Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Brawurowy debiut literacki.
Miasto między Zabrzem a Rybnikiem. Niedaleko stąd do Toszka, niemieckiego Tost, z wielkim domem wariatów. W latach wojny był tam obóz jeniecki dla Anglików. Uwieczniają go co najmniej trzy książki. Jedną z nich napisał sir P.G. Wodehouse. Potem funkcjonowało więzienie NKWD. Trzy tysiące ofiar. Tego się z Kundli nie dowiemy. Minęło ćwierć wieku. Miasto jest wysypiskiem rozbitków. Niepełne rodziny, podwójne tożsamości, poharatane dusze. Śląscy autochtoni, przesiedleńcy z Kresów, Żydzi, Romowie, Niemcy. A nad tym wszystkim – instancja narracyjna, która widzi wszystko osobno. Bo scalić się tego nie da. To miejsce, gdzie pękła więź języka i świata, gdzie króluje niekonkluzywność, a w codzienności otwiera się egzystencjalna otchłań. Proza Groniec balansuje na skraju tej przepaści - zwykłej i niezwykłej zarazem - ze sprawnością literackiego ucha i języka, jakiej zazdrości się nie tylko debiutantom.
Eliza Kącka
KATARZYNA GRONIEC o sobie:
Jestem piosenkarką. Urodziłam się w Zabrzu 22.02.1972. Nie podobało mi się, że w tej dacie jest tak dużo dwójek. Szybko zaczęłam mówić, ale nie chciało mi się chodzić. Żeby mnie sprowokować do wysiłku, zabierano mi zabawki i kładziono je trochę dalej niż na wyciągniecie ręki. Bawiłam się palcami. Piosenkarsko zadebiutowałam na komunii siostry, mając półtora roku. Ku ogólnej konsternacji - Mazurkiem Dąbrowskiego. Lubiłam pisać ale nienawidziłam dwójek i pytania: jak ktoś, kto tyle czyta, może walić tyle ortów? Postanowiłam komunikować się śpiewem. Po pięćdziesiątce nabrałam odwagi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 25 min
Miasto między Zabrzem a Rybnikiem. Niedaleko stąd do Toszka, niemieckiego Tost, z wielkim domem wariatów. W latach wojny był tam obóz jeniecki dla Anglików. Uwieczniają go co najmniej trzy książki. Jedną z nich napisał sir P.G. Wodehouse. Potem funkcjonowało tam więzienie NKWD. Trzy tysiące ofiar. Tego się z Kundli nie dowiemy. Minęło ćwierć wieku. Miasto jest wysypiskiem rozbitków. Niepełne rodziny, podwójne tożsamości, poharatane dusze. Śląscy autochtoni, przesiedleńcy z Kresów, Żydzi, Romowie, Niemcy. A nad tym wszystkim – instancja narracyjna, która widzi wszystko osobno. Bo scalić się tego nie da.
To miejsce, gdzie pękła więź języka i świata, gdzie króluje niekonkluzywność, a w codzien- ności otwiera się egzystencjalna otchłań.
Proza Groniec balansuje na skraju tej przepaści – zwykłej i niezwykłej zarazem – ze sprawnością literackiego ucha i języka, jakiej zazdrości się nie tylko debiutantom.
Eliza Kącka
Do Bartłomieja nie jest daleko, spod lasu zaledwie kilka kilometrów. Droga jest prosta, od połowy lekko w dół, więc idący nią bezwiednie nabierają prędkości. Pochyleni, odgięci, w deszczu, w słońcu, z wiatrem, pod wiatr – idą. Najbardziej lubię tych chodzących samotnie. Chodzenie to rodzaj transu, w którym tak się można zapamiętać i zapomnieć, że aż zniknąć, rozpłynąć się w Ciszy, na okamgnienie rozmyć w falującym powietrzu. Nic dziwnego, że wielu nie potrafi takiemu chodzeniu sprostać. Doprawdy żal mi tych, którym niezbędne są dźwięki do unoszenia się ponad własną martwotę. Ci nieszczęśnicy nigdy nie pojmą, że Cisza nie jest martwa. Odwieczna Cisza jest żywa i tylko w Ciszy kiełkuje obietnica, że można się rodzić i umierać, i rodzić, i umierać, i tak w kółko, i tak sprytnie, że nikt niepożądany nie zauważy pojawiania się i znikania, jak nie zauważa się tykania zegara, mikrosekundowego upływu czasu, którego przecież nie ma, a jednak jest, bo doprowadza wszystkie stworzenia do granicy, za którą przestają istnieć w tej ledwie przez siebie wypróbowanej formie.
W stronę Bartłomieja niemal przez całą drogę idzie się gładko, właściwie nie czując zmęczenia, chociaż sam Bartłomiej stoi na łagodnym wzniesieniu i ta już ostatnia prosta domaga się od pielgrzyma odrobiny wysiłku. To doskonałe położenie, pomaga Bartłomiejowi zbliżać się do nieba milimetr po milimetrze i z roku na rok coraz bardziej smukleć. U stóp pagórka, z którego wyrasta Bartłomiej, przykucnął Stary Bartłomiej. Wzniesiony jeszcze w Petersdorfie, czynny już tylko w pierwszą niedzielę miesiąca, przysadzisty i surowy, cynowy zimą i piaskowy latem, lgnie do ziemi jak żaba przytulona do swojego kawałka świata. Za Starym Bartłomiejem, lekko w głębi, stoi cichy Dom Zakonnic. Bywam tam nie tylko z Aszer, nie tylko wtedy, kiedy jedna z sióstr od świętej Jadwigi robi Aszer zastrzyk, bo Aszer choruje na chorobę kiedyś groźną dla życia. Na szczęście pan Fleming już zdążył się urodzić i nawet umrzeć, a pomiędzy jednym a drugim wymyślić penicylinę, więc idziemy do zakonnic na czternastą. Nie idziemy ani do Starego Bartłomieja, ani do Bartłomieja, tylko zawieszamy się gdzieś pomiędzy, a to jest z jakiejś przyczyny dla Aszer niepokojące.
Aszer składa się z ciszy i z tykania zegara, z ziemniaczanych obierków, z wody na kartofle i z umierającej kilka razy w roku Stefci Rudeckiej, którą raz po raz zabija miłość do ordynata Michorowskiego. Aszer składa się z podzamojskiej babki, która skończyła pięć klas podstawówki i swoją miłość dzieli między Aszer a Trędowatą. Która do gotujących się na obiad kartofli, wstawianych gdzieś między hejnałem a trzecią po południu, roni łzy nad losem biednej guwernantki, a dotarłszy do strony z napisem „koniec”, zaczyna historię mezaliansu czytać od początku, choć nie jest tak głupia, żeby myśleć, że za którymś razem ta opowieść potoczy się inaczej. Aszer składa się z dwóch wierszyków: z „Jedzie, jedzie pan, pan na koniku sam, sam, a za panem żyd, żyd na koniku hyp, hyp”, skandowanego z babką podczas huśtania się na jej nodze i wzbijania w powietrze na ostatnie „hyp”, po to tylko żeby za chwilę sturlać się z filcowego kapcia na twardy dywan w bordowe kwiaty, i z „Der Uhu, der Uhu, macht den Schnabel auf und zu”, nuconego od wielkiego dzwonu z matką albo jeszcze rzadziej z omom, matką matki, między jednym a drugim bajsem sznity z wusztym. Aszer składa się ze spoliczkowanej ręką jej matki podzamojskiej wsi, tej wsi, która zaciągając po rusku, co jakiś czas wystękuje ciężkimi piersiami jej babki „Szwabka” o matce Aszer. Aszer składa się z tej babki popijającej ukradkiem lekarstwo na zgagę wyjmowane zza wezgłowia tapczanu po każdym wybijającym godziny bim-bom ze ściany, dopóki pancerny zegar nie stanie na dobre, i z ojca pijącego otwarcie, bo kto nie pije, ten kapuje.
Aszer składa się z tykania zegara i z bezdźwięczności ukrytej za tym tykaniem, urozmaicanej od czasu do czasu gruchaniem gołębia, który dał nogę przeflancowanym zza Buga na Śląsk Jeziorskim, po tym jak na własne oczy zobaczył, co się tam u nich wyprawia z nutriami, i od tej pory sra z wysoka na niektóre kołnierze i czapki. Aszer składa się z poświaty księżycowej i odległego szumu pociągu, rytmicznie kołyszącego ją do snu na przemian z miarowym oddechem śpiącej obok siostry. Aszer składa się z płatków śniegu mieniących się w świetle latarni i z długiej ślizgawki mocno wyglancowanej relaksami, po której Aszer ślizga się bardzo ostrożnie, bo z natury jest ostrożna. Aszer składa się z krystalicznego dźwięku skostniałych dzwonków i z zakładów o kopa w dupę, że kapelonek nie dokończy kolędy, bo z kolejnych domów wychodzi coraz większym zygzakiem, co nie jest dziwne przy takich mrozach.
Aszer składa się z zimy stulecia, z gwałtownych awantur, z lodowatego milczenia matki i z Pojedziemy na łów, które uczy się grać na akordeonie pana Adama od muzyki. Aszer składa się ze świstu noża rzuconego na oślep przez niemą dziewczynę do pomocy, po tym jak durne dzieciaki na migi pokazały jej, że już niedługo będzie niańczyć bachora, chociaż wcale jeszcze nie widać, że jest w ciąży. Aszer składa się z planów o Wielkiej Ciszy i o zostaniu eremitą żywiącym się korzonkami, bo Aszer już wie, zanim to na dobre zrozumie, że poza tę Ciszę nigdy nie uda jej się wyjść.
Aszer składa się z dobrego samopoczucia od rana do czternastej i dużo gorszego po czternastej. Zwala to na godzinę trzecią, o której myślała, że jej nie lubi bez przyczyny, dopóki się nie okazało, że właśnie przed trzecią matka wypchnęła ją na świat. Aszer upiera się, że przyszła na świat przez pępek. Każda z rozważanych przez nią innych dróg, jakie może zaoferować kobiece ciało, wydaje się jej obrzydliwa. Aszer lubi, gdy wszystko toczy się wolno i tak jak zawsze, choć dobrze potrafi udawać, że zmiany jej nie zaskakują.
Ale ja wywąchuję strach w zapachu jej napinającego się ciała, słyszę przyśpieszone bicie serca, niemal widzę, jak robi się skoczne i gwałtowne, za duże na Aszer. Jej nierówny, płytki oddech ściąga na siebie całą moją uwagę, zanim jeszcze otworzymy furtkę do przybytku Bożych Służebnic. Taki strach jak wtedy, kiedy ojciec wrzucił Aszer do wody na Waldbadzie i przytrzymał jedną ręką, bo chciał ją nauczyć pływać tym samym ekspresowym sposobem co starszą córkę, która już dawno przestała z nim chodzić na Leśne Kąpielisko. Drugą rękę miał zajętą, bo palił sporta, ale potem, jak się okazało, że papierosy są szkodliwe i nie powinny się nazywać „Sport”, to już musiał palić popularne.
U zakonnic parująca niepokojem Aszer podawała jednej z nich torebkę z zastrzykiem, zsuwała teksasy i kładła się na brzuchu na wąskiej pryczy. Tamta najpierw przez chwilę klepała ją po tyłku, żeby rozluźnić mięśnie, a potem pakowała z impetem za grubą igłę w jej chudy półdupek i słysząc, że chlipie, niezmiennie pytała: „Aż tak bolało?”. A Aszer, chociaż ze wszystkich swoich sił starała się płakać bezgłośnie, nie potrafiła stawić czoła napływającej fali łkań ani powstrzymać żalu nad sobą i oderwaniem od Ciszy, którą tak pracowicie nabudowała, idąc, dodatkowo, jakby w nagrodę za ten wysiłek, pięknie zwielokrotnionej Ciszą Domu Zakonnic.
Zakonnice od świętej Jadwigi jeździły na rowerach. Pedałując mozolnie pod górę, połyskiwały w słońcu klamrami sandałów wynurzającymi się jak niemrawe robaczki świętojańskie spod ich ciężkich habitów. To jedna, to druga błyskała sandałowymi sprzączkami, jak błyskał od czasu do czasu oślepiającym światłem blaszany kogut obracający się z wiatrem na dachu ich Milczącego Domu. Jak błyskał złotym zębem saksofonista z Muppetów na napisach końcowych The Muppet Show. Jak błyskał Michaił, brat babki Aszer, który mieszkał w ZSRR i wstawił sobie już trzeci taki, żeby podkreślić, jak dobrze mu się żyje. Za to kiedy jechały z górki, ich przygarbione sylwetki prostowały się, połyskliwe zapięcia sandałów znikały pod przepastną czernią, a niebieskie welony łopotały na wietrze, jak przy pomyślnych wiatrach łopoczą flagi powciągane na chude maszty. Jak za czterdzieści lat Liza, wytatuowana prawnuczka Michaiła, zdąży łopotnąć przez okno skrawkiem niebieskiego z żółtym, zamiast zapierdalać do schronu za wszystkimi, zanim Ruscy zbombią jej mieszkanie w północnym Charkowie razem z nią, jej psem, flagą i kumplem, który na gorąco relacjonował wojnę na Twitterze.
Aszer mówiła, że fajnie byłoby popatrzeć, jak któraś z zakonnic zjeżdża, ale tak naprawdę, na cito, na jej białym składaku marki Romet. Mogłaby przed samą Toszecką oderwać się od asfaltu i wzbić w powietrze nad Świeckim Ruchem Misyjnym „Epifania”, przelecieć nad podstawówką, kinem Grażyna i rzeczką Kłodnicą, zrobić kółko nad więzieniem, samochodówką i szkołą muzyczną, żeby gładkim ślizgiem wylądować na rynku, gdzie już czekałby na nią wiwatujący tłum. W metalowym koszyku przy kierownicy – Aszer upierała się, że powinno być uroczyście – wiozłaby monstrancję. Mnie by rozśmieszyło, gdyby w koszyku siedział E.T., ale nie mogę tego na razie powiedzieć Aszer, bo E.T. ma wejść na ekrany dopiero za rok i pan John Alvin jeszcze nawet nie wymyślił plakatu.
Aszer zapytała, czy to prawda, że towarzyszę nie tylko jej. – Tak – mówię. I czy Goryl też był moim towarzyszem? – Tak – mówię. Czy stało się tak, jak się stało, dlatego że Goryl mnie porzucił? – To bez znaczenia – mówię – i tak by się dokonało.
Gorylowi nie dawało się wytłumaczyć, że nie dostanie pustelnika, bo niby skąd jego matka ma wziąć pieniądze na akwarium. Na pewno nigdzie o nim nie przeczytał, bo ledwie sylabizował i nie miał w domu ani jednej książki. Skądś jednak wiedział, że pustelniki nie mają własnych skorup i dlatego ukrywają się w muszlach po martwych mięczakach, a potrafią się tak wymyślnie skręcić, że łatwo się w tych muszlach mieszczą. Goryl dowiedział się też, że jego pustelnik ma na imię Calcinus, a na nazwisko Elegans, że ma nóżki w niebieskie paski, że będzie rósł i dlatego potrzebne mu będą coraz większe muszle. Więc włóczył się po deszczu, szukając ślimaków. W przemoczonych juniorkach i w naddartym foliowym płaszczu swojej matki wyglądał jak Mistrz Yoda tropiący niewidzialne pola energetyczne, z których sobie tylko znanym sposobem zaczerpnie tyle mocy, ile trzeba, żeby stać się Świetlistym Rycerzem Jedynego Pustelnika, którego nie miał.
Był ślicznym dzieckiem, kiedy się urodził, i długo nie było widać, że coś z nim jest nie tak. Inaczej niż z Antosiem, który mieszkał pod lasem i od razu było widać, że ma downa, a mimo to każdej niedzieli chodził do kościoła z tatusiem pod rękę i umarł dopiero grubo po pięćdziesiątce, opłakiwany przez dwie kochające go bez reszty siostry i bardzo już starych rodziców, zrozpaczonych, bo po tym dziecku już tylko pustka. Jakby nie dostrzegali dwóch dojrzałych kobiet, które dorastały razem z nim. Pewnie dlatego, że nigdy nie wypełniały ich życia tak szczelnie, jak to robił Antoś.
Inne siostry, bliźniaczki Sylwia i Sybilla, które zawsze mówiły równocześnie, ale nigdy to samo, mieszkające w familoku, gdzie na parterze w pokoju z kuchnią mieszkali rodzice Goryla z Gorylem, przepychały się, która będzie prowadzić wózek pełen niemowlaka tam i z powrotem, ale nie za daleko, żeby matka Goryla mogła mieć je na oku, lepiąc karbinadle z dużą ilością żymły, by wystarczyło jeszcze na jutro. Goryla wszyscy chcieli całować i przytulać, liczyć jego małe paluszki, robić mu „warzyła myszka krupki” i grzechotać kolorowymi plastikowymi kuleczkami. Ale Goryl nie chciał. Z początku tylko odwracał buzię, a potem kopał. I milczał, jak gdyby słowa zawieszone w eterze przepływały przez niego, ale nie znajdując żadnego punktu zaczepienia, dryfowały sobie dalej, spokojne, że lada moment trafią na jakiś dobrze działający odbiornik, który nie da im zaginąć niewypowiedzianym.
O czym myślał Goryl, było dla wszystkich tajemnicą, aż do sto jedenastego dnia tego roku, w którym Goryl miał iść do szkoły dla dzieci opóźnionych w rozwoju. Tego dnia w Barbarze był zawał i ojciec Goryla z sześcioma kamratami już nigdy nie wyjechali na powierzchnię żywi. Wyjechało po czterech dniach jego martwe ciało i odebrało Ciszę Gorylowi. W kościele na pogrzebie podczas podniesienia Goryl już nie mógł jej wytrzymać i zaczął gulgotać jak indor, ryczeć jak zarzynana krowa, wyć i bić się pięściami w chudziutkie ciałko jak King Kong. Z tą chwilą Cisza, która była jego najlepszą przyjaciółką, stała się znienawidzonym wrogiem. Od tej pory Goryl ciągle coś do siebie mamrotał. Na początku mieszał wszystkie wymarłe języki świata, ale powoli zaczął dodawać słowa, które rozpoznawali otaczający go ludzie.
Matka Goryla musiała iść do roboty i Goryl zostawał sam. Ale nauczył się nosić klucz na wstążce i otwierać nim drzwi, nie zaprószać ognia, nie bawić się nożem i nie robić żadnych innych głupot. Sąsiedzi nawet szeptali, że to wygląda tak, jakby ojciec Goryla ofiarował się za syna i Miłosierny Pan oddał dziecku rozum. Może nie cały, bo też życie ojca Goryla nie było aż tak cenne, żeby od razu żądać całego rozumu dla debila.
Do hilfki często przychodził ksiądz Dysorz z dzieciakami z podstawówki, żeby pograć w piłkę z opóźnionymi, bo uważał, że Stwórca mieszka wszędzie, a szczególnie w hilfce i w domu wariatów, który ksiądz Dysorz odwiedzał w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca. Oprócz tego, że chciał swoich podopiecznych nauczyć miłosierdzia, to prawdę mówiąc, nudziło go prowadzenie katechez, więc kiedy tylko była piękna pogoda, zabierał dzieci a to do sadu na jabłka, a to na ognisko, a to las sprzątać.
Jednego dnia, kiedy znów przyszedł ze swoimi uczniami rozegrać mecz z hilfką, a Zenuś położył się na środku boiska, bo nikt do niego nie kopał piłki, bo Zenuś łapał piłkę i z nią latał, lunął deszcz. Panie z hilfki przybiegły ratować swoje dzieci, ksiądz nawoływał swoje, Zenuś wrzeszczał, że nie pójdzie, dwie dziewczynki trzymały się za ręce i piszczały, inne dzieci upierały się, że będą grać w deszczu, zrobił się straszny harmider i w tym całym tumulcie Gorylowi wszystko się pomieszało i pobiegł za dziećmi księdza. Kiedy byli przy kościele, oberwało chmurę i ksiądz Dysorz zagarnął wszystkich do środka. Posadził w ławkach, gdzie odmówili chórem Ojcze nasz i Zdrowaś, Maryjo, i po krótkim namyśle, co by tu teraz dalej z nimi robić, zaczął opowiadać o świętym Jerzym, bo akurat były imieniny Jerzego i ksiądz Dysorz miał w kieszeni obrazki z jego wizerunkiem, jak na białym rumaku przebija serce smoka lancą, zwaną Ascalonem.
– Jak wiecie – mówił ksiądz Dysorz – żeby się urodzić, każdy potrzebuje mieć mamusię i tatusia. I święty Jerzy też ich miał.
Goryl zakręcił się niespokojnie, a ksiądz Dysorz położył obrazek z wizerunkiem świętego na ławce przed rudowłosą dziewczynką.
– Tatuś świętego Jerzego był żołnierzem rzymskim i walczył na różnych wojnach, i jak to żołnierz, na jednej z nich zginął. Wtedy święty Jerzy został sam z mamusią.
Goryl westchnął, a ksiądz Dysorz podał obrazek koleżance Rudej.
– Mamusia świętego Jerzego czuła się w Persji trochę obco bez męża, bo była Żydówką z Lyddy, i postanowiła wrócić do swoich. Spakowała walizki i pojechali. Wtedy nie było pociągów, więc trochę to potrwało. Kiedy święty Jerzy podrósł, postanowił, że też będzie żołnierzem, jak jego tata, i wstąpił do rzymskiej armii. Ale Rzymianie w tamtych czasach prześladowali chrześcijan, a on był chrześcijaninem i powiedział, że co to, to nie, on tego robić nie będzie, choć wiedział, że za niewykonanie rozkazu i przyznanie się do wiary grożą mu straszne tortury i śmierć.
Goryl zagulgotał cicho, a ksiądz Dysorz rozdawał kolejne obrazki.
– Tak też się stało. – Ksiądz Dysorz przełknął ziewnięcie. – Rzymianie torturowali świętego Jerzego przez siedem lat. – Rzucił okiem na zegarek. – Siedem lat... łamali kołem go... i w ogóle go łamali... – Wyciągnął z kieszeni chusteczkę. – Przybijali gwoździami. – Wysmarkał się, bo mu ciekło z nosa od nagłej zmiany temperatur. – Przybijali gwoździami... jak Pana Jezusa. Polewali lodowatą wodą. – Schował chusteczkę z powrotem do kieszeni. – I rozrywali mu członki.
Goryl zrobił się czerwony, a koleżanka Rudej z pierwszej ławki pisnęła żałośnie.
– Rozrywali mu członki... – Znowu zerknął na zegarek. – Miażdżyli ręce i nogi, przypalali żywcem, cięli nożem, obdzierali ze skóry, wyrywali paznokcie, walili pałkami, rozciągali... – Ksiądz Dysorz zapatrzył się w kolorowy witraż. – I zgniatali... i rozciągali... i zgniatali... – Rękawem sutanny przetarł ławkę, na którą nakapała woda z mokrego tornistra. – I rozciągali... I tak w kółko, i w kółko, i w kółko... Tak że tak... Już wam nie będę opowiadał, co tam się jeszcze dalej działo... A na koniec ścięli mu głowę. Mieczem. I raczej nie litościwie naostrzonym raz go ciachnęli, tylko jakimś tępym go rżnęli. A święty Jerzy twardy był, wiary się nie wyrzekł i chrześcijanie uznali Jerzego za swojego wielkiego męczennika i najbardziej wojowniczego świętego. I powiem wam jeszcze, że wielu walecznych przywódców wybierało go na swojego patrona. Nawet książę Dracula z Transylwanii w Rumunii go wybrał. Tak że tak. To by było tyle. Koniec.
– Prosze ksiyndza, Goryl za nami prziszoł – poinformował chłopiec bez górnej jedynki.
Ksiądz Dysorz westchnął i powiedział, że chyba widzi i że odprowadzi Goryla, jak przestanie padać.
– Ale Goryla nie trza odprowadzać, Goryl som łazi. Goryl, som łazisz, niy?
– Sooooom łaaaaażaaaaa! – Goryl uśmiechnął się szeroko.
– Mosz klucz do dom, jakby co? – zapytał Szczerbaty.
– Mooooosz! – Goryl zabrzęczał rozradowany.
– A smok? – Ruda nie kryła zniecierpliwienia.
– Smok to już jest tylko legenda – powiedział ksiądz Dysorz, zwracając się do Zasmarkanej – ma wymiar symboliczny, a was chyba interesuje bardziej prawda?
– Mnie akurat bardziej smoki interesują – odpowiedziała Ruda, patrząc z obrzydzeniem na Zasmarkaną, która właśnie rozmazała rękawem zielonkawego gluta na brudnym policzku.
Ksiądz Dysorz już otwarcie spojrzał na zegarek i nawet podniósł go do ucha, żeby sprawdzić, czy w ogóle chodzi. Westchnął i poszedł zobaczyć, czy już może przeszedł ten największy deszcz, ale nie przeszedł, więc wrócił, znowu westchnął i zaczął opowiadać.
Legenda o świętym Jerzym według księdza Dysorza