Kundle - Groniec Katarzyna - ebook + audiobook + książka

Kundle ebook i audiobook

Groniec Katarzyna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Brawurowy debiut literacki.

Miasto między Zabrzem a Rybnikiem. Niedaleko stąd do Toszka, niemieckiego Tost, z wielkim domem wariatów. W latach wojny był tam obóz jeniecki dla Anglików. Uwieczniają go co najmniej trzy książki. Jedną z nich napisał sir P.G. Wodehouse. Potem funkcjonowało więzienie NKWD. Trzy tysiące ofiar. Tego się z Kundli nie dowiemy. Minęło ćwierć wieku. Miasto jest wysypiskiem rozbitków. Niepełne rodziny, podwójne tożsamości, poharatane dusze. Śląscy autochtoni, przesiedleńcy z Kresów, Żydzi, Romowie, Niemcy. A nad tym wszystkim – instancja narracyjna, która widzi wszystko osobno. Bo scalić się tego nie da. To miejsce, gdzie pękła więź języka i świata, gdzie króluje niekonkluzywność, a w codzienności otwiera się egzystencjalna otchłań. Proza Groniec balansuje na skraju tej przepaści - zwykłej i niezwykłej zarazem - ze sprawnością literackiego ucha i języka, jakiej zazdrości się nie tylko debiutantom.   

Eliza Kącka

 

 

KATARZYNA GRONIEC o sobie:

Jestem piosenkarką. Urodziłam się w Zabrzu 22.02.1972. Nie podobało mi się, że w tej dacie jest tak dużo dwójek. Szybko zaczęłam mówić, ale nie chciało mi się chodzić. Żeby mnie sprowokować do wysiłku, zabierano mi zabawki i kładziono je trochę dalej niż na wyciągniecie ręki. Bawiłam się palcami. Piosenkarsko zadebiutowałam na komunii siostry, mając półtora roku. Ku ogólnej konsternacji - Mazurkiem Dąbrowskiego. Lubiłam pisać ale nienawidziłam dwójek i pytania: jak ktoś, kto tyle czyta, może walić tyle ortów? Postanowiłam komunikować się śpiewem. Po pięćdziesiątce nabrałam odwagi.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 25 min

Oceny
4,1 (134 oceny)
66
37
18
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jamaica88

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny debiut, poetycka, nieoczywista proza. polecam!
10
Mariachwalczewska21

Nie oderwiesz się od lektury

wsoaniala ksiazka. Katarzyna Groniec czytałam niesamowicie. polecam
10
Hezka

Nie oderwiesz się od lektury

Wyjątkowa, wymagająca skupienia
10
Joanna-Walasek

Całkiem niezła

Uwielbiam p. Katarzynę jak śpiewa. I ucieszyłam się na tę książkę. Ale niestety to wielkie rozczarowanie. Pomimo dobrych chęci, skupienia na tej opowieści mam wrażenie że to dalece gorsza wersja Dracha Twardocha i po prostu słaba literatura :(
00
AnnaLesko

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa pozycja. Zwłaszcza włączenie do książki gwary śląskiej wydaje się po lekturze wręcz niezbędne i równocześnie tak naturalne. Autorka jako lektorka to dodatkowa gwiazdka albo dwie do oceny. Każda postać opisana tak prawdziwie, że aż ciężko uwierzyć, że to debiut autorki. Polecam, dobrze spędzony czas!
00

Popularność




Mia­sto mię­dzy Za­brzem a Ryb­ni­kiem. Nie­da­leko stąd do Toszka, nie­miec­kiego Tost, z wiel­kim do­mem wa­ria­tów. W la­tach wojny był tam obóz je­niecki dla An­gli­ków. Uwiecz­niają go co naj­mniej trzy książki. Jedną z nich na­pi­sał sir P.G. Wo­de­ho­use. Po­tem funk­cjo­no­wało tam wię­zie­nie NKWD. Trzy ty­siące ofiar. Tego się z Kun­dli nie do­wiemy. Mi­nęło ćwierć wieku. Mia­sto jest wy­sy­pi­skiem roz­bit­ków. Nie­pełne ro­dziny, po­dwójne toż­sa­mo­ści, po­ha­ra­tane du­sze. Ślą­scy au­to­chtoni, prze­sie­dleńcy z Kre­sów, Ży­dzi, Ro­mo­wie, Niemcy. A nad tym wszyst­kim – in­stan­cja nar­ra­cyjna, która wi­dzi wszystko osobno. Bo sca­lić się tego nie da.

To miej­sce, gdzie pę­kła więź ję­zyka i świata, gdzie kró­luje nie­kon­klu­zyw­ność, a w co­dzien- no­ści otwiera się eg­zy­sten­cjalna ot­chłań.

Proza Gro­niec ba­lan­suje na skraju tej prze­pa­ści – zwy­kłej i nie­zwy­kłej za­ra­zem – ze spraw­no­ścią li­te­rac­kiego ucha i ję­zyka, ja­kiej za­zdro­ści się nie tylko de­biu­tan­tom.

Eliza Kącka

.

Do Bar­tło­mieja nie jest da­leko, spod lasu za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów. Droga jest pro­sta, od po­łowy lekko w dół, więc idący nią bez­wied­nie na­bie­rają pręd­ko­ści. Po­chy­leni, od­gięci, w desz­czu, w słońcu, z wia­trem, pod wiatr – idą. Naj­bar­dziej lu­bię tych cho­dzą­cych sa­mot­nie. Cho­dze­nie to ro­dzaj transu, w któ­rym tak się można za­pa­mię­tać i za­po­mnieć, że aż znik­nąć, roz­pły­nąć się w Ci­szy, na oka­mgnie­nie roz­myć w fa­lu­ją­cym po­wie­trzu. Nic dziw­nego, że wielu nie po­trafi ta­kiemu cho­dze­niu spro­stać. Do­prawdy żal mi tych, któ­rym nie­zbędne są dźwięki do uno­sze­nia się po­nad wła­sną mar­twotę. Ci nie­szczę­śnicy ni­gdy nie pojmą, że Ci­sza nie jest mar­twa. Od­wieczna Ci­sza jest żywa i tylko w Ci­szy kieł­kuje obiet­nica, że można się ro­dzić i umie­rać, i ro­dzić, i umie­rać, i tak w kółko, i tak spryt­nie, że nikt nie­po­żą­dany nie za­uważy po­ja­wia­nia się i zni­ka­nia, jak nie za­uważa się ty­ka­nia ze­gara, mi­kro­se­kun­do­wego upływu czasu, któ­rego prze­cież nie ma, a jed­nak jest, bo do­pro­wa­dza wszyst­kie stwo­rze­nia do gra­nicy, za którą prze­stają ist­nieć w tej le­d­wie przez sie­bie wy­pró­bo­wa­nej for­mie.

W stronę Bar­tło­mieja nie­mal przez całą drogę idzie się gładko, wła­ści­wie nie czu­jąc zmę­cze­nia, cho­ciaż sam Bar­tło­miej stoi na ła­god­nym wznie­sie­niu i ta już ostat­nia pro­sta do­maga się od piel­grzyma odro­biny wy­siłku. To do­sko­nałe po­ło­że­nie, po­maga Bar­tło­mie­jowi zbli­żać się do nieba mi­li­metr po mi­li­me­trze i z roku na rok co­raz bar­dziej smu­kleć. U stóp pa­górka, z któ­rego wy­ra­sta Bar­tło­miej, przy­kuc­nął Stary Bar­tło­miej. Wznie­siony jesz­cze w Pe­ters­dor­fie, czynny już tylko w pierw­szą nie­dzielę mie­siąca, przy­sa­dzi­sty i su­rowy, cy­nowy zimą i pia­skowy la­tem, lgnie do ziemi jak żaba przy­tu­lona do swo­jego ka­wałka świata. Za Sta­rym Bar­tło­mie­jem, lekko w głębi, stoi ci­chy Dom Za­kon­nic. By­wam tam nie tylko z Aszer, nie tylko wtedy, kiedy jedna z sióstr od świę­tej Ja­dwigi robi Aszer za­strzyk, bo Aszer cho­ruje na cho­robę kie­dyś groźną dla ży­cia. Na szczę­ście pan Fle­ming już zdą­żył się uro­dzić i na­wet umrzeć, a po­mię­dzy jed­nym a dru­gim wy­my­ślić pe­ni­cy­linę, więc idziemy do za­kon­nic na czter­na­stą. Nie idziemy ani do Sta­rego Bar­tło­mieja, ani do Bar­tło­mieja, tylko za­wie­szamy się gdzieś po­mię­dzy, a to jest z ja­kiejś przy­czyny dla Aszer nie­po­ko­jące.

Aszer składa się z ci­szy i z ty­ka­nia ze­gara, z ziem­nia­cza­nych obier­ków, z wody na kar­to­fle i z umie­ra­ją­cej kilka razy w roku Stefci Ru­dec­kiej, którą raz po raz za­bija mi­łość do or­dy­nata Mi­cho­row­skiego. Aszer składa się z pod­za­moj­skiej babki, która skoń­czyła pięć klas pod­sta­wówki i swoją mi­łość dzieli mię­dzy Aszer a Trę­do­watą. Która do go­tu­ją­cych się na obiad kar­to­fli, wsta­wia­nych gdzieś mię­dzy hej­na­łem a trze­cią po po­łu­dniu, roni łzy nad lo­sem bied­nej gu­wer­nantki, a do­tarł­szy do strony z na­pi­sem „ko­niec”, za­czyna hi­sto­rię me­za­liansu czy­tać od po­czątku, choć nie jest tak głu­pia, żeby my­śleć, że za któ­rymś ra­zem ta opo­wieść po­to­czy się ina­czej. Aszer składa się z dwóch wier­szy­ków: z „Je­dzie, je­dzie pan, pan na ko­niku sam, sam, a za pa­nem żyd, żyd na ko­niku hyp, hyp”, skan­do­wa­nego z babką pod­czas huś­ta­nia się na jej no­dze i wzbi­ja­nia w po­wie­trze na ostat­nie „hyp”, po to tylko żeby za chwilę stur­lać się z fil­co­wego kap­cia na twardy dy­wan w bor­dowe kwiaty, i z „Der Uhu, der Uhu, macht den Schna­bel auf und zu”, nu­co­nego od wiel­kiego dzwonu z matką albo jesz­cze rza­dziej z omom, matką matki, mię­dzy jed­nym a dru­gim baj­sem sznity z wusz­tym. Aszer składa się ze spo­licz­ko­wa­nej ręką jej matki pod­za­moj­skiej wsi, tej wsi, która za­cią­ga­jąc po ru­sku, co ja­kiś czas wy­stę­kuje cięż­kimi pier­siami jej babki „Szwabka” o matce Aszer. Aszer składa się z tej babki po­pi­ja­ją­cej ukrad­kiem le­kar­stwo na zgagę wyj­mo­wane zza wez­gło­wia tap­czanu po każ­dym wy­bi­ja­ją­cym go­dziny bim-bom ze ściany, do­póki pan­cerny ze­gar nie sta­nie na do­bre, i z ojca pi­ją­cego otwar­cie, bo kto nie pije, ten ka­puje.

Aszer składa się z ty­ka­nia ze­gara i z bez­dź­więcz­no­ści ukry­tej za tym ty­ka­niem, uroz­ma­ica­nej od czasu do czasu gru­cha­niem go­łę­bia, który dał nogę prze­flan­co­wa­nym zza Buga na Śląsk Je­zior­skim, po tym jak na wła­sne oczy zo­ba­czył, co się tam u nich wy­pra­wia z nu­triami, i od tej pory sra z wy­soka na nie­które koł­nie­rze i czapki. Aszer składa się z po­światy księ­ży­co­wej i od­le­głego szumu po­ciągu, ryt­micz­nie ko­ły­szą­cego ją do snu na prze­mian z mia­ro­wym od­de­chem śpią­cej obok sio­stry. Aszer składa się z płat­ków śniegu mie­nią­cych się w świe­tle la­tarni i z dłu­giej śli­zgawki mocno wy­glan­co­wa­nej re­lak­sami, po któ­rej Aszer śli­zga się bar­dzo ostroż­nie, bo z na­tury jest ostrożna. Aszer składa się z kry­sta­licz­nego dźwięku skost­nia­łych dzwon­ków i z za­kła­dów o kopa w dupę, że ka­pe­lo­nek nie do­koń­czy ko­lędy, bo z ko­lej­nych do­mów wy­cho­dzi co­raz więk­szym zyg­za­kiem, co nie jest dziwne przy ta­kich mro­zach.

Aszer składa się z zimy stu­le­cia, z gwał­tow­nych awan­tur, z lo­do­wa­tego mil­cze­nia matki i z Po­je­dziemy na łów, które uczy się grać na akor­de­onie pana Adama od mu­zyki. Aszer składa się ze świ­stu noża rzu­co­nego na oślep przez niemą dziew­czynę do po­mocy, po tym jak durne dzie­ciaki na migi po­ka­zały jej, że już nie­długo bę­dzie niań­czyć ba­chora, cho­ciaż wcale jesz­cze nie wi­dać, że jest w ciąży. Aszer składa się z pla­nów o Wiel­kiej Ci­szy i o zo­sta­niu ere­mitą ży­wią­cym się ko­rzon­kami, bo Aszer już wie, za­nim to na do­bre zro­zu­mie, że poza tę Ci­szę ni­gdy nie uda jej się wyjść.

Aszer składa się z do­brego sa­mo­po­czu­cia od rana do czter­na­stej i dużo gor­szego po czter­na­stej. Zwala to na go­dzinę trze­cią, o któ­rej my­ślała, że jej nie lubi bez przy­czyny, do­póki się nie oka­zało, że wła­śnie przed trze­cią matka wy­pchnęła ją na świat. Aszer upiera się, że przy­szła na świat przez pę­pek. Każda z roz­wa­ża­nych przez nią in­nych dróg, ja­kie może za­ofe­ro­wać ko­biece ciało, wy­daje się jej obrzy­dliwa. Aszer lubi, gdy wszystko to­czy się wolno i tak jak za­wsze, choć do­brze po­trafi uda­wać, że zmiany jej nie za­ska­kują.

Ale ja wy­wą­chuję strach w za­pa­chu jej na­pi­na­ją­cego się ciała, sły­szę przy­śpie­szone bi­cie serca, nie­mal wi­dzę, jak robi się skoczne i gwał­towne, za duże na Aszer. Jej nie­równy, płytki od­dech ściąga na sie­bie całą moją uwagę, za­nim jesz­cze otwo­rzymy furtkę do przy­bytku Bo­żych Słu­żeb­nic. Taki strach jak wtedy, kiedy oj­ciec wrzu­cił Aszer do wody na Wald­ba­dzie i przy­trzy­mał jedną ręką, bo chciał ją na­uczyć pły­wać tym sa­mym eks­pre­so­wym spo­so­bem co star­szą córkę, która już dawno prze­stała z nim cho­dzić na Le­śne Ką­pie­li­sko. Drugą rękę miał za­jętą, bo pa­lił sporta, ale po­tem, jak się oka­zało, że pa­pie­rosy są szko­dliwe i nie po­winny się na­zy­wać „Sport”, to już mu­siał pa­lić po­pu­larne.

U za­kon­nic pa­ru­jąca nie­po­ko­jem Aszer po­da­wała jed­nej z nich to­rebkę z za­strzy­kiem, zsu­wała tek­sasy i kła­dła się na brzu­chu na wą­skiej pry­czy. Tamta naj­pierw przez chwilę kle­pała ją po tyłku, żeby roz­luź­nić mię­śnie, a po­tem pa­ko­wała z im­pe­tem za grubą igłę w jej chudy pół­du­pek i sły­sząc, że chli­pie, nie­zmien­nie py­tała: „Aż tak bo­lało?”. A Aszer, cho­ciaż ze wszyst­kich swo­ich sił sta­rała się pła­kać bez­gło­śnie, nie po­tra­fiła sta­wić czoła na­pły­wa­ją­cej fali łkań ani po­wstrzy­mać żalu nad sobą i ode­rwa­niem od Ci­szy, którą tak pra­co­wi­cie na­bu­do­wała, idąc, do­dat­kowo, jakby w na­grodę za ten wy­si­łek, pięk­nie zwie­lo­krot­nio­nej Ci­szą Domu Za­kon­nic.

Za­kon­nice od świę­tej Ja­dwigi jeź­dziły na ro­we­rach. Pe­da­łu­jąc mo­zol­nie pod górę, po­ły­ski­wały w słońcu klam­rami san­da­łów wy­nu­rza­ją­cymi się jak nie­mrawe ro­baczki świę­to­jań­skie spod ich cięż­kich ha­bi­tów. To jedna, to druga bły­skała san­da­ło­wymi sprzącz­kami, jak bły­skał od czasu do czasu ośle­pia­ją­cym świa­tłem bla­szany ko­gut ob­ra­ca­jący się z wia­trem na da­chu ich Mil­czą­cego Domu. Jak bły­skał zło­tym zę­bem sak­so­fo­ni­sta z Mup­pe­tów na na­pi­sach koń­co­wych The Mup­pet Show. Jak bły­skał Mi­chaił, brat babki Aszer, który miesz­kał w ZSRR i wsta­wił so­bie już trzeci taki, żeby pod­kre­ślić, jak do­brze mu się żyje. Za to kiedy je­chały z górki, ich przy­gar­bione syl­wetki pro­sto­wały się, po­ły­skliwe za­pię­cia san­da­łów zni­kały pod prze­pastną czer­nią, a nie­bie­skie we­lony ło­po­tały na wie­trze, jak przy po­myśl­nych wia­trach ło­po­czą flagi po­wcią­gane na chude maszty. Jak za czter­dzie­ści lat Liza, wy­ta­tu­owana pra­wnuczka Mi­cha­iła, zdąży ło­pot­nąć przez okno skraw­kiem nie­bie­skiego z żół­tym, za­miast za­pier­da­lać do schronu za wszyst­kimi, za­nim Ru­scy zbom­bią jej miesz­ka­nie w pół­noc­nym Char­ko­wie ra­zem z nią, jej psem, flagą i kum­plem, który na go­rąco re­la­cjo­no­wał wojnę na Twit­te­rze.

Aszer mó­wiła, że faj­nie by­łoby po­pa­trzeć, jak któ­raś z za­kon­nic zjeż­dża, ale tak na­prawdę, na cito, na jej bia­łym skła­daku marki Ro­met. Mo­głaby przed samą To­szecką ode­rwać się od as­faltu i wzbić w po­wie­trze nad Świec­kim Ru­chem Mi­syj­nym „Epi­fa­nia”, prze­le­cieć nad pod­sta­wówką, ki­nem Gra­żyna i rzeczką Kłod­nicą, zro­bić kółko nad wię­zie­niem, sa­mo­cho­dówką i szkołą mu­zyczną, żeby gład­kim śli­zgiem wy­lą­do­wać na rynku, gdzie już cze­kałby na nią wi­wa­tu­jący tłum. W me­ta­lo­wym ko­szyku przy kie­row­nicy – Aszer upie­rała się, że po­winno być uro­czy­ście – wio­złaby mon­stran­cję. Mnie by roz­śmie­szyło, gdyby w ko­szyku sie­dział E.T., ale nie mogę tego na ra­zie po­wie­dzieć Aszer, bo E.T. ma wejść na ekrany do­piero za rok i pan John Alvin jesz­cze na­wet nie wy­my­ślił pla­katu.

Aszer za­py­tała, czy to prawda, że to­wa­rzy­szę nie tylko jej. – Tak – mó­wię. I czy Go­ryl też był moim to­wa­rzy­szem? – Tak – mó­wię. Czy stało się tak, jak się stało, dla­tego że Go­ryl mnie po­rzu­cił? – To bez zna­cze­nia – mó­wię – i tak by się do­ko­nało.

Go­ry­lowi nie da­wało się wy­tłu­ma­czyć, że nie do­sta­nie pu­stel­nika, bo niby skąd jego matka ma wziąć pie­nią­dze na akwa­rium. Na pewno ni­g­dzie o nim nie prze­czy­tał, bo le­d­wie sy­la­bi­zo­wał i nie miał w domu ani jed­nej książki. Skądś jed­nak wie­dział, że pu­stel­niki nie mają wła­snych sko­rup i dla­tego ukry­wają się w musz­lach po mar­twych mię­cza­kach, a po­tra­fią się tak wy­myśl­nie skrę­cić, że ła­two się w tych musz­lach miesz­czą. Go­ryl do­wie­dział się też, że jego pu­stel­nik ma na imię Cal­ci­nus, a na na­zwi­sko Ele­gans, że ma nóżki w nie­bie­skie pa­ski, że bę­dzie rósł i dla­tego po­trzebne mu będą co­raz więk­sze muszle. Więc włó­czył się po desz­czu, szu­ka­jąc śli­ma­ków. W prze­mo­czo­nych ju­nior­kach i w nad­dar­tym fo­lio­wym płasz­czu swo­jej matki wy­glą­dał jak Mistrz Yoda tro­piący nie­wi­dzialne pola ener­ge­tyczne, z któ­rych so­bie tylko zna­nym spo­so­bem za­czerp­nie tyle mocy, ile trzeba, żeby stać się Świe­tli­stym Ry­ce­rzem Je­dy­nego Pu­stel­nika, któ­rego nie miał.

Był ślicz­nym dziec­kiem, kiedy się uro­dził, i długo nie było wi­dać, że coś z nim jest nie tak. Ina­czej niż z An­to­siem, który miesz­kał pod la­sem i od razu było wi­dać, że ma do­wna, a mimo to każ­dej nie­dzieli cho­dził do ko­ścioła z ta­tu­siem pod rękę i umarł do­piero grubo po pięć­dzie­siątce, opła­ki­wany przez dwie ko­cha­jące go bez reszty sio­stry i bar­dzo już sta­rych ro­dzi­ców, zroz­pa­czo­nych, bo po tym dziecku już tylko pustka. Jakby nie do­strze­gali dwóch doj­rza­łych ko­biet, które do­ra­stały ra­zem z nim. Pew­nie dla­tego, że ni­gdy nie wy­peł­niały ich ży­cia tak szczel­nie, jak to ro­bił An­toś.

Inne sio­stry, bliź­niaczki Syl­wia i Sy­billa, które za­wsze mó­wiły rów­no­cze­śnie, ale ni­gdy to samo, miesz­ka­jące w fa­mi­loku, gdzie na par­te­rze w po­koju z kuch­nią miesz­kali ro­dzice Go­ryla z Go­ry­lem, prze­py­chały się, która bę­dzie pro­wa­dzić wó­zek pe­łen nie­mow­laka tam i z po­wro­tem, ale nie za da­leko, żeby matka Go­ryla mo­gła mieć je na oku, le­piąc kar­bi­na­dle z dużą ilo­ścią żymły, by wy­star­czyło jesz­cze na ju­tro. Go­ryla wszy­scy chcieli ca­ło­wać i przy­tu­lać, li­czyć jego małe pa­luszki, ro­bić mu „wa­rzyła myszka krupki” i grze­cho­tać ko­lo­ro­wymi pla­sti­ko­wymi ku­lecz­kami. Ale Go­ryl nie chciał. Z po­czątku tylko od­wra­cał bu­zię, a po­tem ko­pał. I mil­czał, jak gdyby słowa za­wie­szone w ete­rze prze­pły­wały przez niego, ale nie znaj­du­jąc żad­nego punktu za­cze­pie­nia, dry­fo­wały so­bie da­lej, spo­kojne, że lada mo­ment tra­fią na ja­kiś do­brze dzia­ła­jący od­bior­nik, który nie da im za­gi­nąć nie­wy­po­wie­dzia­nym.

O czym my­ślał Go­ryl, było dla wszyst­kich ta­jem­nicą, aż do sto je­de­na­stego dnia tego roku, w któ­rym Go­ryl miał iść do szkoły dla dzieci opóź­nio­nych w roz­woju. Tego dnia w Bar­ba­rze był za­wał i oj­ciec Go­ryla z sze­ścioma kam­ra­tami już ni­gdy nie wy­je­chali na po­wierzch­nię żywi. Wy­je­chało po czte­rech dniach jego mar­twe ciało i ode­brało Ci­szę Go­ry­lowi. W ko­ściele na po­grze­bie pod­czas pod­nie­sie­nia Go­ryl już nie mógł jej wy­trzy­mać i za­czął gul­go­tać jak in­dor, ry­czeć jak za­rzy­nana krowa, wyć i bić się pię­ściami w chu­dziut­kie ciałko jak King Kong. Z tą chwilą Ci­sza, która była jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką, stała się znie­na­wi­dzo­nym wro­giem. Od tej pory Go­ryl cią­gle coś do sie­bie mam­ro­tał. Na po­czątku mie­szał wszyst­kie wy­marłe ję­zyki świata, ale po­woli za­czął do­da­wać słowa, które roz­po­zna­wali ota­cza­jący go lu­dzie.

Matka Go­ryla mu­siała iść do ro­boty i Go­ryl zo­sta­wał sam. Ale na­uczył się no­sić klucz na wstążce i otwie­rać nim drzwi, nie za­pró­szać ognia, nie ba­wić się no­żem i nie ro­bić żad­nych in­nych głu­pot. Są­sie­dzi na­wet szep­tali, że to wy­gląda tak, jakby oj­ciec Go­ryla ofia­ro­wał się za syna i Mi­ło­sierny Pan od­dał dziecku ro­zum. Może nie cały, bo też ży­cie ojca Go­ryla nie było aż tak cenne, żeby od razu żą­dać ca­łego ro­zumu dla de­bila.

Do hilfki czę­sto przy­cho­dził ksiądz Dy­sorz z dzie­cia­kami z pod­sta­wówki, żeby po­grać w piłkę z opóź­nio­nymi, bo uwa­żał, że Stwórca mieszka wszę­dzie, a szcze­gól­nie w hilfce i w domu wa­ria­tów, który ksiądz Dy­sorz od­wie­dzał w każdy pierw­szy po­nie­dzia­łek mie­siąca. Oprócz tego, że chciał swo­ich pod­opiecz­nych na­uczyć mi­ło­sier­dzia, to prawdę mó­wiąc, nu­dziło go pro­wa­dze­nie ka­te­chez, więc kiedy tylko była piękna po­goda, za­bie­rał dzieci a to do sadu na jabłka, a to na ogni­sko, a to las sprzą­tać.

Jed­nego dnia, kiedy znów przy­szedł ze swo­imi uczniami ro­ze­grać mecz z hilfką, a Ze­nuś po­ło­żył się na środku bo­iska, bo nikt do niego nie ko­pał piłki, bo Ze­nuś ła­pał piłkę i z nią la­tał, lu­nął deszcz. Pa­nie z hilfki przy­bie­gły ra­to­wać swoje dzieci, ksiądz na­wo­ły­wał swoje, Ze­nuś wrzesz­czał, że nie pój­dzie, dwie dziew­czynki trzy­mały się za ręce i pisz­czały, inne dzieci upie­rały się, że będą grać w desz­czu, zro­bił się straszny har­mi­der i w tym ca­łym tu­mul­cie Go­ry­lowi wszystko się po­mie­szało i po­biegł za dziećmi księ­dza. Kiedy byli przy ko­ściele, obe­rwało chmurę i ksiądz Dy­sorz za­gar­nął wszyst­kich do środka. Po­sa­dził w ław­kach, gdzie od­mó­wili chó­rem Oj­cze nasz i Zdro­waś, Ma­ryjo, i po krót­kim na­my­śle, co by tu te­raz da­lej z nimi ro­bić, za­czął opo­wia­dać o świę­tym Je­rzym, bo aku­rat były imie­niny Je­rzego i ksiądz Dy­sorz miał w kie­szeni ob­razki z jego wi­ze­run­kiem, jak na bia­łym ru­maku prze­bija serce smoka lancą, zwaną Asca­lo­nem.

– Jak wie­cie – mó­wił ksiądz Dy­sorz – żeby się uro­dzić, każdy po­trze­buje mieć ma­mu­się i ta­tu­sia. I święty Je­rzy też ich miał.

Go­ryl za­krę­cił się nie­spo­koj­nie, a ksiądz Dy­sorz po­ło­żył ob­ra­zek z wi­ze­run­kiem świę­tego na ławce przed ru­do­włosą dziew­czynką.

– Ta­tuś świę­tego Je­rzego był żoł­nie­rzem rzym­skim i wal­czył na róż­nych woj­nach, i jak to żoł­nierz, na jed­nej z nich zgi­nął. Wtedy święty Je­rzy zo­stał sam z ma­mu­sią.

Go­ryl wes­tchnął, a ksiądz Dy­sorz po­dał ob­ra­zek ko­le­żance Ru­dej.

– Ma­mu­sia świę­tego Je­rzego czuła się w Per­sji tro­chę obco bez męża, bo była Ży­dówką z Lyddy, i po­sta­no­wiła wró­cić do swo­ich. Spa­ko­wała wa­lizki i po­je­chali. Wtedy nie było po­cią­gów, więc tro­chę to po­trwało. Kiedy święty Je­rzy pod­rósł, po­sta­no­wił, że też bę­dzie żoł­nie­rzem, jak jego tata, i wstą­pił do rzym­skiej ar­mii. Ale Rzy­mia­nie w tam­tych cza­sach prze­śla­do­wali chrze­ści­jan, a on był chrze­ści­ja­ni­nem i po­wie­dział, że co to, to nie, on tego ro­bić nie bę­dzie, choć wie­dział, że za nie­wy­ko­na­nie roz­kazu i przy­zna­nie się do wiary grożą mu straszne tor­tury i śmierć.

Go­ryl za­gul­go­tał ci­cho, a ksiądz Dy­sorz roz­da­wał ko­lejne ob­razki.

– Tak też się stało. – Ksiądz Dy­sorz prze­łknął ziew­nię­cie. – Rzy­mia­nie tor­tu­ro­wali świę­tego Je­rzego przez sie­dem lat. – Rzu­cił okiem na ze­ga­rek. – Sie­dem lat... ła­mali ko­łem go... i w ogóle go ła­mali... – Wy­cią­gnął z kie­szeni chu­s­teczkę. – Przy­bi­jali gwoź­dziami. – Wy­smar­kał się, bo mu cie­kło z nosa od na­głej zmiany tem­pe­ra­tur. – Przy­bi­jali gwoź­dziami... jak Pana Je­zusa. Po­le­wali lo­do­watą wodą. – Scho­wał chu­s­teczkę z po­wro­tem do kie­szeni. – I roz­ry­wali mu członki.

Go­ryl zro­bił się czer­wony, a ko­le­żanka Ru­dej z pierw­szej ławki pi­snęła ża­ło­śnie.

– Roz­ry­wali mu członki... – Znowu zer­k­nął na ze­ga­rek. – Miaż­dżyli ręce i nogi, przy­pa­lali żyw­cem, cięli no­żem, ob­dzie­rali ze skóry, wy­ry­wali pa­znok­cie, wa­lili pał­kami, roz­cią­gali... – Ksiądz Dy­sorz za­pa­trzył się w ko­lo­rowy wi­traż. – I zgnia­tali... i roz­cią­gali... i zgnia­tali... – Rę­ka­wem su­tanny prze­tarł ławkę, na którą na­ka­pała woda z mo­krego tor­ni­stra. – I roz­cią­gali... I tak w kółko, i w kółko, i w kółko... Tak że tak... Już wam nie będę opo­wia­dał, co tam się jesz­cze da­lej działo... A na ko­niec ścięli mu głowę. Mie­czem. I ra­czej nie li­to­ści­wie na­ostrzo­nym raz go ciach­nęli, tylko ja­kimś tę­pym go rżnęli. A święty Je­rzy twardy był, wiary się nie wy­rzekł i chrze­ści­ja­nie uznali Je­rzego za swo­jego wiel­kiego mę­czen­nika i naj­bar­dziej wo­jow­ni­czego świę­tego. I po­wiem wam jesz­cze, że wielu wa­lecz­nych przy­wód­ców wy­bie­rało go na swo­jego pa­trona. Na­wet książę Dra­cula z Tran­syl­wa­nii w Ru­mu­nii go wy­brał. Tak że tak. To by było tyle. Ko­niec.

– Pro­sze ksiyn­dza, Go­ryl za nami przi­szoł – po­in­for­mo­wał chło­piec bez gór­nej je­dynki.

Ksiądz Dy­sorz wes­tchnął i po­wie­dział, że chyba wi­dzi i że od­pro­wa­dzi Go­ryla, jak prze­sta­nie pa­dać.

– Ale Go­ryla nie trza od­pro­wa­dzać, Go­ryl som łazi. Go­ryl, som ła­zisz, niy?

– So­oooom ła­aaaaża­aaaa! – Go­ryl uśmiech­nął się sze­roko.

– Mosz klucz do dom, jakby co? – za­py­tał Szczer­baty.

– Mo­oooosz! – Go­ryl za­brzę­czał roz­ra­do­wany.

– A smok? – Ruda nie kryła znie­cier­pli­wie­nia.

– Smok to już jest tylko le­genda – po­wie­dział ksiądz Dy­sorz, zwra­ca­jąc się do Za­smar­ka­nej – ma wy­miar sym­bo­liczny, a was chyba in­te­re­suje bar­dziej prawda?

– Mnie aku­rat bar­dziej smoki in­te­re­sują – od­po­wie­działa Ruda, pa­trząc z obrzy­dze­niem na Za­smar­kaną, która wła­śnie roz­ma­zała rę­ka­wem zie­lon­ka­wego gluta na brud­nym po­liczku.

Ksiądz Dy­sorz już otwar­cie spoj­rzał na ze­ga­rek i na­wet pod­niósł go do ucha, żeby spraw­dzić, czy w ogóle cho­dzi. Wes­tchnął i po­szedł zo­ba­czyć, czy już może prze­szedł ten naj­więk­szy deszcz, ale nie prze­szedł, więc wró­cił, znowu wes­tchnął i za­czął opo­wia­dać.

Le­genda o świę­tym Je­rzym we­dług księ­dza Dy­so­rza