Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Martin Vrána dorasta na ostrawskim blokowisku w ponurych czasach realnego socjalizmu, nowa rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych okazuje się jednak niewiele radośniejsza...
Kto nam kazał tu żyć? Tu, wśród krzaków, których ogołocone gałęzie przyodziały się teraz w strzępy plastikowych worków. Tu, gdzie płaty metalu kruszą się od rdzy, gdzie żelazo jest zmęczone, barierka wygięta, szyny puste, domy zamknięte, okna mętne i brudne od nieprzyjaznych spojrzeń i ciągłego gapienia się na niskie niebo, z którego sączy się paskudna marcowa mżawka.
Martina i innych bohaterów książki Którędy szedł anioł spotykamy w przełomowych dla nich momentach, kiedy wszystko, na czym opierali swoje dotychczasowe życie, nagle zostaje podane w wątpliwość.
Bohaterowie powieści, zwyczajni ludzie, nierzadko ciężko doświadczeni przez los, zabierają nas w świat pełen surowego piękna, melancholijnych i ciemnych, jakby wiecznie przyprószonych sadzą obrazów górniczego miasta. Świat przerażający i pusty, a jednak - zdaje się mówić Balabán - stworzony po to, by się w nim zadomowić. Mimo wszystko.
Którędy szedł anioł to trzecia książka Jana Balabána w Polsce, poprzednie Wakacje/ Możliwe, że odchodzimy (2011, Afera)i Zapytaj taty (2013, Książkowe Klimaty) zyskały uznanie czytelników i krytyki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Kudy šel anděl; wydawnictwo HOST, Brno 2005
Redakcja: Dorota Dobrew
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Projekt typograficzny i skład: Mimi Wasilewska
Zdjęcie na skrzydełku: David Konečný
Przekład książki został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.
Copyright © by Jan Balabán and heirs, 2005
Copyright © by HOST – vydavatelství, s.r.o., 2005
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2015
Copyright © for the Polish translation by Olga Czernikow
All rights reserved.
ISBN 978-83-941695-8-9
www.wydawnictwoafera.pl
Wydanie I, Wrocław 2015
Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
Ledwie wysiadł z tramwaju, podmuch wiatru z deszczem zagnał go na chodnik pod kwitnące lipy. Ściekały z nich drobne krople słodkiej wody. Kiedy lipy kwitną, całe pokrywają się miodem, nawet na powierzchni liści. Miód i kurz, tak smakuje życie w tym mieście. Podciągnął suwak skórzanej kurtki pod samą brodę. Okrycie było już stare, mocno wyświecone na bokach, łokciach i wokół kieszeni. Od dawna nie odpoczywało w żadnej przytulnej szafie. Mieli w rodzinie zasadę, do której jego ojciec, bracia i on sam – chyba podświadomie – stosowali się przez całe życie: gdy nadchodzą złe czasy, spraw sobie porządną kurtkę, najlepiej skórzaną. Coś, co ochroni cię od deszczu i wiatru. Pociągnął nosem, wzruszony wspomnieniem matczynego głosu. I szedł dalej w strugach słodkogorzkiego deszczu, a w duchu powtarzał sobie, że dobrze byłoby już zdjąć tę skórzaną kurtkę i wtulić się w miękką flanelę.
Skręcił w ulicę Zborovską. Tu mieszkam. Naprzeciwko bramy sklep z piwem, tak zwana beczkownia. Faceci z butelkami w dłoniach stoją przy ścianie pod daszkiem: kapie im na czubki nosów i butów, ale zapalone papierosy pozostają suche – mężczyźni osłaniają je przed deszczem. Przecisnął się do środka i kupił trzy butelki mocnego piwa Czerwony Smok. Jeszcze nigdy go nie pił, ale już naprawdę nie wiedział, jak inaczej mógłby zagłuszyć tę samotność w mieszkaniu na poddaszu. Co za głupota, pomyślał z niesmakiem i chwyciwszy butelki, w unoszącym się wokół zapachu wilgoci i męskiego potu, zaczął prędko wycofywać się na ulicę. Ulewa pokrywała asfalt tysiącami wodnych banieczek.
Własnym kluczem otworzył bramę domu, którego za własny nie uznawał nawet po roku mieszkania. Tylko klucz należał do niego. Najważniejsze to nie zgubić kluczy. Klatka schodowa była czysta, schludna i szara jak cnotliwe mieszczańskie życie. Zaczął wdrapywać się na górę, aż na piąte piętro. Byle tylko nie spotkać któregoś z sąsiadów. Nic im nigdy nie zrobił, ale nie lubili go. Od dzieciństwa nie mógł się pozbyć tego wrażenia. Lubią mnie raczej ci, którym coś zrobiłem. Spotkasz sąsiada, bliźniego, a on w podwodnym świetle korytarza będzie na ciebie patrzył złym okiem, choćbyś nie wiadomo jak grzecznie i serdecznie go pozdrowił. Albo jeśli zza drzwi usłyszy twoje kroki na schodach, nie otworzy, tylko stanie jak kołek i – już ubrany, z kluczami i parasolem w ręce – będzie tam za nimi wściekle sapał, czekając, aż przejdziesz. A sap sobie, sap, capie, myślał, pokonując kolejne piętra i czując na sobie spojrzenia złych oczu wizjerów. Dotarł na poddasze do swoich drzwi, które nie były wyważone, i wszedł do pokoju, który nie został okradziony. Przynajmniej tyle, odetchnął z ulgą, jak za każdym razem. Dzień dobry, powiedział na głos, po czym powiesił kurtkę na gwoździu, otworzył jednego Czerwonego Smoka i usiadł na łóżku.
I to wszystko? W lusterku, które zostawił na biurku po porannym goleniu, zatrzymało się odbicie jego twarzy – miała zmęczony i trochę dziki wyraz. Oczy były jakby dalej od siebie niż przedtem. To przez ten komputer, niedługo będę wyglądał jak koń albo osioł. Piękna historia: człowiek, który tak długo gapił się w monitor, aż stał się osłem, i to tym przysłowiowym, co to nie wie, czy ma jeść z prawego, czy lewego żłobu, i dlatego wkrótce zdechnie z głodu, ale na razie tylko bezradnie obserwuje, jak oczy coraz bardziej uciekają mu na boki.
Siedzieć przed komputerem i produkować setki stron bezsensownych przekładów bezsensownych tekstów, żeby zarobić na opłaty, rachunki, czynsz i na dzieci, które są teraz… czort wie gdzie.
Jak na bimber Czerwony Smok był słaby, ale jak na piwo miał swoją moc. Znów popatrzył w lustro. Właściwie mógłby to być obraz, tylko na pustym łóżku za nim przydałaby się jeszcze jakaś naga kobieta: leżałaby w niedbałej pozie, z piętą opartą o kolano, i przeciągałaby się leniwie po niedawnych miłosnych igraszkach. A on, jak na prawdziwego egzystencjalistę przystało, zmrużyłby swoje ośle oczy i zapytał: To wszystko? Ona by wstała, ubrała się i wyszła bez słowa, a jego zupełnie by to nie ruszyło. Tak naprawdę wolałby mieć tu dzieci. Widywał się z nimi w różnych miejscach, ale nie miał ich dokąd zabrać na dłużej. Do tej nory? Może kiedyś. Może nawet na noc… Tylko że bez łazienki i łóżka? Przygoda, jeśli trwa za długo, łatwo staje się męką.
Przestało padać. Z atramentowych chmur nad dachami warsztatów i magazynów zaczęły wysnuwać się barwy zmierzchu. Takie widoki były największym atutem ulicy Zborovskiej. Kiedy zmierzch się skłoni nad zborowskim błoniem… tak mniej więcej śpiewał kiedyś pewien przyjaciel ojca, a zarazem jego pacjent. Stracił nogę, ale nie w okopach, tylko całkiem zwyczajnie, pod kołami pociągu. Był z niego kawał szajbusa, taki wesoły typ. Pracował jako strażnik na kolei. W miejscu rany, przechodzącej przez śródstopie i rozciągającej się od wielkiego palca aż do pięty, przeszczepiono mu skórę z brzucha, jednak tkanka pod przeszczepem zaczęła ropieć i już nigdy nie przestała, chociaż lekarze próbowali wszystkiego: lapisu, maści, tyn-ktury. W końcu zrakowaciała i wpędziła go do grobu. Miał wtedy sześćdziesiąt siedem lat. Można powiedzieć, że i tak długo się trzymał. Któregoś razu, po tym jak wyczyścili i opatrzyli mu ranę, a on wcisnął zabandażowaną stopę do monstrualnego buta, przypominającego nogę słonia, wyciągnął ze służbowej torby butelkę czegoś, co sam nazywał „kroplami na fikołki”: zaczęli popijać, a gdy tak popijali, wkrótce zebrało im się na wspomnienia. Dzieciństwo, wojna, kolędowanie, pieśni Karla Hašlera… Przyjaciel ojca ze łzami w oczach śpiewał, jak to stoją wszędy krzyży blade rzędy, strzegąc białej luny blasku… To był chyba jedyny raz, kiedy w ich rodzinie otwarcie piło się śliwowicę i śpiewało świeckie pieśni… Nie wrócicie już do domu. Wy już nigdy nie wrócicie! Nigdy więcej nie ujrzycie ziemi swej… Otóż to, westchnął mężczyzna na łóżku, zostaniecie na Zborovskiej na zawsze.
Wspomnienia z pamiętnej biesiady z byłym kolejarzem przyniosły ulgę jego sercu, nadal nieprzywykłemu do samotności. Powtarzał sobie, że samotność to jedyne, czego mu trzeba po całym tym piekle, jakie ludzie tacy jak on potrafią sobie urządzić z samej tylko miłości. Ale, jak powiada Pismo, nie jest dobrze, aby mężczyzna był sam. Gdyby tak siedzieć sobie teraz gdzieś na bocznicy z jakąś dróżniczką i racząc się w środku nocnej zmiany kroplami na fikołki, zawodzić rzewne pieśni o tym, że już nigdy, nigdy nie wrócimy – czy nie byłoby miło? Parsknął śmiechem. Śmiał się i czkał – jak osioł popijający Czerwonego Smoka.
Obudziło go uderzenie w okno. Ktoś rzucił kamieniem albo cegłą, potem znowu i jeszcze raz, aż w końcu w szybie zrobiła się rana, z której pociekło szkło. Otworzył oczy. Jego okno było białe i nietknięte. Słyszał tylko dobiegający z oddali chrzęst, jakby ktoś stąpał po odłamkach. Wyjrzał na ulicę i wnet zrozumiał. Rozbita szyba w witrynie sklepu z komputerami, tego jakiegoś …COM po drugiej stronie skrzyżowania. Przez najeżony ostrymi kawałkami otwór przełazi facet z komputerem w rękach, za nim drugi z monitorem, a trzeci właśnie wraca zza rogu, gdzie pewnie czeka auto.
Skurwysyny, syknął wściekle, po czym zaczął szukać w kieszeni telefonu komórkowego. Niech to szlag, bateria padła, zapomniałem jej naładować. Otworzył okno i tak jak stał, ze spodniami założonymi tylko na jedną nogę, zaczął wrzeszczeć w kierunku złodziei, ale byli za daleko, żeby móc go usłyszeć. Zanim dobiegnę, już ich nie będzie. Wszystko bez sensu. Dysząc ze złości, przyglądał się, jak trzej kumple ponownie przechodzą przez rozbitą witrynę, zgięci pod ciężarem łupu. A potem już tylko trzaśnięcie drzwi samochodu i gaz do dechy. Szyba wyglądała trochę jak rozkwaszona gęba. Czuł, że nie usiedzi dłużej w pokoju. Naciągnął drugą nogawkę i chwycił bluzę.
Kiedy wyszedł na ulicę, uświadomił sobie, jak ciche i chłodne jest o tej porze miasto. Teraz, na początku lata, na początku dnia. Jak pięknie jest o tej godzinie przed świtem, gdy ptaki jeszcze nie śpiewają, a kolory dopiero wysnuwają się z bladego światła. Odezwał się dźwięk syreny policyjnej. Przyjechaliście, brawo. Szkoda, że za późno. W oddali widział nadjeżdżający radiowóz i wychylających się z okien obudzonych lokatorów. Nagle odechciało mu się uczestniczyć w całej tej farsie. Co wam będę mówił, idźcie do diabła. Przez chwilę myślał jeszcze o trójce cwaniaczków, która pewnie pędzi teraz przez uśpione miasto do jakiegoś całodobowego lombardu. Wszyscyście siebie warci. A zresztą, kto ja jestem, żeby wam cokolwiek mówić? Kto ja jestem? Takiego pytania nie zadaje się o czwartej rano. W każdym razie nie odpowiada się na nie.
Zaszedł do nocnego baru, siadł przy stoliku pod dużym, jak dotąd niewybitym oknem i zamówił piwo. Dopiero wtedy się rozejrzał. Bar był brudny i pełen złotawego światła, firanki powiewały od podmuchów powietrza, a piana na piwie, które niemal natychmiast przyniosła mu niewiarygodnie gruba kelnerka, jakby poróżowiała w nagłym rozbłysku poranka. Prostytutki, paserzy i taksówkarze kończą tu zmianę – i nikt nie wie, co dalej.
Oprócz zmęczonych kobiet i ich zobojętniałych patronów w knajpie był też automat telefoniczny. Widok działającego aparatu przygnębiał go jeszcze bardziej niż cały ten biznes dokoła. Miał kartę, ale… wszystko bez sensu. Ile godzin w ostatnich miesiącach spędził uwieszony na publicznych telefonach, ile wyrzutów i żali popłynęło przez poskręcane kable – a na końcu zawsze i tak jest tylko cisza, cisza, do której nie wsuniesz swojej karty. Zapalił papierosa i od stóp do głów zanurzył się w gorzkim dymie pamięci.
Uważali to miejsce za swoje. Miejsce, które nie istniałoby, gdyby nie ślepe konie, faceci i maszyny w podziemiach. Góry, które nie powstałyby, gdyby nie zapoczątkowane przed wiekami górnicze dzieło, szaleństwo tej krainy. Klatki na linach wciągały do wież załadowane wózki. Żelazne otwory wypluwały na lewo węgiel, na prawo odpady. Węgiel trafiał do pieców, a odpady transportowano pociągiem na hałdy wokół kopalni. Czego na dole ubywało, tego na górze było aż nadto. Zwałowiska wciąż rosły i nikt się nimi nie przejmował. Wyglądały jak piramidy, ale w odróżnieniu od nich nikogo nie upamiętniały ani nic nie symbolizowały. Usypiska nie wznoszą się ku gwiazdom ani bogom, tylko trwają niewzruszenie pośród zamętu katorżniczej pracy. Kiedy złoża się wyczerpią, kiedy w podziemiach ucichną ataki kaszlu i skończą się ludzkie dramaty, hałdy opustoszeją. Razem z torami i dźwigami będą powoli zarastać mchem, trawą, łobodą, osikami i brzozami – wszystkim, co potrafi żyć o brudzie i kurzu. Nikt nie troszczy się o to, co zrobić z drzewkami z rzadkich lasków, do kogo należy drewno z ich pni i skrywające się pośród nich zwierzęta – uciekinierzy z zabudowanych blokowiskami pól. Życie ledwie się tam tli. Nic nie staje na drodze niepowstrzymanej ekspansji wybujałej roślinności. Kiedyś tak będzie wyglądał cały świat. Powrócą puszcze i dzikie zwierzęta, a może nawet ludzie pierwotni, choć ich coraz mniejsze gromady będą pewnie stopniowo znikać w rozrastających się gęstwinach. Jaki byłby świat bez człowieka? pytał poeta Wozniesienski. Piękny, odpowiada mu człowiek zniszczony wyrabianiem więziennych norm w kopalni. To nie Pan Bóg stworzył kopalnie i normy, i nie On też stworzył wołu, tę nagą siłę wykastrowanego bydlęcia, która od wieków ciągnie wóz ludzkości wyjeżdżonymi koleinami niewolnictwa.
Kiedyś to miejsce było naprawdę piękne. W czasach, gdy Martin Vrána chadzał tam z Evą Topolską na randki, przypominało bezludną wyspę. Od przystanku trolejbusu prowadziła do niego droga wśród zarośli. Martin zawsze szedł pierwszy, rozgarniał gałęzie i oglądał się do tyłu, jakby się bał, że Eva nagle zniknie. Zgubi się gdzieś w tej dziwnej krainie, którą uważali za swoją. Światło drżało na liściach osik, powoje lgnęły do pni, a on i ona – jakby z przestrachem – lgnęli do siebie. Musieli się całować, musieli się obejmować, a wszystko to na żelaznej kładce pomiędzy dwiema rurami nad czarnym potokiem. Pobrudzić Evie bluzkę, przyciskać się do niej tak mocno, by wkrótce nie wiedzieć, co tak trzaska – rurociąg pod nimi czy rurociąg w nich. A potem odsunąć się od siebie, przejść kilka kroków, zeskoczyć z betonowego słupka i znów paść sobie w objęcia, tutaj, w środku lasku, którego nie ma na mapie – mimo że pełen jest ptasich treli i chłodnego tchnienia drzew, mimo że rosną w nim kępy pokrzyw, łopiany i brzozy, nagie jak skóra odkryta nagle pod ubraniem. I tak bez końca: Martin, choć ledwie trzyma się na nogach, nie może przestać, Eva, wymęczona pieszczotami Martina, opada na niego wciąż od nowa. Spomiędzy gałęzi bzu nad nimi wystają zardzewiałe szczątki starego dźwigu: na bębnie nawijaka zostało jeszcze kilka zwojów drucianej linki, której koniec pełza w trawie jak wąż. Na brzegu wypełnionego deszczówką bajorka kwitną wątłe żółte kosaćce.
„W ryj mu dajcie!”, odezwał się chwacki okrzyk któregoś z praktykantów, cisnących się gromadnie do autobusu na przystanku pod główną bramą Nowej Huty imienia Klementa Gottwalda. Drobny konflikt przy wsiadaniu prędko się rozwiązał: drzwi brutalnie się zamknęły, odcinając drogę przepychającym się do wejścia oczekującym – przypominało to awarię taśmy produkcyjnej, kiedy w nadziewarce zaklinuje się kawałek kiełbasy czy salcesonu. Ale oto nadjeżdża już kolejny autobus. Wracający z rannej szychty hutnicy pakują się do środka i odjeżdżają w kierunku swoich domów.
Martinowi utkwił w pamięci ten okrzyk i widok ciasno stłoczonych tyłków w znoszonych dżinsach, z wystającymi z tylnych kieszeni grzebykami, dowodami osobistymi i legitymacjami zakładowymi. Poczucie bezkarności, kiedy pchasz się na chama do autobusu i możesz dać w ryj komu chcesz – ot tak, dla porządku. Wiedział, co się tu święci, ileż razy słyszał to swojskie, chojrackie: W ryj mu! Co za rozkosz – kopnąć kogoś w tyłek w czasie przebieżki z sali gimnastycznej do szatni. Tak po kumpelsku, ma się rozumieć. Tylko się nie popłacz, fujaro! Rechotać na całe gardło, a potem… Martin stoi wraz z innymi czekającymi pod dużą bramą, a na języku rozlewa mu się posmak dojmującej pustki, jak po masturbacji. Powoli, jak przystało na porządnego człowieka, wchodzi do ostatniego, pustawego autobusu, siada i kładzie torbę na kolanach. Czuje, że boli go skóra na twarzy i szyi, w miejscach, gdzie wyskoczyły mu pryszcze. Ogarnia go tęsknota, ale nawet nie wie za czym. Gdyby się nie wstydził, wyciągnąłby książkę i zaczął czytać, tyle że książka od razu rzuca się w oczy, nie to, co na przykład rubryka sportowa na ostatniej stronie dziennika „Nová svoboda”.
Nowa swoboda była czarno-żółta. Najwyraźniej w tym okresie wprowadzono jakieś zaostrzone przepisy dotyczące bezpieczeństwa, bo pracownicy służb miejskich zaczęli nagle oznaczać wszystkie przejścia, niskie stropy, pierwsze i ostatnie stopnie za pomocą żółtych i czarnych pasków. Troszczyli się o ludzi. Żeby ktoś się nie potknął albo nie uderzył. A jeśli mimo to doszło do podobnego wypadku, człowiek nie mógł winić nikogo prócz siebie, bo niebezpieczne miejsca były przecież należycie oznakowane. W końcu oznakowano w ten sposób niemal wszystkie miejsca. Tak się w każdym razie zdawało brygadziście Martinowi, kiedy wśród rzężenia autobusowego silnika patrzył na świat, a spod opadających powiek wszędzie widział tylko żółte i czarne paski.
Ale na czarno-żółtej mapie były też białe plamy, rzecz jasna poza terenem szkoły lub pracy. Na przykład kiedy w podstawówce szło się do kina albo do dentysty, nauczyciele musieli odprowadzać dzieci pod samą szkołę i dopiero wtedy pozwalali im się rozejść, nawet jeśli wcześniej przechodzili dosłownie pod domem któregoś z nich. Uczeń nie mógł odłączyć się od grupy, bo dopóki nie znalazł się pod budynkiem szkoły, pedagog był za niego odpowiedzialny. Jak mawiała jedna nauczycielka: puszczę cię do domu, ty wpadniesz pod samochód, a ja pójdę za to do więzienia. Z twarzy niektórych pilnych dziewcząt, które potem też zostały nauczycielkami, odczytywał głębokie zrozumienie dla sprawy i był pewien, że gdyby wpadły pod koła ciężarówki, największy ból sprawiłaby im myśl, że towarzyszka nauczycielka pójdzie za to do więzienia. Nic takiego jednak nigdy się nie stało: dziewczęta gorliwie zakuwają teraz w liceach, wszystkie złożyły już podania na pedagogikę i według wszelkiego prawdopodobieństwa resztę życia spędzą w szkołach albo świetlicach. Oczywiście o ile wcześniej coś ich nie przejedzie albo, jak to się mówi, o ile coś się nie zesra. To ostatnie w gwarze osiedlowej oznaczało sytuację, w następstwie której z chłopaka w krótkim czasie robił się kryminalista, a z dziewczyny dziwka. Nie, im na pewno nic się nie zesrało, można natomiast żywić całkiem uzasadnione obawy, że zesrało się trochę Martinowi, który prędko nauczył się palić, przeklinać, pić piwo i włóczyć się po nieoznakowanych terenach.
Szukali schronienia tam, gdzie nowa swoboda nie miała dostępu. Ciemny park nad rzeką – tak zatrutą, że mewy omijały ją szerokim łukiem – był jednym z tych miejsc. Jeszcze niedawno popijał w nim z kolegami tanie wino jabłkowe, a teraz już przyprowadza tam Evę. Bycie w związku to czekanie. Pełne napięcia wzbieranie, narastanie i pęcznienie wszystkiego w środku, proces, który pewni ludzie potrafią nazwać tak fachowo, że aż się robi od tego niedobrze. Któregoś razu, po niekończącym się błądzeniu ciemnymi alejami, po wszystkich tych szeptach i dotknięciach prowadzących do odkrycia, że często o wiele lepiej jest czekać, niż się doczekać, w końcu doszli na przystanek autobusu, którym miała wracać Eva, a który jakoś strasznie długo nie przyjeżdżał. Przystanęli nieopodal pod kasztanowcem i kontynuowali swoje pieszczoty, które, jak się zdawało, nigdy nie miały mieć kresu. Nawet nie zauważyli, że obserwuje ich jakiś dziadek w wojskowej bluzie – taki typ eksmilicjanta albo oficera na emeryturze. Kiedy nocny autobus w końcu przyjechał, a Martin odprowadził Evę pod same drzwi, by potem w pustce, jaka po niej została, czuć jeszcze na twarzy dotyk jej skóry i smak jej śliny, dziadek przyczłapał do niego i jak gdyby nigdy nic zapytał, czy już mu się ścięła śmietanka w spodniach. Dopiero po chwili pojął sens obleśnej uwagi dziadka, przy tym zaś uświadomił sobie z rezygnacją, że staruch ma go teraz na widelcu i że nawet jeśli on, Martin, wyzwie go od najgorszych, nawet jeśli rozwali mu tę szpiclowską gębę, nic to nie da, bo świat, w którym żył, należał właśnie do takich dziadów. Świat nowej swobody należał do wojskowych bluz, a te niestety zawsze mają rację.
Tak wyglądały ich randki, tak musiały wyglądać ich randki w licealnych latach, w latach tygrysich pręg. Żółto-czarne linie migające przed oczami w dławiąco suchym powietrzu. Byliście romantykami czasów posuchy, Martinie, Evo… W szkole, na ulicy, wszędzie wokół unosił się zapach jak w szatni przy sali gimnastycznej. Intymna atmosfera wspólnych łazienek i wycelowanych w was paluchów towarzyszy i towarzyszek, zdolnych zmienić każdy sekret w zatłuszczone i lepkie świństwo, którego człowiek wstydzi się nawet sam przed sobą. Tacy czujni obywatele byli w każdym autobusie: pchali się do środka, pokrzykiwali i zajmowali miejsca. Nazywało się to „kolektyw” i wydawało dźwięki jak bydło zamknięte w wagonie towarowym. Żeby człowiek odnalazł się w kolektywie, musiał się w nim najpierw zatracić. Przywdziać czarno-żółte barwy i nauczyć się poruszać w dżungli nienawiści i wściekłości. Jak w takich warunkach ludzie mogli się w ogóle sobie nawzajem podobać? Chyba tylko wówczas, gdy zdołali się ukryć w jakimś zapadłym kącie, odrażającym i przepełniającym bólem jak wstydliwa choroba. Stąd ta niezdrowa bladość i zamiłowanie do szkodliwych substancji – kuriozum, które naturalnie nie mogło ujść uwadze nażartych do syta sługusów partii, siedzących w każdej klasie i w każdej gospodzie. Znamy ich i jesteśmy z nimi na „ty”, ba, w świecie tygrysich pręg potrafimy ich nawet polubić. I wstydzimy się tego.
To droga donikąd. Eva wiedziała to o wiele wcześniej niż Martin, który krakał jak zraniona wrona i potajemnie recytował wersy Sutry słonecznikowej Ginsberga: „Nie jesteśmy workiem brudu, wnętrze każdego z nas to piękny złoty słonecznik”1. A gdzie konkretnie wewnątrz nas miałby się znajdować ten słonecznik? Tam, gdzie wskazuje wierzchołek tego ślicznego trójkąta, który wiatr narysował mi na sukience? Tam być może nie ma nic, Martinie. Zupełnie nic. Jest tylko sukienka i wiatr, nieuchwytny podmuch, od którego materiał faluje jak tafla jeziora. Twoje spojrzenie i mój chłód. Wszystko inne to kłamstwo, worek brudu. Im mniej będziemy go dotykać, tym mniej się ubrudzimy.
Ale wciąż dotykali. Wymykali się z tygrysiego świata na bezludną wyspę na szczycie hałdy i nadal uważali to miejsce za swoje, choć nieuchronnie kurczyło się z każdą ich wizytą. Z biegiem czasu coraz częściej już tylko przesiadywali tam przy winie, zadręczając się długimi rozmowami, i dopiero kiedy nie mieli co pić ani o czym mówić, zaczynali się całować. Kosaćce w bajorku wkrótce stały się znakiem męczącej rutyny. Fala znikała w piasku: dalej nie miała już dokąd płynąć. Prawda była taka, że po maturze oboje chcieli się dostać na czarno-żółte uczelnie, wkroczyć w pręgowane życie. Dlatego Eva postanowiła skłamać. Kłamstwo długo nie chciało jej przejść przez gardło – nie w tym wysiedzianym ciasnym gniazdku pośród pleniących się chwastów. Najpierw pozwoliła więc Martinowi, żeby ściągnął jej bluzkę i ot tak błądził dłońmi po jej ciele, podczas gdy sama – też tylko ot tak – bez najmniejszego zaangażowania śledziła te miłosne zabiegi, doprowadzając Martina do coraz większej rozpaczy. A potem odepchnęła go od siebie. Nie i już. Siedział i palił jednego papierosa po drugim. Wyglądał jak przegrany facet. Był bardzo piękny. Włożyła jego koszulę. Czuła na sobie miękki materiał. Po czym, jak gdyby nigdy nic, wypowiedziała zdanie, które otworzyło się w niej jak scyzoryk.
– Chyba jestem w ciąży.
– Ze mną… – Nie wiedział, czy na końcu ma być wykrzyknik, czy znak zapytania.
– Nie. – Patrzyła na niego z oddali przyszłego życia, które jeszcze nie nadeszło, a o które już był zazdrosny. Jak wtedy, kiedy obracał się za nią w obawie, że w każdej chwili może zniknąć.
– Sypiasz z kimś jeszcze? – zapytał i natychmiast przeraził się sensu tych słów.
– Z kim popadnie – odparła twardo, zaskoczona przestrzenią, która nagle się przed nią otworzyła, i zmianą, jaka się w niej dokonała. Powiedziała to bez mrugnięcia okiem. Wydawało się, że już jej tu nie ma, że już wymknęła się grozie tej chwili. Naprawdę bała się, że może mieć dziecko.
A on, sam jeszcze dziecko, domyślał się, że pewnie go okłamuje, choć zarazem czuł, że jest w tym kłamstwie szczera.
– Czyli to koniec – powiedział, znów nie wiedząc, czy to pytanie, czy stwierdzenie.
– Tak.
Wstał, jak mógłby wstać pierwszy człowiek po Upadku. Świat dokoła był pusty, ale nieprawdopodobnie rozległy. Podniósł marynarkę i przez moment patrzył na swoją koszulę na ramionach Evy, potem na Evę, później znów na koszulę, a po głowie tłukła mu się absurdalna fraza o bliższej ciału koszuli. Czuł, że wszystko się w nim kotłuje, jak w dzieciństwie, kiedy ni stąd, ni zowąd ogarniały go mdłości.
– Nie idziesz ze mną?
– Nie, dobrze mi tu.
– Mnie nie.
I odszedł dróżką wśród brzóz do czarno-żółtego świata. Stara wełniana marynarka narzucona na gołą klatkę piersiową, długie niesforne włosy opadające na oczy – wyglądał jak Indianin albo członek jakiejś hardrockowej kapeli.
A teraz już bez Evy: lato, praktyki w Nowej Hucie imienia Gottwalda, stalowe druty, liny do żurawi, wazelina i wata. I bez buńczucznego pokrzykiwania chłopaczków w dżinsach. Czuł, że chudnie i marnieje. Wysiadł z autobusu. Nie miał ochoty iść teraz do domu – chyba że prosto do łóżka. Zabarykadować się w pokoju i przeleżeć w półśnie do rana. Odkąd zaczął chodzić z Evą, dom przestał być tym jedynym i niezastąpionym schronieniem przed czarno-żółtym światem. Eva dała mu samotność, którą przynosił tam ze sobą. Samotność cenniejszą niż poczucie bezpieczeństwa.
Matka widziała to w jego oczach, wyczuwała w gestach. Wydawało jej się, że cokolwiek Martin robi – zakłada bluzę albo zawiązuje buty – z każdego ruchu bije dziwne osamotnienie. Jego smukła chłopięca sylwetka, do niedawna tak chwiejna, teraz jakby nabrała krzepkości. Nie sposób było tego nie zauważyć, podobnie jak częstego milczenia i hardo wysuniętej brody.
Ojca to irytowało. Chłopak działał mu na nerwy swoją skrytością i niezależnością. Nie sprawiał żadnych problemów – sam był problemem. Nie chciał się podporządkować. Przydałoby się trochę nim potrząsnąć, żeby w końcu pokazał, co tam ma w środku, żeby to coś wylało się z niego jak kompot z przewróconej szklanki w czasie niedzielnego obiadu. Wtedy można by mu wszystko wygarnąć, a potem przebaczyć. Postawić do pionu. O ile matce – mimo całej troski, jaka ją przepełniała – podobał się ten mężczyzna, spoglądający oczami Martina, o tyle ojciec uważał go za przerośniętą gałąź, niebezpiecznie upodabniającą się do pnia. A przecież pień może być tylko jeden: jeden prawdziwy trzon, z którego wyrastają gałązki winorośli, czyli wy. Rodzina to mały kościół, bez którego diaspora nie przetrwałaby ani dnia w świecie nowej swobody. W wierze trzeba trzymać się zasad, a rodziny tych, którzy nie uginają kolan przed Baalem – a w każdym razie starają się tego nie robić – muszą stać się solidnymi filarami, podtrzymującymi gmach niewidzialnego Kościoła. Bo tylko dzięki niemu wiara i wartości naszych przodków, nieustannie ścigane przez czarno-żółtą zarazę, mogą ocaleć. Tu ma być dobrze i bezpiecznie, tu nie wolno ci wnosić własnej samotności, na dodatek przejętej od jakiejś dziewczyny.
Dwaj starsi bracia byli o wiele bliżsi ojcu pod względem usposobienia. Miał z nimi problemy, to prawda, ale kłótnie i burzliwe dyskusje pomagały je rozwiązać. Byli wtedy w swoim żywiole: głośni, rozwrzeszczani, krakali jak wrony – godni przedstawiciele swojego rodu. Martin nie krakał. Przestał, gdy uświadomił sobie, jak kruche jest poczucie bezpieczeństwa, które dawał domowy azyl.
Był taki moment – przed wieloma laty, choć wydaje się, jakby wszystko to działo się przed chwilą – kiedy Martin z pałającymi oczami i oddechem zatrzymanym gdzieś głęboko w piersi stanął w ciemnym korytarzu przed drzwiami i tkwił tak przez jakiś czas, wpatrując się w świecący otwór wizjera niby w tunel do innego świata albo bulaj na statku. Ich statku – nieustraszenie płynącego przez wzburzone wody nieprzyjaznego miasta. Tam żyją, tam mają swoje książki i wiarę, której ludzie z zewnątrz nie rozumieją. Tam, w środku okrętu, śpiewają stare pieśni, których echa docierają niekiedy do któregoś z sąsiadów, siedzącego w swym salonie pełnym dźwięków z telewizora.
Kiedy wówczas przechodził przez drzwi, czuł, że coś jest nie tak. Jak gdyby musiał przedzierać się przez jakąś niewidzialną ciężką zasłonę. Spieszył się, bo chciał czym prędzej podzielić się z nimi swoim przeżyciem. Nie zdjął nawet kurtki, tylko w podnieceniu zaczął opowiadać, gdy naraz zorientował się, że nikt go nie słucha. Rzucili mu krótkie spojrzenie i natychmiast wrócili do przerwanej rozmowy. A jemu kołatały w głowie takie straszliwe myśli.
Czemu nie są po mojej stronie? Nagle poczuł się zupełnie sam – jak wtedy, gdy w szkole pobił się z Mirkiem Fridrichem, drugorocznym, który zmuszał młodszych kolegów, by zwracali się do niego „uniżony sługa, panie fabrykancie”. Wtedy też nikt nie trzymał strony Martina. Wszyscy krzyczeli: Dołóż mu, Mirek! A kiedy temu ich ukochanemu tyranowi rozbił gębę do krwi, aż tamten się popłakał, wszyscy patrzyli na niego jak na chuligana, jeśli nie wręcz mordercę. Nie rozumiał tego. Ale potem powiedział sobie w duchu: oni już tacy są.
Albo kiedy nauczycielka poniżała Tondę Gonę… Jeszcze teraz go widzi, dwunastoletniego chłopca, który chodził do szkoły w połatanym dresie i miał matkę alkoholiczkę o opuchniętych jak baniaki nogach. Tonda śmierdział i się nie uczył. Nauczycielka szarpała go za włosy i ośmieszała przed całą klasą. Patrzcie! Patrzcie na ten sweter, na te łokcie, na te brudne łapska! Katastrofa, po prostu katastrofa!, wrzeszczała, wyciągając z tornistra chłopca sfatygowane podręczniki i cały ten bajzel, który w nim nosił. Jeśli się stawiał, dawała mu parę razy po głowie, a on wtedy tak śmiesznie kwiczał. A kiedy dzieci się z niego śmiały, mówiła: bardzo dobrze, bardzo dobrze! Widzieliście kiedy takiego brudasa? Takiego przygłupa? Powinni go wyrzucić ze szkoły, i tak tylko się włóczy i kradnie! A kiedy dzieci śmiały się jeszcze głośniej, pani Piskalová wpadała niemal w ekstazę: zaczynała dyszeć i charczeć, upojona własnym oburzeniem, bo czegoś takiego to ona jeszcze w życiu nie widziała, słowo daje, że nie widziała!!! Któregoś razu Martin nie wytrzymał i powiedział nauczycielce, co myśli. I naturalnie zaraz za to oberwał. Pani Piskalová uderzyła go w twarz i wpisała uwagę do dzienniczka. Skończyło się tak, że klasa śmiała się i z niego, i z Tondy Gony, któremu zresztą ulżyło, że chociaż na chwilę ktoś go zastąpił pod pręgierzem. Martin znów był sam. Ale i wtedy powiedział sobie: oni już tacy są.
Że tak się działo tam, w szkole – w porządku. Ale tu, w kuchni? Naraz zobaczył ojca i braci jakby z oddali. Unosili się w żółtym świetle niczym jakieś dziwaczne ryby. Jedli i rozmawiali – z pełnymi ustami i strasznie głośno. Mówili coś o polityce i o jakimś człowieku, który spalił się w akcie protestu przeciwko inwazji wojsk radzieckich. Wrzeszczeli jak opętani: bracia przekrzykiwali się dźwięcznymi głosami młodych mężczyzn, ale jeszcze głośniej od nich grzmiał ojciec. Tylko Marta, matka, siedziała jak gdyby w tle całej tej sceny i spojrzeniem szarozielonych oczu zdawała się mówić Martinowi… no właśnie, co? Może usiłowała mu wytłumaczyć, jak to jest, kiedy ktoś ma pożar w głowie i krzyczy: uratujcie mnie, a nikt go nie ratuje. Do dziś nie wie, co właściwie mówiła mu wtedy o życiu, które go czeka. Przemknął pomiędzy nimi, rzucił się na łóżko i wcisnął twarz w poduszkę, żeby nie patrzeć na tę pierwszą szczelinę, przez którą zaczęło się ulatniać jego poczucie bezpieczeństwa. Żeby nie krzyczeć: uratujcie mnie! Przecież w gruncie rzeczy nic takiego mu się nie stało. Ale co stało się im, że nagle zaczęli napawać go takim wstrętem? Może wszyscy powinniśmy się spalić – w akcie protestu przeciwko wojskom radzieckim, kolegom z klasy i paniom nauczycielkom.
Już w dorosłym życiu Martin nadal widywał Tondę Gonę, ale rozmawiali ze sobą tylko raz. Było to w restauracji Stalingrad, wśród osiedlowych chuliganów znanej jednak wyłącznie pod nazwą U Hitlera. Ta nieformalna zmiana szyldu jasno dowodziła, że choć nauczyciele historii robili, co mogli, by zataić przed uczniami jakiekolwiek paralele pomiędzy dwoma wodzami, ich wysiłki nie przyniosły żadnego rezultatu. Trudno powiedzieć, skąd chłopakom wziął się ten pomysł – może była to intuicja, a może zwykła sztubacka przekora, która, jak wiadomo, zaskakująco często potrafi odkryć prawdę. Tak czy inaczej, Martin Vrána i Tonda Gona spotkali się przy piwie U Hitlera i nigdzie indziej. Z Tondy zrobiło się potężne chłopisko: barczysty, o głowę wyższy od Martina, z rękami jak łopaty i czarnymi węglowymi obwódkami wokół oczu. Dziś mógłby zabić sadystkę Piskalovą jednym ciosem pięści, ale pani nauczycielka była już w bezpiecznej krainie niepamięci. Źli pedagodzy mają szczęście, że dzieci prędko uczą się spychać wspomnienia doznanych upokorzeń do najciemniejszych zakamarków swoich wnętrz. Nikt w dorosłym życiu nie wraca do szkoły, żeby sprać nauczycielkę z pierwszej klasy za wszystkie te szramy, które zrobiła mu na duszy. Nikt nie wyrówna nigdy rachunków z dewiantami z zacnego grona pedagogicznego. Są bezkarni, a jako tacy mogą jawnie szykanować dzieci, ich rodziców oraz przyzwoitych i sprawiedliwych nauczycieli – przysłowiowe ziarna pszenicy w kąkolu porastającym kolektywne pola. Jak ciężkie potrafi być szkolne życie w wiosce z wielkiej płyty, która choć ledwie wyrosła z podmiejskiego zagonu, już zdążyła się wypełnić przybyszami rozmaitej proweniencji, którzy przyjechali tu, do krainy hut, by dać się przetopić w nowych ludzi. Za karę, mówili nauczyciele, tu się wysyła za karę, skarżyli się pracownicy czarno-żółtego aparatu nadzoru, a przy tym to właśnie oni byli największą karą dla dzieci, które najzwyczajniej w świecie nie mogły mieszkać gdzie indziej. Ale wszystko to poszło już w zapomnienie, podobnie jak wielkie czyny batiuszki Stalina.
Kiedy Martin zapytał Tondę, czy jeszcze pamięta Piskalovą, młody górnik nie umiał odpowiedzieć. Myliła mu się z jedną blondyną, w późniejszych czasach ich młodości znaną z tego, że dawała każdemu na osiedlu. Ale to przecież była Pilonská, przypomniał mu Martin, Piskalová to nasza nauczycielka z pierwszej klasy!
– A tak… Chyba za dużo chleję – rzucił Tonda, najwyraźniej nie zamierzając powracać do dawnych czasów.
Martin przyjrzał się jego poszarzałej, jakby zaskorupiałej twarzy, którą upływ lat dziwnie upodobnił do fizjonomii człowieka pierwotnego z książki Łowcy mamutów, i na próżno usiłował odnaleźć tamto dzikie spojrzenie. Spojrzenie chłopaka, o którego nikt się nie troszczy, który włóczy się nie wiadomo gdzie i ma tylko to, co ukradnie, a przy tym ogląda świat oczyma małego poety, czekającego na coś, co nigdy się nie spełni. Powiódł wzrokiem po stojących wokół facetach, jak co dzień znieczulających się tu po szychcie. Włosy jeszcze mokre po niedawnym prysznicu, papierosy ściskane w dwóch palcach, piwa w dłoniach. Kiedy mieli po sześć lat, wszyscy byli otwarci jak okna wychodzące na niebo, mali mężczyźni, drobnymi rączkami łapiący się pierwszych uchwytów, dźwigni i innych zabawek – tak nowych, a tak prędko odchodzących do lamusa.
– A co tam w pracy, jak leci? – zapytał Martin.
– Jak to w kopalni – rzucił Tonda, po czym dopił piwo i wrócił do swoich kompanów, których zostawił tylko na chwilę, żeby zamienić parę słów z kolegą z podstawówki. Sam nie wiedział dlaczego. Nie zastanawiał się nad tym.
Za to Martin owszem. Zamówił jeszcze jedno piwo i powoli zanurzał się w strumieniu czasu. Szedł w górę jego koryta, aż znalazł się w klasie, gdzie na ścianie wisiał portret Antonína Novotnego i gdzie zobaczył nauczycielkę, która mówiła im, że skamieniałości powstały z wulkanicznej lawy zastygłej w skorupkach amonitów i innych pre-historycznych stworzeń. Pewnie były azbestowe, pomyślał, po czym przeniósł się do okresu, kiedy nad katedrą wisiał portret generała Ludvíka Svobody, a nauczycielka tłumaczyła uczniom, że wojska radzieckie przyjechały obronić Czechów przed samowolą praskiej hołoty. Wszystko to tak pulsowało czernią i żółcią, że miał ochotę zamknąć oczy. Tonda Gona z daleka przypominał skalny odpad wydobyty z kopalni. Taki szary kamienny facet, którego łokcie w tym nieznośnym żółtym świetle knajpy U Hitlera zdawały się wrastać w blat stołu.
Eva nie była wcale daleko. Kiedy zamknął oczy, widział ją w ciemności tuż przed sobą. Jej dziewczęce ciało wyrosło jak wiotka łodyżka na brzegu czarnego jeziora. Jasny koń, dziewczyna i nagi mężczyzna. Nieznana sceneria gdzieś na Szumawie. Taki obraz chciał teraz mieć – i rzeczywiście miał – pod zamkniętymi powiekami. Martin poczuł lekki dreszcz. Powinien jej to wszystko powiedzieć, ale zarazem wiedział, że byłby to błąd. Nie mógł zwierzać się dziewczynie jak kiedyś matce. To by było zupełnie bez sensu, a bezsens jest niebezpieczny, bezsens osacza nas z każdej strony, by w końcu nas stłamsić i zmiażdżyć – jeszcze zanim zdążymy dorosnąć. Teraz nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. Chciałby być tu tylko z Evą, trwać razem z nią w tym granicznym przesmyku pomiędzy czarno-żółtym światem a małym kościołem. Nie musiałaby nawet być prawdziwa, wystarczyłaby mu ta smukła łodyżka jej ciała. Martin wymazuje cały obraz: to nierealne, nieosiągalne. Wpija wzrok w barową ladę, w kłęby dymu, w płaty różowego mięsa. Tonda chwiejnym krokiem wraca z toalety i macha do kogoś po przyjacielsku. Dwie piersiaste kobiety przy stoliku obok wyglądają jak młoda Pilonská i stara Piskalová.
Jak udowodnił Zenon z Elei, wystrzelona z łuku strzała nie leci, tylko stoi, na każdym odcinku swej drogi zajmując określone miejsce w przestrzeni. A zatem nigdy nie doleci do celu, bo nie może jednocześnie poruszać się i pozostawać w spoczynku. Martin też nie może i dlatego wciąż tkwi w tamtej chwili, która, jak się zdaje, wypadła z ram czasu. Sterczy więc pod hałdą, bez koszuli, i czując ogarniające go mdłości, patrzy na rozciągającą się wokół pustkę, w której odtąd będzie musiał żyć. Oswojony świat jest mały, zajmuje akurat tyle miejsca, ile przestrzeń pomiędzy wyciągniętymi ramionami dwojga ludzi. Obcy świat jest ogromny. Rozpościera się wszędzie poza granicami tego pierwszego. Gdyby Martin nie rozstał się z Evą, prawdopodobnie nawet nie zauważyłby owego bezkresu. Nadal szedłby przed siebie, trzymając się bezpiecznego traktu niecierpliwie wyczekiwanych telefonów, wiadomości i namiętnych słów. Leciałby jak strzała, prosto w tarczę, albo i obok niej, nie mając pojęcia, że w gruncie rzeczy stoi w miejscu. Tymczasem zaś tkwił w próżni, trochę jak ptak, gdy zawisa nieruchomo w powietrzu. Wszystko było obce, ale prawdziwe. Rdza na szynach opuszczonej bocznicy, po której szedł do miasta, boisko do piłki nożnej, zielona budka, ogródki przed domkami robotników, wyrastające z czarnych grządek i osłonięte słoikami rachityczne rośliny, niebo z żółtozieloną smugą nad horyzontem. Jasna toń, a w niej barokowe draperie chmur, żelazne słupy, kominy, wieże i stado jerzyków, ciągnące chyba aż do Kapsztadu. Czarno-żółte pasy wyblakły. Cały obraz był czysty, jakby zdezynfekowany jego spojrzeniem. Spojrzeniem, z którym nagle mógł żyć, albo przynajmniej wydawało mu się, że może. Nie wiedział niczego, ale przeczuwał wszystko.
Dokąd miałby teraz wrócić? Dokąd będzie musiał wrócić? Na tory, po których mknie czarno-żółte życie, nowa swoboda, kościół – wielka rodzina wiernych, jego własna rodzina i ta, której jeszcze nie ma? Nie, tam nie będzie wracał. Tam będzie musiał dopiero pójść. Wracać będzie tutaj, do chwili, w której strzała trwa w bezruchu.
Eva go zostawiła; bał się tego od momentu, kiedy pierwszy raz trzymali się za ręce. Nagle znów jest przy nim. Jej usta, miękkie, lekko rozchylone, szukające w powietrzu pocałunku. Eva leżąca jak zdobycz u stóp łowcy, Eva otwierająca przed nim swoje ciało, usta Evy, szukające w powietrzu pocałunku kogoś innego. Trójkąt w fałdach sukienki, odsłonięte piersi, gest, którym odgarnia włosy. Martinie…, lekkie skinienie, ledwie zauważalne „tak”, delikatne wygięcie szyi, pochylenie głowy, ręka z wiotkim nadgarstkiem, a potem już nic. Wciąż ma jego koszulę. Co z nią zrobi, kiedy przyjdzie do domu? Wyrzuci ją po drodze do śmieci? A może wypierze, wyprasuje i włoży pomiędzy swoje bluzki?
Nadal jeszcze czuł ją przy sobie i w sobie, podobnie jak ludzie po amputacji jeszcze przez jakiś czas czują ponoć swoje ręce czy nogi. Aż po koniuszki palców. Została mu samotność – ta, którą mu dała, którą razem znaleźli. Evo, powtarzał, patrząc na krajobraz, który rozpościerał się przed nim w dal aż do czystych beskidzkich szczytów, błękitniejących ponad kłębami przemysłowego dymu. Tam już razem nie pójdziemy.
„Boże, ocal chociaż tygrysa syberyjskiego…”, powtarzał w myślach wers piosenki Vlastimila Třešňáka. Nie, nie był w stanie jej sobie teraz puścić. Kaseta tkwiła w kieszeni magnetofonu, jakby zaklinowała się w niej na dobre, jakby się z nią zrosła. Nie wyobrażał sobie, że mógłby tak po prostu nacisnąć guzik, wysunąć głowicę i uruchomić cały ten bezduszny mechanizm, wyżymający z kiepsko nagranej brązowej taśmy rozdzierającą rozpacz pieśniarza, który czyta w jego sercu i nazywa się tak samo jak tanie wino czereśniowe. Martin już znowu może je pić w parku z kolegami podczas długich leniwych wieczorów, które niewątpliwie wkrótce nadejdą, gotowe wypełnić się prostacką słodyczą lichego trunku. To naprawdę straszne, kiedy patrzysz na oświetlony promieniami słońca zakurzony magnetofon i nie masz odwagi go włączyć. Żebyś się czasem nie rozpłakał, mówisz sobie, żebyś się z tego żalu nie zesrał, powtarzasz i dla dodania sobie animuszu buńczucznie wysuwasz brodę. Dla kogo to robisz, Martinie, myślisz, że ktoś cię tu widzi? Samego w pustym domu, bo wszyscy poszli na wieczorne nabożeństwo. Dziś Zielone Świątki, miałeś iść razem z nimi, ale nie było na ciebie siły. Uparcie kłamałeś, że źle się czujesz, aż w końcu ojciec za namową matki pozwolił ci zostać. A twoja rzekoma choroba dopadła cię akurat w święto Zesłania Ducha Świętego, dzień, w którym nad głowami apostołów ukazały się ogniste języki.
Martin miał w głowie taki obraz. Może była to ikona, może dzieło któregoś z czeskich mistrzów gotyku, a może własna wizja – coś, co człowiek pamięta, choć nie wie, skąd mu się wzięło. Dwunastu starców w ciężkich i sztywnych szatach bez jednej fałdy, podobnych do desek albo drewnianych tarcz. A nad owymi dwunastoma tarczami twarze – wszystkie niemal takie same, wszystkie patrzą wprost na niego, choć w spojrzeniach każdej z nich daje się odczytać odmienne przesłanie. Oczy i usta nie są jednak niczym więcej niż otworami prowadzącymi do przepastnej głębiny. Aureole upodabniają ich trochę do kosmonautów: nad każdą unosi się najzupełniej namacalny ogienek – płomień zapalniczki, świetlna kropla. Starcy tworzą tak zwartą i jednolitą grupę, że nawet nie rozpoznasz wśród nich tego nowego, wyznaczonego na miejsce Judasza. Wstępujesz do ich kręgu jak dobry, szczęśliwie wybrany apostoł, by podczas święta Zesłania Ducha podobnie jak oni stać się nowym człowiekiem. Teraz dopiero zaczną się cuda: drewniane figury ożyją, będziecie razem pisać ewangelie i listy, zakładać pierwsze chrześcijańskie zgromadzenia w Europie i Azji Mniejszej. Poniesiesz radosną nowinę poganom z Północy i Południa. Tylko z owym płomieniem, iskrzącym się nad twoją głową niczym ogień świętego Eliasza, będziesz mógł zrobić krok we właściwym kierunku. Bez niego równie dobrze możesz się powiesić na osice jak Judasz albo zginąć jak tygrys syberyjski, za którym tak rozpaczliwie oręduje Třešňák.
Martin patrzył na płomyki znieruchomiałe nad głowami świętych i czuł, że z ogarniętych ekstazą figur emanuje niezwykły spokój – jakby strzała stale tkwiła w celu. Nie dąży do niego, nie miota się, po prostu jest – bo jest u Boga.
Tak oto Martin, dobry syn, nadrabiał swą nieobecność na zielonoświątkowym nabożeństwie, od którego wyłgał się jak ostatni bezbożnik. Powinien powiedzieć to wszystko Evie przez telefon, zwierzyć się matce, przyznać ojcu i braciom. Tymczasem zataił to przed wszystkimi. Zataił – ale właściwie co? Brednie o dwunastu kosmonautach. Wybiegł z domu. Zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Naraz uświadomił sobie, że pod łóżkiem wciąż jeszcze ma pudełko z figurkami Indian. Palił i czuł, że robi mu się ich żal. Strasznie żal. Szedł pomiędzy nowymi blokami. Na dachach wysokościowców żarzyły się światła ostrzegawcze. Nad miastem od czasu do czasu z hukiem przelatywał ponaddźwiękowy radziecki mig.