Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.
W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.
Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pierwszy tegoroczny numer „Kwartalnika Artystycznego” otwiera długo oczekiwany fragment Nienazywalnego Samuela Becketta w brawurowej próbie przekładu Marka Kędzierskiego, tej dziwnej i wspaniałej powieści, od której powstania minęło siedemdziesiąt lat, będącej jedynym nieprzełożonym w całości na język polski tomem tzw. Trylogii.
Prezentujemy wiersze i esej Piotra Matywieckiego, wiersze Artura Szlosarka, Krzysztofa Siwczyka, Mirosława Dzienia i Michała Czoryckiego.
W 10. rocznicę śmierci Tadeusza Różewicza publikujemy głosy dziesięciorga poetek, poetów i pisarzy, przypominamy wiersze Poety i późne portrety wykonane przez Elżbietę Lempp.
Po zapisach paryskich, tym razem fragment czechosłowackiego Dziennika Jerzego Andrzejewskiego oraz szkic niżej podpisanego o Miazdze i dziennikach.
Stefana Chwina słyszymy w rozmowie, która odbyła się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Toruniu, mówiącego o tożsamości, regionie i Europie.
W Variach stałe cykle, omówienia książek, które zwróciły naszą szczególną uwagę i zachęta do Biblioteki „Kwartalnika Artystycznego”.
Zapraszamy!
Krzysztof Myszkowski
SAMUEL BECKETT[1]
Nienazywalne
fragment w przekładzie Marka Kędzierskiego
A w mojej głowie, którą zaczynam powoli lokalizować, tam na górze i lekko na prawo, pryskają iskry, by za chwilę bez życia rozbić się o ścianki przepierzenia. Czasami mówię sobie, że ja też, ja też jestem w głowie, ze strachu, wielki strach każe mi to mówić, no i pragnienie bezpieczeństwa, żeby z każdej strony otoczyła mnie masywna kość. Dodam, że to idiotyzm, dać się przestraszyć nie swoim wściekłym myślom, dać im poryć moje niebo wątłymi błyskami i osaczać mnie wrzaskiem, nic nieznaczącym. Ale wszystko po kolei, we właściwym czasie. A tu często wszystko jest snem, śpi, jak wtedy, kiedy faktycznie byłem Wormem, wszystko, z wyjątkiem tego głosu, który mnie wynaturzył, który nawet na chwilę nie ustaje, choć czasami staje się niewyraźny i słaby, jakby zamierał, jakby miał mnie porzucić. Ale to tylko chwila słabości, chyba że to robi umyślnie, żeby nauczyć mnie, co to jest nadzieja. Dziwne, że choć tak sfatygowany, a młodzieniaszek w nędzy, w którą oni mnie wprowadzili, wydaje mi się, że pamiętam, jak to było, kiedy byłem Wormem, zanim wydano mnie im na pożarcie. Dlatego kusi mnie, by powiedzieć, że chyba jednak jestem Wormem, kusi, by wierzyć, że on mógł przecież dojść do tego stanu, do którego i ja doszedłem. Ale to nie wyszło. Pewnie znajdą inny, mniej infantylny sposób, żeby zmusić mnie do przyznania, bądź udawania, że przyznaję, że jestem tym, którego imieniem mnie nazywają. A może odczekają, aż, z powodu wyczerpania i coraz mocniejszych razów, których mi nie szczędzą, zapomnę, wtedy uda im się wymazać tego, którego nie można doprowadzić do tego, do czego mnie teraz doprowadzili. Nie mówiąc o wczoraj, nie wspominając o jutrze. A jednak wydaje mi się, że pamiętam i że nigdy nie zapomnę, jakim byłem, kiedy byłem nim, zanim wszystko się pomieszało. No, ale to jest oczywiście niemożliwe, jako że Worm nie mógłby wiedzieć, jakim był, ani kim – i tak mam, według nich, rozumować. Wydaje mi się także, co jest jeszcze bardziej godne ubolewania, że mógłbym znowu stać się Wormem, jeżeli tylko zostawiłoby się mnie w spokoju. To naprawdę świetna metamorfoza. Zastanawiam się, czy dokądś to wszystko nas zaprowadzi. Gdyby tylko przestali mówić, niczego nie mówiąc, czekając, aż zatrzymają się na dobre. Niczego? Łatwo powiedzieć. Szybko się mówi. Nie mnie to osądzać. Za pomocą czego niby miałbym osądzać? To kolejna prowokacja. Chcą, bym zaczął się niecierpliwić, żebym, nagle nie mogąc się opanować, pośpieszył im z pomocą. Jakie to wszystko grubą nicią szyte. Czasami mówię sobie, oni mi mówią, Worm mówi, podmiot nie ma tu znaczenia, że tych, którzy chcą wepchnąć ten towar, jest kilku, czterech, pięciu. Jednym zastępem idą, ale pewnie gęsiego. To jednak chyba jeden brudny brutal dla zabawy udaje, że jest ich wielu, zmienia rejestr głosu, akcent, ton i treść bzdur, które opowiada. Chyba, że to mu przychodzi w sposób naturalny. Nagi, zardzewiały hak, owszem, może bym zaakceptował. Ale żadnych na nim smakołyków. Są jednak też dłuższe okresy milczenia i ciszy, z długimi odstępami, podczas których, już nic nie słysząc, już nic nie mówię. To znaczy, nadstawiwszy ucha, słyszę szept. Ale to nie do mnie, to wiadomości wymieniane między nimi, na nowo się zmawiają. Nie słyszę tego, co mówią, wiem tylko, że wciąż tam są, że nie skończyli, ze mną. Odeszli trochę dalej. Sekrety. A może to tylko jeden, jeden on, zasięga rady u siebie samego, mamrocząc, podgryzając wąsa, gotuje się na kolejną porcję idiotyzmów. Może podsłuchać coś pod drzwiami, jak tylko nastaje milczenie. O Boże, nieźle mnie urządzili. Choć to wszystko z nadzieją, że już nie będzie nikogo. Ale to nie jest chwila, by o tym opowiadać. Zgoda. A na co jest teraz chwila, by opowiadać? O Wormie, w końcu. Trzeba się cofnąć, aby zacząć, powrócić do jego źródeł, a potem kontynuując, postępować za nim, cierpliwie śledzić kolejne stadia rozwoju, wciąż mając na uwadze ukazanie fatalnej reakcji łańcuchowej, która przeobraziła go w to, czym ja teraz jestem. I wszystko to przekazać z diabelską brawurą. A potem wszystko notować, dzień za dniem, aż dam za wygraną. A na koniec pieśń dziękczynna wraz z tańcem w wykonaniu ofiary, która zawodzi i kwili. Mam nadzieję, że nie będzie komplikacji. Jako Mahood nie wiedziałbym, jak umrzeć. Jako Worm, czy dam radę się urodzić? Problem jest identyczny. Może to jednak nie ta sama postać, mimo wszystko? Przyszłość to rozstrzygnie, ma dobry temat. Ale trochę cofnijmy się, plecami do stoku, aby lepiej upaść na twarz. Trzeba by chyba powiedzieć coś na odwyrtkę. Gdyby jednak trzeba było powiedzieć wszystko, czegóż to nie trzeba powiedzieć! Do góry, na dół, nieważne, zacznijmy od ucha, jest dobre na wszystko. Wcześniej to była noc dziejów. Ale później, jaka świetlistość! No, w każdym razie wiem, na czym się skupić, na moich początkach, jako temacie konwersacji, rozumie się, tylko to się liczy. Począwszy od chwili, kiedy można powiedzieć: Ktoś, jakiś inny jest na drodze, wszystko idzie według planu. Może mam jeszcze przed sobą całe milenium. Nieistotne. Jest już w drodze. Wreszcie zaczynam rozgryzać to miejsce. Zastanawiam się, czy mógłbym się stąd ulotnić, przez podwaliny, któregoś ranka, wraz ze śniadankiem. Nie, nie ruszam się stąd, jeszcze nie mogę. Raz w głowie, raz w brzuchu, jakie to dziwne, raz wreszcie nigdzie, w niczym specjalnym. Może to przez dziurę Botally, może przetrwały przewód, tętni wciąż, wszystko wokół kurczy się i kołacze. Tak na przynętę. Czyżbym miał przyjaciela, pośród nich, co potrząsa smutno głową, nic nie mówiąc, no może od czasu do czasu tylko: już starczy, starczy. To może nie są początki, może to jeszcze przed jego początkami, chyba im na tym zależy. Chcą może mówić także o korzeniach. Ten czas, który biegnie, pędzi galopem, jest też tym, co sobie drzemał. A to milczenie, przeciw któremu ujadają, na próżno, i które pewnego dnia na nowo zapanuje, jest tym, co niegdyś. Ewentualnie nieco po drodze poobcierane, odarte. Zgoda, niech będzie, mnie, który jest w drodze, słowa dmą w żagle, z żaglem pełnym słów, jestem też owym niepojętym antenatem, przodkiem, o którym nic nie da się powiedzieć. Może jednak o nim jeszcze opowiem, i o tych czasach nieprzeniknionych, kiedy nim byłem, ja, pewnego dnia, kiedy oni zamilkną, na zawsze przekonani wreszcie, że nigdy się nie urodzę, ponieważ nigdy nie dałem się począć. Tak, może jeszcze o tym opowiem, o nim, przez chwilę, jakby w echu, co przedrzeźnia, zanim dołączę do niego, tego, którego nie wiedzieli, jak ode mnie odłączyć. Zresztą już słabną, to się wyczuwa. Choć to tylko wybieg, by wzbudzić we mnie entuzjazm, oszukańczy fortel jak to u nich w zwyczaju, po to, bym pod wpływem smutku przyjął ich warunki, chcąc pokoju za wszelką cenę. Ale ja przecież nie mogę już nic zrobić, co krok wciąż o tym zapominają. Nie mogę się radować, nie mogę się smucić, choćby mi tłumaczyli, jak to się robi, i w jakich okolicznościach, i tak nic nie zrozumiem. I na jakich warunkach? Nie wiem, czego chcą. Mówię o tym, ale tego nie wiem. Wydaję dźwięki, coraz lepiej, jak się wydaje. Jeżeli to im nie wystarcza, za mało im tego, ja nic nie poradzę. Jeśli mówię o głowie, mówiąc o sobie, to dlatego, że słyszę, że o tym mowa. Dość już jednak gadania wciąż, w kółko, o tym samym. Myślą, że któregoś dnia to się zmieni, to całkiem naturalne. Że któregoś dnia wepchnie mnie do tchawicy, albo w coś innego – przeniesie, umieści gdzieś indziej na drogach oddechowych, z pomysłem w głowie, że powstanie tam śliczniutki ropień, od którego zacznie się rozprzestrzeniać infekcja całego organizmu. Co pozwoliłoby mi radować się, jak każdemu człowiekowi, skoro udało się ustalić przyczynę. I w mgnieniu oka stałbym się siecią przetok transportujących ropę błogosławionej racjonalności. Och, gdybym tylko był z krwi i kości, czego zapewne sobie życzą, nie wiem, może i nie byłoby to takie głupie, ta ich drobna myśl, malutka idea. Mówią, że mam bóle, tak jak jakieś prawdziwe myślące mięso, ale niczego nie czuję, przykro mi. Jako Mahood, owszem, coś tam czułem, chwilami, ale jaki z tego oni mogliby mieć pożytek? Lepiej, żeby sobie poszukali czegoś innego. Czułem gąsior na szyi, muchy, trociny pod kikutami, derkę na czaszce, w momencie, kiedy mnie o tym informowano. Ale czy to jest życie, to, które ucieka, kiedy zmienia się temat. Nie widzę powodu, dlaczego by nie. Oni jednak musieli chyba osądzić, że nie. Zbyt są wymagający, za dużo sobie wyobrażają. Chcą, by mnie kark bolał, bolała szyja, niezaprzeczalny dowód ożywienia, kiedy się słucha o niebie. Chcą, bym miał rozum, wiedząc, że mnie kark nawala, że zżerają mnie muchy, a niebo niczego tu nie może zmienić. Niech mnie biczują bez ustanku, w nieskończoność, coraz mocniej, biorąc pod uwagę nawyk przyzwyczajenia, w końcu chyba z nadzieją, że zacznie się wydawać, że coś z życia zrozumiałem. Mogą nawet wtedy od czasu do czasu zrobić krótką pauzę dla wytchnienia, bez obawy, że przestanę wyć. Przecież uprzedzali mnie, nim się zaczęło. Trzeba wyć, rozumiesz, inaczej to niczego nie dowodzi. A kiedy będę złamany wyczerpaniem, już nic nie mogąc, kiedy nie mogąc już krzyczeć, z braku pożywienia, oni będą mieli prawo uznać mnie za zmarłego, z wszelkimi pozorami prawdziwości. I nie będę musiał już się poruszać, aby zasłużyć sobie na to, iż ze znużeniem poklepując się wzajemnie starymi, suchymi rękami, jakby chcąc strząsnąć z nich kurz, stwierdzą: On już się nie poruszy. To byłoby zbyt proste. Potrzeba tu nieba i nie wiem już czego, świateł, światłych ludzi, nadziei trzymiesięcznej, zabawy w pocieszanie, i czego tam jeszcze? Zamknijmy więc ten nawias, abyśmy mogli zadeklarować otwarcie, z lekkim sercem, otwarcie następnego. Dźwięki. Jak długo pozostawałem wyłącznie uchem? Odpowiedź: Dopóki już nie mogło to trwać dalej, zbyt piękne, w porównaniu z tym, co nastąpiło. Miliony różnych dźwięków, wciąż takich samych, powracających bez wytchnienia, nie trzeba więcej, by wyrosła wam głowa, najpierw pąk jeno, potem monstrualnie duża. Najpierw wyciszała, następnie wygaszała, kiedy przyszła kolej na oko, gorsza niż zło, cała skarbnica zła. I nie ma co tu uściślać i precyzować. Nie ma znaczenia z użyciem czego, pod warunkiem, że uda mi się powiedzieć, zanim stracę słuch: To jest głos, głos mówi do mnie. I pytać, zuchwale, czy nie mój. I stwierdzić, nieważne jak, że ja go nie mam. Dmuchając od zimnego do gorącego, w ciemno, od mrozu do wrzątku, z podobnym efektem. Taki jest punkt wyjścia, to człowiek, on już ruszył, oni mnie nie widzą, ale mnie słyszą, jak dyszę, pod nitami, nie wiedzą, że to nity trzymają mnie w całości. On wie, że to są słowa, nie wie, czy to nie jego, tak to się zaczyna, nikt nigdy się nie zatrzymał na tak dobrej drodze, zrobi z tych słów własne, myśląc, że jest sam, z dala od wszystkich, poza zasięgiem jakiegokolwiek głosu, i ujrzy światło dnia, o którym ciągle mu gadają. Tak, wiem, że to są słowa, był czas, kiedy nie wiedziałem, wciąż nie wiem, czy moje. Oni mogą więc nie tracić nadziei. Na ich miejscu wystarczałoby mi, że wiem to, co wiem, nie wymagałbym, żeby wiedzieć coś więcej o sobie niż to, że to, co słyszę, to nie niewinny i przemożny odgłos niemych rzeczy, zmuszonych do trwania, lecz strachliwa paplanina skazanych na milczenie. Miałbym litość, rozgrzeszyłbym się, nie paliłoby mi się, by robić z siebie własnego kata. Ale oni są równie, jeżeli nie bardziej, surowi niż wtedy, gdy robiłem z siebie Mahooda. Zamiast obniżyć dla mnie poprzeczkę. Przecież ja jeszcze nic nie powiedziałem. Schwytane przez jedno ucho, od razu wycieka mi przez usta, bądź przez drugie ucho ucieka, to też możliwe. Nie ma sensu mnożyć okazji do błędu. Dwa otwory, a ja pośrodku, lekko zaklinowany. Albo jeden otwór, wejście z wyjściem, przez które przepychają się słowa, jak mrówki, w pośpiechu, obojętnie, nic niewnoszące, niczego niewynoszące, za słabe, by odcisnąć po sobie ślad. Już nie powiem ja, już nie powiem nigdy, to zbyt głupie. Na jego miejsce będę wstawiał, za każdym razem, kiedy tylko je usłyszę, trzecią osobę, jeśli przyjdzie mi na myśl. Jeśli ich to bawi. I tak niczego to nie zmieni. Jestem tylko ja, ja, który nie jestem, tam, gdzie jestem. To słowa, mówi, że wie, że to są słowa. Ale jak on może to wiedzieć, on, który nigdy nie słyszał czegoś innego? Co za logika! Ale te światła, które gasną z sykiem. To prawda. No, a te inne rzeczy, mnóstwo innych rzeczy, do których, jak dotąd niestety, obfitość materii nie pozwalała czynić najmniejszych aluzji. Nasamprzód zajmijmy się przykładowo oddychaniem u delikwenta. Proszę, oddycha, teraz pozostanie mu już tylko się dusić. Klatka piersiowa wznosi się i opada, nadyma się i zapada, proces zużycia ruszył pełną parą, rozkład postępuje od góry w dół, niedługo zacznie toczyć nogi, niebawem delikwentowi przyjdzie tylko pełznąć. Nieprawda, on jeszcze nie oddycha, nigdy nie będzie oddychać. Więc co to tak świszczy, skąd ten odgłos jakby potajemnie wprawianego w ruch powietrza, przypominający oddech życia, tym, których zżera. To niedobry przykład. A te światła, które syczą, gasnąc? To raczej chyba wielki wybuch śmiechu w reakcji na orgię przestrachu i rozżalenia. Zalać go jasnością, a potem nagle wtrącić w mrok, może nie mogą się oprzeć takim żartom. Ale oni, odkąd tam są, wszędzie wkoło, mogli przecież wywiercić otwór, w tej ściance, i wlepiać weń oko, jeden po drugim. A te światła, to są te może, którymi go omiatają, od czasu do czasu, aby śledzić postęp przez niego czyniony. Kwestia świateł wymaga oddzielnego zbadania, tak jest intrygująca, że wypadałoby przyjrzeć się temu dłużej, w spokoju ducha, hmm, zostanie zbadana przy pierwszej nadarzającej się okazji, kiedy nie będzie już tak piliło, na spokojną głowę. Rezolucja numer dwadzieścia trzy. Jaki z tego wiosek? Że jedyny wydawany przez Worma dźwięk dobywa się z ust, które czkają, śmieją się, ssą, plują i bulgoczą na kilka sposobów. Słusznie! Nie zapominając o trenie uginającego się pod brzemieniem powietrza. On się uczy, to najważniejsze. Jeżeli później na ziemi rozpęta się burza, zatapiając w jednej chwili wolność opinii, będzie wiedział, od czego wraca, że koniec świata znowu nie jest tak blisko. Nie, w miejscu, w którym teraz jest, nie może się uczyć, głowa nie działa, nie więcej wie niż pierwszego dnia, on tylko słyszy i cierpi, nie rozumiejąc, to powinno być możliwe. Z ucha wyrosła mu głowa, aby już na dobre go rozzłościć, coś w tym rodzaju. Jest więc głowa, przyklejona do ucha, wypełniona wyłącznie gniewem, tylko to jest ważne, w tej chwili. To transformator, który, bez pomocy rozumu, zmienia hałas w gniew i przerażenie. Tylko tego trzeba, w tym momencie. Wprowadzaniem hałasu w zwoje zajmiemy się później, jak się go stamtąd wydostanie. Do czego więc w takich okolicznościach człowieczy głos? Czy nie lepiej wycie hieny albo kucie młotów? Odpowiedź: Żeby nie bał się zanadto, kiedy zobaczy, jak wykrzywiają się prawdziwe wargi. Oni mają na wszystko odpowiedź, we własnym gronie. I kochają mówić, wiedzą, że to najgorsza piła, dla niewtajemniczonego. Jest ich wielu, wszędzie wokół, może trzymają się za ręce, łańcuch bez końca, połączeni łańcuchem, mówią jeden po drugim, każdy po kolei. Krążą, poruszając się w nagłych podrygach, co sprawia, że słowo dochodzi zawsze z tej samej strony. Często jednak mówią jednocześnie, jeden przez drugiego, wszyscy mówią wszystko dokładnie w tym samym czasie, tak perfekcyjnie razem, że jakby jednym głosem, jednymi ustami, jakby ktoś nie wiedział, że tylko Bóg może być wszędzie, w jednym czasie. Ktoś owszem, ale nie Worm, który nic nie mówi, niczego nie wie, jeszcze teraz. Tak samo jeden po drugim po kolei korzystają z judasza, ci, co chcą. Kiedy jeden mówi, inny patrzy, pewnie ten, co ma za chwilę mówić, którego uwagi nie będą, w danym wypadku, odnosiły się do tego, co ewentualnie zobaczy, co zainteresuje go wystarczająco, aby uznał to za godne wzmianki, choćby pośrednio. Ale co sobie obiecują, tak czyniąc tyle czasu, z nadzieją na co? Trudno bowiem wierzyć, że nie ożywia ich jakaś nadzieja. No i jaka jest natura owej zmiany, której postęp chcą śledzić, wlepiając jedno oko w otwór, przymykając drugie? Nie przyświeca im cel pedagogiczny, to bez wątpienia. Nie idzie o to, by nauczyć go czegokolwiek, w tym momencie. Jedynym językiem, w jakim są zaprawieni, jest katechizm, tkliwy i obłudny, przy tym pełen żółci i jadu. Niech się poruszy, niech spróbuje sobie pójść, daleko od rozdzierającego hałasu, tylko tego żądają, w tym momencie. Dokądkolwiek pójdzie, skoro jest w centrum, pójdzie w ich kierunku. A więc jest w samym centrum, no proszę, wreszcie jakaś informacja o niesłychanej wadze, nieważne dla kogo lub do czego. Patrzą, żeby sprawdzić, czy się poruszył. Jest tylko bezkształtną masą, bez twarzy, na której malowałyby się całe dzieje udręki, lecz układ owej bezkształtnej masy zbitej w sobie i spiętej, zapewne też pełnej ekspresji, pozwala specjalistom odgadnąć, jakie są szanse zobaczenia niebawem, że podskoczy, albo że oddali się niepostrzeżenie, albo się wykrwawi, jak ktoś ugodzony na śmierć. W tej masie bezkształtnej tkwi oko, wymęczone, jak u konia, i wciąż otwarte, oni potrzebują oka, dojrzą w nim oko. Dokądkolwiek pójdzie, pójdzie w ich kierunku, ku ich triumfalnej pieśni, zaintonują ją w momencie, kiedy stwierdzą, że idzie, że jest w drodze, ku tej pieśni triumfalnej, lub ku ich nagłemu zamilknięciu, kiedy upewnią się, że jest w drodze, aby go upewnić, że dobrze uczynił, ruszając w drogę, albo w kierunku głosu, który nagle stanie się słabszy, jakby się oddalał, aby on myślał, że głos się zaczął oddalać, aby on się nie zatrzymał, na tak dobrej drodze, aby on myślał, że się oddala, gdy w rzeczywistości, jakiej rzeczywistości! się do nich zbliża, coraz bardziej. Nie, przecież on nie może niczego myśleć, o niczym sądzić, wszakże ciało, ten rodzaj mięsa bardzo się tu przyda, ono spróbuje pójść tam, gdzie panuje spokój, padnie i legnie tam, gdzie już nie będzie cierpiało, lub choćby mniej, albo już nie zdoła ruszyć dalej. Wtedy głos rozpocznie na nowo, najpierw słaby, ale coraz mniej, cichy, a potem coraz głośniejszy, z tej strony, ku której oni chcą, by on się oddalił, aby myślał, że ktoś go śledzi, i ruszył w ich kierunku. W ten sposób przywiodą go aż do ścianki, a nawet dokładnie do punktu, w którym wywiercili inne otwory, przez które będą mogli przeciągnąć swe łapska i go schwytać. Jakież to wszystko jest fizyczne. Jak tam dotrze, nie mogąc iść dalej, z powodu przeszkody, nie mogąc iść dalej w ogóle, nie mając potrzeby, by dalej iść, w tym momencie, z powodu wielkiego milczenia, olbrzymiej ciszy, jaka nastanie, on padnie, zakładając, że powstał, lecz przecież nawet płaz może paść, po długiej ucieczce, można tak powiedzieć, nie narażając się na zarzut nieprawidłowości. Padnie, w pierwszym rogu, po raz pierwszy tego doświadczy, pierwsze takie schronienie, podpora pionowa, wsparcie w pionie, które wesprze wsparcie naziemne. Tak jak ten, co czeka w zapomnieniu na omdlenie, naraz poczuje jakieś wsparcie, jakąś tarczę ochronną, już nie tylko ze strony jednego z sześciu boków, lecz dwóch, po raz pierwszy będąc wystawiony na niebezpieczeństwo tylko z czterech stron. Ale radości tej Worm zazna jedynie niejasno, będąc mniej niż zwierzęciem, nim przywróci się go do stanu, w jakim znajdował się na początku swej prehistorii. Później schwytają go i wprowadzą między swoich. Jeżeli bowiem mogli zrobić mały otwór na oko, a następnie większe otwory na swe ramiona, równie dobrze zrobią jeszcze większy, aby Worm mógł przedostać się, przecież nie musi być tak duży, z ciemności do światła. Po co jednak mówić o tym, co uczynią, jak tylko Worm zacznie się poruszać, żeby go między siebie wprowadzić, skoro Worm nie jest w stanie się poruszyć, nawet jeśli często ma na to ochotę, jeśli mówiąc o nim, można mówić o ochocie, a nie można, nie powinno się, no ale w ten sposób trzeba o nim mówić, jakby żył, jakby mógł rozumieć, nawet gdyby to było bezużyteczne, a to jest bezużyteczne. Zresztą ma szczęście, że nie może się ruszać, nawet jeśli z tego powodu cierpi, bo byłoby to podpisaniem wyroku życia, bo tym jest poruszanie się z miejsca, gdzie się jest – w poszukiwaniu odrobiny spokoju, odrobiny milczenia, jak za dawnych czasów. Ale może pewnego dnia się poruszy, w dniu, kiedy drobny wysiłek z wczesnego stadium, wielce słabowity, w nieskończoność ponawiany i powtarzany, stanie się wielkim wyczynem, na tyle silnym, żeby go stamtąd wyrwać, z miejsca, gdzie leży. Ale może któregoś dnia dadzą mu spokój, opuszczą ręce, zaczopują otwory, i sobie pójdą, gęsiego jak Indianie, zajmą się czymś bardziej opłacalnym. Ponieważ decyzja musi zapaść, języczek wagi musi wskazać na jedną lub drugą stronę. Nie, można tak spędzić życie, nie mogąc żyć, nie mogąc dawać życia, i umrzeć nadaremno, niczego nie uczyniwszy, nikim nie będąc. Dziwne, że sami nie pójdą do niego po niego, bo chyba mają dostęp do jego nory. Nie mają odwagi, nie dla nich powietrze, pośród którego leży, choć chcą, by pooddychał ich powietrzem. Mogliby poszczuć na niego psa i kazać mu go do nich zawlec. Żaden pies jednak by tam nie przeżył, choćby przez sekundę. Może zatem przy pomocy długiego kija zakończonego hakiem. Ale miejsce, w którym on leży, jest ogromne, jest od nich daleko, za daleko, by go dosięgnąć, nawet wyciorem. Ta mikroskopijna plama, sama w środku otchłani, to on. Proszę bardzo, wylądował teraz w otchłani. Wszystkiego spróbujemy. Trzeba wypróbować wszystkie opcje. Oni mówią, że go widzą, mówią, że to on. Mówią, że ich słyszy, a przecież nie wiedzą, może i słyszy, tak, słyszy, tylko to jest pewne, Worm słyszy, choć to nie jest odpowiednie słowo, ale niech będzie, musi być. Więc butnie na niego patrzą z góry, według najświeższych informacji, będzie musiał teraz się wdrapywać, aby do nich dotrzeć. Hmm, mogą się jeszcze zmienić, te informacje na gorąco. Stoki są łagodne, łagodnie się w nim z sobą spotykają, pod nim się płaszczą, to nie spotykanie, to nie żadna otchłań, nie długo to trwało, jeszcze moment, a zostanie wyniesiony na wzniesienie. Nie wiedzą, co powiedzieć, aby móc wierzyć, że istnieje, co jeszcze wymyślić, żeby się upewnić, nic nie widzą, widzą szarość, jak nieruchome dymy, jednolite, które go kryją, w których się znajduje, jeżeli ma gdzieś być, gdzieś się znajdować, w których przysięgliby, że się znajduje, do których kierują swe głosy, jeden po drugim, w nadziei, że go stamtąd wypędzą, że usłyszą, jak się rusza, na odległość ich bosaków, haków, kłów, chwytaka, i sprowadzą do domu, ocalonego. No ale dość już o nich, ich rola dobiegła końca, nie, jeszcze trochę, trzeba ich zatrzymać, jeszcze się przydadzą, zostawmy ich, jak się kręcą wokół, kierują swe krzyki, przez ten otwór, musi być chyba i otwór na krzyki. Ale czy właśnie ich słyszy? Czy są potrzebni naprawdę, by mógł ich słyszeć, oni i im pokrewne kukły? Odtąd już żadnych ustępstw, jak w prawach geometrii. Słyszy, i to wszystko, on, który jest sam, bez głosu, zagubiony w oparze dymu, bez ognia, nie szkodzi, dziwne piekło, bez palenia, niezaludnione, może to raj, może to światłość raju, i samotność, i ten głos pewnie błogoszczęśliwych, którzy wstawiają się, niewidzialni, za żywych, za zmarłych, wszystko możliwe. To nie jest ziemia, to tylko się liczy, to nie może być ziemia, to nie może być dziura w ziemi, zamieszkiwana jedynie przez Worma, albo przez innych, jeśli ktoś chce. Przycupnęli, jak on, niedaleko od niego, niemi, bezgłośni, niezachwiani, niewzruszeni, zaś ten głos, głos tych, którzy ich opłakują, im zazdroszczą, ich wzywają, zapominają, to by wyjaśniło brak logiki, wszystko jest możliwe. Tak, tym gorzej, wie, że to jest głos, nie wiadomo, skąd, w jaki sposób, nic nie wiadomo, nic z tego nie rozumie, rozumie trochę, prawie nic, to niezrozumiałe, ale tak musi być, tak lepiej, lepiej, by jakąś małą część rozumiał, prawie nic, jak pies, któremu rzucają wciąż te same odpadki, te same rozkazy, te same groźby, te same czułości, pieszczotliwe słowa. No więc to już załatwione. Chyba będzie można zamykać, kończyć. Ale oko, zostawmy mu to oko, żeby widział, owo wielkie oko dzikie, czarno-białe, wilgotne, aby płakać, aby weszło mu to w zwyczaj, nim wybierze się do Killarney. Co z nim robi, niczego nie robi, trzyma otwarte, oko pozostaje otwarte, to oko bez powieki, niepotrzebna powieka, tu, gdzie nic się nie dzieje, albo tak niewiele, gdyby był w stanie mrugać, mógłby przeoczyć jakieś jakże rzadkie tutaj zdarzenie, gdyby opuścił powieki, co dla takich typowe, pewnie by już go nie otworzył. Łzy cisną się do oka i z niego wypływają praktycznie bez przerwy, nie wiedzieć dlaczego, niczego się nie wie, czy z gniewu, czy ze smutku, tak już jest, to może głos sprawia, że ono płacze, z gniewu lub innej pasji, albo ponieważ musi, od czasu do czasu, widzieć coś, przed sobą, to może właśnie to, może on płacze, aby nie patrzeć, nie widzieć, chociaż trudno, jak się wydaje, przypisywać mu inicjatywę o takiej złożoności. Staje się ludzki, a to bestia!, przegra, jeśli przestanie uważać, ale za pomocą czego, jakim cudem miałby uważać i w jaki sposób miałby sobie wyrobić nawet najsłabszą ideę losu i postaci, w której chcą go uwikłać, z wszystkimi tymi ich uszami, oczyma, płaczem i rodzajem czaszki, gdzie wszystko może się zdarzyć. To jego siła, jego jedyna siła, to, że nic nie rozumie, że nie jest w stanie uważać, że nie rozumie, czego od niego chcą, że nie wie, że tam są, że niczego nie czuje, ale uwaga, przecież on czuje, on cierpi, ten dźwięk sprawia mu cierpienie, i wie, wie, że to głos, i rozumie, parę wyrażeń, od czasu do czasu jakieś intonacje, niedobrze to wygląda, niedobrze, no nie całkiem, tak mówią oni, nic o tym nie wiedząc, mówią to, bo tego sobie życzą, być może on niczego nie wie, może przez nic nie cierpi, zaś to oko to czysta fantazja. Słyszy, owszem, choć znowu to mówią oni, choć nie można zaprzeczać, lepiej temu nie zaprzeczać, Worm słyszy, tyle tylko można potwierdzić, nie można negować, choć był czas, kiedy nie słyszał, więc nie rozumiał, mówią, że to ten sam Worm, zatem się zmienił, hmm, to jest ważne, poważna sprawa, do czego więc może się posunąć, nieważne, można mu zaufać. Również oko, rzecz jasna, to, żeby wprawić go w bieg, żeby go naszedł strach, tak, aby zerwał to, co go łączy, mówią łączy, chcą go wydać, och, Matko święta, czego tu trzeba słuchać, to może łzy szczęścia. No i jeszcze, idźmy na całego, do samego końca, już chyba blisko, zobaczmy, co mu proponują, tak na postrach. Zobaczmy? My? Kto? Nie mówcie mi tu wszyscy naraz, to też na nic się nie przyda. Wszystko się rozwiąże, u schyłku wieczora, nie zostanie nikogo, na nowo milczenie nastanie. Nie ma co się sprzeczać, tu i ówdzie, o zaimki czy inne części tego bujania na chama. Nieważne na jaki temat, nie ma go. Worm jest w liczbie pojedynczej, tak się złożyło, oni w mnogiej, aby się nie pomieszało, trzeba unikać pomieszania, czekając aż wszystko się pomiesza. Oni to może tylko jeden, jeden wystarczyłby z powodzeniem, ale można by go wtedy pomieszać z ofiarą, jego ofiarą, a to byłoby obrzydliwe, istna masturbacja. To posuwa się naprzód, posuwa naprzód. W aspekcie widowiskowym wydaje się słabe. Ale skąd wiadomo, jak człowiek tam nie jest, i tam nie żyje, oni to nazywają życiem, iskra pada, dla nich jest, jedna chwila, a wybuchnie płomieniem, teraz tylko odpowiednie kazanie, a skończy się żywą pochodnią, włącznie z okrzykami. Wtedy będą mogli zamilknąć, bez obawy niezręcznego milczenia, grobowego, jak to się pięknie określa, włącznie z dostojnie kroczącymi aniołami, prawdziwa gehenna. Oko nastawia ucha, naprawdę. Dźwięki się noszą, przenikają mury, czy można jednak to samo powiedzieć o zjawach? W żadnym wypadku, ogólnie mówiąc. Ale to przypadek dość partykularny. Ale jakich zjawach, powinno się wiedzieć, człowiek powinien próbować zrozumieć, o co idzie, o czym mowa, nawet za cenę pomyłki. Owa szarość, na przykład, może wydawać się komuś depresyjna, chyba niewątpliwie. A jednak jest też w niej kolor żółty, i jakby też różowy, to sympatyczna szarość, jak się mówi, pasuje do wszystkiego, ciepła jak mocz. Oko dostrzeże w niej odrobinkę – ale nie trzeba tu nadmiernie precyzować, a potem zaprzeczać i się cofać. Człowiek pyta, gdzie kończy się jego królestwo, jego oko sili się, by przeniknąć mrok, oddałby może nie królestwo, ale wiele, za kamień, ramię, palce, co potrafią pochwycić i puścić, w odpowiednim momencie, kamień, wiele kamieni, i za to, by móc krzyknąć i czekać, licząc, za ile sekund do niego powróci, krzyk, i z pewnością by cierpiał, że ani głosu, ani żadnego pocisku nie ma i że członki nie są mu posłuszne, nie zginają się i prostują na dźwięk rozkazu i być może żałowałby, że jest mężczyzną i człowiekiem w takich okolicznościach, to znaczy z głową na łasce jedynie dawnych możliwości. Ale Worm cierpi jedynie z powodu hałasu, który nie pozwala mu być tym, kim ongiś był, trzeba smakować się w niuansach. Jeżeli to ten sam Worm, a oni przy tym obstają. Jeżeli natomiast nie ten sam, to bez znaczenia, cierpi tak, jak zawsze cierpiał, z powodu owego hałasu, który w niczym nie przeszkadza, tak też można. Ta szarość nie powinna absolutnie dodawać niczego do wystawienia go na ciężką próbę, do tego dużo lepiej nadawałoby się a giorno, zważywszy, że on nie może zamknąć oka. Nie może też obrócić nim, ani obniżyć wzroku, ani podnieść, oko zostaje permanentnie zwrócone ku temu samemu niewielkiemu polu widzenia, pozbawione dobrodziejstw akomodacji. Pewnego dnia być może jednak nastanie jasność, pomalutku, po trochu, albo naraz, natychmiast, za jednym zamachem, wtedy trudno będzie zbyt łatwo pojąć, jakim sposobem Worm mógłby pozostać na miejscu, niełatwo też pojąć, jakim przemysłem mógł stamtąd się oddalić. Takie jednak niemożliwe sytuacje, jak wiadomo, nie mogą wydłużać się w nieskończoność, prędzej czy później albo się jakoś rozwiążą, albo okaże się, że jednak są możliwe, co tu dużo mówić, nie wspominając o innych możliwościach. Więc niech nastanie światło, nie musi to być koniecznie jakaś katastrofa. Albo niech go nigdy nie będzie, obejdzie się bez niego. Te światła wszakże, w liczbie mnogiej, które powstają, wzbierają, prą i z sykiem gasną, jak w tańcu kobry, może to moment, by rzucić je na wagę, żeby języczek przechylił się na jedną stronę, raz na zawsze. Nie, to jeszcze nie ten moment. Ha. Nie chcemy tu żadnej nadziei, wszystko by zepsuła. Niech inni żywią nadzieję, życzą mu, by znalazł się na zewnątrz, w świetle dnia, skoro sobie tego życzą, albo muszą, za to im się chyba płaci, tak, na pewno się im płaci za tę nadzieję. Niczego sobie nie życzą, tylko żeby to dalej tak trwało...
PIOTR MATYWIECKI
Ornament
Biblioteka nie odwzorowuje
powierzchni świata –
mam książki ze słowami w środku,
ale zapodziałem album ornamentów.
A poza biblioteką
wieko Ziemi
nie daje się otworzyć słownym kluczem,
roi się wszystkimi liniami –
na wierzchu Ziemi,
bo co w jej wnętrzu linie zaplatają,
tego nie widzę.
Co na Ziemi, to niczyja myśl –
najkunsztowniejszym ornamentem
jest logika opowiadań
bez treści.
Wzorzysty wywód ma tyle miejsca, ile chce,
nie ma powietrza ani płuc,
nikomu nie chce się śpiewać, nikomu wyć.
(Dopiero kiedy wymrzemy
Nie-Osoba narysuje ornament ludzkiej prawdy:
linie ważniejsze i czystsze
niż rytownicy, niż Ziemia i jej wnętrze.
Gdzie?)
***
Przejąłem się sobą i ze wstydu
zastygłem, bo bezlitośnie
pomyślałem o sobie. Nieruchomo. –
To jest forma nieosoby,
nawet kiedy jej osoba jest ruchoma
w sobie, nieco histeryczna,
wirująca prawdą.
Im szybszy ruch myśli i wyobrażeń,
tym bardziej jest w miejscu
gdzie jestem bez ruchu.
To mi pozwala lepiej przyjrzeć się
kto to.
Rude trawy przy torach
Oddech po oddechu podróż wyblakła,
rdza szybsza od lśnienia szyn,
przez okno rytm las pole las pole
rozrzedził czas,
nie widać co przy kołach, przepadły niżej,
w przedziale zimnoduszny zapach
poprzedniej stacji, nikt nie wsiadł,
oddech po oddechu
nadłamuje sztywne rude trawy przy torach,
niezniszczalny wagon otwiera wszystkie okna,
wpada jeszcze szybszy zaduch,
zamyka kartki podróżnego notesu
na kolanach nastolatka,
którego nikt nie powita na następnej stacji,
tylko na jeszcze następnej, jeszcze następnej,
a może nie.
***
W każdym miejscu, nawet takim,
które tylko na chwilę poznałem,
byłem od urodzenia do śmierci.
To cień szeolu, miejsce miejsc.
Tam nie pamiętam granic
urodzenia i śmierci.
Eurydyka
Zawrócona mgliście niebyle, zanim mogła poczuć
szorstkość, zimno i zapach ziemi,
do niepamięci szła przez zwyczajną tam niepamięć,
w ruchu bez ruchu, bez jakiegokolwiek trafu.
Nie miała świadomości, nie było dla niej
spotkania z Orfeuszem, wędrówki do granicy,
to się nie zdarzyło. Ale bez istnienia
nieistnieniem zawracała do granicy Hadesu
i znowu od granicy. Bo wahadło serca Orfeusza
dotkliwiej nie było niż Hades, prowadziło
nawet nikogo.
Orfeusz mógł wędrować po ziemi
tylko naśladując ten swój podziemny rytm,
z nią bez niej, i bardziej jeszcze bezdrożnie,
z sobą samym i z nikim. A kiedy zginął –
bo Menady nie umiały być towarzyszkami
w wędrówce znikąd donikąd, więc go zabiły
w jakimś tu i teraz – po nim my wszyscy
tak w sobie krążymy, i one, zabójczynie,
i my, rodzący się, dochodzący granic,
wracający, znowu umierający, pamiętani,
zapomnieni, pamiętani, zapomnieni.
PIOTR MATYWIECKI
Spotkania
Spotykam się z wierszem, bo go czytam. A jeżeli to jest wiersz o spotkaniu, spotykam się bliżej. A kiedy to wiersz o przypadkowym spotkaniu osób, które nigdy nie będą mogły się poznać? – Wtedy spotykam pustkę, która tak bardzo tęskni za obecnością, że jestem najdalej i najbliżej.
Zdawałoby się, że nie ma w ludzkiej interpersonalności nic bardziej elementarnego od spotkania dwóch osób. A jeszcze bardziej elementarna jest sytuacja, kiedy spotykają się dwie osoby przedtem się nieznające. Poetycki opis takiego zdarzenia powinien objawić największą prostotę ludzkiej społecznej natury. Kiedy moje ja spotyka się z wierszem drugiego ja, z wierszem o takim elementarnym spotkaniu, można by się spodziewać, że dozna aury takiej prostoty. Ale wiersze poetów, które przytoczę, okazują coś zupełnie innego – zagubienie w spotkaniach, które ze swojej istoty stają się spotkaniami osobowego wszechświata z osobowym wszechświatem – i dlatego są nie do pojęcia.
Spotkania są milczące – nikt tu do nikogo nie mówi. Wiersze są jedyną mową tych spotkań. Milczące spotkania wymuszają mowę wierszy – i rozmowę wierszy z czytelnikiem.
Na te wiersze natrafiałem w różnych czasach, spotykałem je, tym samym spotykały się ze sobą czasy ich lektur, a teraz, kiedy o nich piszę, sam w sobie jestem spotkaniem ze sobą w różnych czasach. A przecież teraz!
Te sześć wierszy spotkało się w lekturze pewnego „ja”. Ono dlatego istnieje tylko w cudzysłowie, że tak jak zatracają oddzielność swoich „ja” osoby w tych wierszach, tak poeci i ich czytelnik zatracają się w sobie wzajemnie...
A jednak w każdym z tych wierszy są to nieco inne zatracenia.
Czytelnik staje się miejscem i czasem spotkań z wierszami, a poprzez wiersze z samym sobą – niepoznanym.
Oto sześć spotkań.
Charles Baudelaire
DO PRZECHODZĄCEJ
Miasto wokół mnie tętniąc huczało wezbrane.
Smukła, w żałobie, w bólu swym majestatyczna
Kobieta przechodziła, a jej ręka śliczna
Lekko uniosła wyhaftowaną falbanę.
Zwinna, szlachetna, z posągowymi nogami.
A ja piłem, skurczony dziwaczny przechodzień,
W jej oku, niebie modrym, gdzie huragan wschodzi,
Rozkosz zabijającą i słodycz, co mami.
Błyskawica... i noc! – pierzchająca piękności,
Co błyskiem oka odrodziłaś moje serce,
Czyliż cię mam zobaczyć już tylko w wieczności?
Gdzieś, daleko! Za późno! Może nigdy więcej!
Bo nie wiesz, dokąd idę, nie wiem, gdzieś przepadła,
Ty, którą mógłbym kochać, ty, coś to odgadła!
przełożył Mieczysław Jastrun
„Ja” mężczyzny zatopione w oczach przechodzącej przeżywa burzliwy chaos sprzecznych zauroczeń, które w ostatnim wersie nazywa miłością. Ona rozpoznała stan jego uczuć, ale ani on, ani czytelnik nigdy nie dowiedzą się, jak to przyjęła. I tak oto dwie osoby gubią się w sobie: poeta w przepełnieniu miłosnym, ona w enigmie, w zagadkowej pustce swojego dla nas istnienia. I chociaż zdaje się, że wiele o niej wiemy – jest w żałobie, cierpi, a przy tym świadomie lub nieświadomie kokietuje – coś w uwiedzionym jej widokiem mężczyźnie wywołuje uczucie pustoszącego rozstania. A on dla niej? – Być może w chwili spotkania coś dla niej znaczył, skoro wydaje mu się, że zauważyła jego miłość, ale ta chwila roztapia się w przepadłym czasie, w tętniącej miejskiej niewiedzy osób o osobach. I w okolicznościach tej okoliczności roztapia się też spotkanie czytelnika z wierszem Baudelaire’a – spotkanie wielkomiejskie.
Vladimir Holan
SPOTKANIE W WINDZIE
Weszliśmy do kabiny i było nas tylko dwoje.
Spojrzeliśmy na siebie i nie czyniliśmy już nic innego.
Dwa życia, chwila, szczęśliwość, pełnia...
Na piątym piętrze wyszła, a ja dalej jadąc
pojąłem, że już nigdy jej nie ujrzę,
że to pierwsze spotkanie już się nie powtórzy,
że nawet gdybym za nią poszedł, poszedłbym za nią jako
martwy,
że nawet gdyby ona do mnie powróciła,
powróciłaby co najwyżej już z tamtego świata.
przełożył Józef Waczków
Chwila spotkania jest niepowtarzalna, bo ostateczna. Zamknięci w windzie, w kabinie odosobnienia, która ich otworzy na wszechświat współbycia, odcięci od świata, zamknięci w chwili, zapatrzeni w siebie, tylko w siebie – a przecież to jest wzrok wspólnoty unicestwiający granice osób. Dla obojga to spojrzenie jest jedyną „czynnością”, odpada od nich wszelka pamięć i teraźniejszość. Ale ostateczność po chwili rozproszy się – miejsce i czas przestaną być wspólne, wtedy odpadnie także istotowa przyszłość, pozostanie jej namiastka. Ostateczność wyraża się także w tym, że spotykają się nie tylko dwie osoby, ale „dwa życia” – to, co stanowi sam rdzeń i summę ich istnienia. Nie tylko dlatego ta chwila się nie powtórzy, bo ona i on już się nie spotkają, ale przede wszystkim dlatego, że znikając dla siebie, są już poza światem. Poza światem ich życia – ten, kto opowiada, czuje się martwy wobec zakończonej wspólnoty. Jak więc możemy, czytelnicy, mieć w sobie ich spotkanie? – Tylko jako osoby zagubione w jakimś nigdzie swojego życia.
Nelly Sachs
Zderzyli się ze sobą na ulicy
Dwa przeznaczenia na jednej ziemi
Dwa krwiobiegi w sieciach swoich żył
Dwoje oddychających każde na swojej drodze
w tym samym systemie słonecznym
Przez ich twarze przepłynął obłok
zarysował się czas
wspominanie zaglądało do wewnątrz
jednym stawały się bliskość i dal
Z przeszłości i z przyszłości
zaiskrzyły się dwa przeznaczenia
i odpadły od siebie –
przełożył Ryszard Krynicki
Początek spotkania jest gwałtowny, „zderzyli się”, a to zderzenie iskrzy radykalizmem – nie natrafiają na siebie osoby w ich przypadkowości, a ich przeznaczenia i wewnętrzne związanie osobnych ciał. Sprawa dzieje się „na jednej ziemi”, w ziemskiej powszechności, ale także w kosmosie. I w takiej nad-przestrzeni, w takiej nad-sytuacji Nelly Sachs pisze o spotkaniu osób. Jedną jest być może ona sama, ale jeśli tak, to patrzy na siebie spoza tej nad-sytuacji, chce tam być i nie być zarazem, tam, czyli w człowieczeństwie spotykających się i w rozstajnym, wykorzeniającym wszechświecie. A może jest to obserwacja osób obcych, obcych dla świata, obcych dla piszącej, ale przecież chwilowo „swoich”, bo dla siebie najbliższych, w ciele i w oddechu, erosowo poza erotyką, z czego pisząca zdaje sprawę. Spotyka się zatem w czytelniczej niepewności uczestnictwa ona bez nich, oni bez niej, i ona we wzajemności z Drugim. A ta nietożsamość i tożsamość osób bliskich sobie i dalekich służą wspominaniu i przewidywaniu. Takie przeznaczenie, czyli pełnia ludzkiej pospólnej istotowości „odpada” – ale przecież w wierszu – i dla mnie, czytelnika – spotkanie zaistniało na zawsze w chwili spotkania z wierszem. Z osobami, z całą ziemią, z kosmosem.
Adam Ważyk
SPOTKANIE
Niedługo po wojnie trzydziestoletniej
szedłeś nieludnym paryskim pasażem
kiedy młoda kobieta przecięła ci drogę
niewysoka w ciemnym kostiumie
w czarnej przejrzystej woalce na oczach
zagubiona wśród murów i papuzich szyldów
To było w dzień odjazdu w tunelu czy w hali
na dworcu po godzinie znowu ją zobaczyłeś
Żegnała cię zdziwionym spojrzeniem przez woalkę
Byłeś dla niej znakiem i ona dla ciebie
Zdradziłeś ją poemat o pięknych spotkaniach
zniszczyłeś w ciemnych latach i nic nie pamiętasz
Niedawno byłeś tam znowu
Myślałeś o niej idąc
bulwarem Sebasto kręciło ci się w głowie
wiatr zamiatał papiery na chodniku markizy
trzepotały w powietrzu pachniało benzyną
Wiersz gubi spotkanie z nieznajomą w wirach czasu, we wspomnieniu biorącym w obroty teraźniejszość i w wirach przestrzeni – w odjeździe i przyjeździe, wirach, które i poetę wciągają w nieobecność własnego ja. W czasie i przestrzeni gubią się okoliczności – nie wiadomo, czy spotkanie miało miejsce w „tunelu czy w hali”. Paryż to miasto rozstajnych ulic i rozstajnego ja, w którym jedyną orientacją jest znak, enigmatyczny i przepadły, ale przez to ostatecznie osobowy, bo na krańcach istnienia osoby – przecież w tym opustoszałym znaku mieści się dokładny i nie do zapomnienia opis nieznajomej – narrator wiersza jakby poza swoim oszołomieniem i poza dezorientującym miastem, dzięki obiektywizmowi poetyckiej sztuki, mimo pochłaniającego wszystko sentymentowi, ocala tę kobietę. Ale nie siebie... Ich rozstanie ma sens podwójny – potwierdzone w czasoprzestrzeni, zaprzeczone wierszem, a przecież to spotkanie było poematem...
Jakub Ekier
WIERSZ NA SĄSIEDNIM TORZE
w nasiąkniętym nocą świetle małej stacji
mój pociąg stał twój
mignął
nie poznam cię
nie powiem że tobie
z peronu kiwały kwiaty
Czy mógł kogokolwiek zauważyć w przejeżdżającym pociągu, skoro on tylko mignął? Nawet jeżeli tak, było to spostrzeżenie, jeśli wolno się tak wyrazić, „niewspółistniejące”: miał miejsce swojego patrzenia, pociąg stojący na małej stacji, a więc w bezruchu, chociaż chwilowym, a pociąg z dostrzeżoną lub niedostrzeżoną osobą znikliwie mignął, unikając umiejscowienia. I działo się to w zaprzecznym świetle przenicowanym nocą, świetle irrealnym.
A jednak chciałby – daremnie – z tą osobą nawiązać komunikację i to nie powierzchowną, skoro chodzi o jej „poznanie”. Zresztą byłaby to komunikacja nie wprost, nie on wykonałby powitalny gest, a kwiaty niejako reprezentujące świat realnie materialny, pewniejszy od osobowego.
A w tytule innym mianem obiektywnie, poza ludzką komunikacją danej istoty, jest wiersz. Nie można wiedzieć, czy wiersz znajdujący się na torze pociągu, w którym przebywa ktoś mówiący ten wiersz, czy na torze, po którym mignął „twój” pociąg.
Poetycka teoria względności osobowego istnienia.
Paul Snoek
DATOWANIE
Witaj, człowieku, witaj nieznany, świetnie,
że nie musimy się rozpoznawać,
ale w spokoju i każdy sam ze sobą
pozostajemy w dobrej celi ciszy.
Nie powiązał nas lęk ani kochanie.
Dzieli nas żarliwie jakiś dziwny pokój.
Ci zaś, którzy są wrogiem albo przyjacielem,
zazdroszczą nam, bośmy sobie odwiecznie obcy.
Świetnie, że tak się mijamy
jak bar z barkiem, jak cienie albo plecy w deszczu.
Jesteśmy nie do znalezienia. Tworzymy próżnię.
Przyszłość to jest jedyne przypomnienie.
Jesteśmy jednocześnie obojętną równowagą
w skończonym i bezimiennym poruszaniu się
obcych i całkiem nieznajomych
bliźniaków samotności.
przełożył Andrzej Dąbrówka
Wiersz zaczyna się od powitania nieznajomego, a przebiega i kończy się wzajemną obojętnością na to powitanie, a nawet sugestią, że obaj są dla siebie „nie do odnalezienia”, a więc ich spotkanie nie nastąpiło... Jednak powitanie z pierwszego wersu rozpościera się nad ich nieobecnością, bo zostało wymówione nieodwołalnie. Są zatem w tym wierszu dwa splątane, ale nie spotykające się strumienie obecności i nieobecności: obecność w nieobecności jest nieomal cielesna, („bark z barkiem”), nieobecność w obecności „tworzy próżnię”. A ta „obojętna równowaga” jest samotnością, czyli stanem egzystencjalnym łączącym w rozłączeniu. A po przeczytaniu wiersza zdać sobie trzeba sprawę z zaskakującego znaczenia tytułu: Datowanie. Oto w międzyludzkim zmieszaniu i w mimoludzkiej samotności jest jakaś czynność, która rodzi się z tych nieokreślonych, ale jak widać, pragnących określenia się stanów: one chcą być datowane, mieć miejsce, czas i osobowe istnienie tego miejsca i czasu.
W tych sześciu wierszach jedno i to samo spotkanie, w którym znikają osoby spoza spotkań, inne. Znika jakakolwiek inność osób. I znika też cokolwiek, co nie jest spotkaniem. Po przeżyciu, jakie w tych wierszach jest dane, dla uczestników ich świata każde zdarzenie stanie się spotkaniem...
Spotkania sugerują nieprzenikalną wzajemnie podwójność „ja” i jednocześnie uchylają samotność, to jest samotność niesamotna, na krańcach alienacji zjawia się miłosne pragnienie zjednoczenia. W tym pragnieniu, nawet niespełnialnym, jest pełnia, ale enigmatyczna, niepoznawalna.
Dlatego cokolwiek dodać tym refleksjom, czy byłyby to rozważania o granicach i bezgraniczności tego, co osobowe, czy rodzaj uogólnionej socjologii, której dwa „ja” jest atomem, wszystko zagubi się w niejasności, wymuszonej przez sytuację spotkania nieznajomych.
Być może istotą liryki jako bezpośredniego spotkania ja z ja jest ta oszałamiająca niejasność, z której jak z chaosu wyprowadzić się daje wszechogarniający, chociaż mimo słów niewymawialny sens.
Oto objawia się i znika ja i ty.
A nawet więcej: po lekturze tych wierszy trzeba się powierzyć aforyzmowi Stanisława Jerzego Leca: „W każdym z nas jest ja, ty, on, ona, ono, my, wy, oni. Ale jest jeszcze ktoś, kogo nie ma w żadnej gramatyce”. – A chodzi w tym aforyzmie nie tylko o gramatykę języka, ale i o gramatykę ludzkiego istnienia pośród istnień.
Te wiersze transcendują wszelkie teorie komunikacji i wszelkie filozofie dialogu.
We wnętrzu każdego z nich spotykam dwie osoby – jedną, która chce mi być znana, bo jest autorem, i drugą, nie tylko mnie nieznaną, ale i autorowi. Tak te wiersze są dezorientujące, że nie można w nich znaleźć punktu uczestnictwa, z którego byłoby się współodczuwającym świadkiem spotkania, jest się – ze wstydem! – tylko intruzem.
Oto spotkanie szerzy się na świat, świat ogarnia i znika ze świata.
Te spotkania są nagłe, momentalne, a przecież tworzą w osobach czas niezależny od jakiejkolwiek jego mierzalności. W jakiś sposób spotykają się przeszłość i przyszłość – omijając teraźniejszość, unieważniając ją.
Miejsca, w których te spotkania się odbywają, są w różnym stopniu socjologicznie określone, wyraźnie lub znikomo, każde wytwarza inną psychologiczną aurę, sprzyjającą zbliżeniu i oddzieleniu osób. Czytane razem te wiersze sugerują miejsce miejsc, jakby oderwane od podłoża okoliczności, nieomal przeniesione w ludzki zaświat.
A przecież, jak w ostatnim wierszu, jest to miejsce i czas marzące o swoim datowaniu, określeniu się, poznajomieniu. Taka liryka szuka w sobie międzyosobowej energii, a to poszukiwanie, żeby ogarnąć ludzkie wszystko, musi wyjść od stanu elementarnego, od spotkania wzajemnych samotności. Lektura jest marzeniem o niewypowiedzianym spotkaniu wszystkich ze wszystkimi – marzeniu dla każdego samotnym.
Elżbieta Lempp
TADEUSZ RÓŻEWICZ[2]
***
Pamięci Konstantego Puzyny
Czas na mnie
czas nagli
co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie
1989
GŁOSY I GLOSY
KAZIMIERZ BRAKONIECKI
Słowo o Tadeuszu Różewiczu
Pięć tomików polskich autorów zrobiło na mnie, studencie polonistyki w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych minionego stulecia, niezapomniane wrażenie: Łąka Leśmiana, Trzy zimy Miłosza, Niepokój Różewicza, Obroty rzeczy Białoszewskiego, Wiersze Wata. Z tej listy Miłosz i Wat zagnieździli się w mojej przyszłej twórczości poetyckiej na dłużej: doświadczenie tragizmu historii, zderzenie „obiektywnej” metafizyki z egzystencjalną filozofią pozbawionego zasadności istnienia podmiotu, osobiste świadectwo walki dobra ze złem, przekonujący rodzaj mitotwórstwa własnej autobiografii.
A Różewicz? Który tak samo (ale i bardziej bezpośrednio) tymi okrutnymi i przeklętymi problemami egzystencji i płynnej współczesności się zajmował? Chociaż mniej wzniośle za pomocą „poetyki szarego człowieka”, lecz chyba bardziej demaskatorsko? Którego najwcześniej poznałem, bo w liceum i jako początkujący rymotwórca naśladowałem, posiłkując się frazą „Nie wstydźcie się łez młodzi poeci”?
Nigdy mnie nie porzucił, czytałem go zawsze, acz z intensywnymi przerwami (szczególnie w przynoszących nadzieję latach dziewięćdziesiątych), podziwiałem za analizowanie dramatu rzeczywistości i wyprzedzanie jej (konsumpcjonistycznych, nihilistycznych, beckettowskich) „awatarów” (osobliwie w PRL-u!), narzekałem na gadulstwo, aby ponownie docenić późne wiersze, kiedy na starość Mistrz odzyskał wyjątkowy wigor formalny i treściowy. W moich oczach był i pozostanie w powojennej literaturze polskiej i europejskiej najbardziej wiarygodnym, autentycznym, moralizującym świadkiem i uczestnikiem epoki krematoriów, mitów i śmietników dwudziestowiecznych. I dowodem, że po Auschwitz i Gułagu literatura ma moralne i artystyczne prawo zabierać głos w najmniejszych i najważniejszych sprawach ludzkości. I że poezja nie jest lukrowanym kłamstwem, poetyzacyjną ozdobą, narcystycznym mitotwórstwem, nabożną wyrocznią, lecz współczującą wszystkim istnieniom mową pozbawionego ocalającego sensu (Transcendencji) pojedynczego i żarliwego umysłu. Stąd do Pana Cogito Herberta tylko jeden krok...
Tak na marginesie: Literacka Nagroda Nobla nie zasłużyła na Tadeusza Różewicza (ani na jego najbardziej samodzielnego ucznia Zbigniewa Herberta).
ALEKSANDER FIUT
Różewicz – glosy
Jak dalece Tadeusz Różewicz pilnie i uważnie wsłuchiwał się w to, co piszą o nim krytycy, a także jak ich głos szanował, może świadczyć krótka wymiana listów między nami.
Było to w 1993 roku. Napisałem wówczas szkic pt. Po śmierci Boga, który przed opublikowaniem wpierw w „Tekstach Drugich” (1993, nr 3), a następnie w mojej książce Pytanie o tożsamość (Kraków 1995), przesłałem poecie z prośbą o uwagi krytyczne. Różewicz natychmiast odpowiedział, wpierw na kartce pocztowej z 22 lutego 1993:
Szanowny Panie,
list i szkic otrzymałem dzisiaj, dziękuję. Przeczytam go po powrocie z sanatorium (wyjeżdżam jutro rano). Być może w kwietniu będę w Krakowie, zadzwonię do Pana. Nie chcę czytać w „gorączce” przed podróżą. Chciałbym przeczytać Pański szkic uważnie i w skupieniu. Myślę, że w sanatorium przyjdę do zdrowia.
Pozdrawiam Pana
Tadeusz Różewicz
Następnie otrzymałem list, z datą 18 kwietnia 1993, tej treści:
Szanowny Panie,
po powrocie z sanatorium przeczytałem uważnie Po śmierci Boga. Na marginesie zrobiłem tylko dwie uwagi (drobne – ale bardzo istotne dla mnie – i tych wierszy, które Pan cytuje). Przesyłam. Choruję na oczy – czytanie (i pisanie) sprawia mi trudność. Muszę się ograniczać – (i leczyć). Stąd też ten list – tak krótki. Choć miałem ochotę napisać bardziej wyczerpująco.
Przesyłam Panu serdeczne pozdrowienia – i może – do zobaczenia w Krakowie
Tadeusz Różewicz
Jego uwagi na marginesie mojego tekstu (napisał je odręcznie na kserokopii) wydały mi się znaczące. Ocenę ich trafności pozostawiam czytelnikom.
Mój szkic skupiał się na tym, że, co usiłowałem dowieść, „występujące w poezji Różewicza, nadzwyczaj obficie, wątki tradycji chrześcijańskiej jawią się zaprzeczone, a zarazem, właśnie przez przeczenie – swoiście afirmowane”. Starałem się zatem odczytać wiersze Różewicza jako „poezję przeczenia” słownemu i artystycznemu dziedzictwu chrześcijaństwa. Konkluzją moich wywodów było uznanie tych wierszy za „oryginalną, wszechstronnie uargumentowaną, a w polskiej poezji nieznajdującą odpowiednika – fenomenologią nie-wiary”.
Czego zatem dotyczyły uwagi Różewicza? Dla wyjaśnienia: wśród postaci przeczenia w jego wierszach wyróżniłem między innymi „degradujący kontekst”, za jego przykład podając Płytko, prędzej, w którym – jak twierdziłem: „słowa wypowiedziane przez Jezusa na krzyżu rozbrzmiewają w knajpie, bluźnierczo podkreślone dość prostackim żartem:
Pragnę
powiedział
niestety duszy nie ma
dusza wyszła
roześmiała się
młoda kelnerka”.
To sformułowanie najwyraźniej oburzyło autora. Napisał na marginesie:
„Tu przypisuje mi Pan błędnie bluźnierczą intencję słowa wypowiedzianego przez Jezusa – (było to raczej pragnę – się napić (może piwa?) przecież to jest knajpa i kelnerka tu Pan naciąga mój wiersz na fałszywe „kopyto” ale o tym wszystkim musiałbym napisać »księgę, bluźnierstwa« nie leżą w mojej naturze (i nie są w moim »guście«) myli mnie Pan z popularnymi pisarzami” [podkreślenia Tadeusza Różewicza – A.F.].
Druga uwaga dotyczyła jednego słowa, które w wersji drukowanej, zgodnie z sugestią poety, poprawiłem. Tekst w pierwotnej wersji brzmiał następująco: „Zbawienna tautologia ustąpiła miejsca tautologii dowolnej, w której pojęcia odklejają się od rzeczy, a słowa od znaczeń. »To się złożyć nie może« – utyskuje poeta w napisanym na przełomie 1955 i 1956 roku Poemacie otwartym”.
Różewicz słowo „utyskuje” podkreślił i opatrzył komentarzem: „Ja nie »utyskuję«, ja konstatuję (to wielka różnica)”.
Do naszego spotkania w Krakowie niestety nie doszło. Bardzo żałuję również, że Tadeusz Różewicz nie napisał o moim szkicu „bardziej wyczerpująco”.
BOGUSŁAW KIERC
Trzecie drzwi
„Czy tylko innym (miłym i rozczulającym normalnym ludziom)
przysługuje prawo do dalszego życia, mówienia,
rozwoju i budowania historii?”
Pier Paolo Pasolini
Pasolini, Bacon, Pound, Celan, Wittgenstein, Tołstoj i wielu jeszcze innych „bohaterów” Różewicza. Odmieńcy.
Nie jestem pewien, czy nie nadużywam tego określenia (bądź epitetu), myśląc o Poecie, a jednak, bez uzgodnienia z nim samym, radbym mu je wmówił (czy przypisał). Nie tylko opierając się na zdaniach ze Śmierci w starych dekoracjach o chamstwie tkwiącym w osobnikach normalnych. Ani na odwoływaniu się do analogii z Odmieńcem Pasoliniego.
Choć mocno mnie wspierają w takim widzeniu (czy patrzeniu na) Różewicza.
Prostota i pozorna zwykłość i zwyczajność jego poezji (a także prozy i dramaturgii) bywała mylącym usprawiedliwieniem wielu popularnych interpretacji i egzegetycznych redundancji.
Nawet przypisywanie domniemanym epigonom tak zwanego stylu różewiczowskiego okazuje się – w gruncie rzeczy – efektem niedoczytania tej tak radykalnie odmiennej poezji. Nie dającej się porównywać z innymi tego typu ewokacjami.
Bliskość Staffa, Czechowicza czy Przybosia uwydatniają w jego przyjaźniach bądź predylekcjach lirycznych to właśnie, co u tamtych było ewenementem twórczej niezależności i – nie predestynowanej – odmienności.
Piszę o tym nie tyle z zewnątrz siebie – czułego czytelnika – ale niejako z wieloletniego bywania „medium” różewiczowskich bohaterów. Medium, które miało szczęście po-gadywać z Poetą. Pisałem o tym wielokrotnie i często zdawało mi się, że właściwie to, co chciałem o relacjach z Tadeuszem Różewiczem powiedzieć, już powiedziałem.
Doznaję jednak co jakiś czas przedziwnych spotkań – jakby powiedział Przyboś – we dwulinii. Dawne współbrzmią z nowymi – wzbudzanymi przez wielokrotną lekturę, a zwłaszcza – przez wypowiadanie i czytanie – rzekłbym – intymne.
Tylekroć powracając do Odejścia Głodomora w rozmaitych miejscach i czasach, niekiedy niescenicznych; w centrum handlowym Sky Tower we Wrocławiu czy tamże na Dworcu Głównym, albo w Helu, na brzegu morza, w Teatrze w Oknie w Gdańsku i w jeszcze innych, ten jego-mój Głodomór-Odmieniec musiał wewnętrznie akomodować zasady bycia przed patrzącymi na niego i słuchającymi jego wypowiedzi. Wśród których byli pewnie także odmieńcy.
Nie przypuszczam, żebym był aktorem szczególnie wyróżnianym przez Poetę. Z pewnością nie. Czasem – docenianym. I tyle. Sam też nie zabiegałem o bycie uznanym.
Nigdy nie rozmawialiśmy o mojej poezji. Nie wiem, co o niej myślał (jeśli ją czytał). Przypuszczam, że mało go obchodziła (czy – w ogóle). Nie przyszło mi na myśl, żeby o to zapytać. Byłem zbyt hardy, by z kimkolwiek rozmawiać o swoich wierszach. Ani z Różewiczem, ani z Wojaczkiem. Bywało tylko niekiedy, że z Przybosiem i z Karpowiczem.
Odnoszę się do tych faktów (czy raczej – fakcików), żeby sobie samemu przedstawić jakość relacji i specyfikę naszych przybliżeń czy – lepiej powiedzieć – wiedzeń o sobie.
Już mówiłem o żalu, kiedy nie odważyłem się zapukać do hotelowego pokoju w Hamburgu, żeby przyjąć zaproszenie na lampkę koniaku, ale także o onieśmieleniu wobec – tak bardzo bezpośredniego – Kogoś.
Ceniąc i szanując, miałem Go (choć byłego czeladnika) za stojącego „na słońcu przeciwnym” Przybosiowi. Co jednak przeszkadzało mi w czystej otwartości wobec odmiennej rewelacji jego poezji. Rewelacji obnażania świata z jego pozorów i uzurpacji.
W tych wywodach znać wyraźnie, że nawijam o swoich odczuciach, czy uczuciach wobec spotkań z Tadeuszem Różewiczem, zamiast mówić o nim samym. Choć, jako pierwszy Głodomór, mogę sobie (?) na to pozwalać. Mogę, bo tak mi się (błędnie) wydaje. Wszakże – Głodomorowi-Odmieńcowi.
O niesamowitej niezwykłości fenomenu Różewicza mówią nie tylko słowa Miłosza: „Szczęśliwy naród, który ma poetę”, ale – nadzwyczajnie – kartka-wyklejanka Wisławy Szymborskiej, z wizerunkiem kobiety (minionego, dziewiętnastego wieku) zatykającej sobie uszy, i z wycinkiem z gazety: „wybuch talentu”, a na odwrocie: „Wybuch talentu od Niepokoju poczynając!”.
A przecież ani ten wybuch talentu, ani wyjątkowość poezji Tadeusza Różewicza nie stanowią o jego niezbędnej i koniecznej obecności w uświadamianym sobie „losie życia”. Także będącego losem odmieńca.
Ktoś mógłby powiedzieć, że samo bycie poetą (jeśli się jest nim prawdziwie) ma symptomy odmieńczości:
poeta to zwierzę
zanurzone w świecie
dlatego takie niepewne
wobec świata
Jednak nie o tę dziwiącą odmienność odmieńczości chodzi, ale o dolegające poczucie nieoczywistości zwykłego (zwyczajnego) przejawiania (objawiania) się rzeczywistości z jej symptomami całkowitego powierzania się świata jego autochtonom. Wszak według (odmieńca) Wittgensteina „cała rzeczywistość jest światem”.
No tak, no tak. Ale jeszcze wracając do wybuchu talentu, warto przypomnieć wiersz z 1962 roku zatytułowany Talent, wieloznacznie (dwuznacznie?) odwołujący się do talentu:
kiedy podważono
mi zęby otwarto usta
pod językiem
znaleziono czarny
grosz
Talent pomieszczony został w Twarzy trzeciej. W tym nadzwyczajnym (przecież nie jedynym takim) tomie Różewicza pojawił się (objawił się) wiersz Otwierały się drzwi, przywołujący – ważny dla Poety – motyw Burzy z analogiami i paralelami owego Nic w płaszczu Prospera, kiedy idącemu za Prosperem, wśród osób siedzących na ławkach, pojawia się jego
[...] Anioł Stróż
był szczupłą dziewczyną
białe włosy spływały na plecy
na młode ramiona
niebieska szata
okrywała tajemnicę
płci
aniele boży stróżu mój
powiedziałem podchodząc blisko
do jej twarzy
oczu ust
młody Szwed roześmiał się
To podejście „blisko / do jej twarzy / oczu ust” łączy mi się z wierszem z Zielonej róży, na początku tomu – Walka z aniołem:
[...] jego wilgotne
nozdrza dotykały
moich oczu ust
walczyliśmy na ziemi
ubitej z gazet
na śmietniku gdzie
ślina krew i żółć
leżała wymieszana
z gnojem słów
[...]
odchody nasze pokryły
boisko
zmógł mnie wreszcie
skrępował olśnił oślinił
słowem i gawędząc
optymistycznie
wstępował w niebo poezji
złapałem go za nogę
spadł na mój śmietnik
pod mur
tu jestem
istota człekokształtna
z wybitymi na światło
oczami
Nie ośmielam się myśleć, że w uwrażliwieniu na odmieńczość ma u Różewicza kategoryczna niezgoda na ułagodzenie świata, w którym pytanie: unde malum? powinno być zastąpione pytaniem: unde bonum?. Czy grzech pierworodny, albo kataklizm nazywany grzechem pierworodnym, jest diabelskim skrzywieniem (skurwieniem) stworzenia – pojętym jako zadanie do wykształcania w sobie przeciwstawnej woli powrotu do Obrazu i Podobieństwa? Kiedy licznym wygnańcom Ewy pozostało zaledwie coś „w rodzaju boga / coś w rodzaju miłości”. Kiedy „nic jest w nas”.
Na początku wiersza Otwierały się drzwi idzie Prospero „bez płaszcza i laski”. Za nim – poeta.
na ławkach pod afiszami
siedzieli emerytowani przewodnicy
ksiądz nauczyciel policjant,
między nimi jego Anioł Stróż.
Przecież w odczuwaniu, czy w rozpoznawaniu odmieńca (czy własnej odmieńczości), nie jej płciowy walor wydaje się najistotniejszy, lecz to, co w każdym człowieku jest jego – niedającą się zastąpić – jedynością. Nieporównywalną, ani nie – rutynowo – podporządkowaną ustalonym paradygmatom.
Wyobraziłem sobie sytuację, kiedy moglibyśmy się spotkać w rówieśniczym wieku i sobie zwierzać podobne myślenia.
Helmut Kajzar znakomicie to przejął, przyjaźniąc się z Tadeuszem Różewiczem. Bycie blisko niezwyczajnie-zwykłego Poety przywracało odczuwanemu uobecnianiu się świata jego codzienną (jaką jest), zaskakującą zwyczajność. (Czy nie pokrewny temu stał się teatr metacodzienny Helmuta?)
Zaskakująca zwyczajność jest wszakże (proszę mi darować określenie) epifanią codziennego odnawiania się tego, co jest.
W Twarzy trzeciej pomieścił Poeta także wiersz Drzwi, gdzie
uchylają się
w oświetlonym krajobrazie
trzecie drzwi
a za nimi we mgle
w głębi
trochę na lewo
albo w środku
nic
nie widzę
Wiersz o rok późniejszy od Otwierały się drzwi. Oba wiersze czytają mi się epifanijnie.
No tak, to „nic / nie widzę” odsyła mnie do Pawłowej drogi do Damaszku. Ale też do niezwykłej egzegezy w kazaniu Mistrza Eckharta, a także do interpretacji owego upadku z konia na obrazie Caravaggia. Która to interpretacja ma – w moim mniemaniu – sporo z wartościowania „cudów świata tego” przez Różewicza.
„Nasze Nic nie jest przeciwstawne w stosunku do świata realnego, do »rzeczywistości«. Ono jest rzeczywistością”.