Księżycowa zagadka. Tajemne przejścia - Magdalena Ciechanowska - ebook + audiobook + książka

Księżycowa zagadka. Tajemne przejścia ebook

Ciechanowska Magdalena

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Jesienne noce sprzyjają cieniom, zjawom i zuchwałym występkom, zwłaszcza w takim mieście jak Kraków”.

Dariusz Karski, policjant szorstki, nieufny i niepopularny, trafia pewnego jesiennego dnia na legendarną złodziejkę Aurorę, a spotkanie owocuje skomplikowanym sojuszem, stopniowo rodzącym coraz większą obustronną fascynację. Relacja między dwojgiem ludzi żyjących na obrzeżach życia społecznego rozwija się na tle sprawy kryminalnej, która też gmatwa się z każdą chwilą. Czy Karski stanie się ofiarą rozpoczętej rozgrywki, czy też uda mu się odkryć tajemnicę, która wszystkich przeraża? Zanim pozna odpowiedź, musi podążyć tropem niedopowiedzeń, rodzinnych sekretów, narkotyków i neopogańskich wierzeń. A przede wszystkim wyruszyć w głąb siebie.

Powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym osadzona w plenerach Krakowa. Nieoczywista relacja i skomplikowane śledztwo stają się pretekstem do konfrontacji bohatera z obrazem samego siebie, wymuszając przyznanie się do licznych słabości.

Czy zbliży się do prawdy? Czy pozwoli zbliżyć się do siebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
4,3 (26 ocen)
12
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie polecam :) bardzo polubiłam Darka i Weronikę oraz Teodora :) zachwycił mnie też sposób pisania autorki.
00
luna740

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Poczytane86

Dobrze spędzony czas

Magdalena Ciechanowska stworzyła ciekawa historię, która wciąga od pierwszych stron. Bardzo dobrze wykreowała postacie. Mają naprawdę interesujące charaktery. Każdy z nich skrywa jakąś tajemnicę co bardzo intryguje szczególnie na początku książki kiedy dopiero zaczynam wgryzać się w historię. Do samego końca autorka nie odkrywa wszystkich kart, cały czas podsycając niewiadome. Polubiłam ich i chętnie przeczytałam kolejną historię z nimi w roli głównej. Wątek kryminalny bardzo mi się podobał, dla mnie był nieprzewidywalny co uważam za duży plus. Z wielkim zainteresowaniem czytałam o zmaganiach naszych bohaterów w celu wyjaśnienia zagadki i połączenia wszystkiego w jedną zgodną całość. Nie pomagały tu tajemnice głównej bohaterki przez co zrobiło się jeszcze bardzo intrygująco. Styl autorki bardzo przystępny, książkę czytało się szybko i przyjemnie. Magdalena Ciechanowska w swojej książce zawarła bardzo dużo przemyśleń na temat ludzkiego zachowania stylu życia czy zasad jakimi się kieru...
00
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Policjant Dariusz Karski jest nie zbyt lubiany w swoim otoczeniu, ciągnie się za nim przeszłość, w dodatku ktoś próbuje mu zatruć życie. Gdy na jego drodze pojawia się złodziejka Aurora i prosi o pomoc staje przed trudnym dylematem, pomagając jej może narazić się na niebezpieczeństwo, jednak natura policjanta daje o sobie znać i ciągnie go do rozwiązania sprawy. Czy Karski potrafi odpuścić i stanąć z boku udając że o niczym nie wie? Czy Aurora jest z nim całkowicie szczera? Takie kryminały uwielbiam, z wątkiem obyczajowym i romantycznym, bo w trakcie prowadzonego śledztwa między Aurorą a Dariuszem zaczyna się coś dziać, chodź na początku wydawał on się całkowicie odporny na wdzięki tajemniczej złodziejki. Bohaterowie bardzo się od siebie różnią, jednak oboje mają problem w nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi i trudną przeszłość za sobą. Szybko i przyjemnie czytało mi się tą wielowątkową historię, a zakończenie i rozwiązanie sprawy mnie zaskoczyło, ani przez moment nie wpadł mi d...
00
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

⏳️⏳️ RECENZJA ⏳️⏳️ Magdalena Ciechanowska "Księżycowa zagadka.Tajemne przejścia" Dariusz Karski to policjant którego kariera niestety wisi na włosku. Ktoś za wszelką cenę próbuje go zniszczyć, więc aby tego uniknąć mężczyzna zostaje zmuszony do pójścia na urlop i nie rzucania się w oczy. Jego spokój przerywa pojawienie się słynnej Aurory. Dziewczyna zjawia się w jego domu z prośbą o pomoc w odnalezieniu zaginionej przyjaciółki. Czy Karski zdoła jej pomóc? Jakie tajemnice zostaną odkryte? Kochani sięgając po tą książkę spodziewałam się typowej fantastyki, a tymczasem otrzymałam naprawdę dobry kryminał. Autorka tak umiejętnie poprowadziła fabułę, że nie sposób domyśleć się jaki będzie finał, kto tak naprawdę jest ofiarą a kto przestępcą. Dodatkowym plusem są kreacje bohaterów. Dariusz to arogancki, pewny siebie i nie zawsze działający zgodnie z prawem policjant. Aurora to tajemnicza, sprytna i nieuchwytna złodziejka. Jak sami widzicie ten duet jest bardzo specyficzny, nic więc dziwn...
00

Popularność




Księżycowa zagadka

*

Jesienne noce sprzy­jają cie­niom, zja­wom i zuchwa­łym występ­kom, zwłasz­cza w takim mie­ście jak Kra­ków, gdzie duchy jak kró­liki wyska­kują zza węgła i spo­mię­dzy chod­ni­ko­wych pęk­nięć, z lochów i ze studni.

Nade­szła peł­nia.

Krwawy księ­życ sub­tel­nie doświe­tlał zabyt­kowe uliczki, wej­ścia do piw­nicz­nych spe­lu­nek, sekretne kąty i zała­ma­nia sta­rych murów. Doda­wał uroku kasz­ta­now­com na zmę­czo­nych tury­stami Plan­tach, przy­stan­kom tram­wa­jo­wym i koszom na śmieci. Przez nie­otwie­rane ni­gdy okna wśli­zgi­wał się na klatki scho­dowe brzyd­kich budyn­ków.

Szcze­gól­nie miękko poświata kła­dła się na uło­żo­nych w krąg ośmiu men­hi­rach. Oka­la­jące je ruiny sta­rej pro­chowni, nie od dziś oszpe­cone boho­ma­zami, trwały w łagod­nej ciszy. Razem z koń­cem lata stra­ciły zain­te­re­so­wa­nie zagu­bio­nych noc­nych wędrow­ców i miej­sco­wych hula­ków, któ­rzy pozo­sta­wili po sobie odłamki kolo­ro­wego szkła, z każ­dym dniem zapa­da­jące się głę­biej w zie­mię.

Rów­no­wagę i należny ład wzgó­rza Swa­roga zakłó­cały jed­nak inne byty. Pierw­szym z nich była kobieta o udu­cho­wio­nych oczach i cokol­wiek sztucz­nej uro­dzie bogini. Opa­da­jące na plecy włosy podą­żały miękko za ruchami smu­kłego, dosko­na­łego ciała, uwo­dząc i pro­wo­ku­jąc. Pach­nące tube­rozą i arab­skim jaśmi­nem nad­garstki, dłu­gie, ciemne rzęsy, gładka szyja – każdy ele­ment zda­wał się odgry­wać swój wła­sny teatr.

Poza nią, tuż za murem pro­chowni, znaj­do­wał się jesz­cze cień. Cień, powiedzmy sobie to jasno, zde­ter­mi­no­wany i gotowy.

Byłoby naiw­no­ścią sądzić, że łatwo jest wpły­nąć na nocny pej­zaż mia­sta, jed­nak zary­zy­kujmy pogląd, iż co wraż­liwsi miesz­kańcy odczuli nie­po­ko­jącą zmianę, drobne drgnie­nie na stru­nie cza­so­prze­strzeni, kiedy ostrze paster­skiego noża z impe­tem wbiło się w ide­alny brzuch bogini.

Dru­gie ude­rze­nie z początku zatrzy­mało się na kości, ale szybko zna­la­zło drogę mię­dzy żebrami, wio­dącą pro­sto w mię­si­stą tkankę serca. Kolejne ciosy były nie­istot­nym dodat­kiem, zadane przez mor­dercę dla świę­tego spo­koju albo z powodu zwie­rzę­cego instynktu.

Gdy cień zakoń­czył swoje dzieło, patrzył jesz­cze przez chwilę na ofiarę, a potem powoli wyco­fał się i odszedł z miej­sca zbrodni. Znik­nął, roz­pły­nął się gdzieś na krę­tych ścież­kach w kamie­nio­ło­mie.

Gałki oczne kobiety zasty­gły i przy­po­mi­nały teraz szklane kulki, któ­rymi bawią się cza­sem dzieci. Spły­wa­jąca stru­my­kami krew two­rzyła złudne wra­że­nie, że w nie­ru­cho­mym ciele tli się życie, ale głowa leżąca bez­wład­nie na chłod­nej, twar­dej ziemi nie pozo­sta­wiała żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Czer­wone kro­ple powoli zni­kały w ściółce, cień był już daleko, a kamienny krąg wciąż błysz­czał w księ­ży­co­wej poświa­cie.

W oddali, w knaj­pach sta­rego Kazi­mie­rza, dopi­jano ostat­nie piwa. Na nowych osie­dlach i w PRL-owskich blo­ko­wi­skach rodzice wsta­wali do pła­czą­cych nie­mow­la­ków. Pechowcy cier­piący na bez­sen­ność prze­krę­cali się z boku na bok, klnąc i zło­rze­cząc. Gdzie­nie­gdzie nocną ciszę prze­ry­wał wrzask wra­ca­ją­cego z balangi stu­denta.

Uboż­sze o jedną duszę mia­sto zmie­rzało w kie­runku dnia.

*

– Które chcesz?! – woła. – Szma­ragdy? Czy ten jasny kom­plet?

– Jasny! – dola­tuje z gar­de­roby. – Nie­bie­ską zakła­dam, tę z roz­cię­ciem!

Wystu­kuje kod i prze­kręca dźwi­gnię.

Lubi zaglą­dać do sejfu.

Wyciąga obite gra­na­to­wym plu­szem pudełko. Gła­dzi dło­nią mięk­kie wło­ski, a potem z namasz­cze­niem odchyla wieczko. Oglą­da­nie zawar­to­ści nie­zmien­nie wpra­wia go w stan eufo­rii. Blask bijący od klej­no­tów zdaje się rów­no­cze­śnie cie­pły i eks­cy­tu­jąco zmy­słowy. Karol mógłby patrzeć na nie godzi­nami, jed­nak dziś może wstrzy­mać czas na zale­d­wie chwilę. Z wes­tchnie­niem odkłada pudełko do sejfu. Jego dłoń led­wie zdąży dotknąć szka­tułki z wie­czo­rową biżu­te­rią żony, kiedy sły­szy histe­ryczny krzyk:

– Karol! Chry­ste, chodź tu! Kurwa, Karol, szybko!

Wysoki ton w gło­sie spra­wia, że włosy jeżą mu się na gło­wie. Rzuca się do drzwi i z impe­tem wpada do gar­de­roby. Sza­ro­biała chmura owiewa jego oczy, usta, noz­drza. W pierw­szym odru­chu odwraca głowę.

– Karol!

Nabiera powie­trza.

Dym wcale nie jest tak gęsty, jak wyda­wało się w pierw­szej chwili, ale wciąż napływa. Ze zło­wiesz­czym sykiem wydo­bywa się zza wiszą­cych na zło­tym drążku sukie­nek od Valen­tina i Diora. Wśród tych opa­rów tkwi żona Karola, w bez­ru­chu, jak spa­ra­li­żo­wana. Drze się wnie­bo­głosy, poma­lo­wane ciem­no­czer­woną szminką usta są jedy­nym zdol­nym do dzia­ła­nia narzą­dem.

– Na boga, kobieto, rusz się! – Łapie ją za rękę i siłą odciąga od wie­sza­ków.

Dym zdą­żył prze­do­stać się na kory­tarz, ale tam szybko roz­pływa się i gdzieś ginie. I tylko obrazy na ścia­nach wydają się przez chwilę mniej wyraźne, zamglone.

– Coś ty, u licha, zro­biła? – pyta.

– Ja? Nic! – mówi żona, drżąc. – To samo!

– Jak to samo, co ty opo­wia­dasz?

Jest śmier­tel­nie prze­ra­żona. Obej­muje ją i zaczyna uspo­ka­jać, choć sam też trzę­sie się z ner­wów.

Prze­cho­dzi mu przez myśl, że ten dziwny gaz może być tru­jący. Albo wybu­chowy. Chry­ste, kto wie, co jesz­cze? Czy nie byłoby roz­sąd­nie wyjść przed dom i zadzwo­nić na pogo­to­wie gazowe, po straż pożarną? Drżą­cymi rękami spraw­dza, tele­fon ma przy sobie. Tak, to jest to, co trzeba zro­bić.

Zanim Karol zate­le­fo­nuje, mózg pod­suwa mu nie­ja­sne wspo­mnie­nie.

Coś iry­tu­jąco słod­kiego. Kar­mel, ewi­dent­nie czuje kar­mel. Znów pociąga nosem. Przy­po­mina sobie głu­pie eks­pe­ry­menty z kole­gami z pod­sta­wówki. Jak w pysk strze­lił, ten dym to musi być sale­tra z cukrem.

Czer­wona lampka w gło­wie Karola zapala się za późno.

Nie­za­mknięty sejf.

Klnąc, odpy­cha żonę i wbiega do gabi­netu. Czuje na skó­rze chłodne powie­trze dola­tu­jące z otwar­tego okna i prze­cho­dzą go ciarki. Czy nie było zamknięte? Zbliża się do sejfu i zagląda do środka.

Szka­tułka jego żony jest na swoim miej­scu, gotówka i pasz­porty też. Oszu­ku­jąc samego sie­bie, przez chwilę wypa­truje gra­na­to­wego pudełka. Czyżby przez nie­uwagę odło­żył je gdzie indziej? Na biurko z dębo­wego drewna, może na inkru­sto­waną mar­mu­rem komodę? Tylko że rze­czy­wi­stość zupeł­nie nie chce współ­pra­co­wać. Jego skarb znik­nął.

Karol rzuca się do okna, jed­nak nie dostrzega nic podej­rza­nego, żad­nego ruchu, samo­chodu czy syl­wetki. Nic, zupeł­nie nic.

W obli­czu kata­strofy czło­wiek lubi się łudzić, że czas za chwilę się cof­nie, a wszystko okaże się kosmiczną pomyłką.

Tym­cza­sem dowód na nie­od­wra­cal­ność tego, co zaszło, wypa­try­wana przez Karola szem­rana postać, wła­śnie zwal­nia tempo biegu. Jest daleko poza zasię­giem wzroku męż­czy­zny w oknie. Zatrzy­muje się przy sta­rej topoli i pod­nosi z ziemi zardze­wiały popie­laty skła­dak. Zdej­muje latek­sowe ręka­wiczki, roz­pusz­cza orze­chowe włosy i prze­cze­suje je pal­cami. Wkłada cie­płą gra­na­tową bluzę, która cze­kała w bagaż­niku. Zanim wsią­dzie na rower, śmieje się rado­śnie.

Cenny łup w ple­caku pul­suje, jakby biło w nim serce.

*

Pozor­nie nie zmie­niło się nic. Za barem stał ten sam uśmiech­nięty szelma, goście roz­ma­wiali przy okrą­głych sto­li­kach, kiwa­jąc gło­wami, gesty­ku­lu­jąc i sącząc kawę lub przy­stro­jone owo­cami drinki. Menu wypi­sane białą farbą na ciem­nej tablicy, tem­pe­ra­tura usta­wiona na dwa­dzie­ścia trzy stop­nie, aro­mat czosnku i pod­pie­czo­nej na patelni bagietki, w witrynce cia­sto z budy­niem wani­lio­wym i wiśnią. Skrzy­piące drew­niane schody, mosiężne żyran­dole, piw­niczne mury od trzy­stu lat wciąż te same. Stu­kot łyżeczki o tale­rzyk, kie­li­szek wina, sza­lik, który zsu­nął się z opar­cia krze­sła, śmiech, szu­ra­nie butów. Ide­alne miej­sce na spo­tka­nie przy­ja­ciół.

Jed­nak coś było nie tak. Zwy­kły gwar i luz wyda­wały się odle­głe, powie­trze chłod­niej­sze, a twa­rze bar­dziej nie­prze­nik­nione. Ruchy spięte i nie­pewne. Jakby wszy­scy coś prze­czu­wali, jakby zło uno­siło się w postaci tru­ją­cych wyzie­wów. Kolejni goście wycho­dzili ze swo­jego ulu­bio­nego lokalu i ze zdzi­wie­niem stwier­dzali, że to już nie to, że wcale nie poczuli się lepiej. Dopa­dało ich nagłe pra­gnie­nie zna­le­zie­nia się w domu, w bez­piecz­nym kącie, teraz, już, jak naj­szyb­ciej. Nie rozu­mieli dla­czego.

Zmianę trud­niej sobie uświa­do­mić, kiedy ozna­cza odar­cie z tego, co kie­dyś było natu­ralne. Pod­skór­nie wiesz, że cze­goś bra­kuje, ale nie potra­fisz przy­po­mnieć sobie czego. Dla­tego nie­wiele osób zorien­to­wało się, że krze­sło, na któ­rym w czwartki siada piękna dziew­czyna, pozo­staje puste podej­rza­nie długo. Nikt nawet nie pró­bo­wał go zająć. Gdyby nie przy­szła raz, być może nic by się nie zmie­niło. Migrena, wyjazd za mia­sto, bolący ząb – to się prze­cież zda­rza. Ale jeśli latami pijesz białe wino w tym samym kącie, zosta­wiasz tam swój per­li­sty śmiech i uwo­dzi­ciel­skie gesty, a potem zni­kasz bez śladu, bez poże­gna­nia, na całe tygo­dnie, to nie może ozna­czać nic dobrego. Za tym musi kryć się coś mrocz­nego.

Gdyby nie cho­dziło o istotę cza­ru­jącą, na któ­rej zawie­siło się nie­jedno męskie i kobiece spoj­rze­nie, kła­dący się cie­niem na rze­czy­wi­sto­ści ślad byłby bled­szy. Pół biedy, gdyby to jej przy­ja­ciółka znik­nęła. Nie­od­gad­nione oczy, zadra­pa­nia na przed­ra­mio­nach, twarz bez grama maki­jażu. Szary swe­ter z ręka­wami pod­cią­gnię­tymi aż do łokci, włosy nie­dbale roz­rzu­cone, żad­nych kol­czy­ków, per­fum, kolo­rów, tatu­aży. Pustka. Ruchy kocie i ciche, nie­zwra­ca­jące uwagi. Można byłoby podej­rze­wać, że celowo pró­buje się nie wyróż­niać, ale to wyma­ga­łoby wysiłku, a z niej raczej ema­no­wała pogarda, kom­pletna nie­czu­łość na cudze pra­gnie­nia. Kry­jące się głę­boko w rysach twa­rzy i gestach bystrość i dystans jesz­cze wzma­gały to wra­że­nie.

Na nie­szczę­ście aku­rat ta osob­niczka sie­działa upar­cie, bez­pieczna, pod­pie­ra­jąc dło­nią poli­czek i cze­ka­jąc. Od czasu do czasu pod­no­siła do ust kie­li­szek i spo­glą­dała w kie­runku scho­dów.

Wciąż się łudziła, że to wszystko zaraz się wyja­śni i będą śmiać się z tego razem, dzie­ląc się kawał­kiem kru­chego cia­sta. I że będzie mogła odrzu­cić nie­do­rzeczną pro­po­zy­cję, którą jej dzi­siaj zło­żono. Jed­nak Micha­liny na­dal nie było. Jej tele­fon od dawna mil­czał, miej­sca, w któ­rych się spo­ty­kały, pozo­sta­wały puste, a poli­cja roz­kła­dała ręce. Jakby zapa­dła się pod zie­mię, co zresztą w obli­czu ostat­nich wyda­rzeń w Kra­ko­wie nie wyda­wało się wcale absur­dalne. Piękne dziew­czyny prze­stały mieć szczę­ście w tym mie­ście, jakby z nagła dopa­dła je jakaś klą­twa. Podob­nie zresztą jak piękne klej­noty, z wysił­kiem skra­dzione, zamknięte w ciem­nej skrytce i cier­piące na brak należ­nego podziwu. Micha­lina chęt­nie spoj­rza­łaby na nie z zachwy­tem, podob­nie jak na inne łupy przy­ja­ciółki. Ale się nie zja­wiała. Może sie­dzi w jakimś lochu, ciem­nej piw­nicy, cze­ka­jąc na pomoc? Zwią­zana, porwana przez jakie­goś zwy­rod­nialca? Upro­wa­dzona, brudna i zapła­kana?

Dno kie­liszka było już puste. Myśl o tym, że mogło stać się coś jesz­cze gor­szego, mate­ria­li­zo­wała się, mimo wysił­ków, by ją powstrzy­mać. Nie, nie można sobie wyobra­żać, że jedyna osoba, która jest bli­skim ci czło­wie­kiem, prze­stała ist­nieć. Trzeba te wizje ode­pchnąć od sie­bie i dzia­łać, dopóki nie jest za późno.

Nawet jeśli to ozna­cza pój­ście na wyjąt­kowo zły układ.

*

Strze­li­ste wieże góru­jące nad pod­gór­skim ryn­kiem przy­wo­dzą na myśl raczej sie­dzibę czar­no­księż­nika niż kościół. I nic w tym dziw­nego, bo poda­nia upar­cie gło­szą, że neo­go­tycki gmach posta­wiono na miej­scu wapien­nej groty, która słu­żyła za pierw­szą pra­cow­nię alche­miczną samemu panu Twar­dow­skiemu, nadwor­nemu astro­lo­gowi Zyg­munta Augu­sta. Zro­zu­miałe więc, że trudno opa­no­wać magiczne sko­ja­rze­nia i zacho­wać chłodny umysł, jakże łatwo stać się ofiarą uroku rzu­ca­nego przez tajemną histo­rię mia­sta. Spo­glą­dasz na maje­sta­tyczny budy­nek i zasta­na­wiasz się, czy gospo­darz jest w domu. Może wła­śnie prze­pro­wa­dza eks­pe­ry­menty optyczne z cyn­ko­wym zwier­cia­dłem albo obser­wuje niebo przez lunetę. Lepiej go nie dener­wo­wać.

Skrę­ca­jąc w jedną z uli­czek, Dariusz Kar­ski prze­zor­nie się rozej­rzał. Wystar­czył mu drobny, nie­mal nie­zau­wa­żalny ruch głowy, by się upew­nić, że nie jest śle­dzony. Klu­czył mię­dzy budyn­kami, aż dotarł do nisz­cze­ją­cych scho­dów. Wbiegł na górę i usiadł u ich szczytu. Odru­chowo wycią­gnął rękę, żeby odsło­nić tar­czę zegarka scho­wa­nego pod czar­nym ręka­wem.

Nie cze­kał długo.

– Siema, Kapi­ta­nie – przy­wi­tał się chu­dzie­lec, sia­da­jąc tuż obok.

Kar­ski nie­na­wi­dził, kiedy tak go nazy­wano. Przez lata w poli­cji nabrał wprawy, pew­no­ści sie­bie i doświad­cze­nia. Zbu­do­wał wize­ru­nek sil­nego czło­wieka, z któ­rym nie warto zadzie­rać, ale przy odro­bi­nie chęci można się doga­dać, lepiej więc zawczasu ska­pi­tu­lo­wać. Prze­szedł długą drogę, a jed­nak żadną siłą nie potra­fił odcze­pić od sie­bie ksywy, zasłu­żo­nej mło­dzień­czą głu­potą w począt­kach kariery. Przy­lgnęła do niego jak rzep.

– Cześć, Szczapa – powie­dział, widząc, jak przez nos tam­tego wędruje zmarszczka nie­za­do­wo­le­nia. – Powiedz mi, co to za fer­ment na wil­lach?

– Nie wiesz? Pani­czowi od arma­tury ktoś wybe­be­szył sejf.

– Co poszło? Kasa?

– Podobno jakieś świe­ci­dełka. – Szczapa wycią­gnął z kie­szeni brudną chu­s­teczkę i wytarł ciek­nący nos. – Kre­tyn, on z tych, co się lubią chwa­lić po kie­li­chu. Pole­ciał z jęzo­rem do sąsia­dów i masz, pół dziel­nicy szuka ochrony na już. Powa­rio­wali. Moim zda­niem i tak ma szczę­ście, że pierw­sza nie była skar­bówka. Chcesz wie­dzieć coś wię­cej?

Kar­ski pogar­dli­wie wzru­szył ramio­nami.

– Kra­dzieże mnie nie inte­re­sują.

– Nie za wybredny jesteś jak na psa? Mówią, że to sprawka Aurory. Kiedy ktoś od was się za nią weź­mie? Dziew­czyna robi nie­po­trzebne zamie­sza­nie na mie­ście. Szko­dzi inte­re­som.

– Pew­nie ni­gdy.

– Jak to? Prze­cież wszy­scy wie­dzą, co odsta­wia.

– I co z tego? – żach­nął się Kar­ski. – Nie ma poszko­do­wa­nych, nie ma śledz­twa. Panicz sąsia­dów ostrzegł, ale nam nic nie zgło­sił.

– Cwa­niara coś wymy­śliła. A widzia­łeś ją? Ładna jest?

– Mamy jakieś stare zdję­cie na bazie. Czy ja wiem? Śred­nia, nie przy­glą­da­łem się.

– Skoro się nie przy­glą­da­łeś, to pew­nie nic spe­cjal­nego – stwier­dził chudy z pew­nym zawo­dem.

– Panienki wolę oglą­dać w innych miej­scach.

– Mówi­łem: wybredny.

– Dobra, dość tego, nie mam czasu. Prze­każ sta­remu, żeby nie grali jutro wie­czo­rem, będzie nalot. Maszyny też niech posprzą­tają.

– Będzie cacy her­batka.

– Cacy to będzie, jak mi się zre­wan­żu­je­cie. Potrze­buję jakiś kon­kret.

Tam­ten roz­ło­żył ręce.

– Kiedy nic się teraz nie dzieje. Wszyst­kich dużych już poza­my­ka­li­ście.

Kar­ski spo­waż­niał i nachy­lił się w jego stronę.

– Szczapa, ty myślisz, że ja się wczo­raj uro­dzi­łem? – Odpo­wie­działo mu mil­cze­nie i oczy wbite w zie­mię. – Wiesz, jaka jest umowa. Mam sam przyjść i poskła­dać sta­remu biz­nes?

– Po co te nerwy? Doga­damy się.

Chu­dzie­lec nie dostrzegł drgnię­cia policzka Kar­skiego. Aler­gia dawała mu się we znaki, jakby wszyst­kie zaułki tego beto­no­wego mia­sta obsiano pokrzywą i perzem. Się­gał po raz kolejny po chu­s­teczkę, kiedy nie­spo­dzie­wana siła przy­gwoź­dziła go do zim­nej posadzki.

– Doga­damy się? – powtó­rzył Kar­ski, prawą ręką cią­gnąc za mate­riał spor­to­wej kurtki, żeby uci­skał krtań. – Co ty myślisz, że ja jestem twoim kolegą?

Doce­niał dusze­nie, bo z miej­sca poka­zy­wało, z jakim czło­wie­kiem ma do czy­nie­nia. Szczapa, gang­ster z bożej łaski, chwy­cił jego rękę i pró­bo­wał odcią­gnąć ją od swo­jej szyi. Mógłby zamiast tego przy­so­lić gli­nie w twarz, zaata­ko­wać oczy, ale nie, siło­wał się bez sensu, jakby mu się wyda­wało, że ma szansę swo­imi paty­ko­wa­tymi rękami poko­nać jego sta­lowy chwyt. Fan­ta­sta.

– Macie tydzień na zna­le­zie­nie mi cze­goś dobrego albo uznam, że robi­cie mnie na szaro. Jasne?

Szczapa, gdyby mógł, pew­nie poki­wałby głową, ale nie był w sta­nie. Krew zaczęła odpły­wać mu z twa­rzy. Kar­ski wycze­kał na odpo­wiedni moment i roz­luź­nił palce. Z obrzy­dze­niem wytarł rękę o spodnie.

Sły­szał, jak tam­ten łyka gwał­towne, bole­sne hau­sty powie­trza.

– Nie musia­łeś – wychar­czał wresz­cie chu­dzie­lec. – Naprawdę nie musia­łeś.

Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego bra­kło w tej wypo­wie­dzi soczy­stych epi­te­tów, był strach.

Dobrze.

– Szczapa… – Kar­ski wło­żył ręce do kie­szeni i uniósł lewy kącik ust. – Jak ty się chcesz zada­wać z miłymi ludźmi, to lepiej zmień branżę.

Wstał. Na odchodne pro­tek­cjo­nal­nie klep­nął chu­dzielca w plecy. Zawsze warto zazna­czyć swoją pozy­cję.

– Widzimy się za tydzień na sta­rym sta­dio­nie. Liczę na to, że to będzie bar­dziej owocne spo­tka­nie.

Kilka minut póź­niej Kar­ski wmie­szał się w tłum cze­ka­jący na przy­stanku. Ludzie stali w ciszy, spo­glą­da­jąc co chwila na elek­tro­niczną tablicę, jakby to mogło przy­spie­szyć przy­jazd opóź­nio­nego tram­waju. Od strony rynku nad­cią­gnęła niska sta­ruszka, holu­jąc kra­cia­stą torbę na kół­kach. Jej zawar­tość inten­syw­nie pach­niała świe­żym, chru­pią­cym chle­bem. Sta­ruszka zmie­rzyła wzro­kiem dziew­czynę z odsło­nię­tymi kost­kami i wzdry­gnęła się, marsz­cząc oko­lice ust. Potem jej spoj­rze­nie zatrzy­mało się na Kar­skim. Prze­że­gnała się zama­szy­ście.

Jego lewa tęczówka była ide­al­nie błę­kitna, za to prawą nie­mal w poło­wie przy­kry­wała plama brązu. Kiedy był młod­szy, tłu­ma­czył ludziom, czym jest hete­ro­chro­mia. Po trzy­dzie­stce ani razu nie użył tego słowa.

– Spo­koj­nie – powie­dział do sta­ruszki. – Jestem leni­wym demo­nem. Nie ma się czego bać.

Usły­szał, jak ktoś za jego ple­cami par­ska śmie­chem.

Kobie­cina moc­niej zaci­snęła rękę na uchwy­cie i ruszyła żwawo, z prze­stra­chem oglą­da­jąc się za sie­bie.

Dzie­siątka była o tej porze zapchana wra­ca­jącą ze szkół mło­dzieżą, któ­rej pozer­skie roz­mowy budziły w Kar­skim nie­smak. W wago­nie sta­nął przo­dem do szyby, dzięki czemu pasa­że­ro­wie nie musieli na niego patrzeć. Ani on na nich. Sku­pił się na miej­skiej pano­ra­mie. Przy­glą­dał się mija­nym uli­com, tak jakby można było w ten spo­sób zauwa­żyć jakieś symp­tomy zła w tkance mia­sta. Dostrze­gał sznurki sto­ją­cych w kor­kach aut, pstro­kate szyldy na ścia­nach, z któ­rych tynk odcho­dził pła­tami, i ludzi spie­szą­cych dia­beł wie gdzie. Nikt już nie cho­dzi nor­mal­nie, wszy­scy cier­pią na defi­cyt czasu.

Wysiadł na Cyster­sów i udał się tam, gdzie można było usły­szeć naj­cie­kaw­sze plotki z komendy woje­wódz­kiej, do ukry­tego w cie­niu drzew baru Rebus.

– Znowu szy­dzą, że u nas nożow­nia – powie­dział nad­ko­mi­sarz o pod­krą­żo­nych oczach. W jego ochry­płym gło­sie można było wyczuć cyniczną satys­fak­cję. – Macze­to­gród i nie wia­domo co jesz­cze. Mają uży­wa­nie.

– Można się dosiąść? – zapy­tał Kar­ski.

– Chodź, Daro. – Nad­ko­mi­sarz przy­jaź­nie odsu­nął krze­sło, choć miny pozo­sta­łej dwójki sie­dzą­cej przy stole nie wska­zy­wały na entu­zjazm. – Co tam u cie­bie?

– Nic, posu­cha. Mówisz o tej denatce z kamie­nio­łomu?

Nad­ko­mi­sarz się ucie­szył. Odło­żył wide­lec na talerz wypeł­niony podwójną por­cją ruskich z cebulką i zło­żył dło­nie.

– Tak, już po sek­cji. Słu­chaj, osiem ran kłu­tych. Wycie­kło, wszę­dzie już o tym trą­bią.

– I tak się dzi­wię, że tak długo im zeszło. Zda­rzało się, że byli na miej­scu przed pro­ku­ra­to­rem. Jest jakiś trop?

Naj­młod­szy z sie­dzą­cych przy stole wtrą­cił się z prze­ję­ciem:

– Mówią, że to sata­ni­ści.

– Sata­ni­ści? – powtó­rzył Kar­ski, patrząc na niego spod zmru­żo­nych powiek. – Nie ogra­ni­czajmy się, może zabiła strzyga?

– Nie kpij, Daro – rzu­cił nad­ko­mi­sarz. – Kobitkę zarżnęli w kręgu z kamieni. Do tego jakieś świeczki, znaki, dupe­rele. Coś może być na rze­czy.

– Prę­dzej uwie­rzę, że to zemsta za ukra­dziony rower. Tro­chę roz­sądku, pano­wie. – Odchy­lił się na krze­śle i kątem oka zła­pał czy­jeś nie­chętne spoj­rze­nie.

Wie­dział, że nie jest lubiany, ale cza­sem zasta­na­wiało go, dla­czego patrzą na niego w ten spo­sób ludzie, któ­rych nawet nie koja­rzy. Jakby zro­bił im krzywdę. Czyż to nie ponure, że ci, któ­rzy powinni być mistrzami zim­nego rozu­mo­wa­nia, łapią się na takie głup­stwa?

Przy stole zapa­no­wała cisza. Wzrok nad­ko­mi­sa­rza powę­dro­wał w kie­runku, w któ­rym spo­glą­dał Kar­ski.

– Koja­rzę gościa – powie­dział. – Star­to­wał do was nie­dawno, ale był za cienki. Wszyst­kim szczy­lom się wydaje, że w cebo­siach jest lepiej. A to krzyż pań­ski, jak wszę­dzie.

– Żebyś wie­dział – odparł Darek, czuj­nie lustru­jąc nie­przy­ja­ciela. Odsu­nął krze­sło i wstał.

– Daro, daj spo­kój – powie­dział nad­ko­mi­sarz. – Szkoda ner­wów.

– Idę po ser­nik. Gnoja zabiję kiedy indziej.

Zbi­tek słów, któ­rego użył, był zupeł­nie przy­pad­kowy, ale nie pozo­stał nie­zau­wa­żony. Kar­ski mógł sobie życzyć wię­cej sym­pa­tii i zro­zu­mie­nia u innych, ale swoim zacho­wa­niem cią­gle utwier­dzał oto­cze­nie w prze­ko­na­niu, że jest czar­nym cha­rak­te­rem.

Pod zachod­nim fila­rem sie­dzieli stali bywalcy baru, sącząc her­batę i roz­ma­wia­jąc. Wyglą­dali schlud­nie, choć łatwo było zauwa­żyć, że nie śmier­dzą gro­szem. Całymi dniami gry­wali w tysiąca. Karty taso­wał zawsze ten z długą, siwą brodą, on też zapi­sy­wał wyniki w gru­bym zeszy­cie w kratkę. Cza­sem po pro­stu sie­dzieli w mil­cze­niu, z uśmie­chem pana na wło­ściach obser­wu­jąc gości przy­cho­dzą­cych na bułkę z pasz­te­tem czy nale­śniki ukra­iń­skie. Her­ba­cia­rze byli jed­nymi z nie­wielu zna­nych Kar­skiemu ludzi, któ­rzy nie byli wiecz­nie zago­nieni i nie­za­do­wo­leni. Tro­chę im zazdro­ścił.

Prze­cho­dząc obok ich sto­lika, pod­niósł leżącą na pod­ło­dze ser­wetkę. Zmiął ją w dłoni i wyko­nał zama­szy­sty ruch w stronę kosza na śmieci. Potem pod­szedł do lady i zamó­wił ciastko, poka­zu­jąc pal­cem kon­kretny tale­rzyk. Wybrał naj­bar­dziej syme­tryczny kawa­łek.

Zjadł nie­spiesz­nie, wysłu­chu­jąc jakiejś opo­wie­ści nad­ko­mi­sa­rza. Potem poże­gnał się, wyszedł i przy­sta­nął w cie­niu sosen. Tam się­gnął do kie­szeni. Treść zapi­sa­nej na per­fo­ro­wa­nej celu­lo­zie notatki spra­wiła, że poczuł nie­po­kój.

Niebo też zdą­żyło się zachmu­rzyć, jakby pró­bo­wało dopa­so­wać się do jego nastroju.

Do gabi­netu szefa dotarł w mniej niż dzie­sięć minut.

– Cześć. – Przy­sta­nął w drzwiach. – Sły­sza­łem, że o to nie­dzielne mor­der­stwo podej­rze­wają jakąś sektę.

Szef pod­niósł wzrok, jakby wcze­śniej go nie zauwa­żył. Był zde­ner­wo­wany.

– To nie nasza sprawa, nie mie­szamy się, dopóki nas nie popro­szą.

– A popro­szą?

– Daj spo­kój. Pew­nie znajdą zaraz jakie­goś zazdro­snego kochanka albo ćpuna, który to zro­bił. Sia­daj, Kar­ski. Jak ci idzie namie­rza­nie?

– Cóż – odparł, sado­wiąc się na krze­śle. – To potrwa. Co taki spięty jesteś dzi­siaj?

– Nie wiesz tego ode mnie. Wewnętrzni cię spraw­dzają.

Kar­ski zmarsz­czył brwi. Do ostat­niej chwili miał nadzieję, że infor­ma­cje dostar­czone przez ucholi z baru to uro­je­nia kogoś mu nie­przy­chyl­nego.

– Jakiś kon­kret?

– Ana­li­zują stare sprawy – powie­dział szef, ści­sza­jąc głos. – Śmierć na skał­kach też.

Po szy­bie zaczęły spły­wać kro­ple drob­nego desz­czu. Kar­ski uważ­nie patrzył na roz­mówcę.

– Czemu? Mają jakieś nowe poszlaki?

– Nie wiem i nie zamie­rzam węszyć. Wła­snej dupy nara­żać nie będę. Załatw coś dobrego, to ktoś z góry może wci­śnie hamu­lec.

– Jak to „załatw”? – Kar­ski roz­ło­żył ręce. – Dopiero co nara­iłem eki­pie naj­więk­szy trans­port nar­ko­ty­ków, jaki kie­dy­kol­wiek prze­je­chał przez Kra­ków. To mało?

– Darek, plecy mają swoją datę przy­dat­no­ści. Suk­ces sprzed czte­rech mie­sięcy nikogo nie inte­re­suje. Liczy się to, co jutro będzie na paskach. Oso­bi­ście wolał­bym poczy­tać o aresz­to­wa­nych człon­kach gangu, a nie o poli­cjan­cie idą­cym na pięt­na­ście lat do pier­dla za zabój­stwo, ale ludziom jest wszystko jedno. Byle szu­miało.

– Dobra – odparł Kar­ski, prze­ły­ka­jąc ślinę. Nie podo­bała mu się ta uwaga o wię­zie­niu. Mógł sobie daro­wać. – Zro­bię, co mogę.

– I słu­chaj, bądź teraz ostrożny, nie pakuj się w żadne kło­poty. Sprawa jest poważna. Pil­nuj papie­rów, masz być krysz­ta­łowy. To nie żarty.

– Jasne, zaraz sia­dam do maku­la­tury.

Roz­stali się, każdy dużo bar­dziej prze­jęty, niż to oka­zy­wał.

Kar­ski już raz ledwo wybro­nił się z zarzu­tów, i to dzięki szczę­ściu oraz zna­jo­mo­ściom. Czy to uda­łoby się znów? Wąt­pliwe. Pozo­sta­wało mieć nadzieję, że wewnętrzni węszą dla sportu albo dla for­mal­no­ści. Gorzej, jeśli ktoś zło­żył na niego zamó­wie­nie.

Bał się wię­zie­nia, bez dwóch zdań. Na samą myśl o zamknię­ciu czuł, że się dusi, że bra­kuje mu tlenu. Od czasu wyda­rzeń na skał­kach mie­wał sny o nie­woli, mocne i dłu­gie kosz­mary, po któ­rych budził się zlany potem i blady. Dobrze pamię­tał nie­które z nich, te, w któ­rych lata bie­gły tak powoli, że tra­cił rozum, i te, w któ­rych cela była za cia­sna, żeby mógł się wypro­sto­wać. Takie, w któ­rych o nim zapo­mi­nano na setki lat, a on wciąż żył w osa­mot­nie­niu, tak jakby i śmierć stra­ciła rachubę czasu.

Nie, jeśli tak to się skoń­czy, nie będzie cze­kał. Zała­twi to sam.

*

Deszcz roz­sza­lał się na dobre i kiedy Kar­ski cały w ner­wach wyszedł z budynku komendy pro­sto w wie­czorny mrok, chod­niki i ulice podziu­ra­wione były wiel­kimi kału­żami. Przy­sta­nął nad jedną, powstrzy­mu­jąc irra­cjo­nalną chęć przej­ścia przez śro­dek. W dzie­ciń­stwie usły­szał od kogoś, że kałuże to wrota do innego wymiaru. Niby głu­pie, a jed­nak lubi na nie patrzeć z nadzieją. W obli­czu zagro­że­nia każda fan­ta­zyjna myśl wydaje się ożyw­cza, ofe­ruje złu­dze­nie moż­li­wej ucieczki.

Mocno wcią­gnął noz­drzami powie­trze; było rześ­kie i świeże, jak zawsze po ule­wie. Nie miał ochoty na zaduch w tram­waju wonie­ją­cym zabie­ga­nymi ludźmi. Poszedł pie­chotą. Ulice były nie­mal puste, od czasu do czasu mignęła jakaś postać prze­my­ka­jąca pod murem ze zło­żoną para­solką wysta­jącą z torby. Zimne kro­ple ska­py­wały z drzew, a wiatr wzma­gał się coraz bar­dziej. Kar­ski lubił, kiedy mia­sto robi się takie spo­kojne. Przy­sta­nął na chwilę na moście Grun­waldz­kim i opie­ra­jąc się o barierkę, patrzył w czarną toń, w któ­rej odbi­jał się uby­wa­jący księ­życ.

Za jego ple­cami prze­szła grupa roz­we­se­lo­nych zna­jo­mych zmie­rza­ją­cych do pobli­skiego baru.

– To wszystko bujda na reso­rach, ja nie wie­rzę w żadne zabój­stwo w kręgu – powie­dział ktoś. – Temat zastęp­czy. Zawsze jak mia­sto roz­ko­pią, to nagry­wają jakiś dra­mat.

– Taki scep­tyk, a gaz nosisz.

– Na dziki.

Kar­ski uśmiech­nął się pod nosem. Wieść o rytu­al­nym mor­der­stwie roz­nio­sła się w mig i zawład­nęła umy­słami miesz­kań­ców jak zja­dliwy wirus. W mie­ście żąd­nym i peł­nym tajem­nic każdy miał już wła­sną teo­rię.

Ruszył przed sie­bie. Wiatr roz­pę­dził chmury i coraz wię­cej ludzi wychy­lało nosy ze swo­ich cie­płych, ale cia­snych miesz­kań. Kar­ski wolał znik­nąć, zanim zrobi się tłoczno.

Sąsiadkę spo­tkał u wylotu swo­jej ulicy. Uzbro­jona w skó­rzaną torebkę, zmie­rzała na przy­sta­nek w tem­pie, któ­rego nie powsty­dziłby się prze­ła­jo­wiec. W prze­lo­cie zła­pała Kar­skiego za ramię. Nie prze­pa­dał za spo­ufa­la­niem się, ale ta kobieta znała go od dziecka.

– Tam pod kamie­nicą znowu kręci się ten pomy­lony Teo­dor.

– Nic mi o tym nie wia­domo – powie­dział Kar­ski zgod­nie z prawdą.

– No to zaraz pan zoba­czy. Niech pan go prze­goni, dobrze? Nie wia­domo, co takiemu do łba strzeli. – Pokrę­ciła głową z poli­to­wa­niem. – Taki młody, a już wariat.

Kar­ski mógłby zaopo­no­wać, że skąd, Teo­dor może jest ory­gi­na­łem, ale bar­dzo kul­tu­ral­nym i abso­lut­nie nie­groź­nym. Jed­nak wszy­scy wiemy, że zadzie­ra­nie z sąsia­dami rzadko koń­czy się dobrze, dla­tego Kar­ski od nie­chce­nia ski­nął głową. Tak, zała­twi to.

Fak­tycz­nie, pod bramą krę­ciła się nabu­zo­wana, wąsata postać. Jesz­cze tylko tego dziś bra­ko­wało.

– Cześć, Teo­dor. Coś się stało?

– Czy coś się stało? – Wypie­lę­gno­wany wąs poru­szył się z obu­rze­niem. – Cią­gle coś się dzieje! Kupują, burzą i znowu kupują, palą i sta­wiają te swoje kon­te­nery! – Pod­szedł do Kar­skiego i roz­ło­żył ręce. – Musisz, musisz coś zro­bić, Kapi­ta­nie! Oni tam prze­sia­dują i spi­skują, godzi­nami obmy­ślają, jak znisz­czyć to mia­sto. I to tuż pod moim nosem, na mojej ulicy, bar­ba­rzyńcy i pomiot sza­tana! Spi­skują, sły­szysz?

Kar­ski oddy­chał spo­koj­nie, pró­bu­jąc nie zmie­niać wyrazu twa­rzy.

– Teo­dor, mia­łem ciężki dzień, poga­damy kiedy indziej, dobra?

Nie­stety zamiast uspo­koić roz­mówcę, tylko go roz­sier­dził.

– Ty się będziesz kry­go­wał, guz­drał, odwle­kał, a oni tam wszystko zde­mo­lują, zruj­nują i hotel posta­wią! Albo gorzej! – Jego oczy świe­ciły księ­ży­co­wym bla­skiem. – Bank. Sklep. Szklany. A jak nie szklany, to na czer­wono poma­lują.

– Teo­dor…

– Jeśli się nie posta­wimy pry­mi­ty­wom, zaraz zoba­czysz to za swoim oknem. Zetną lipy, dęby, wierzby i wtedy będziesz miał się z pyszna. Oni tam tylko sie­dzą i obra­dują, jak się do tego zabrać!

Kar­ski poło­żył dło­nie na ramio­nach Teo­dora.

– Obie­cuję ci, że się temu przyj­rzę. W przy­szłym tygo­dniu.

– Cią­gle tak mówisz. – W oczach despe­rata zabły­sły łzy. – Zby­wasz mnie, przy­ja­cielu. Po pro­stu zby­wasz.

Ostat­nią rze­czą, na którą Kar­ski miał ochotę, było tłu­ma­cze­nie się Teo­do­rowi.

– Mam sprawy rodzinne na gło­wie – skła­mał. – Daj mi kilka dni.

Teo­dor fuk­nął, ale ska­pi­tu­lo­wał.

– Będę cze­kał – powie­dział. – Trzy­mam cię za słowo.

Kar­ski poki­wał głową. Przez chwilę słu­chał dźwięku mokrych liści pla­ska­ją­cych pod ele­ganc­kimi butami odcho­dzą­cego Teo­dora. Jakie to musiało być wygodne, żyć w swoim wła­snym świe­cie, z dala od rze­czy­wi­sto­ści. Być, kim się chce.

Wszedł do klatki. Piw­niczny zapach sta­rych murów zawsze dzia­łał na niego kojąco. Kar­ski wpa­try­wał się przez chwilę w matowy o tej porze witraż z tuli­pa­nem, a potem skrzy­pią­cymi drew­nia­nymi scho­dami ruszył na pierw­sze pię­tro.

W swoim miesz­ka­niu powi­nien czuć się bez­pieczny, a jed­nak nie, wła­śnie tam lęki wra­cały do niego ze zdwo­joną siłą, może dla­tego, że nie musiał zacho­wy­wać pozo­rów. Nikt nie patrzył. Uśpiony nie­po­kój budził się i wycho­dził z zaka­mar­ków głowy, roz­py­chał się w ciele, powo­do­wał ból, tępy i nie­zno­śny.

Na pewno ist­nieje coś, co może go pogrą­żyć, a nie­przy­ja­ciele wła­śnie po to się­gają. Cze­goś nie dopil­no­wał. Te spoj­rze­nia, szepty, jak to wytrzy­mać? Co by powie­działa matka? Dla­czego kręci głową ze smut­kiem, dla­czego ma te cho­lerne wizje?

Kar­ski zła­pał się za skro­nie, czuł w czaszce gorąc, jakby płyn mózgowy zaczął się nagrze­wać. Palce drgały, nie­kon­tro­lo­wane wstrząsy z klatki pier­sio­wej, ramion, dłoni dotarły aż do nich.

Byle go nie wsa­dzili; jeśli ma wylą­do­wać w celi, strzeli sobie w łeb. O ile zdąży. Musi być jakiś spo­sób, to się nie może tak skoń­czyć. Musi, gdzieś jest, czeka na odna­le­zie­nie, na dzia­ła­nie. Wystar­czy dzia­łać, wystar­czy wymy­ślić spo­sób, zna­leźć roz­wią­za­nie. Tylko czemu jest ich tak wiele, dla­czego pomy­sły nawar­stwiają się, prze­ni­kają, wyklu­czają nawza­jem? Jest ich za dużo, wal­czą o uwagę, nisz­czą tkanki mózgu jak paso­żyty, jak wro­go­wie.

Nikt ci nie pomoże, jesteś z tym sam.

Nie­na­wi­dzą mnie.

Jesteś słaby, nie dasz rady.

**

Wbiegł do łazienki i poło­żył spo­cone dło­nie na muszli. Zwy­mio­to­wał. Trwał w tej pozy­cji dłuż­szą chwilę, spa­ra­li­żo­wany wła­sną nie­mocą. Potem z tru­dem usiadł, oparł się ple­cami o wannę i otarł czoło, które zdą­żyło zro­bić się mokre. Jego cia­łem jesz­cze przez chwilę wstrzą­sały drgawki. Nie byłby w sta­nie powie­dzieć, jak długo sie­dział w bez­ru­chu, może pięć minut, a może pół godziny. W końcu pod­niósł się, wyczer­pany jak po cięż­kiej cho­ro­bie, i umył zęby mię­tową pastą.

W kuchni oparł ręce o dębowy blat, włą­czył czaj­nik. Słu­cha­jąc szumu gotu­ją­cej się wody, odkrę­cił kuchenny kran i chlu­snął w twarz lodo­watą wodą. Jeden, drugi, trzeci raz. Kie­dyś to poma­gało.

Coraz gorzej ze mną.

Her­bata. Otwo­rzył szu­fladę i odru­chowo się­gnął po torebkę earl greya, jed­nak jego ręka zawi­sła w powie­trzu, a wzrok ześli­zgnął się na czarną, meta­lową puszkę z rysun­kiem sakury.

Potrze­bo­wał się zre­lak­so­wać.

Posta­wił puszkę na bla­cie. Mdły, słod­kawy zapach roz­szedł się w powie­trzu, zapusz­cza­jąc macki w pobli­skie kąty i szcze­liny. Kar­ski bez pośpie­chu zaczął przy­go­to­wy­wać skręta. Ruchy jego pal­ców, przy­go­to­wane na ten sce­na­riusz, stały się z nagła płynne i pre­cy­zyjne. Zada­nie posta­wione przed cia­łem zawsze zwy­cię­żało nad emo­cjami. Tak sam się zapro­jek­to­wał, kawa­łek po kawałku – aby być sku­tecz­nym i nie­za­wod­nym. Kto przej­mo­wałby się tym, co dzieje się w jego gło­wie. Myśli to tylko złu­dze­nie.

Kar­ski ruszył w stronę fotela i roz­siadł się wygod­nie, zata­pia­jąc plecy w welu­ro­wym opar­ciu. Zaraz wyrzuci z umy­słu drę­czące obrazy.

Dźwięk dzwonka roz­legł się w momen­cie, kiedy pło­mień zapal­niczki liznął koń­cówkę jointa.

Kar­ski zaklął siar­czy­ście. Wstał, na wszelki wypa­dek scho­wał trawę z powro­tem do puszki, i poszedł otwo­rzyć.

– Cześć – usły­szał.

W drzwiach stała szczu­pła dziew­czyna o łagod­nych rysach, trud­nym do okre­śle­nia kolo­rze wło­sów i zagad­ko­wych zie­lo­nych oczach.

Nie znał jej. Ale czy na pewno?

Wycią­gnęła przed sie­bie dłoń, ryzy­kow­nie trzy­ma­jącą szyjki dwóch brą­zo­wych bute­lek, i zama­chała nimi przed jego nosem.

– Poga­damy? – zapy­tała.

Nie odpo­wie­dział, musiał się jej przyj­rzeć. Było w niej coś zna­jo­mego, coś, co miał na końcu języka, ale co trudno było sfor­mu­ło­wać w kon­kret. Musiał już gdzieś ją widzieć, znać rysy twa­rzy. Zało­żył rękę na rękę i wtedy odpo­wiedni try­bik w jego mózgu wresz­cie poru­szył się zgod­nie z prze­zna­cze­niem.

Klik.

Dziew­czyna ze zdję­cia.

Umysł od razu zapul­so­wał alar­mem i posta­wił ciało w stan goto­wo­ści do dzia­ła­nia.

– Aurora – powie­dział gło­śno. – To ty, prawda?

– Brawo, detek­ty­wie – odparła, ukła­da­jąc usta w coś przy­po­mi­na­ją­cego uśmiech, ale led­wie dostrze­gal­nego. – Jesteś nie­źle przy­go­to­wany, bio­rąc pod uwagę, że się nie zapo­wie­dzia­łam.

Oparł się o fra­mugę.

– Serio? – zapy­tał. – Tutaj?

Trudno było o zasad­niej­szą wąt­pli­wość. Przed­sta­wi­cielka zło­dziej­skiej ary­sto­kra­cji bez­czel­nie stała na progu miesz­ka­nia gli­nia­rza. Pół biedy, gdyby umó­wiła się z nim gdzieś w cze­lu­ściach mia­sta, jak robili to wysłan­nicy lokal­nych mafio­zów, zastra­szeni dile­rzy i szare emi­nen­cje świata prze­stęp­czego. W ogro­dzie muzeum arche­olo­gii, w parku Bed­nar­skiego, w któ­rejś z kazi­mier­skich knajp, na cmen­ta­rzu Rako­wic­kim. Na scho­dach, pod prze­zna­czo­nym do roz­biórki murem, na ławce, w cie­niu pomnika. Nie, ona przy­szła do jego domu.

– Wpu­ścisz mnie czy robimy przed­sta­wie­nie dla sąsia­dów?

Wyczu­wał w niej strach, może nie­pew­ność. Coś bla­dego i śli­skiego.

Zasty­gła, wycze­ku­jąc odpo­wie­dzi.

– Właź – wyce­dził, sze­rzej otwie­ra­jąc drzwi.

Obser­wo­wał ją uważ­nie, kiedy zdej­mo­wała kurtkę. Gdy zasty­gła w bez­ru­chu, rzu­cił wymowne spoj­rze­nie na jej ubło­cone adi­dasy.

– Chyba śnisz – powie­dział.

Wes­tchnęła i się­gnęła do sznu­ró­wek. Na pewno było jej to nie na rękę.

A może jed­nak?

Wyobra­ził sobie, jak Aurora cich­cem prze­myka w swo­ich bia­łych skar­pet­kach po zabyt­ko­wym par­kie­cie, żeby zdo­być naj­cen­niej­sze skarby.

– Obyś nic nie kom­bi­no­wała. Potra­fię zro­bić się nie­przy­jemny.

– Już jesteś. – Odgar­nęła włosy. – Gdyby nawet ktoś taki jak ty mógł mieć coś, czego ja chcę, nie zoba­czył­byś nawet mojego palca.

Kar­ski zmru­żył oczy. Cała ta sytu­acja wyjąt­kowo mu się nie podo­bała. A wła­ści­wie jego racjo­nal­niej stro­nie, bo ta druga, przy­cza­jona, zasty­gła w peł­nym ocze­ki­wa­nia pod­nie­ce­niu. Czego ona może chcieć? Wska­zał dziew­czy­nie kanapę, a sam poszedł po otwie­racz. Zanim go użył, dys­kret­nie obej­rzał butelki. Kap­sle nie wyglą­dały podej­rza­nie.

Posta­wił piwo na sto­liku i usiadł w fotelu naprze­ciw Aurory.

– Zakła­dam, że masz ważny powód?

– Tak – odparła. Wypiła chci­wie kilka łyków i otarła usta wierz­chem dłoni. – Potrze­buję two­jej pomocy.

Lewy kącik ust Kar­skiego powę­dro­wał do góry. Uniósłby się znacz­nie wyżej, gdyby poli­cjan­towi dane było poznać całą prawdę.

– A myśla­łem, że to nie­ocze­ki­wane zja­wie­nie się w moich drzwiach jest już wystar­cza­jąco nie­do­rzeczne.

Mil­czała.

– Poza tym… – Roz­ło­żył ręce na pod­ło­kiet­ni­kach i posta­rał się, żeby jego ton wyda­wał się nie­dbały. Trzeba popra­co­wać nad prze­wagą w tej roz­grywce. – Sły­sza­łem, że nie­źle radzisz sobie sama.

– Chyba zda­jesz sobie sprawę z tego, że co naj­mniej połowa z tego, co o mnie opo­wia­dają, to bzdury.

– To na pewno, ale która część to kłam­stwo?

Dała się spro­wo­ko­wać. Spoj­rzała mu w oczy, wyzy­wa­jąco i gniew­nie.

– Zasta­nów się, ile prawdy jest w tym, co mówią o tobie, i będziesz miał gotowy sza­blon.

Wytrzy­mał, choć czuł się, jakby pró­bo­wał ustać na lodzie po wyko­na­niu podwój­nego piru­etu. Spo­koj­nie, jak gdyby ni­gdy nic, upił łyk piwa. Było cał­kiem dobre, zimne i mocno chmie­lowe. Tra­fiła.

Koniec zabawy.

– Mów, z czym przy­szłaś, albo się wynoś.

Odniósł wra­że­nie, że nieco zbla­dła.

Aurora posta­wiła butelkę na sto­liku.

– Ktoś na mnie poluje – oznaj­miła, ner­wowo zapla­ta­jąc dło­nie.

– Jakoś mnie to nie dziwi – rzu­cił Kar­ski, marsz­cząc brwi. Nie podo­bały mu się te gorącz­kowe manewry. Zmy­śla. – O ile wiem, zala­złaś za skórę masie ludzi. I to wpły­wo­wych.

– Ale do tej pory nikt nie chciał mnie zabić – odparła.

Kar­ski odru­chowo pod­parł pod­bró­dek dło­nią. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła.

– Kogo aż tak wpie­ni­łaś?

– Pomo­żesz czy nie?

Na jej twa­rzy widać było napię­cie.

Kar­ski wstał i w mil­cze­niu wło­żył ręce do kie­szeni.

To nie był naj­lep­szy moment na pako­wa­nie się w kło­poty, nawet tak inte­re­su­jące. Co nie zna­czy, że go nie kor­ciło.

– Dla­czego przy­szłaś z tym do mnie? – zapy­tał.

– Na mie­ście mówią, że można się z tobą doga­dać.

Zza okna przedarł się krzyk miej­sco­wego pijaczka.

Wie­czo­rami, a nie­kiedy i w nocy, docie­rały tu nie­do­bitki lokal­sów, któ­rzy za dnia prze­sia­dy­wali pod mostem Dęb­nic­kim. W miarę wykań­cza­nia zapa­sów alko­holu zapusz­czali się coraz głę­biej w Stare Dęb­niki, jakby pałali sen­ty­men­tem do nad­gry­zio­nych przez ząb czasu kamie­nic. A może krę­cili się w pobliżu mono­po­lo­wych w dziel­ni­co­wym rynku.

Kar­ski stał i patrzył, jak dziew­czyna wierci się na kana­pie.

Nie wyglą­dała jak rasowa prze­stęp­czyni, jej spoj­rze­nie było jasne i mięk­kie. Nie brał tego za dobrą monetę, i to można z powo­dze­niem uda­wać. Tym­cza­sem z niej mimo­wol­nie wyzie­rała jakaś nie­po­jęta dzi­kość. Dzi­kość? Nie­uma­lo­wane rzęsy, włosy w lek­kim nie­ła­dzie, paznok­cie równo przy­cięte przy samej skó­rze. Szary swe­ter, rękawy pod­wi­nięte do łokci, sprane levisy, zero biżu­te­rii, żad­nego punktu zacze­pie­nia. Te pozory nie­win­no­ści mar­twiły go naj­bar­dziej, bo zda­wały mu się celowe, a już to rodziło podej­rze­nia. Pan­tera pró­bu­jąca wpa­so­wać się w kocie lego­wi­sko. Za dobry był, żeby w to uwie­rzyć. Pocią­gała go sama gra, o tak, ale z tyłu głowy huczały słowa szefa. Uwa­żaj. Nawet jeśli roz­są­dek nie jest jego mocną stroną, wizja wię­zien­nej celi sku­tecz­nie chło­dzi zapał do ryzyka. Masz być krysz­ta­łowy.

Zebrał powie­trze w płu­cach i użył naj­bar­dziej sta­now­czego tonu, na jaki było go stać. Takiego, żeby dziew­czyna zro­zu­miała, że pomy­liła adresy.

– Nie – powie­dział.

Posmut­niała i spu­ściła głowę. Przez moment zro­biło mu się jej żal.

– A czy… – Zła­pała dło­nią prze­ciw­le­głe ramię, jakby osła­niała się przed zim­nem. – Czy mogła­bym się cho­ciaż prze­ki­mać na kana­pie? Nie mogę wró­cić do swo­jego miesz­ka­nia.

Kar­ski był pod wra­że­niem jej tupetu.

– Nie masz jakiejś kole­żanki?

– Nie chcę nikogo nara­żać – powie­działa. – Tobie nikt nie odważy się gro­zić.

– Opa­nuj się z tym łech­ta­niem – odparł. – Na mnie to nie działa. – Skrzy­żo­wał ramiona i przez chwilę szu­kał odpo­wied­nich słów. – Widzisz… Uwa­żam, że w każ­dej legen­dzie jest ziarno prawdy. O tobie mówią, że jesteś prze­bie­gła, co w moim mnie­ma­niu ozna­cza, że nie można ci ufać. O mnie za to krąży opi­nia palanta.

– I mor­dercy.

Miał ochotę prze­łknąć ślinę, ale się powstrzy­mał.

– Niech ci będzie, że mor­dercy. Ale skupmy się na palan­cie. Nie sądzisz, że nasza sława nas wyprze­dza i pod­po­wiada naj­roz­sąd­niej­sze roz­wią­za­nia?

Jej oczy zapło­nęły. Wstała z kanapy i ruszyła do wyj­ścia.

– Tra­fię sama.

Kiedy usły­szał huk zamy­ka­nych drzwi, usiadł. Obra­cał w dło­niach zimną butelkę. Nie był z sie­bie dumny.

Co jeśli naprawdę ją zabiją?

Pró­bo­wał odsu­nąć od sie­bie tę myśl, ale ta wra­cała. Widział już w życiu tro­chę tru­pów i z łatwo­ścią potra­fił wyobra­zić sobie śmierć dowol­nego czło­wieka. Nie­od­wra­cal­nie zimne ciało ze zna­jomą twa­rzą, widok nie­zmien­nie wywo­łu­jący skur­cze żołądka.

Kar­ski zła­pał się za skro­nie, czu­jąc, jak palący ból prze­szywa klatkę pier­siową.

Kiedy był dziec­kiem, nie wie­dzieć czemu wyda­wało mu się, że sumie­nie i płuca to jeden i ten sam narząd. Umysł za nic nie chciał pozbyć się tego obrazu.

W nocy długo nie mógł zasnąć. Prze­wra­cał się z boku na bok, słu­chał, jak kro­ple desz­czu bęb­nią o para­pet, i zasta­na­wiał się, co by było, gdyby się zgo­dził.

*

Z nie­spo­koj­nego snu wyrwał go iry­tu­jący dźwięk budzika. Powieki wyda­wały się cięż­kie, podob­nie reszta ciała. Zwlókł się z łóżka, odsu­nął roletę i wyj­rzał przez okno w ciem­ność. Drzewa wciąż były na swoim miej­scu.

Uło­żył się na pod­ło­dze w pod­po­rze przo­dem i zro­bił serię pom­pek. Potem obró­cił się na plecy i przez chwilę patrzył w sufit.

Aurora. Czy to był sen?

Nie­moż­liwe, prze­cież śnię tylko kosz­mary.

Rano, nawet jeśli wciąż jest ciemno, odga­nia­nie natręt­nych myśli wycho­dzi o niebo lepiej niż w nocy. Otwo­rzył drzwi i dwa­na­ście razy pod­cią­gnął się na drążku roz­po­ro­wym. Poranny roz­ruch zawsze naj­szyb­ciej go budził i pozwa­lał zapo­mnieć o kosz­ma­rach.

Wszedł do salonu i włą­czył eks­pres. Ostat­nio nagrze­wał się dłu­żej, tak jakby był zmę­czony pro­du­ko­wa­niem zbyt dużej ilo­ści kawy. Kar­ski pod­sta­wił szklankę pod kran i odkrę­cił zimną wodę. Przy­go­to­wa­nie ciała do pierw­szego espresso. Obró­cił się, oparł się bio­drami o szafkę i upi­ja­jąc łyk, skie­ro­wał wzrok na jaśnie­jącą za oknem zie­leń. Cią­gle spraw­dzał, czy dalej tam jest.

Pra­wie upu­ścił szklankę. Odło­żył ją i zła­pał się za klatkę pier­siową.

– Jasna cho­lera…

Miał na końcu języka soczyst­sze prze­kleń­stwo, ale nie lubił uży­wać ich w swoim domu. Wyobra­żał sobie, co powie­działby na ten temat ojciec.

Pod­szedł bli­żej, sta­wia­jąc kroki ostroż­nie, jakby miał do czy­nie­nia z tygry­sem. Na jego kana­pie spała Aurora, przy­kryta sza­ro­zie­lo­nym kocem.

Mełł to przez chwilę w gło­wie, po czym wes­tchnął głę­boko. Mógł prze­wi­dzieć, że ktoś taki łatwo się nie podda.

Poszedł do łazienki i wziął szybki, lodo­waty prysz­nic. Zało­żył czy­ste dżinsy i czarny T-shirt. Wycią­gnął patel­nię z szafki, otwo­rzył lodówkę. Bez prze­rwy łapał się na tym, że stara się nie hała­so­wać. A ona jest prze­cież intru­zem, nie gościem.

Aurora obu­dziła się, kiedy sma­żył jajecz­nicę. Prze­cią­gnęła się i zwin­nie wyplą­tała z koca. Miała na sobie fla­ne­lową koszulę Kar­skiego.

– Szy­ku­jesz śnia­da­nie? – Pode­szła i zaj­rzała mu przez ramię.

– Tak. Teraz moja kolej. Co ty tu robisz?

– Cze­kam na jajecz­nicę – odparła, wska­zu­jąc pal­cem patel­nię.

– Zaraz stracę cier­pli­wość.

– Jest her­bata?

– Widzę, że masz dwie zdrowe ręce. – Wska­zał jej szu­fladę. – Ogar­niesz.

Zaczęła prze­grze­by­wać torebki z suszem, które od nie­pa­mięt­nych cza­sów cze­kały na dobry moment.

– Chry­ste – zde­ner­wo­wał się. – Weź zwy­kłe torebki, są na środku.

– Chcę zie­loną.

– Nie mam.

– A to? – Unio­sła bla­szane pudełko z sakurą i posta­wiła je obok kuchenki.

Bły­ska­wicz­nie poło­żył na nim dłoń, lewą ręką wyłą­cza­jąc gaz. Prze­ło­żył pudełko na drugą stronę.

– To nie her­bata, tylko zioła.

Obe­szła go z tyłu i chwy­ciła puszkę.

– Może być. Mięta?

– Nie! – Znów musiał wyrwać jej naczy­nie z rąk. – Zostaw. To mie­szanka tylko dla męż­czyzn.

Aż zabo­lało go w środku, kiedy usły­szał sam sie­bie. Skrzy­wił się.

Dziew­czyna roze­śmiała się z wyraźną ucie­chą.

– Tra­fiony, zato­piony.

Usa­do­wiła się przy stole i opie­ra­jąc podra­pane łok­cie na bla­cie, pod­parła twarz dłońmi. Obser­wo­wała go, kiedy roz­sta­wiał tale­rze i nakła­dał jajecz­nicę z patelni. Zalał her­batę, pod­rzu­cił na tale­rze grubo pokro­jony chleb, posta­wił sol­niczkę i chwy­cił wide­lec. Aurora, nie cze­ka­jąc na niego, zaczęła jeść, łap­czy­wie i pospiesz­nie.

– Spo­koj­nie – przy­sto­po­wał ją. – Gło­dzili cię, dzi­ku­sko?

– Jest dobra – odparła. – Też będziesz jadł czy zamie­rzasz tylko mie­rzyć mnie tym swoim lodo­wa­tym spoj­rze­niem?

Odsu­nął talerz, jedze­nie go dekon­cen­tro­wało.

– Chcę wie­dzieć, jak tu weszłaś.

– Zanie­po­ko­jony, co?

Śmier­tel­nie, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Nie wypu­ści jej, dopóki się nie dowie, jak dostała się do jego miesz­ka­nia.

– Albo zaraz mi to wyja­śnisz, albo aresz­tuję cię za wła­ma­nie.

Roze­śmiała się.

– Nie możesz – powie­działa. Na chwilę odło­żyła wide­lec, kie­ru­jąc na Kar­skiego chy­tre spoj­rze­nie. Nieco zmie­niło się od wczo­raj, co nie uszło jego uwa­dze. – Ludzie są bar­dzo wraż­liwi na luki w zabez­pie­cze­niach. Naj­lep­sze zamki, drzwi antyw­ła­ma­niowe, alarmy… A wiesz, gdzie jest naj­wię­cej dziur? – Wska­zała na swoją głowę. – Wła­śnie tutaj.

– Do rze­czy.

– Widzia­łeś, jak wycho­dzi­łam?

Zamarł.

– Byłaś tu cały czas?

Ski­nęła głową i się­gnęła po kromkę posma­ro­waną masłem.

– Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc – zaczęła z wypcha­nymi ustami, zasła­nia­jąc je przed­ra­mie­niem – jestem czy­sta jak łza. Wpu­ści­łeś mnie.

– Kaza­łem ci się wyno­sić.

– Kapi­ta­nie, przy­po­mnij sobie, co dokład­nie powie­dzia­łeś, bo ja pamię­tam to ina­czej. Zro­bi­łeś mi wykład o potrze­bie dzia­ła­nia zgod­nie ze swoją naturą. I voilà, zasto­so­wa­łam się.

Oparł skroń na dłoni. Dawno nie czuł się tak głu­pio.

– Powi­nie­neś czę­ściej cho­dzić do kina – oznaj­miła. – Wie­dział­byś, że zawsze trzeba pobiec za dziew­czyną. Mogę jesz­cze chleba? Jest bar­dzo smaczny.

Choćby się paliło, Kar­ski raz w tygo­dniu bywa w pie­karni zało­żo­nej kilka lat temu przez zmę­czo­nego biu­ro­wym życiem kor­posz­czura. Osob­nik ten, wypo­sa­żony w ohydne, gumowe buty z dziu­rami, biały, wiecz­nie uwa­lany mąką far­tuch i poczu­cie humoru o dość wąskim zasięgu, robi naj­lep­szy chleb w oko­licy. Pod nie­po­zor­nym loka­lem, który nie ma nawet szyldu, od rana stoi kolejka. Hie­rar­chia war­to­ści obo­wią­zu­jąca w mie­ście sta­wia dobre pie­czywo znacz­nie wyżej niż poczu­cie czasu czy god­ność.

W mil­cze­niu wska­zał jej szafkę.

– Zabra­łaś coś poza koszulą? – zapy­tał.

– Poży­czy­łam – spro­sto­wała, sado­wiąc się przy stole z bochen­kiem. – Jesz­cze zapa­sową szczo­teczkę do zębów.

– Grze­ba­łaś w moich rze­czach?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Tro­chę. Lubię się roz­glą­dać w gościach, cza­sem sekrety leżą sobie na wierz­chu jak gdyby ni­gdy nic. Nie uwie­rzył­byś, jakie feno­me­nalne fanty można zdo­być w ten spo­sób.

Zain­try­go­wała go, choć pró­bo­wał tego nie oka­zy­wać. Wia­domo, gdzie pro­wa­dzi cie­ka­wość. Lecz dopy­tał:

– Co na przy­kład?

– Myślisz, że ci tak po pro­stu powiem?

– Jesteś mi coś winna za noc­leg i śnia­da­nie. – Wska­zał talerz pod­bród­kiem. – Wiem, że robię naj­lep­szą, ni­gdzie takiej nie zjesz. W życiu nie ma nic za darmo.

Uśmiech­nęła się, zasła­nia­jąc pełne jedze­nia usta.

– Potra­fisz być zabawny, kiedy się posta­rasz.

– Opo­wia­daj.

Wzięła głęb­szy wdech.

– Kie­dyś dość czę­sto odwie­dza­łam biuro jed­nego poli­tyka. Miał porządny sejf, ale tro­chę spe­cja­li­stycz­nego proszku, rzut oka pod ultra­fio­le­tem i wie­dzia­łam, że wpi­su­jąc kod dostępu, dotyka tylko czte­rech kla­wi­szy z kla­wia­tury. Co oczy­wi­ście wcale nie ozna­cza, że kom­bi­na­cja nie jest dłuż­sza, cyfry mogą się prze­cież powta­rzać, wtedy byłaby nie do zła­ma­nia. Jed­nak z doświad­cze­nia wiem, że ludzie są leniwi, a im droż­szego sprzętu uży­wają, tym mniej myślą.

– Nawet zakła­da­jąc, że mówimy o czte­rech nie­po­wta­rza­ją­cych się cyfrach, to wciąż dwa­dzie­ścia cztery kom­bi­na­cje. Sporo.

– O, umiesz w mate­ma­tykę, no pro­szę. Masz rację, dwa­dzie­ścia cztery, a sys­tem blo­kuje się po trzech nie­tra­fio­nych pró­bach. Ale nie spie­szyło mi się, a cał­kiem łatwo było się tam dostać. Pozwo­lisz, że nie będę wcho­dzić w szcze­góły. Zało­ży­łam, że sam otwiera sejf co kilka dni, zeru­jąc błędne podej­ścia, więc przy­cho­dzi­łam tam raz na dwa tygo­dnie i podej­mo­wa­łam dokład­nie dwie próby. Masz może kefir?

Kar­ski bez słowa wstał, otwo­rzył lodówkę i wycią­gnął błę­kitny kar­ton. Posta­wił go tuż przed jej nosem.

– Wstrzą­śnij.

– Dzię­kuję. Przy czwar­tej wizy­cie czu­łam się tam już swo­bod­nie, więc zaczę­łam szpe­rać. Oka­zało się, że gość w zwy­kłej biu­ro­wej sza­fie trzyma zeszyt z bru­dami na wszyst­kich świę­tych tego mia­sta. Praw­dziwy disney­land szan­tażu.

Kar­ski zabęb­nił pal­cami o kolano.

– Wszyst­kich świę­tych, czyli kogo?

– Urzęd­nicy, sędzio­wie, poli­cjanci. Kto wie… Może nawet ci, któ­rzy wła­śnie teraz pró­bują cię zała­twić.

Kar­ski zdrę­twiał. Pan­tera. Poło­żył przed­ra­miona na bla­cie i się nachy­lił.

– W co ty ze mną pogry­wasz?

– Całe śro­do­wi­sko huczy od plo­tek, że pró­bują cię wsa­dzić za tam­tego trupa sprzed dwóch lat – powie­działa i upiła kilka łyków kefiru pro­sto z kar­tonu, łypiąc na Kar­skiego od nie­chce­nia. – A ja wiem, jak to powstrzy­mać. Mogła­bym pomóc ci zagrać wewnętrz­nym na nosie. Ale nie zro­bię tego, jeśli ktoś mnie sprząt­nie. Z wia­do­mych powo­dów.

Odchy­lił się do tyłu na krze­śle i pokrę­cił głową.

– Wie­dzia­łem, że to się tak skoń­czy. Po pro­stu wie­dzia­łem.

– Będziesz to jadł? – zapy­tała. – Sty­gnie.

– Tak, będę – odparł, bły­ska­wicz­nie przy­su­wa­jąc talerz z powro­tem. – Ubierz się, ogar­nij i poga­damy. Jak ty wła­ści­wie masz na imię?

– Wero­nika.

Kiedy skoń­czył śnia­da­nie, sie­działa już na kana­pie, z nogą zało­żoną na nogę, w dżin­sach i wczo­raj­szym swe­trze. Kar­ski dostrzegł w dziew­czy­nie ner­wo­wość, masko­waną przez bez­tro­skę. Sam też czuł nie­po­kój. Nie powi­nien się w to pako­wać. Nie­stety, dla takich jak on schody do pie­kła zwy­kle są bar­dzo kuszące.

– Jaką kawę pijesz?

– Nie piję w ogóle. Czy to ozna­cza, że się zgo­dzi­łeś?

Przy­sta­nął, krę­cąc się przy eks­pre­sie.

– Nie pijesz kawy?

– Nie. Coś nie tak?

Kar­ski z gruntu nie ufał ludziom, któ­rzy gar­dzą kawą. Byli na samym dnie jego morza nie­wiary.

– Mam naprawdę nie­złą mie­szankę, paloną w Kra­ko­wie. Może jed­nak spró­bu­jesz?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Dobrze, jeśli to dla cie­bie takie ważne. A wra­ca­jąc do tematu…

– Wero­nika… – Ciem­no­brą­zowe ziarna pach­niały obłęd­nie. Nasy­pał garść do młynka i zamknął pokrywę. – Posłu­chaj uważ­nie, bo nie będę się powta­rzał. Chyba sama doszłaś już do tego, że nie należę do altru­istów. Tak, można się ze mną uło­żyć. Ale jeśli masz w pla­nie mnie wyki­wać, lepiej od razu daj się komuś zastrze­lić, bo nic przy­jem­niej­szego cię z mojej strony nie czeka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki