Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jesienne noce sprzyjają cieniom, zjawom i zuchwałym występkom, zwłaszcza w takim mieście jak Kraków”.
Dariusz Karski, policjant szorstki, nieufny i niepopularny, trafia pewnego jesiennego dnia na legendarną złodziejkę Aurorę, a spotkanie owocuje skomplikowanym sojuszem, stopniowo rodzącym coraz większą obustronną fascynację. Relacja między dwojgiem ludzi żyjących na obrzeżach życia społecznego rozwija się na tle sprawy kryminalnej, która też gmatwa się z każdą chwilą. Czy Karski stanie się ofiarą rozpoczętej rozgrywki, czy też uda mu się odkryć tajemnicę, która wszystkich przeraża? Zanim pozna odpowiedź, musi podążyć tropem niedopowiedzeń, rodzinnych sekretów, narkotyków i neopogańskich wierzeń. A przede wszystkim wyruszyć w głąb siebie.
Powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym osadzona w plenerach Krakowa. Nieoczywista relacja i skomplikowane śledztwo stają się pretekstem do konfrontacji bohatera z obrazem samego siebie, wymuszając przyznanie się do licznych słabości.
Czy zbliży się do prawdy? Czy pozwoli zbliżyć się do siebie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
*
Jesienne noce sprzyjają cieniom, zjawom i zuchwałym występkom, zwłaszcza w takim mieście jak Kraków, gdzie duchy jak króliki wyskakują zza węgła i spomiędzy chodnikowych pęknięć, z lochów i ze studni.
Nadeszła pełnia.
Krwawy księżyc subtelnie doświetlał zabytkowe uliczki, wejścia do piwnicznych spelunek, sekretne kąty i załamania starych murów. Dodawał uroku kasztanowcom na zmęczonych turystami Plantach, przystankom tramwajowym i koszom na śmieci. Przez nieotwierane nigdy okna wślizgiwał się na klatki schodowe brzydkich budynków.
Szczególnie miękko poświata kładła się na ułożonych w krąg ośmiu menhirach. Okalające je ruiny starej prochowni, nie od dziś oszpecone bohomazami, trwały w łagodnej ciszy. Razem z końcem lata straciły zainteresowanie zagubionych nocnych wędrowców i miejscowych hulaków, którzy pozostawili po sobie odłamki kolorowego szkła, z każdym dniem zapadające się głębiej w ziemię.
Równowagę i należny ład wzgórza Swaroga zakłócały jednak inne byty. Pierwszym z nich była kobieta o uduchowionych oczach i cokolwiek sztucznej urodzie bogini. Opadające na plecy włosy podążały miękko za ruchami smukłego, doskonałego ciała, uwodząc i prowokując. Pachnące tuberozą i arabskim jaśminem nadgarstki, długie, ciemne rzęsy, gładka szyja – każdy element zdawał się odgrywać swój własny teatr.
Poza nią, tuż za murem prochowni, znajdował się jeszcze cień. Cień, powiedzmy sobie to jasno, zdeterminowany i gotowy.
Byłoby naiwnością sądzić, że łatwo jest wpłynąć na nocny pejzaż miasta, jednak zaryzykujmy pogląd, iż co wrażliwsi mieszkańcy odczuli niepokojącą zmianę, drobne drgnienie na strunie czasoprzestrzeni, kiedy ostrze pasterskiego noża z impetem wbiło się w idealny brzuch bogini.
Drugie uderzenie z początku zatrzymało się na kości, ale szybko znalazło drogę między żebrami, wiodącą prosto w mięsistą tkankę serca. Kolejne ciosy były nieistotnym dodatkiem, zadane przez mordercę dla świętego spokoju albo z powodu zwierzęcego instynktu.
Gdy cień zakończył swoje dzieło, patrzył jeszcze przez chwilę na ofiarę, a potem powoli wycofał się i odszedł z miejsca zbrodni. Zniknął, rozpłynął się gdzieś na krętych ścieżkach w kamieniołomie.
Gałki oczne kobiety zastygły i przypominały teraz szklane kulki, którymi bawią się czasem dzieci. Spływająca strumykami krew tworzyła złudne wrażenie, że w nieruchomym ciele tli się życie, ale głowa leżąca bezwładnie na chłodnej, twardej ziemi nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Czerwone krople powoli znikały w ściółce, cień był już daleko, a kamienny krąg wciąż błyszczał w księżycowej poświacie.
W oddali, w knajpach starego Kazimierza, dopijano ostatnie piwa. Na nowych osiedlach i w PRL-owskich blokowiskach rodzice wstawali do płaczących niemowlaków. Pechowcy cierpiący na bezsenność przekręcali się z boku na bok, klnąc i złorzecząc. Gdzieniegdzie nocną ciszę przerywał wrzask wracającego z balangi studenta.
Uboższe o jedną duszę miasto zmierzało w kierunku dnia.
*
– Które chcesz?! – woła. – Szmaragdy? Czy ten jasny komplet?
– Jasny! – dolatuje z garderoby. – Niebieską zakładam, tę z rozcięciem!
Wystukuje kod i przekręca dźwignię.
Lubi zaglądać do sejfu.
Wyciąga obite granatowym pluszem pudełko. Gładzi dłonią miękkie włoski, a potem z namaszczeniem odchyla wieczko. Oglądanie zawartości niezmiennie wprawia go w stan euforii. Blask bijący od klejnotów zdaje się równocześnie ciepły i ekscytująco zmysłowy. Karol mógłby patrzeć na nie godzinami, jednak dziś może wstrzymać czas na zaledwie chwilę. Z westchnieniem odkłada pudełko do sejfu. Jego dłoń ledwie zdąży dotknąć szkatułki z wieczorową biżuterią żony, kiedy słyszy histeryczny krzyk:
– Karol! Chryste, chodź tu! Kurwa, Karol, szybko!
Wysoki ton w głosie sprawia, że włosy jeżą mu się na głowie. Rzuca się do drzwi i z impetem wpada do garderoby. Szarobiała chmura owiewa jego oczy, usta, nozdrza. W pierwszym odruchu odwraca głowę.
– Karol!
Nabiera powietrza.
Dym wcale nie jest tak gęsty, jak wydawało się w pierwszej chwili, ale wciąż napływa. Ze złowieszczym sykiem wydobywa się zza wiszących na złotym drążku sukienek od Valentina i Diora. Wśród tych oparów tkwi żona Karola, w bezruchu, jak sparaliżowana. Drze się wniebogłosy, pomalowane ciemnoczerwoną szminką usta są jedynym zdolnym do działania narządem.
– Na boga, kobieto, rusz się! – Łapie ją za rękę i siłą odciąga od wieszaków.
Dym zdążył przedostać się na korytarz, ale tam szybko rozpływa się i gdzieś ginie. I tylko obrazy na ścianach wydają się przez chwilę mniej wyraźne, zamglone.
– Coś ty, u licha, zrobiła? – pyta.
– Ja? Nic! – mówi żona, drżąc. – To samo!
– Jak to samo, co ty opowiadasz?
Jest śmiertelnie przerażona. Obejmuje ją i zaczyna uspokajać, choć sam też trzęsie się z nerwów.
Przechodzi mu przez myśl, że ten dziwny gaz może być trujący. Albo wybuchowy. Chryste, kto wie, co jeszcze? Czy nie byłoby rozsądnie wyjść przed dom i zadzwonić na pogotowie gazowe, po straż pożarną? Drżącymi rękami sprawdza, telefon ma przy sobie. Tak, to jest to, co trzeba zrobić.
Zanim Karol zatelefonuje, mózg podsuwa mu niejasne wspomnienie.
Coś irytująco słodkiego. Karmel, ewidentnie czuje karmel. Znów pociąga nosem. Przypomina sobie głupie eksperymenty z kolegami z podstawówki. Jak w pysk strzelił, ten dym to musi być saletra z cukrem.
Czerwona lampka w głowie Karola zapala się za późno.
Niezamknięty sejf.
Klnąc, odpycha żonę i wbiega do gabinetu. Czuje na skórze chłodne powietrze dolatujące z otwartego okna i przechodzą go ciarki. Czy nie było zamknięte? Zbliża się do sejfu i zagląda do środka.
Szkatułka jego żony jest na swoim miejscu, gotówka i paszporty też. Oszukując samego siebie, przez chwilę wypatruje granatowego pudełka. Czyżby przez nieuwagę odłożył je gdzie indziej? Na biurko z dębowego drewna, może na inkrustowaną marmurem komodę? Tylko że rzeczywistość zupełnie nie chce współpracować. Jego skarb zniknął.
Karol rzuca się do okna, jednak nie dostrzega nic podejrzanego, żadnego ruchu, samochodu czy sylwetki. Nic, zupełnie nic.
W obliczu katastrofy człowiek lubi się łudzić, że czas za chwilę się cofnie, a wszystko okaże się kosmiczną pomyłką.
Tymczasem dowód na nieodwracalność tego, co zaszło, wypatrywana przez Karola szemrana postać, właśnie zwalnia tempo biegu. Jest daleko poza zasięgiem wzroku mężczyzny w oknie. Zatrzymuje się przy starej topoli i podnosi z ziemi zardzewiały popielaty składak. Zdejmuje lateksowe rękawiczki, rozpuszcza orzechowe włosy i przeczesuje je palcami. Wkłada ciepłą granatową bluzę, która czekała w bagażniku. Zanim wsiądzie na rower, śmieje się radośnie.
Cenny łup w plecaku pulsuje, jakby biło w nim serce.
*
Pozornie nie zmieniło się nic. Za barem stał ten sam uśmiechnięty szelma, goście rozmawiali przy okrągłych stolikach, kiwając głowami, gestykulując i sącząc kawę lub przystrojone owocami drinki. Menu wypisane białą farbą na ciemnej tablicy, temperatura ustawiona na dwadzieścia trzy stopnie, aromat czosnku i podpieczonej na patelni bagietki, w witrynce ciasto z budyniem waniliowym i wiśnią. Skrzypiące drewniane schody, mosiężne żyrandole, piwniczne mury od trzystu lat wciąż te same. Stukot łyżeczki o talerzyk, kieliszek wina, szalik, który zsunął się z oparcia krzesła, śmiech, szuranie butów. Idealne miejsce na spotkanie przyjaciół.
Jednak coś było nie tak. Zwykły gwar i luz wydawały się odległe, powietrze chłodniejsze, a twarze bardziej nieprzeniknione. Ruchy spięte i niepewne. Jakby wszyscy coś przeczuwali, jakby zło unosiło się w postaci trujących wyziewów. Kolejni goście wychodzili ze swojego ulubionego lokalu i ze zdziwieniem stwierdzali, że to już nie to, że wcale nie poczuli się lepiej. Dopadało ich nagłe pragnienie znalezienia się w domu, w bezpiecznym kącie, teraz, już, jak najszybciej. Nie rozumieli dlaczego.
Zmianę trudniej sobie uświadomić, kiedy oznacza odarcie z tego, co kiedyś było naturalne. Podskórnie wiesz, że czegoś brakuje, ale nie potrafisz przypomnieć sobie czego. Dlatego niewiele osób zorientowało się, że krzesło, na którym w czwartki siada piękna dziewczyna, pozostaje puste podejrzanie długo. Nikt nawet nie próbował go zająć. Gdyby nie przyszła raz, być może nic by się nie zmieniło. Migrena, wyjazd za miasto, bolący ząb – to się przecież zdarza. Ale jeśli latami pijesz białe wino w tym samym kącie, zostawiasz tam swój perlisty śmiech i uwodzicielskie gesty, a potem znikasz bez śladu, bez pożegnania, na całe tygodnie, to nie może oznaczać nic dobrego. Za tym musi kryć się coś mrocznego.
Gdyby nie chodziło o istotę czarującą, na której zawiesiło się niejedno męskie i kobiece spojrzenie, kładący się cieniem na rzeczywistości ślad byłby bledszy. Pół biedy, gdyby to jej przyjaciółka zniknęła. Nieodgadnione oczy, zadrapania na przedramionach, twarz bez grama makijażu. Szary sweter z rękawami podciągniętymi aż do łokci, włosy niedbale rozrzucone, żadnych kolczyków, perfum, kolorów, tatuaży. Pustka. Ruchy kocie i ciche, niezwracające uwagi. Można byłoby podejrzewać, że celowo próbuje się nie wyróżniać, ale to wymagałoby wysiłku, a z niej raczej emanowała pogarda, kompletna nieczułość na cudze pragnienia. Kryjące się głęboko w rysach twarzy i gestach bystrość i dystans jeszcze wzmagały to wrażenie.
Na nieszczęście akurat ta osobniczka siedziała uparcie, bezpieczna, podpierając dłonią policzek i czekając. Od czasu do czasu podnosiła do ust kieliszek i spoglądała w kierunku schodów.
Wciąż się łudziła, że to wszystko zaraz się wyjaśni i będą śmiać się z tego razem, dzieląc się kawałkiem kruchego ciasta. I że będzie mogła odrzucić niedorzeczną propozycję, którą jej dzisiaj złożono. Jednak Michaliny nadal nie było. Jej telefon od dawna milczał, miejsca, w których się spotykały, pozostawały puste, a policja rozkładała ręce. Jakby zapadła się pod ziemię, co zresztą w obliczu ostatnich wydarzeń w Krakowie nie wydawało się wcale absurdalne. Piękne dziewczyny przestały mieć szczęście w tym mieście, jakby z nagła dopadła je jakaś klątwa. Podobnie zresztą jak piękne klejnoty, z wysiłkiem skradzione, zamknięte w ciemnej skrytce i cierpiące na brak należnego podziwu. Michalina chętnie spojrzałaby na nie z zachwytem, podobnie jak na inne łupy przyjaciółki. Ale się nie zjawiała. Może siedzi w jakimś lochu, ciemnej piwnicy, czekając na pomoc? Związana, porwana przez jakiegoś zwyrodnialca? Uprowadzona, brudna i zapłakana?
Dno kieliszka było już puste. Myśl o tym, że mogło stać się coś jeszcze gorszego, materializowała się, mimo wysiłków, by ją powstrzymać. Nie, nie można sobie wyobrażać, że jedyna osoba, która jest bliskim ci człowiekiem, przestała istnieć. Trzeba te wizje odepchnąć od siebie i działać, dopóki nie jest za późno.
Nawet jeśli to oznacza pójście na wyjątkowo zły układ.
*
Strzeliste wieże górujące nad podgórskim rynkiem przywodzą na myśl raczej siedzibę czarnoksiężnika niż kościół. I nic w tym dziwnego, bo podania uparcie głoszą, że neogotycki gmach postawiono na miejscu wapiennej groty, która służyła za pierwszą pracownię alchemiczną samemu panu Twardowskiemu, nadwornemu astrologowi Zygmunta Augusta. Zrozumiałe więc, że trudno opanować magiczne skojarzenia i zachować chłodny umysł, jakże łatwo stać się ofiarą uroku rzucanego przez tajemną historię miasta. Spoglądasz na majestatyczny budynek i zastanawiasz się, czy gospodarz jest w domu. Może właśnie przeprowadza eksperymenty optyczne z cynkowym zwierciadłem albo obserwuje niebo przez lunetę. Lepiej go nie denerwować.
Skręcając w jedną z uliczek, Dariusz Karski przezornie się rozejrzał. Wystarczył mu drobny, niemal niezauważalny ruch głowy, by się upewnić, że nie jest śledzony. Kluczył między budynkami, aż dotarł do niszczejących schodów. Wbiegł na górę i usiadł u ich szczytu. Odruchowo wyciągnął rękę, żeby odsłonić tarczę zegarka schowanego pod czarnym rękawem.
Nie czekał długo.
– Siema, Kapitanie – przywitał się chudzielec, siadając tuż obok.
Karski nienawidził, kiedy tak go nazywano. Przez lata w policji nabrał wprawy, pewności siebie i doświadczenia. Zbudował wizerunek silnego człowieka, z którym nie warto zadzierać, ale przy odrobinie chęci można się dogadać, lepiej więc zawczasu skapitulować. Przeszedł długą drogę, a jednak żadną siłą nie potrafił odczepić od siebie ksywy, zasłużonej młodzieńczą głupotą w początkach kariery. Przylgnęła do niego jak rzep.
– Cześć, Szczapa – powiedział, widząc, jak przez nos tamtego wędruje zmarszczka niezadowolenia. – Powiedz mi, co to za ferment na willach?
– Nie wiesz? Paniczowi od armatury ktoś wybebeszył sejf.
– Co poszło? Kasa?
– Podobno jakieś świecidełka. – Szczapa wyciągnął z kieszeni brudną chusteczkę i wytarł cieknący nos. – Kretyn, on z tych, co się lubią chwalić po kielichu. Poleciał z jęzorem do sąsiadów i masz, pół dzielnicy szuka ochrony na już. Powariowali. Moim zdaniem i tak ma szczęście, że pierwsza nie była skarbówka. Chcesz wiedzieć coś więcej?
Karski pogardliwie wzruszył ramionami.
– Kradzieże mnie nie interesują.
– Nie za wybredny jesteś jak na psa? Mówią, że to sprawka Aurory. Kiedy ktoś od was się za nią weźmie? Dziewczyna robi niepotrzebne zamieszanie na mieście. Szkodzi interesom.
– Pewnie nigdy.
– Jak to? Przecież wszyscy wiedzą, co odstawia.
– I co z tego? – żachnął się Karski. – Nie ma poszkodowanych, nie ma śledztwa. Panicz sąsiadów ostrzegł, ale nam nic nie zgłosił.
– Cwaniara coś wymyśliła. A widziałeś ją? Ładna jest?
– Mamy jakieś stare zdjęcie na bazie. Czy ja wiem? Średnia, nie przyglądałem się.
– Skoro się nie przyglądałeś, to pewnie nic specjalnego – stwierdził chudy z pewnym zawodem.
– Panienki wolę oglądać w innych miejscach.
– Mówiłem: wybredny.
– Dobra, dość tego, nie mam czasu. Przekaż staremu, żeby nie grali jutro wieczorem, będzie nalot. Maszyny też niech posprzątają.
– Będzie cacy herbatka.
– Cacy to będzie, jak mi się zrewanżujecie. Potrzebuję jakiś konkret.
Tamten rozłożył ręce.
– Kiedy nic się teraz nie dzieje. Wszystkich dużych już pozamykaliście.
Karski spoważniał i nachylił się w jego stronę.
– Szczapa, ty myślisz, że ja się wczoraj urodziłem? – Odpowiedziało mu milczenie i oczy wbite w ziemię. – Wiesz, jaka jest umowa. Mam sam przyjść i poskładać staremu biznes?
– Po co te nerwy? Dogadamy się.
Chudzielec nie dostrzegł drgnięcia policzka Karskiego. Alergia dawała mu się we znaki, jakby wszystkie zaułki tego betonowego miasta obsiano pokrzywą i perzem. Sięgał po raz kolejny po chusteczkę, kiedy niespodziewana siła przygwoździła go do zimnej posadzki.
– Dogadamy się? – powtórzył Karski, prawą ręką ciągnąc za materiał sportowej kurtki, żeby uciskał krtań. – Co ty myślisz, że ja jestem twoim kolegą?
Doceniał duszenie, bo z miejsca pokazywało, z jakim człowiekiem ma do czynienia. Szczapa, gangster z bożej łaski, chwycił jego rękę i próbował odciągnąć ją od swojej szyi. Mógłby zamiast tego przysolić glinie w twarz, zaatakować oczy, ale nie, siłował się bez sensu, jakby mu się wydawało, że ma szansę swoimi patykowatymi rękami pokonać jego stalowy chwyt. Fantasta.
– Macie tydzień na znalezienie mi czegoś dobrego albo uznam, że robicie mnie na szaro. Jasne?
Szczapa, gdyby mógł, pewnie pokiwałby głową, ale nie był w stanie. Krew zaczęła odpływać mu z twarzy. Karski wyczekał na odpowiedni moment i rozluźnił palce. Z obrzydzeniem wytarł rękę o spodnie.
Słyszał, jak tamten łyka gwałtowne, bolesne hausty powietrza.
– Nie musiałeś – wycharczał wreszcie chudzielec. – Naprawdę nie musiałeś.
Jedynym powodem, dla którego brakło w tej wypowiedzi soczystych epitetów, był strach.
Dobrze.
– Szczapa… – Karski włożył ręce do kieszeni i uniósł lewy kącik ust. – Jak ty się chcesz zadawać z miłymi ludźmi, to lepiej zmień branżę.
Wstał. Na odchodne protekcjonalnie klepnął chudzielca w plecy. Zawsze warto zaznaczyć swoją pozycję.
– Widzimy się za tydzień na starym stadionie. Liczę na to, że to będzie bardziej owocne spotkanie.
Kilka minut później Karski wmieszał się w tłum czekający na przystanku. Ludzie stali w ciszy, spoglądając co chwila na elektroniczną tablicę, jakby to mogło przyspieszyć przyjazd opóźnionego tramwaju. Od strony rynku nadciągnęła niska staruszka, holując kraciastą torbę na kółkach. Jej zawartość intensywnie pachniała świeżym, chrupiącym chlebem. Staruszka zmierzyła wzrokiem dziewczynę z odsłoniętymi kostkami i wzdrygnęła się, marszcząc okolice ust. Potem jej spojrzenie zatrzymało się na Karskim. Przeżegnała się zamaszyście.
Jego lewa tęczówka była idealnie błękitna, za to prawą niemal w połowie przykrywała plama brązu. Kiedy był młodszy, tłumaczył ludziom, czym jest heterochromia. Po trzydziestce ani razu nie użył tego słowa.
– Spokojnie – powiedział do staruszki. – Jestem leniwym demonem. Nie ma się czego bać.
Usłyszał, jak ktoś za jego plecami parska śmiechem.
Kobiecina mocniej zacisnęła rękę na uchwycie i ruszyła żwawo, z przestrachem oglądając się za siebie.
Dziesiątka była o tej porze zapchana wracającą ze szkół młodzieżą, której pozerskie rozmowy budziły w Karskim niesmak. W wagonie stanął przodem do szyby, dzięki czemu pasażerowie nie musieli na niego patrzeć. Ani on na nich. Skupił się na miejskiej panoramie. Przyglądał się mijanym ulicom, tak jakby można było w ten sposób zauważyć jakieś symptomy zła w tkance miasta. Dostrzegał sznurki stojących w korkach aut, pstrokate szyldy na ścianach, z których tynk odchodził płatami, i ludzi spieszących diabeł wie gdzie. Nikt już nie chodzi normalnie, wszyscy cierpią na deficyt czasu.
Wysiadł na Cystersów i udał się tam, gdzie można było usłyszeć najciekawsze plotki z komendy wojewódzkiej, do ukrytego w cieniu drzew baru Rebus.
– Znowu szydzą, że u nas nożownia – powiedział nadkomisarz o podkrążonych oczach. W jego ochrypłym głosie można było wyczuć cyniczną satysfakcję. – Maczetogród i nie wiadomo co jeszcze. Mają używanie.
– Można się dosiąść? – zapytał Karski.
– Chodź, Daro. – Nadkomisarz przyjaźnie odsunął krzesło, choć miny pozostałej dwójki siedzącej przy stole nie wskazywały na entuzjazm. – Co tam u ciebie?
– Nic, posucha. Mówisz o tej denatce z kamieniołomu?
Nadkomisarz się ucieszył. Odłożył widelec na talerz wypełniony podwójną porcją ruskich z cebulką i złożył dłonie.
– Tak, już po sekcji. Słuchaj, osiem ran kłutych. Wyciekło, wszędzie już o tym trąbią.
– I tak się dziwię, że tak długo im zeszło. Zdarzało się, że byli na miejscu przed prokuratorem. Jest jakiś trop?
Najmłodszy z siedzących przy stole wtrącił się z przejęciem:
– Mówią, że to sataniści.
– Sataniści? – powtórzył Karski, patrząc na niego spod zmrużonych powiek. – Nie ograniczajmy się, może zabiła strzyga?
– Nie kpij, Daro – rzucił nadkomisarz. – Kobitkę zarżnęli w kręgu z kamieni. Do tego jakieś świeczki, znaki, duperele. Coś może być na rzeczy.
– Prędzej uwierzę, że to zemsta za ukradziony rower. Trochę rozsądku, panowie. – Odchylił się na krześle i kątem oka złapał czyjeś niechętne spojrzenie.
Wiedział, że nie jest lubiany, ale czasem zastanawiało go, dlaczego patrzą na niego w ten sposób ludzie, których nawet nie kojarzy. Jakby zrobił im krzywdę. Czyż to nie ponure, że ci, którzy powinni być mistrzami zimnego rozumowania, łapią się na takie głupstwa?
Przy stole zapanowała cisza. Wzrok nadkomisarza powędrował w kierunku, w którym spoglądał Karski.
– Kojarzę gościa – powiedział. – Startował do was niedawno, ale był za cienki. Wszystkim szczylom się wydaje, że w cebosiach jest lepiej. A to krzyż pański, jak wszędzie.
– Żebyś wiedział – odparł Darek, czujnie lustrując nieprzyjaciela. Odsunął krzesło i wstał.
– Daro, daj spokój – powiedział nadkomisarz. – Szkoda nerwów.
– Idę po sernik. Gnoja zabiję kiedy indziej.
Zbitek słów, którego użył, był zupełnie przypadkowy, ale nie pozostał niezauważony. Karski mógł sobie życzyć więcej sympatii i zrozumienia u innych, ale swoim zachowaniem ciągle utwierdzał otoczenie w przekonaniu, że jest czarnym charakterem.
Pod zachodnim filarem siedzieli stali bywalcy baru, sącząc herbatę i rozmawiając. Wyglądali schludnie, choć łatwo było zauważyć, że nie śmierdzą groszem. Całymi dniami grywali w tysiąca. Karty tasował zawsze ten z długą, siwą brodą, on też zapisywał wyniki w grubym zeszycie w kratkę. Czasem po prostu siedzieli w milczeniu, z uśmiechem pana na włościach obserwując gości przychodzących na bułkę z pasztetem czy naleśniki ukraińskie. Herbaciarze byli jednymi z niewielu znanych Karskiemu ludzi, którzy nie byli wiecznie zagonieni i niezadowoleni. Trochę im zazdrościł.
Przechodząc obok ich stolika, podniósł leżącą na podłodze serwetkę. Zmiął ją w dłoni i wykonał zamaszysty ruch w stronę kosza na śmieci. Potem podszedł do lady i zamówił ciastko, pokazując palcem konkretny talerzyk. Wybrał najbardziej symetryczny kawałek.
Zjadł niespiesznie, wysłuchując jakiejś opowieści nadkomisarza. Potem pożegnał się, wyszedł i przystanął w cieniu sosen. Tam sięgnął do kieszeni. Treść zapisanej na perforowanej celulozie notatki sprawiła, że poczuł niepokój.
Niebo też zdążyło się zachmurzyć, jakby próbowało dopasować się do jego nastroju.
Do gabinetu szefa dotarł w mniej niż dziesięć minut.
– Cześć. – Przystanął w drzwiach. – Słyszałem, że o to niedzielne morderstwo podejrzewają jakąś sektę.
Szef podniósł wzrok, jakby wcześniej go nie zauważył. Był zdenerwowany.
– To nie nasza sprawa, nie mieszamy się, dopóki nas nie poproszą.
– A poproszą?
– Daj spokój. Pewnie znajdą zaraz jakiegoś zazdrosnego kochanka albo ćpuna, który to zrobił. Siadaj, Karski. Jak ci idzie namierzanie?
– Cóż – odparł, sadowiąc się na krześle. – To potrwa. Co taki spięty jesteś dzisiaj?
– Nie wiesz tego ode mnie. Wewnętrzni cię sprawdzają.
Karski zmarszczył brwi. Do ostatniej chwili miał nadzieję, że informacje dostarczone przez ucholi z baru to urojenia kogoś mu nieprzychylnego.
– Jakiś konkret?
– Analizują stare sprawy – powiedział szef, ściszając głos. – Śmierć na skałkach też.
Po szybie zaczęły spływać krople drobnego deszczu. Karski uważnie patrzył na rozmówcę.
– Czemu? Mają jakieś nowe poszlaki?
– Nie wiem i nie zamierzam węszyć. Własnej dupy narażać nie będę. Załatw coś dobrego, to ktoś z góry może wciśnie hamulec.
– Jak to „załatw”? – Karski rozłożył ręce. – Dopiero co naraiłem ekipie największy transport narkotyków, jaki kiedykolwiek przejechał przez Kraków. To mało?
– Darek, plecy mają swoją datę przydatności. Sukces sprzed czterech miesięcy nikogo nie interesuje. Liczy się to, co jutro będzie na paskach. Osobiście wolałbym poczytać o aresztowanych członkach gangu, a nie o policjancie idącym na piętnaście lat do pierdla za zabójstwo, ale ludziom jest wszystko jedno. Byle szumiało.
– Dobra – odparł Karski, przełykając ślinę. Nie podobała mu się ta uwaga o więzieniu. Mógł sobie darować. – Zrobię, co mogę.
– I słuchaj, bądź teraz ostrożny, nie pakuj się w żadne kłopoty. Sprawa jest poważna. Pilnuj papierów, masz być kryształowy. To nie żarty.
– Jasne, zaraz siadam do makulatury.
Rozstali się, każdy dużo bardziej przejęty, niż to okazywał.
Karski już raz ledwo wybronił się z zarzutów, i to dzięki szczęściu oraz znajomościom. Czy to udałoby się znów? Wątpliwe. Pozostawało mieć nadzieję, że wewnętrzni węszą dla sportu albo dla formalności. Gorzej, jeśli ktoś złożył na niego zamówienie.
Bał się więzienia, bez dwóch zdań. Na samą myśl o zamknięciu czuł, że się dusi, że brakuje mu tlenu. Od czasu wydarzeń na skałkach miewał sny o niewoli, mocne i długie koszmary, po których budził się zlany potem i blady. Dobrze pamiętał niektóre z nich, te, w których lata biegły tak powoli, że tracił rozum, i te, w których cela była za ciasna, żeby mógł się wyprostować. Takie, w których o nim zapominano na setki lat, a on wciąż żył w osamotnieniu, tak jakby i śmierć straciła rachubę czasu.
Nie, jeśli tak to się skończy, nie będzie czekał. Załatwi to sam.
*
Deszcz rozszalał się na dobre i kiedy Karski cały w nerwach wyszedł z budynku komendy prosto w wieczorny mrok, chodniki i ulice podziurawione były wielkimi kałużami. Przystanął nad jedną, powstrzymując irracjonalną chęć przejścia przez środek. W dzieciństwie usłyszał od kogoś, że kałuże to wrota do innego wymiaru. Niby głupie, a jednak lubi na nie patrzeć z nadzieją. W obliczu zagrożenia każda fantazyjna myśl wydaje się ożywcza, oferuje złudzenie możliwej ucieczki.
Mocno wciągnął nozdrzami powietrze; było rześkie i świeże, jak zawsze po ulewie. Nie miał ochoty na zaduch w tramwaju woniejącym zabieganymi ludźmi. Poszedł piechotą. Ulice były niemal puste, od czasu do czasu mignęła jakaś postać przemykająca pod murem ze złożoną parasolką wystającą z torby. Zimne krople skapywały z drzew, a wiatr wzmagał się coraz bardziej. Karski lubił, kiedy miasto robi się takie spokojne. Przystanął na chwilę na moście Grunwaldzkim i opierając się o barierkę, patrzył w czarną toń, w której odbijał się ubywający księżyc.
Za jego plecami przeszła grupa rozweselonych znajomych zmierzających do pobliskiego baru.
– To wszystko bujda na resorach, ja nie wierzę w żadne zabójstwo w kręgu – powiedział ktoś. – Temat zastępczy. Zawsze jak miasto rozkopią, to nagrywają jakiś dramat.
– Taki sceptyk, a gaz nosisz.
– Na dziki.
Karski uśmiechnął się pod nosem. Wieść o rytualnym morderstwie rozniosła się w mig i zawładnęła umysłami mieszkańców jak zjadliwy wirus. W mieście żądnym i pełnym tajemnic każdy miał już własną teorię.
Ruszył przed siebie. Wiatr rozpędził chmury i coraz więcej ludzi wychylało nosy ze swoich ciepłych, ale ciasnych mieszkań. Karski wolał zniknąć, zanim zrobi się tłoczno.
Sąsiadkę spotkał u wylotu swojej ulicy. Uzbrojona w skórzaną torebkę, zmierzała na przystanek w tempie, którego nie powstydziłby się przełajowiec. W przelocie złapała Karskiego za ramię. Nie przepadał za spoufalaniem się, ale ta kobieta znała go od dziecka.
– Tam pod kamienicą znowu kręci się ten pomylony Teodor.
– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział Karski zgodnie z prawdą.
– No to zaraz pan zobaczy. Niech pan go przegoni, dobrze? Nie wiadomo, co takiemu do łba strzeli. – Pokręciła głową z politowaniem. – Taki młody, a już wariat.
Karski mógłby zaoponować, że skąd, Teodor może jest oryginałem, ale bardzo kulturalnym i absolutnie niegroźnym. Jednak wszyscy wiemy, że zadzieranie z sąsiadami rzadko kończy się dobrze, dlatego Karski od niechcenia skinął głową. Tak, załatwi to.
Faktycznie, pod bramą kręciła się nabuzowana, wąsata postać. Jeszcze tylko tego dziś brakowało.
– Cześć, Teodor. Coś się stało?
– Czy coś się stało? – Wypielęgnowany wąs poruszył się z oburzeniem. – Ciągle coś się dzieje! Kupują, burzą i znowu kupują, palą i stawiają te swoje kontenery! – Podszedł do Karskiego i rozłożył ręce. – Musisz, musisz coś zrobić, Kapitanie! Oni tam przesiadują i spiskują, godzinami obmyślają, jak zniszczyć to miasto. I to tuż pod moim nosem, na mojej ulicy, barbarzyńcy i pomiot szatana! Spiskują, słyszysz?
Karski oddychał spokojnie, próbując nie zmieniać wyrazu twarzy.
– Teodor, miałem ciężki dzień, pogadamy kiedy indziej, dobra?
Niestety zamiast uspokoić rozmówcę, tylko go rozsierdził.
– Ty się będziesz krygował, guzdrał, odwlekał, a oni tam wszystko zdemolują, zrujnują i hotel postawią! Albo gorzej! – Jego oczy świeciły księżycowym blaskiem. – Bank. Sklep. Szklany. A jak nie szklany, to na czerwono pomalują.
– Teodor…
– Jeśli się nie postawimy prymitywom, zaraz zobaczysz to za swoim oknem. Zetną lipy, dęby, wierzby i wtedy będziesz miał się z pyszna. Oni tam tylko siedzą i obradują, jak się do tego zabrać!
Karski położył dłonie na ramionach Teodora.
– Obiecuję ci, że się temu przyjrzę. W przyszłym tygodniu.
– Ciągle tak mówisz. – W oczach desperata zabłysły łzy. – Zbywasz mnie, przyjacielu. Po prostu zbywasz.
Ostatnią rzeczą, na którą Karski miał ochotę, było tłumaczenie się Teodorowi.
– Mam sprawy rodzinne na głowie – skłamał. – Daj mi kilka dni.
Teodor fuknął, ale skapitulował.
– Będę czekał – powiedział. – Trzymam cię za słowo.
Karski pokiwał głową. Przez chwilę słuchał dźwięku mokrych liści plaskających pod eleganckimi butami odchodzącego Teodora. Jakie to musiało być wygodne, żyć w swoim własnym świecie, z dala od rzeczywistości. Być, kim się chce.
Wszedł do klatki. Piwniczny zapach starych murów zawsze działał na niego kojąco. Karski wpatrywał się przez chwilę w matowy o tej porze witraż z tulipanem, a potem skrzypiącymi drewnianymi schodami ruszył na pierwsze piętro.
W swoim mieszkaniu powinien czuć się bezpieczny, a jednak nie, właśnie tam lęki wracały do niego ze zdwojoną siłą, może dlatego, że nie musiał zachowywać pozorów. Nikt nie patrzył. Uśpiony niepokój budził się i wychodził z zakamarków głowy, rozpychał się w ciele, powodował ból, tępy i nieznośny.
Na pewno istnieje coś, co może go pogrążyć, a nieprzyjaciele właśnie po to sięgają. Czegoś nie dopilnował. Te spojrzenia, szepty, jak to wytrzymać? Co by powiedziała matka? Dlaczego kręci głową ze smutkiem, dlaczego ma te cholerne wizje?
Karski złapał się za skronie, czuł w czaszce gorąc, jakby płyn mózgowy zaczął się nagrzewać. Palce drgały, niekontrolowane wstrząsy z klatki piersiowej, ramion, dłoni dotarły aż do nich.
Byle go nie wsadzili; jeśli ma wylądować w celi, strzeli sobie w łeb. O ile zdąży. Musi być jakiś sposób, to się nie może tak skończyć. Musi, gdzieś jest, czeka na odnalezienie, na działanie. Wystarczy działać, wystarczy wymyślić sposób, znaleźć rozwiązanie. Tylko czemu jest ich tak wiele, dlaczego pomysły nawarstwiają się, przenikają, wykluczają nawzajem? Jest ich za dużo, walczą o uwagę, niszczą tkanki mózgu jak pasożyty, jak wrogowie.
Nikt ci nie pomoże, jesteś z tym sam.
Nienawidzą mnie.
Jesteś słaby, nie dasz rady.
**
Wbiegł do łazienki i położył spocone dłonie na muszli. Zwymiotował. Trwał w tej pozycji dłuższą chwilę, sparaliżowany własną niemocą. Potem z trudem usiadł, oparł się plecami o wannę i otarł czoło, które zdążyło zrobić się mokre. Jego ciałem jeszcze przez chwilę wstrząsały drgawki. Nie byłby w stanie powiedzieć, jak długo siedział w bezruchu, może pięć minut, a może pół godziny. W końcu podniósł się, wyczerpany jak po ciężkiej chorobie, i umył zęby miętową pastą.
W kuchni oparł ręce o dębowy blat, włączył czajnik. Słuchając szumu gotującej się wody, odkręcił kuchenny kran i chlusnął w twarz lodowatą wodą. Jeden, drugi, trzeci raz. Kiedyś to pomagało.
Coraz gorzej ze mną.
Herbata. Otworzył szufladę i odruchowo sięgnął po torebkę earl greya, jednak jego ręka zawisła w powietrzu, a wzrok ześlizgnął się na czarną, metalową puszkę z rysunkiem sakury.
Potrzebował się zrelaksować.
Postawił puszkę na blacie. Mdły, słodkawy zapach rozszedł się w powietrzu, zapuszczając macki w pobliskie kąty i szczeliny. Karski bez pośpiechu zaczął przygotowywać skręta. Ruchy jego palców, przygotowane na ten scenariusz, stały się z nagła płynne i precyzyjne. Zadanie postawione przed ciałem zawsze zwyciężało nad emocjami. Tak sam się zaprojektował, kawałek po kawałku – aby być skutecznym i niezawodnym. Kto przejmowałby się tym, co dzieje się w jego głowie. Myśli to tylko złudzenie.
Karski ruszył w stronę fotela i rozsiadł się wygodnie, zatapiając plecy w welurowym oparciu. Zaraz wyrzuci z umysłu dręczące obrazy.
Dźwięk dzwonka rozległ się w momencie, kiedy płomień zapalniczki liznął końcówkę jointa.
Karski zaklął siarczyście. Wstał, na wszelki wypadek schował trawę z powrotem do puszki, i poszedł otworzyć.
– Cześć – usłyszał.
W drzwiach stała szczupła dziewczyna o łagodnych rysach, trudnym do określenia kolorze włosów i zagadkowych zielonych oczach.
Nie znał jej. Ale czy na pewno?
Wyciągnęła przed siebie dłoń, ryzykownie trzymającą szyjki dwóch brązowych butelek, i zamachała nimi przed jego nosem.
– Pogadamy? – zapytała.
Nie odpowiedział, musiał się jej przyjrzeć. Było w niej coś znajomego, coś, co miał na końcu języka, ale co trudno było sformułować w konkret. Musiał już gdzieś ją widzieć, znać rysy twarzy. Założył rękę na rękę i wtedy odpowiedni trybik w jego mózgu wreszcie poruszył się zgodnie z przeznaczeniem.
Klik.
Dziewczyna ze zdjęcia.
Umysł od razu zapulsował alarmem i postawił ciało w stan gotowości do działania.
– Aurora – powiedział głośno. – To ty, prawda?
– Brawo, detektywie – odparła, układając usta w coś przypominającego uśmiech, ale ledwie dostrzegalnego. – Jesteś nieźle przygotowany, biorąc pod uwagę, że się nie zapowiedziałam.
Oparł się o framugę.
– Serio? – zapytał. – Tutaj?
Trudno było o zasadniejszą wątpliwość. Przedstawicielka złodziejskiej arystokracji bezczelnie stała na progu mieszkania gliniarza. Pół biedy, gdyby umówiła się z nim gdzieś w czeluściach miasta, jak robili to wysłannicy lokalnych mafiozów, zastraszeni dilerzy i szare eminencje świata przestępczego. W ogrodzie muzeum archeologii, w parku Bednarskiego, w którejś z kazimierskich knajp, na cmentarzu Rakowickim. Na schodach, pod przeznaczonym do rozbiórki murem, na ławce, w cieniu pomnika. Nie, ona przyszła do jego domu.
– Wpuścisz mnie czy robimy przedstawienie dla sąsiadów?
Wyczuwał w niej strach, może niepewność. Coś bladego i śliskiego.
Zastygła, wyczekując odpowiedzi.
– Właź – wycedził, szerzej otwierając drzwi.
Obserwował ją uważnie, kiedy zdejmowała kurtkę. Gdy zastygła w bezruchu, rzucił wymowne spojrzenie na jej ubłocone adidasy.
– Chyba śnisz – powiedział.
Westchnęła i sięgnęła do sznurówek. Na pewno było jej to nie na rękę.
A może jednak?
Wyobraził sobie, jak Aurora cichcem przemyka w swoich białych skarpetkach po zabytkowym parkiecie, żeby zdobyć najcenniejsze skarby.
– Obyś nic nie kombinowała. Potrafię zrobić się nieprzyjemny.
– Już jesteś. – Odgarnęła włosy. – Gdyby nawet ktoś taki jak ty mógł mieć coś, czego ja chcę, nie zobaczyłbyś nawet mojego palca.
Karski zmrużył oczy. Cała ta sytuacja wyjątkowo mu się nie podobała. A właściwie jego racjonalniej stronie, bo ta druga, przyczajona, zastygła w pełnym oczekiwania podnieceniu. Czego ona może chcieć? Wskazał dziewczynie kanapę, a sam poszedł po otwieracz. Zanim go użył, dyskretnie obejrzał butelki. Kapsle nie wyglądały podejrzanie.
Postawił piwo na stoliku i usiadł w fotelu naprzeciw Aurory.
– Zakładam, że masz ważny powód?
– Tak – odparła. Wypiła chciwie kilka łyków i otarła usta wierzchem dłoni. – Potrzebuję twojej pomocy.
Lewy kącik ust Karskiego powędrował do góry. Uniósłby się znacznie wyżej, gdyby policjantowi dane było poznać całą prawdę.
– A myślałem, że to nieoczekiwane zjawienie się w moich drzwiach jest już wystarczająco niedorzeczne.
Milczała.
– Poza tym… – Rozłożył ręce na podłokietnikach i postarał się, żeby jego ton wydawał się niedbały. Trzeba popracować nad przewagą w tej rozgrywce. – Słyszałem, że nieźle radzisz sobie sama.
– Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że co najmniej połowa z tego, co o mnie opowiadają, to bzdury.
– To na pewno, ale która część to kłamstwo?
Dała się sprowokować. Spojrzała mu w oczy, wyzywająco i gniewnie.
– Zastanów się, ile prawdy jest w tym, co mówią o tobie, i będziesz miał gotowy szablon.
Wytrzymał, choć czuł się, jakby próbował ustać na lodzie po wykonaniu podwójnego piruetu. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, upił łyk piwa. Było całkiem dobre, zimne i mocno chmielowe. Trafiła.
Koniec zabawy.
– Mów, z czym przyszłaś, albo się wynoś.
Odniósł wrażenie, że nieco zbladła.
Aurora postawiła butelkę na stoliku.
– Ktoś na mnie poluje – oznajmiła, nerwowo zaplatając dłonie.
– Jakoś mnie to nie dziwi – rzucił Karski, marszcząc brwi. Nie podobały mu się te gorączkowe manewry. Zmyśla. – O ile wiem, zalazłaś za skórę masie ludzi. I to wpływowych.
– Ale do tej pory nikt nie chciał mnie zabić – odparła.
Karski odruchowo podparł podbródek dłonią. Ciekawość zwyciężyła.
– Kogo aż tak wpieniłaś?
– Pomożesz czy nie?
Na jej twarzy widać było napięcie.
Karski wstał i w milczeniu włożył ręce do kieszeni.
To nie był najlepszy moment na pakowanie się w kłopoty, nawet tak interesujące. Co nie znaczy, że go nie korciło.
– Dlaczego przyszłaś z tym do mnie? – zapytał.
– Na mieście mówią, że można się z tobą dogadać.
Zza okna przedarł się krzyk miejscowego pijaczka.
Wieczorami, a niekiedy i w nocy, docierały tu niedobitki lokalsów, którzy za dnia przesiadywali pod mostem Dębnickim. W miarę wykańczania zapasów alkoholu zapuszczali się coraz głębiej w Stare Dębniki, jakby pałali sentymentem do nadgryzionych przez ząb czasu kamienic. A może kręcili się w pobliżu monopolowych w dzielnicowym rynku.
Karski stał i patrzył, jak dziewczyna wierci się na kanapie.
Nie wyglądała jak rasowa przestępczyni, jej spojrzenie było jasne i miękkie. Nie brał tego za dobrą monetę, i to można z powodzeniem udawać. Tymczasem z niej mimowolnie wyzierała jakaś niepojęta dzikość. Dzikość? Nieumalowane rzęsy, włosy w lekkim nieładzie, paznokcie równo przycięte przy samej skórze. Szary sweter, rękawy podwinięte do łokci, sprane levisy, zero biżuterii, żadnego punktu zaczepienia. Te pozory niewinności martwiły go najbardziej, bo zdawały mu się celowe, a już to rodziło podejrzenia. Pantera próbująca wpasować się w kocie legowisko. Za dobry był, żeby w to uwierzyć. Pociągała go sama gra, o tak, ale z tyłu głowy huczały słowa szefa. Uważaj. Nawet jeśli rozsądek nie jest jego mocną stroną, wizja więziennej celi skutecznie chłodzi zapał do ryzyka. Masz być kryształowy.
Zebrał powietrze w płucach i użył najbardziej stanowczego tonu, na jaki było go stać. Takiego, żeby dziewczyna zrozumiała, że pomyliła adresy.
– Nie – powiedział.
Posmutniała i spuściła głowę. Przez moment zrobiło mu się jej żal.
– A czy… – Złapała dłonią przeciwległe ramię, jakby osłaniała się przed zimnem. – Czy mogłabym się chociaż przekimać na kanapie? Nie mogę wrócić do swojego mieszkania.
Karski był pod wrażeniem jej tupetu.
– Nie masz jakiejś koleżanki?
– Nie chcę nikogo narażać – powiedziała. – Tobie nikt nie odważy się grozić.
– Opanuj się z tym łechtaniem – odparł. – Na mnie to nie działa. – Skrzyżował ramiona i przez chwilę szukał odpowiednich słów. – Widzisz… Uważam, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. O tobie mówią, że jesteś przebiegła, co w moim mniemaniu oznacza, że nie można ci ufać. O mnie za to krąży opinia palanta.
– I mordercy.
Miał ochotę przełknąć ślinę, ale się powstrzymał.
– Niech ci będzie, że mordercy. Ale skupmy się na palancie. Nie sądzisz, że nasza sława nas wyprzedza i podpowiada najrozsądniejsze rozwiązania?
Jej oczy zapłonęły. Wstała z kanapy i ruszyła do wyjścia.
– Trafię sama.
Kiedy usłyszał huk zamykanych drzwi, usiadł. Obracał w dłoniach zimną butelkę. Nie był z siebie dumny.
Co jeśli naprawdę ją zabiją?
Próbował odsunąć od siebie tę myśl, ale ta wracała. Widział już w życiu trochę trupów i z łatwością potrafił wyobrazić sobie śmierć dowolnego człowieka. Nieodwracalnie zimne ciało ze znajomą twarzą, widok niezmiennie wywołujący skurcze żołądka.
Karski złapał się za skronie, czując, jak palący ból przeszywa klatkę piersiową.
Kiedy był dzieckiem, nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że sumienie i płuca to jeden i ten sam narząd. Umysł za nic nie chciał pozbyć się tego obrazu.
W nocy długo nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, słuchał, jak krople deszczu bębnią o parapet, i zastanawiał się, co by było, gdyby się zgodził.
*
Z niespokojnego snu wyrwał go irytujący dźwięk budzika. Powieki wydawały się ciężkie, podobnie reszta ciała. Zwlókł się z łóżka, odsunął roletę i wyjrzał przez okno w ciemność. Drzewa wciąż były na swoim miejscu.
Ułożył się na podłodze w podporze przodem i zrobił serię pompek. Potem obrócił się na plecy i przez chwilę patrzył w sufit.
Aurora. Czy to był sen?
Niemożliwe, przecież śnię tylko koszmary.
Rano, nawet jeśli wciąż jest ciemno, odganianie natrętnych myśli wychodzi o niebo lepiej niż w nocy. Otworzył drzwi i dwanaście razy podciągnął się na drążku rozporowym. Poranny rozruch zawsze najszybciej go budził i pozwalał zapomnieć o koszmarach.
Wszedł do salonu i włączył ekspres. Ostatnio nagrzewał się dłużej, tak jakby był zmęczony produkowaniem zbyt dużej ilości kawy. Karski podstawił szklankę pod kran i odkręcił zimną wodę. Przygotowanie ciała do pierwszego espresso. Obrócił się, oparł się biodrami o szafkę i upijając łyk, skierował wzrok na jaśniejącą za oknem zieleń. Ciągle sprawdzał, czy dalej tam jest.
Prawie upuścił szklankę. Odłożył ją i złapał się za klatkę piersiową.
– Jasna cholera…
Miał na końcu języka soczystsze przekleństwo, ale nie lubił używać ich w swoim domu. Wyobrażał sobie, co powiedziałby na ten temat ojciec.
Podszedł bliżej, stawiając kroki ostrożnie, jakby miał do czynienia z tygrysem. Na jego kanapie spała Aurora, przykryta szarozielonym kocem.
Mełł to przez chwilę w głowie, po czym westchnął głęboko. Mógł przewidzieć, że ktoś taki łatwo się nie podda.
Poszedł do łazienki i wziął szybki, lodowaty prysznic. Założył czyste dżinsy i czarny T-shirt. Wyciągnął patelnię z szafki, otworzył lodówkę. Bez przerwy łapał się na tym, że stara się nie hałasować. A ona jest przecież intruzem, nie gościem.
Aurora obudziła się, kiedy smażył jajecznicę. Przeciągnęła się i zwinnie wyplątała z koca. Miała na sobie flanelową koszulę Karskiego.
– Szykujesz śniadanie? – Podeszła i zajrzała mu przez ramię.
– Tak. Teraz moja kolej. Co ty tu robisz?
– Czekam na jajecznicę – odparła, wskazując palcem patelnię.
– Zaraz stracę cierpliwość.
– Jest herbata?
– Widzę, że masz dwie zdrowe ręce. – Wskazał jej szufladę. – Ogarniesz.
Zaczęła przegrzebywać torebki z suszem, które od niepamiętnych czasów czekały na dobry moment.
– Chryste – zdenerwował się. – Weź zwykłe torebki, są na środku.
– Chcę zieloną.
– Nie mam.
– A to? – Uniosła blaszane pudełko z sakurą i postawiła je obok kuchenki.
Błyskawicznie położył na nim dłoń, lewą ręką wyłączając gaz. Przełożył pudełko na drugą stronę.
– To nie herbata, tylko zioła.
Obeszła go z tyłu i chwyciła puszkę.
– Może być. Mięta?
– Nie! – Znów musiał wyrwać jej naczynie z rąk. – Zostaw. To mieszanka tylko dla mężczyzn.
Aż zabolało go w środku, kiedy usłyszał sam siebie. Skrzywił się.
Dziewczyna roześmiała się z wyraźną uciechą.
– Trafiony, zatopiony.
Usadowiła się przy stole i opierając podrapane łokcie na blacie, podparła twarz dłońmi. Obserwowała go, kiedy rozstawiał talerze i nakładał jajecznicę z patelni. Zalał herbatę, podrzucił na talerze grubo pokrojony chleb, postawił solniczkę i chwycił widelec. Aurora, nie czekając na niego, zaczęła jeść, łapczywie i pospiesznie.
– Spokojnie – przystopował ją. – Głodzili cię, dzikusko?
– Jest dobra – odparła. – Też będziesz jadł czy zamierzasz tylko mierzyć mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem?
Odsunął talerz, jedzenie go dekoncentrowało.
– Chcę wiedzieć, jak tu weszłaś.
– Zaniepokojony, co?
Śmiertelnie, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Nie wypuści jej, dopóki się nie dowie, jak dostała się do jego mieszkania.
– Albo zaraz mi to wyjaśnisz, albo aresztuję cię za włamanie.
Roześmiała się.
– Nie możesz – powiedziała. Na chwilę odłożyła widelec, kierując na Karskiego chytre spojrzenie. Nieco zmieniło się od wczoraj, co nie uszło jego uwadze. – Ludzie są bardzo wrażliwi na luki w zabezpieczeniach. Najlepsze zamki, drzwi antywłamaniowe, alarmy… A wiesz, gdzie jest najwięcej dziur? – Wskazała na swoją głowę. – Właśnie tutaj.
– Do rzeczy.
– Widziałeś, jak wychodziłam?
Zamarł.
– Byłaś tu cały czas?
Skinęła głową i sięgnęła po kromkę posmarowaną masłem.
– Technicznie rzecz biorąc – zaczęła z wypchanymi ustami, zasłaniając je przedramieniem – jestem czysta jak łza. Wpuściłeś mnie.
– Kazałem ci się wynosić.
– Kapitanie, przypomnij sobie, co dokładnie powiedziałeś, bo ja pamiętam to inaczej. Zrobiłeś mi wykład o potrzebie działania zgodnie ze swoją naturą. I voilà, zastosowałam się.
Oparł skroń na dłoni. Dawno nie czuł się tak głupio.
– Powinieneś częściej chodzić do kina – oznajmiła. – Wiedziałbyś, że zawsze trzeba pobiec za dziewczyną. Mogę jeszcze chleba? Jest bardzo smaczny.
Choćby się paliło, Karski raz w tygodniu bywa w piekarni założonej kilka lat temu przez zmęczonego biurowym życiem korposzczura. Osobnik ten, wyposażony w ohydne, gumowe buty z dziurami, biały, wiecznie uwalany mąką fartuch i poczucie humoru o dość wąskim zasięgu, robi najlepszy chleb w okolicy. Pod niepozornym lokalem, który nie ma nawet szyldu, od rana stoi kolejka. Hierarchia wartości obowiązująca w mieście stawia dobre pieczywo znacznie wyżej niż poczucie czasu czy godność.
W milczeniu wskazał jej szafkę.
– Zabrałaś coś poza koszulą? – zapytał.
– Pożyczyłam – sprostowała, sadowiąc się przy stole z bochenkiem. – Jeszcze zapasową szczoteczkę do zębów.
– Grzebałaś w moich rzeczach?
Wzruszyła ramionami.
– Trochę. Lubię się rozglądać w gościach, czasem sekrety leżą sobie na wierzchu jak gdyby nigdy nic. Nie uwierzyłbyś, jakie fenomenalne fanty można zdobyć w ten sposób.
Zaintrygowała go, choć próbował tego nie okazywać. Wiadomo, gdzie prowadzi ciekawość. Lecz dopytał:
– Co na przykład?
– Myślisz, że ci tak po prostu powiem?
– Jesteś mi coś winna za nocleg i śniadanie. – Wskazał talerz podbródkiem. – Wiem, że robię najlepszą, nigdzie takiej nie zjesz. W życiu nie ma nic za darmo.
Uśmiechnęła się, zasłaniając pełne jedzenia usta.
– Potrafisz być zabawny, kiedy się postarasz.
– Opowiadaj.
Wzięła głębszy wdech.
– Kiedyś dość często odwiedzałam biuro jednego polityka. Miał porządny sejf, ale trochę specjalistycznego proszku, rzut oka pod ultrafioletem i wiedziałam, że wpisując kod dostępu, dotyka tylko czterech klawiszy z klawiatury. Co oczywiście wcale nie oznacza, że kombinacja nie jest dłuższa, cyfry mogą się przecież powtarzać, wtedy byłaby nie do złamania. Jednak z doświadczenia wiem, że ludzie są leniwi, a im droższego sprzętu używają, tym mniej myślą.
– Nawet zakładając, że mówimy o czterech niepowtarzających się cyfrach, to wciąż dwadzieścia cztery kombinacje. Sporo.
– O, umiesz w matematykę, no proszę. Masz rację, dwadzieścia cztery, a system blokuje się po trzech nietrafionych próbach. Ale nie spieszyło mi się, a całkiem łatwo było się tam dostać. Pozwolisz, że nie będę wchodzić w szczegóły. Założyłam, że sam otwiera sejf co kilka dni, zerując błędne podejścia, więc przychodziłam tam raz na dwa tygodnie i podejmowałam dokładnie dwie próby. Masz może kefir?
Karski bez słowa wstał, otworzył lodówkę i wyciągnął błękitny karton. Postawił go tuż przed jej nosem.
– Wstrząśnij.
– Dziękuję. Przy czwartej wizycie czułam się tam już swobodnie, więc zaczęłam szperać. Okazało się, że gość w zwykłej biurowej szafie trzyma zeszyt z brudami na wszystkich świętych tego miasta. Prawdziwy disneyland szantażu.
Karski zabębnił palcami o kolano.
– Wszystkich świętych, czyli kogo?
– Urzędnicy, sędziowie, policjanci. Kto wie… Może nawet ci, którzy właśnie teraz próbują cię załatwić.
Karski zdrętwiał. Pantera. Położył przedramiona na blacie i się nachylił.
– W co ty ze mną pogrywasz?
– Całe środowisko huczy od plotek, że próbują cię wsadzić za tamtego trupa sprzed dwóch lat – powiedziała i upiła kilka łyków kefiru prosto z kartonu, łypiąc na Karskiego od niechcenia. – A ja wiem, jak to powstrzymać. Mogłabym pomóc ci zagrać wewnętrznym na nosie. Ale nie zrobię tego, jeśli ktoś mnie sprzątnie. Z wiadomych powodów.
Odchylił się do tyłu na krześle i pokręcił głową.
– Wiedziałem, że to się tak skończy. Po prostu wiedziałem.
– Będziesz to jadł? – zapytała. – Stygnie.
– Tak, będę – odparł, błyskawicznie przysuwając talerz z powrotem. – Ubierz się, ogarnij i pogadamy. Jak ty właściwie masz na imię?
– Weronika.
Kiedy skończył śniadanie, siedziała już na kanapie, z nogą założoną na nogę, w dżinsach i wczorajszym swetrze. Karski dostrzegł w dziewczynie nerwowość, maskowaną przez beztroskę. Sam też czuł niepokój. Nie powinien się w to pakować. Niestety, dla takich jak on schody do piekła zwykle są bardzo kuszące.
– Jaką kawę pijesz?
– Nie piję w ogóle. Czy to oznacza, że się zgodziłeś?
Przystanął, kręcąc się przy ekspresie.
– Nie pijesz kawy?
– Nie. Coś nie tak?
Karski z gruntu nie ufał ludziom, którzy gardzą kawą. Byli na samym dnie jego morza niewiary.
– Mam naprawdę niezłą mieszankę, paloną w Krakowie. Może jednak spróbujesz?
Wzruszyła ramionami.
– Dobrze, jeśli to dla ciebie takie ważne. A wracając do tematu…
– Weronika… – Ciemnobrązowe ziarna pachniały obłędnie. Nasypał garść do młynka i zamknął pokrywę. – Posłuchaj uważnie, bo nie będę się powtarzał. Chyba sama doszłaś już do tego, że nie należę do altruistów. Tak, można się ze mną ułożyć. Ale jeśli masz w planie mnie wykiwać, lepiej od razu daj się komuś zastrzelić, bo nic przyjemniejszego cię z mojej strony nie czeka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki