś? Dla­czego mnie?

Opra­wiaczka znów zwró­ciła twarz ku oknu i wpa­trzyła się w słońce.

– Czy dla­tego, że było ci mnie żal? Biedny sza­lony Em­mett, który już nie może pra­co­wać w polu? Tu­taj przy­naj­mniej bę­dzie bez­pieczny i sam, i nie bę­dzie de­ner­wo­wał ro­dziny...

– Tak wła­śnie my­ślisz?

– A co in­nego? Nie znasz mnie. Dla­czego mia­ła­byś wy­brać ko­goś cho­rego?

– No wła­śnie: dla­czego? – Jej głos za­zgrzy­tał, ale po­tem wes­tchnęła i spoj­rzała na mnie. – Pa­mię­tasz, kiedy to się za­częło? Ta go­rączka?

– Wy­daje mi się, że by­łem... – Ode­tchną­łem, pró­bu­jąc uspo­koić my­śli. – Po­je­cha­łem do Ca­stle­fordu i w dro­dze po­wrot­nej... Kiedy się obu­dzi­łem, by­łem w domu... – Urwa­łem. Nie chcia­łem my­śleć o lu­kach i kosz­ma­rach, o ata­kach pa­niki, na­głych, obrzy­dli­wych mo­men­tach przy­tom­no­ści, kiedy wie­dzia­łem, gdzie by­łem... Całe lato było po­szar­pane, zje­dzone go­rączką, przy­po­mi­nało dziurę, a nie wspo­mnie­nie.

– By­łeś tu­taj, chłop­cze. Za­cho­ro­wa­łeś tu­taj. Oj­ciec po cie­bie przy­je­chał. Pa­mię­tasz?

– Co? Nie. Co ja tu ro­bi­łem?

– Miesz­kam przy dro­dze na Ca­stle­ford – od­rze­kła z bla­dym uśmie­chem. – Ale przy go­rączce... cza­sami pa­mię­tasz, a cza­sami nie. Mię­dzy in­nymi dla­tego cho­ru­jesz.

– Nie mogę tu­taj zo­stać. To miej­sce... te za­mknięte drzwi. Jest mi od nich go­rzej.

– To mi­nie. Za­ufaj mi. A tu­taj mi­nie szyb­ciej i ła­twiej niż w ja­kim­kol­wiek in­nym miej­scu.

W jej gło­sie po­brzmie­wała ja­kaś dziwna nuta, jakby wstydu.

Ogar­nął mnie nowy ro­dzaj stra­chu. Mu­sia­łem zo­stać tu­taj i bać się, do­póki nie po­czuję się le­piej; wcale nie mia­łem na to ochoty, chcia­łem ucie­kać...

Spoj­rzała na za­mknięte drzwi.

– My­ślę – rze­kła – że rze­czy­wi­ście wy­bra­łam cię, po­nie­waż cho­ru­jesz. Ale to nie tak, jak my­ślisz. Nie jest mi cię żal, Em­mett.

Ob­ró­ciła się na­gle i mi­nęła mnie, a ja zo­sta­łem, ga­piąc się na kurz, który uno­sił się w drzwiach.

Kła­mała. Sły­sza­łem to w jej gło­sie.

Było jej mnie żal.

Ale chyba miała ra­cję. Było w ci­szy sta­rego domu, w tym, jak ni­skie po­koje wy­peł­niały się je­sien­nym świa­tłem, i w po­rządku warsz­tatu coś, co roz­su­pły­wało za­ci­śnięte we mnie mroczne więzy. Dzień mi­jał za dniem, aż miej­sce prze­stało być nowe i obce; a po­tem ty­dzień za ty­go­dniem... Uczy­łem się na pa­mięć po­gię­tych od­bić na su­fi­cie, du­żych szwów na koł­drze przy­kry­wa­ją­cej moje łóżko, tego, że każdy sto­pień scho­dów skrzy­piał ina­czej, gdy na niego stą­pa­łem. I jesz­cze warsz­tat, błysk ka­fli na piecu, sza­fra­nowo-zie­mi­sty za­pach her­baty, opa­li­zu­jąca masa do­brze wy­mie­sza­nej pa­sty w szkla­nym sło­iku... Go­dziny mi­jały po­woli, pełne drob­nych, twar­dych szcze­gó­łów; w domu, w za­mie­sza­niu w go­spo­dar­stwie, ni­gdy nie mia­łem czasu, żeby sie­dzieć i po pro­stu pa­trzeć przed sie­bie albo zwra­cać uwagę na to, jak wy­gląda na­rzę­dzie i jak do­brze zo­stało wy­ko­nane, za­nim za­czą­łem go uży­wać. Tu­taj ze­gar w holu wy­ła­wiał se­kundy ni­czym ka­mie­nie i wrzu­cał je z po­wro­tem do sa­dzawki dnia, po­zwa­la­jąc zmarszcz­kom w cza­sie po­więk­szać się i łą­czyć.

Za­da­nia, które do­sta­wa­łem w warsz­ta­cie, były pro­ste i drobne. Se­re­dith była do­brą na­uczy­cielką, cier­pliwą i pre­cy­zyjną. Na­uczy­łem się ro­bić wy­klejki, przy­ci­nać skórę, wy­tła­czać li­tery pu­ste i zło­cone. Pew­nie była roz­cza­ro­wana moją nie­zgrab­no­ścią – tym, że skle­ja­łem so­bie palce z kartką albo w sa­mym środku pięk­nego per­ga­minu ro­bi­łem dziurę wy­bi­ja­kiem – ale nie mó­wiła nic oprócz: „Wy­rzuć to i za­cznij od nowa” od czasu do czasu. Kiedy ćwi­czy­łem, ona szła na spa­cer albo sia­dała na ławce za mną i pi­sała li­stę spra­wun­ków do za­mó­wie­nia na­stępną pocztą, albo go­to­wała i dom wy­peł­niał się za­pa­chem mięsa i cia­sta. Resztę obo­wiąz­ków dzie­li­li­śmy po równo, a po po­ran­kach spę­dzo­nych nad pracą wy­ma­ga­jącą sku­pie­nia cie­szy­łem się, że mo­głem rą­bać drewno albo grzać wodę na pra­nie. Kiedy czu­łem się słabo, przy­po­mi­na­łem so­bie, że za­nim przy­je­cha­łem, Se­re­dith ro­biła to wszystko sama.

Ale wszystko, co ro­bi­łem – i wszystko, co ona ro­biła – ogra­ni­czało się do przy­go­to­wy­wa­nia ma­te­ria­łów albo ćwi­cze­nia wy­koń­czeń; ni­gdy nie wi­dzia­łem stosu kar­tek ani ukoń­czo­nej książki. Pew­nego wie­czoru, kiedy je­dli­śmy w kuchni ko­la­cję, za­py­ta­łem:

– Se­re­dith, gdzie są książki?

– W skarbcu – od­po­wie­działa. – Kiedy są skoń­czone, trzeba na nie uwa­żać.

– Ale... – Za­wa­ha­łem się, my­śląc o go­spo­dar­stwie, o tym, jak ciężko wszy­scy pra­co­wa­li­śmy i jak nam ni­gdy nie star­czało na ży­cie; jak się wiecz­nie kłó­ci­łem z tatą, żeby wdra­żać każdy nowy wy­na­la­zek i wy­cią­gać z pól jak naj­wię­cej. – Dla­czego nie ro­bimy ich wię­cej? Prze­cież im wię­cej zro­bimy, tym wię­cej mo­żemy sprze­dać?

Pod­nio­sła głowę, jakby za­mie­rzała ostro od­po­wie­dzieć; po­tem nią po­krę­ciła.

– Nie ro­bimy ksią­żek na sprze­daż, chłop­cze. Sprze­da­wa­nie ksią­żek jest złe. Twoi ro­dzice przy­naj­mniej co do tego mieli ra­cję.

– Wo­bec tego... nie ro­zu­miem...

– Li­czy się opra­wia­nie. Rze­mio­sło, jego god­ność. Po­wiedzmy, że ko­bieta przy­cho­dzi do mnie po książkę. Ro­bię dla niej książkę. Dla niej, ro­zu­miesz? Nie po to, by się na nią ga­pili obcy. – Siorb­nęła zupę z łyżki. – Są opra­wia­cze, któ­rzy pra­cują tylko dla zy­sków, któ­rych ob­cho­dzi wy­łącz­nie ich konto ban­kowe, któ­rzy, tak, sprze­dają książki, ale ty ni­gdy nie bę­dziesz do nich na­le­żeć.

– Ale... do cie­bie nikt nie przy­cho­dzi... – Ga­pi­łem się na nią kom­plet­nie skon­fun­do­wany. – Kiedy za­cznę wy­ko­rzy­sty­wać to, czego mnie uczysz? Po­ka­zu­jesz mi rzecz, a ja na­wet nie...

– Nie­długo na­uczysz się wię­cej – od­po­wie­działa i wstała po chleb. – Nie spieszmy się, Em­mett. By­łeś chory. Na wszystko przy­cho­dzi czas.

Na wszystko przy­cho­dzi czas. Gdyby po­wie­działa to moja matka, par­sk­nął­bym śmie­chem; te­raz mil­cza­łem, bo rze­czy­wi­ście ten czas przy­cho­dził. Kosz­mary po­ja­wiały się rza­dziej, a cie­nie cza­jące się za dnia od­cho­dziły. Mo­głem już stać co­raz dłu­żej bez za­wro­tów głowy; cza­sami wi­dzia­łem już tak wy­raź­nie, jak kie­dyś. Po kilku ty­go­dniach prze­sta­łem zwra­cać uwagę na za­mknięte drzwi na końcu warsz­tatu. Ławy, na­rzę­dzia i prasy mru­czały do mnie uspo­ka­ja­jąco; wszystko było przy­datne, wszystko na swoim miej­scu. Nie­ważne, do czego słu­żyło, oprócz tego, że pę­dzel do kleju był do kleju, a nóż do cię­cia skóry ciął skórę. Cza­sami, kiedy na chwilę prze­ry­wa­łem pracę, by oce­nić gru­bość skóry – w nie­któ­rych miej­scach mu­siała być cień­sza od pa­znok­cia, ina­czej źle by się skła­dała – pod­no­si­łem wzrok znad sterty ciem­nych skó­rza­nych skraw­ków i czu­łem, że znaj­do­wa­łem się we wła­ści­wym miej­scu. Wie­dzia­łem, co mia­łem ro­bić, i to ro­bi­łem – na­wet je­śli były to tylko ćwi­cze­nia. Umia­łem to zro­bić. To się nie zda­rzyło po cho­ro­bie.

Oczy­wi­ście, że tę­sk­ni­łem za do­mem. Pi­sa­łem li­sty, a li­sty od nich spra­wiały, że czu­łem się jed­no­cze­śnie za­do­wo­lony i nie­szczę­śliwy. Chciał­bym być na wie­cze­rzy do­żyn­ko­wej i na tań­cach; a ra­czej po­przedni ja chciałby... Czy­ta­łem ten list w kółko, za­nim go zmią­łem, i sie­dzia­łem, wpa­tru­jąc się w błę­kitną ciem­ność za pło­mie­niem lampy i pró­bu­jąc zi­gno­ro­wać ból w gar­dle. Ale ta część mnie, która tę­sk­niła za mu­zyką i zgieł­kiem, to była stara, zdrowa część; wie­dzia­łem, że te­raz po­trze­bo­wa­łem ci­szy, pracy i od­po­czynku. Na­wet je­śli nie­kiedy czu­łem się tak sa­motny, że le­dwo mo­głem to znieść.

Ci­che dni cią­gnęły się, jak­by­śmy na coś cze­kali.

Kiedy to było? By­łem w in­tro­li­ga­torni od dwóch ty­go­dni, może mie­siąca, i był to pierw­szy dzień, który do­kład­nie za­pa­mię­ta­łem. Po­ra­nek był ja­sny i chłodny, a ja ćwi­czy­łem zło­ce­nia na paru ka­wał­kach skóry, bar­dzo się sku­pia­jąc. Za­da­nie było trudne i kiedy ścią­gną­łem fo­lię, a pod spodem uka­zały się nie­równe, nie­wy­raźne li­tery mo­jego na­zwi­ska, za­klą­łem i po­krę­ci­łem głową, żeby roz­ru­szać obo­lałą szyję. Coś się po­ru­szyło na ze­wnątrz; pod­nio­słem wzrok. Słońce mnie ośle­piło i przez chwilę wi­dzia­łem tylko kształt ob­ry­so­wany świa­tłem. Zmru­ży­łem oczy i blask ze­lżał. Przy­glą­dał mi się chło­pak – nie, młody męż­czy­zna, w moim wieku albo star­szy – z ciem­nymi oczami i wło­sami, o po­cią­głej, bla­dej twa­rzy.

Pod­sko­czy­łem i nie­malże po­pa­rzy­łem się o na­rzę­dzie, któ­rego uży­wa­łem. Jak długo tam stał i przy­glą­dał mi się czar­nymi, ka­mien­nymi oczami? Ostroż­nie wło­ży­łem na­rzę­dzie do pa­le­ni­ska, prze­kli­na­jąc na­gły dreszcz, przez który sta­łem się nie­zdarny jak sta­rzec. Kim on niby był, że tak się czaił i szpie­go­wał?

Za­pu­kał w szybę. Od­wró­ci­łem się do niego ple­cami, ale kiedy rzu­ci­łem okiem przez ra­mię, na­dal stał w miej­scu. Po­ka­zał na nie­wiel­kie tylne drzwi, które otwie­rały się na mo­kra­dła. Chciał, że­bym go wpu­ścił.

Wy­obra­zi­łem so­bie, jak się po­woli za­pada w błoto, naj­pierw do ko­lan, a po­tem do pasa. Nie mo­głem znieść my­śli o roz­mo­wie z nim. Przez wiele dni wi­dy­wa­łem wy­łącz­nie Se­re­dith; ale nie tylko o to cho­dziło – to jego wzrok, tak nie­ru­chomy, że wy­da­wało mi się, że wpy­chał mi pa­lec mię­dzy oczy. Sta­łem ple­cami do okna, zmia­ta­jąc strzępki skóry na pod­łogę, odło­ży­łem płatki złota do pu­dełka i po­lu­zo­wa­łem śrubę go­rą­cego składu, że­bym mógł wy­sy­pać czcionki na ławę. Za chwilę wy­sty­gną na tyle, że będę mógł je scho­wać do kaszt. Roz­dzie­lacz, przy­po­mi­na­jący brą­zową drza­zgę, spadł na pod­łogę, więc schy­li­łem się po niego.

Kiedy się wy­pro­sto­wa­łem, by go rzu­cić na ławę, cień na­dal tam był. Po­ssa­łem po­pa­rzony pa­lec i przy­zna­łem się do po­rażki.

Tylne drzwi spu­chły od wil­goci – kiedy ostatni raz ktoś ich uży­wał? – i za­kli­no­wały się we fra­mu­dze. Kiedy je otwo­rzy­łem, serce mi wa­liło z wy­siłku. Nie­zna­jomy i ja ga­pi­li­śmy się na sie­bie. W końcu się ode­zwa­łem:

– Czego pan chce? – To było głu­pie py­ta­nie; naj­wy­raź­niej nie był ani sprze­dawcą, ani przy­ja­cie­lem Se­re­dith, który przy­je­chał z wi­zytą.

– Ja... – Od­wró­cił wzrok. Mo­kra­dło za nim lśniło ni­czym stare zwier­cia­dło, zma­to­wiałe i brudne, ale na­dal przej­rzy­ste. Kiedy znów na mnie spoj­rzał, miał za­ciętą minę. – Przy­sze­dłem zo­ba­czyć się z opra­wiaczką.

Chcia­łem za­trza­snąć przed nim drzwi. Ale był klien­tem – pierw­szym od mo­jego przy­jazdu – a ja by­łem je­dy­nie cze­lad­ni­kiem. Cof­ną­łem się i otwo­rzy­łem drzwi sze­rzej.

– Dzięki. – Rzekł to z pew­nym wy­sił­kiem i stał nie­ru­chomo na progu, jakby przej­ście obok mnie mo­gło za­bru­dzić jego odzie­nie. Od­wró­ci­łem się i wsze­dłem do warsz­tatu; skoro go wpu­ści­łem, to już nie był mój pro­blem. Mógł za­dzwo­nić po Se­re­dith. Nie za­mie­rza­łem z jego po­wodu prze­ry­wać pracy. Nie prze­pro­sił, że mi prze­szko­dził ani że się na mnie ga­pił.

Usły­sza­łem, jak się waha, a po­tem idzie za mną.

Pod­sze­dłem do ławy i po­chy­li­łem się nad wy­tło­cze­niem, nad któ­rym pra­co­wa­łem. Po­tar­łem jedno ze słów, by spraw­dzić, czy li­tery nie staną się od tego wy­raź­niej­sze. Przy dru­gim po­dej­ściu na­rzę­dzie było za go­rące albo za długo je trzy­ma­łem i złoto się roz­myło; trze­cie było lep­sze, ale nie na­ci­ska­łem równo. Od otwar­tych drzwi warsz­tatu za­cią­gnęło zim­nem, usły­sza­łem kroki. Sta­nął za mną. Pa­trzy­łem na niego tylko przez se­kundę, ale na­dal wi­dzia­łem jego twarz tak wy­raź­nie, jakby od­bi­jała się w oknie: bladą, pełną cieni, z za­czer­wie­nio­nymi oczami. Twarz umie­ra­ją­cego, twarz, na którą nikt nie chciał pa­trzeć.

– Em­mett?

Serce mi sta­nęło, bo mo­jego imie­nia znać nie po­wi­nien.

A po­tem do mnie do­tarło: wy­tło­cze­nie. „EM­METT FAR­MER”. Mu­siało być wy­star­cza­jąco duże, by od­czy­tać je z od­le­gło­ści kilku stóp. Po­ło­ży­łem skórę na ła­wie li­cem do dołu. Oczy­wi­ście za późno. Uśmiech­nął się do mnie krzy­wym, pu­stym uśmie­chem, jakby był dumny, że za­uwa­żył, za­do­wo­lony, że drgną­łem. Za­czął coś mó­wić.

– Nie wiem, czy opra­wiaczka w tej chwili przyj­muje zle­ce­nia – po­wie­dzia­łem, ale on pa­trzył na mnie z dziw­nym, spra­gnio­nym pół­u­śmie­chem. – Je­śli po to pan tu­taj przy­szedł. I nie sprze­daje ksią­żek.

– Jak długo tu je­steś?

– Od żniw. – Nie miał prawa py­tać; nie wiem, dla­czego od­po­wie­dzia­łem, prócz tego, że chcia­łem, by dał mi spo­kój.

– Je­steś jej cze­lad­ni­kiem?

– Tak.

Ro­zej­rzał się po warsz­ta­cie, a po­tem spoj­rzał na mnie. Coś w jego spoj­rze­niu – zbyt­nia po­wol­ność, zbyt­nia pre­me­dy­ta­cja – su­ge­ro­wało, że nie po­wo­duje nim wy­łącz­nie cie­ka­wość.

– Czy to... do­bre ży­cie? – Nuta po­gardy w jego gło­sie. – Tu­taj, tylko z nią?

Słodki za­pach me­ta­lo­wych wy­bi­ja­ków roz­grze­wa­ją­cych się w pa­le­ni­sku przy­pra­wiał mnie o ból głowy. Się­gną­łem po naj­mniej­szy, ze skom­pli­ko­wa­nym wzo­rem, który ni­gdy do­brze nie od­bi­jał mi się w zło­cie. Za­sta­no­wi­łem się, jak by to było, gdy­bym się nim ude­rzył w wierzch dłoni. Albo gdy­bym ude­rzył jego.

– Em­mett. – Za­brzmiało to jak prze­kleń­stwo.

Odło­ży­łem wy­bi­jak i się­gną­łem po ko­lejny ka­wa­łek skóry.

– Mu­szę się za­bie­rać do pracy.

– Prze­pra­szam.

Ci­sza. Przy­cią­łem skórę w kwa­drat i umo­co­wa­łem na ra­mie. Przy­glą­dał mi się. Za­wa­ha­łem się i nie­mal od­cią­łem so­bie kciuk skal­pe­lem. Zu­peł­nie jakby do­okoła mo­ich pal­ców za­wią­zana była nie­wi­dzialna nić. Od­wró­ci­łem się do niego.

– Chce pan, abym za­wo­łał Sere... opra­wiaczkę?

– Ja... Jesz­cze nie. Jesz­cze nie te­raz.

Bał się. Za­sko­czyła mnie ta ob­ser­wa­cja. Przez chwilę prze­sta­łem go wi­dzieć przez pry­zmat mej nie­chęci. Ni­gdy nie spo­tka­łem ni­kogo tak wy­stra­szo­nego i nie­szczę­śli­wego. Był zde­spe­ro­wany. Za­la­ty­wało od niego de­spe­ra­cją jak go­rączką. Ale nie po­tra­fi­łem mu współ­czuć, bo w spo­so­bie, w jaki na mnie pa­trzył, było coś jesz­cze. Nie­na­wiść. Zda­wał się mnie nie­na­wi­dzić.

– Nie chcieli, że­bym tu­taj przy­szedł – rzekł. – To zna­czy mój oj­ciec. Uważa, że opra­wia­nie jest dla in­nych, nie dla nas. Gdyby wie­dział, że tu je­stem... – Skrzy­wił się. – Ale kiedy wrócę do domu, bę­dzie już za późno. Nie uka­rze mnie. Jak by mógł?

Nie od­po­wie­dzia­łem. Nie chcia­łem się na­wet za­sta­na­wiać, o co mu cho­dziło.

– Nie by­łem pe­wien. Nie są­dzi­łem... – Od­chrząk­nął. – Sły­sza­łem, że cię wy­brała, i po­my­śla­łem, że przyjdę i... Ale nie są­dzi­łem, że chcę... do­póki cię tu­taj nie zo­ba­czy­łem...

– Mnie?

Wziął wdech i wy­cią­gnął dłoń, by zmieść py­łek z prasy. Jego pa­lec drżał, a ja wi­dzia­łem żyłkę pul­su­jącą mu u pod­stawy szyi. Ro­ze­śmiał się, ale bez ra­do­ści.

– Nie ob­cho­dzi cię to, co? Zresztą trudno się dzi­wić. Nie masz po­ję­cia, kim je­stem.

– Nie, nie mam.

– Em­mett – ode­zwał się znów, po­ły­ka­jąc sy­laby. – Pro­szę, po­patrz na mnie, tylko przez chwilę, pro­szę. Nie ro­zu­miem...

Czu­łem się tak, jak­bym się po­ru­szał, a świat do­okoła mnie pę­dził zbyt szybko, bym zdo­łał go do­strzec, pęd za­głu­szał słowa. Za­mru­ga­łem i spró­bo­wa­łem się bro­nić, ale mdlący prąd mnie po­rwał i po­niósł w dół nurtu. Gość mó­wił, ale słowa omi­jały mnie łu­kiem.

– Co się dzieje? – roz­legł się głos Se­re­dith.

Od­wró­cił się. Jego po­liczki i czoło po­krył ru­mie­niec.

– Przy­sze­dłem po oprawę.

– Co pan robi w warsz­ta­cie? Em­mett, po­wi­nie­neś był mnie na­tych­miast za­wo­łać.

Spró­bo­wa­łem po­ko­nać mdło­ści.

– My­śla­łem...

– To nie wina Em­metta, tylko moja – po­wie­dział. – Na­zy­wam się Lu­cian Dar­nay. Pi­sa­łem.

– Lu­cian Dar­nay. – Se­re­dith zmarsz­czyła brwi. Na jej twa­rzy za­go­ścił dziwny, ostrożny wy­raz. – Jak długo roz­ma­wiał pan z Em... z moim cze­lad­ni­kiem? Nie­ważne. – Spoj­rzała na mnie, za­nim gość od­po­wie­dział. – Em­mett? – po­wie­działa ła­god­niej. – Wszystko w po­rządku?

Cie­nie wi­ro­wały wo­kół mnie i za­kry­wały mi pole wi­dze­nia, ale po­ki­wa­łem głową.

– To do­brze. Pro­szę za mną, pa­nie Dar­nay.

– Tak – po­wie­dział, ale się nie ru­szył. Czu­łem jego de­spe­ra­cję, pul­su­jącą mrocz­nymi fa­lami.

– Pro­szę – po­wtó­rzyła Se­re­dith, a on się wresz­cie od­wró­cił i ru­szył za nią. Się­gnęła po klu­cze i za­częła otwie­rać drzwi na końcu warsz­tatu, ale nie pa­trzyła na swoje dło­nie; pa­trzyła na mnie.

Drzwi się otwo­rzyły. Ode­tchną­łem. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, ale uj­rza­łem czy­sty drew­niany stół, dwa krze­sła, kwa­drat sło­necz­nego bla­sku na pod­ło­dze. Po­wi­nie­nem był po­czuć ulgę, ale wo­kół mej piersi za­ci­snął się ostry szpon. Po­kój wy­da­wał się taki czy­sty, taki pu­sty, a jed­nak...

– Pro­szę, pa­nie Dar­nay. Niech pan usią­dzie i na mnie za­czeka.

Wziął długi, po­wolny wdech. Spoj­rzał na mnie raz, a gwał­tow­ność w jego spoj­rze­niu była jak nie­zro­zu­miała za­gadka. A po­tem prze­szedł przez drzwi. Kiedy usiadł, trzy­mał się bar­dzo pro­sto, jakby pró­bo­wał się nie trząść.

– Em­mett, do­brze się czu­jesz? Nie po­wi­nien był ni­gdy... – Jej oczy szu­kały na mo­jej twa­rzy re­ak­cji, któ­rej tam nie było. – Idź się po­ło­żyć.

– Nic mi nie jest.

– To idź do kuchni i wy­mie­szaj słoik pa­sty. – Pa­trzyła, jak ją mi­ja­łem. Mu­sia­łem się wy­si­lić, żeby się nie za­ta­czać. Do­okoła mnie ło­po­tały czarne skrzy­dła i trudno mi było za­uwa­żyć, do­kąd zmie­rzam. Ten po­kój, ten ci­chy, mały po­kój...

Usia­dłem na scho­dach. Świa­tło kła­dło się srebrną ko­ronką na de­skach pod­ło­go­wych. Jej kształt przy­wo­łał ja­kieś wspo­mnie­nie – na wpół za­po­mniane kosz­mary, błysk twa­rzy Lu­ciana Dar­naya, jego głodne, czarne oczy. Ciem­ność długo wi­siała wo­kół mnie ni­czym mgła; tylko te­raz było w niej coś no­wego, błysk zę­bów, ostrzej­szych, niż dało się znieść. Nie nie­na­wiść – ale coś, co roz­dar­łoby mnie na strzępy, gdyby tylko mo­gło.

A po­tem mnie oto­czyło – i było po mnie.

III

Po­woli wy­nu­rza­łem się ku sza­remu świa­tłu dnia i stłu­mio­nemu od­gło­sowi desz­czu. Sły­sza­łem też inny dźwięk, któ­rego nie zdo­ła­łem od razu zi­den­ty­fi­ko­wać: ga­pi­łem się na su­fit i za­sta­na­wia­łem le­ni­wie, co to. Sze­lest, prze­rwa, ludzki od­dech, sze­lest... Kiedy po dłu­gim cza­sie od­wró­ci­łem głowę, uj­rza­łem Se­re­dith sie­dzącą ze schy­loną głową przy stole obok okna. Miała przed sobą drew­nianą ramkę i składki pa­pieru. Zszy­wała strony ze sobą, naj­pierw w jedną stronę, po­tem w drugą, i to nić szep­tała, kiedy ją na­cią­gała. Długo ją ob­ser­wo­wa­łem, ko­ły­sany ryt­mem: włóż, po­cią­gnij, wyj­mij, prze­łóż, włóż... Za­cią­gnęła su­peł, ucięła nić, się­gnęła po szpulkę, od­mie­rzyła ko­lejną dłu­gość, za­wią­zała su­pe­łek. Było tak ci­cho, że usły­sza­łem ci­che pyk­nię­cie za­wią­zy­wa­nego su­pła. Spoj­rzała na mnie i się uśmiech­nęła.

– Jak się czu­jesz?

– Ja... – Prze­łkną­łem i su­chość w ustach przy­wró­ciła mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Wszystko mnie bo­lało. Nad­garstki mnie pie­kły jak po chiń­skiej tor­tu­rze. Za­sko­czony spoj­rza­łem w bok. By­łem przy­wią­zany do łóżka pa­sami bia­ła­wej tka­niny, która zwi­nęła się w wą­ski ru­lon wci­na­jący mi się w ciało, jak­bym pró­bo­wał się uwol­nić.

– Mia­łeś kosz­mary – po­wie­działa Se­re­dith. – Pa­mię­tasz?

– Nie. – A może jed­nak? Wy­brzmie­wa­jące echo krzy­ków, ciemne oczy, które mnie ob­ser­wo­wały...

– Nie szko­dzi. Skoro się obu­dzi­łeś, to cię roz­wiążę.

Wstała, ostroż­nie odło­żyła igłę na szczyt do po­łowy zszy­tego bloku i schy­liła się, by ko­ści­stymi pal­cami roz­wią­zać wę­zeł. Le­ża­łem bez ru­chu, nie pa­trząc na nią. Co zro­bi­łem? Czy znów osza­la­łem? Ostat­nim ra­zem, kiedy było na­prawdę źle, za­ata­ko­wa­łem mamę i tatę. Alta bała się do mnie zbli­żyć. Czy za­ata­ko­wa­łem Se­re­dith?

– Pro­szę. – Przy­cią­gnęła krze­sło do mo­jego łóżka i usia­dła na nim z ostrym wy­de­chem. – Je­steś głodny?

– Nie.

– Bę­dziesz. Pięć dni cię nie było.

– Nie było?

– Jesz­cze dwa dni od­po­czynku. Po­tem mo­żesz pró­bo­wać wstać.

– Czuję się do­brze, mogę wstać te­raz. – Dźwi­gną­łem się do po­zy­cji bar­dziej pio­no­wej i zła­pa­łem boku łóżka, kiedy na­gle za­krę­ciło mi się w gło­wie. Za­wroty po­woli ustały, ale zu­żyły całą moją siłę i po­zwo­li­łem gło­wie opaść na po­duszkę. Za­ci­sną­łem po­wieki, za­ka­zu­jąc so­bie pła­kać. – Wy­da­wało mi się, że zdro­wieję.

– Bo zdro­wie­jesz.

– Ale... – Wo­la­łem nie my­śleć o tym, co się działo; jedna stara, kru­cha ko­bieta prze­ciw roz­sza­la­łemu, ma­ja­czą­cemu cze­lad­ni­kowi. Mo­głem zro­bić jej krzywdę albo i go­rzej...

Po­ru­szyła się.

– Otwórz oczy.

– Co?

– Spójrz na mnie. Tak le­piej. – Po­chy­liła się ku mnie. Czu­łem za­pach my­dła, kleju i skóry z far­tu­cha. – To był na­wrót. Ale naj­gor­sze mi­nęło.

Od­wró­ci­łem twarz. Sły­sza­łem, jak mama po­wta­rzała te słowa, za każ­dym ra­zem z mniej­szym prze­ko­na­niem.

– Za­ufaj mi, chłop­cze. Wiem co nieco o go­rączce opraw­czej. Za­zwy­czaj nie jest taka dra­ma­tyczna, ale... doj­dziesz do sie­bie. Oczy­wi­ście po­woli.

– Co? – Pod­nio­słem głowę tak szybko, że moją skroń prze­szył ostry ból. Czyli była na­zwa na to, co się ze mną działo? – My­śla­łem, że to po pro­stu... sza­leń­stwo.

Par­sk­nęła.

– Nie je­steś sza­lony, chłop­cze. Kto ci ta­kich bzdur na­opo­wia­dał? Nie, to po pro­stu cho­roba jak każda inna. To ro­dzaj przej­ścio­wego ataku.

Cho­roba, jak grypa, szkor­but albo czer­wonka. Bar­dzo chcia­łem w to uwie­rzyć. Spoj­rza­łem na czer­wone pręgi na nad­garst­kach. Wy­żej, na przed­ra­mie­niu, mia­łem dwie nie­bie­skawe smugi, jak od pal­ców. Prze­łkną­łem ślinę.

– Go­rączka opraw­cza? Co to ma wspól­nego z opra­wia­czami?

Za­wa­hała się.

– Tylko opra­wia­cze na nią cho­rują. Na­wet nie... Tylko lu­dzie, któ­rzy mo­gliby zo­stać opra­wia­czami. Kiedy masz po­wo­ła­nie... Cza­sami coś idzie nie tak w two­jej gło­wie. Stąd wie­dzia­łam, że bę­dziesz opra­wia­czem, i to do­brym. Nie ma się czego wsty­dzić. A jak już tu­taj je­steś, wszystko mi­nie.

– Czy wszy­scy opra­wia­cze cho­rują?

– Nie wszy­scy, nie. – W okno ude­rzył deszcz. Pod­nio­sła wzrok, a ja za nim po­dą­ży­łem: na ze­wnątrz były tylko szara pustka mo­kra­deł i we­lony mgły. – Jedna z naj­więk­szych opra­wia­czek nie­omal od niej umarła – rze­kła. – Mar­ga­ret Pe­ven­sie. Była wdową i żyła w śre­dnio­wie­czu, opra­wiła nie­mal dwa­dzie­ścia ksią­żek, a to wtedy było bar­dzo dużo. Kilka z nich prze­trwało. Kie­dyś wy­pra­wi­łam się do Haltby, żeby je obej­rzeć. – Spoj­rzała na mnie. – Mój mistrz po­wia­dał, że go­rączka opraw­cza od­róż­niała ar­ty­stów od zwy­kłych rze­mieśl­ni­ków. Za­wsze my­śla­łam, że się ze mnie na­bi­jał, ale je­śli miał ra­cję... no, bę­dzie z cie­bie świetny cze­lad­nik.

Po­ło­ży­łem dłoń na si­nia­kach na ra­mie­niu, przy­kła­da­jąc do nich palce. Wiatr mru­czał w strze­sze i ude­rzał o szyby ko­lej­nymi stru­gami desz­czu, ale dom miał grube, so­lidne ściany i był stary jak ka­mień. Go­rączka opra­wia­czy, nie sza­leń­stwo albo sła­bość.

– Przy­niosę ci tro­chę zupy. – Wstała, wło­żyła szpulkę nici i zszyte strony do kie­szeni far­tu­cha, a na­stęp­nie pod­nio­sła ramkę.

Wy­cią­gną­łem szyję.

– Czy to...?

– Tak. To bę­dzie książka Lu­ciana Dar­naya.

Jego na­zwi­sko było jak hak, który wbił się w moje wnętrz­no­ści i po­cią­gnął. Lu­cian Dar­nay, chło­pak, który mnie nie­na­wi­dził. Hak wbił się ni­żej, po­cią­gnął moc­niej.

– Co dla niego ro­bisz? – Se­re­dith spoj­rzała na mnie, ale nie od­po­wie­działa. – Mogę zo­ba­czyć?

– Nie. – Mi­nęła mnie i ru­szyła do drzwi.

Spró­bo­wa­łem wstać, ale po­kój za­wi­ro­wał.

– Czy to...

– Wra­caj do łóżka.

– ...on, Se­re­dith, czy ja... Czy ja za­cho­ro­wa­łem przez niego albo... Kto to był, dla­czego on...

– On nie wróci. Od­szedł.

– Skąd wiesz?

Od­wró­ciła wzrok. Nad nami za­skrzy­piała belka i dom wy­dał się na­gle kru­chy, jakby grube ściany były je­dy­nie złu­dze­niem.

– Przy­niosę ci zupy – po­wie­działa i za­mknęła drzwi.

Przez ja­kiś czas Se­re­dith za­my­kała się po­po­łu­dniami w warsz­ta­cie. Nie mó­wiła mi, co robi, a ja nie py­ta­łem; wie­dzia­łem jed­nak, że pra­cuje nad książką Dar­naya. Cza­sami, kiedy koń­czy­łem swoje prace, opie­ra­łem się o drzwi, na wpół na­słu­chu­jąc, na wpół śniąc, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co sły­sza­łem. Za­zwy­czaj ci­szę – dziwną, ciężką ci­szę, jakby cały dom na­słu­chi­wał ra­zem ze mną, każde włókno drewna i gipsu do­stra­jało się do nie­obec­no­ści dźwięku – ale od czasu do czasu coś stu­kało, coś szu­rało, a raz za­kle­ko­tał prze­wra­cany ku­bek. Im zim­niej się ro­biło, tym bar­dziej od sta­nia nie­ru­chomo bo­lały mnie stawy, ale nie mo­głem się ode­rwać. Nie­na­wi­dzi­łem przy­musu, który mnie tam trzy­mał w ocze­ki­wa­niu na coś, czego nie ro­zu­mia­łem, ale nie mo­głem mu się oprzeć; był mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i prze­ra­że­nia, pod­sy­cany kosz­ma­rami, które wciąż mnie na­wie­dzały, na­wet te­raz, kiedy zdro­wia­łem.