Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OPOWIEŚĆ O SILE RODZINNYCH WIĘZÓW, ROZLICZANIU SIĘ Z PRZESZŁOŚCIĄ I ODNAJDYWANIU WŁASNEJ DROGI.
Mathilde Cormier po śmierci ojca opuszcza wraz z matką oraz młodszym rodzeństwem Francję i próbuje odnaleźć się w obcej, angielskiej rzeczywistości. Kiedy już jej się zdaje, że najgorsze za nią, dramatyczny obrót spraw zmusza lady Cormier do powrotu do Francji, a sama Mathilde rusza w ślad za matką, by pomóc jej w wyplątaniu się z największego skandalu, o jakim paryska socjeta słyszała od kilku lat. Zagubionej w nowej rzeczywistości dziewczynie przyjdzie zawalczyć o dobre imię rodziny, stawić czoło tajemnicom dotyczącym najbliższych osób i rozeznać się we własnych uczuciach, zwłaszcza tych, którymi darzy przyjaciela z dzieciństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Odblask płomieni tańczył na twarzy siedzącej przy kominku kobiety. Jej prawy policzek, wciąż gładki pomimo dojrzałego wieku, jaśniał w świetle, podczas gdy lewy tonął w mroku. W porównaniu z martwotą jej rysów i zastygłym w bezruchu ciałem, zatopionym w głębokim fotelu, ogień zdawał się jeszcze bardziej pełen życia. Złociste refleksy pieściły skórę i zapalały iskry w oczach, ześlizgiwały się po szyi na dekolt, rozświetlały jasne wzory na przykrywającym szczupłe ramiona szalu, by w końcu wydobyć z mroku list leżący na kolanach.
Kobieta wpatrywała się w ogień, który – w miarę jak zapadał wczesny zmierzch – wabił ją coraz bardziej i przyciągał z hipnotyczną mocą. Pozostawała nieporuszona jak posąg, ale w jej piersi również szalał żywioł, który roznieciły przeczytane właśnie słowa. Nie była to jednak niszcząca pożoga, ale płomień, który ogrzewał i dawał życie.
Uzmysłowiła sobie perspektywy, jakie otwierały przed nią otrzymane wieści, i jej twarz ożywiła się lekko. Po tylu nieszczęściach, po tylu latach wypełnionych smutkiem i naznaczonych izolacją, miała nareszcie szansę dopomóc losowi w wymierzeniu sprawiedliwości. Kąciki jej ust uniosły się wyżej, ale nie był to wesoły uśmiech. Myśl, że osoba, z powodu której znosiła cały ten ból, poniesie zasłużoną karę, dodawała jej ponurej, mściwej determinacji. Może i straciła najlepsze lata życia, ale to nie znaczyło, że nie miała zamiaru wykorzystać takiej okazji.
Spojrzała jeszcze raz na list i w skupieniu przebiegła wzrokiem kolejne linijki. Wszystko było jasne, a plan konkretny i dopracowany. Nie mogło się nie udać. Gdy podniosła głowę, jej pierś unosiła się przyspieszonym, lecz głębokim oddechem, jak wtedy, kiedy wreszcie dzieje się coś od dawna wyczekiwanego. Złożyła kartkę i schowała ją za gors sukni, po czym podniosła się z miejsca płynnym ruchem, zaskakująco zdecydowanym w porównaniu z jej wcześniejszym omdlewającym bezwładem.
Cienie, rzucane przez meble, wzburzyły się, kiedy dołączyła do nich jej sylwetka. Kobieta sięgnęła po płaszcz, rękawiczki oraz kapelusz z gęstą woalką, po czym ruszyła do wyjścia.
Wiedziała dokładnie, co ma do zrobienia.
1.
NOWA OJCZYZNA
Nabrzeże w Calais oddalało się nieubłaganie. Statki stojące w porcie, chmary mew, które co rusz podrywały się do lotu i opadały z powrotem na lśniące w słońcu fale, malały, aż w końcu Mathilde nie mogła już dostrzec ich przez łzy. Przytrzymywała dłonią kapelusz, bo miała wrażenie, że jeśli go puści, to nakrycie zerwie się z głowy, pomimo starannie zawiązanych pod brodą wstążek, i poleci ku upragnionemu brzegowi.
Kiedy miesiąc temu dowiedziała się, że wyjeżdżają do Anglii, świat, który dotąd znała, się zawalił. Nigdy nie była poza kontynentem, a kraj matki kojarzył się jej jedynie z niekończącymi się wojnami i skandalami na dworze księcia regenta. We Francji pozostawiała swoje nadzieje, przyjaźnie, ukochany dom i – choć bała się nawet w myślach wypowiadać te słowa – swoją pierwszą miłość.
Po początkowym rozżaleniu zaczęła jednak lepiej rozumieć tę decyzję. Żegnając się z najbliższymi ludźmi i znajomymi miejscami, wyobrażała sobie, że podobnie musiała czuć się matka, kiedy wyjeżdżała z Anglii. Miała wtedy zaledwie siedemnaście lat, czyli była dwa lata młodsza od niej. Sophie Cormier po ponad dwudziestu latach zadomowiła się w nowej ojczyźnie, ale w towarzystwie wciąż określano ją mianem L’Anglaise.
Tym bardziej osamotniona musiała poczuć się trzy miesiące temu po śmierci męża. Hrabia Cormier zmarł nagle, ale jego niedomaganie nikogo nie zaskoczyło, bo dawno przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Większość osób mówiła, że dożył słusznego wieku, a szybkość, z jaką pokonała go choroba, mogła być nawet uznana za błogosławieństwo.
– Mathilde, nie wystawiaj się na słońce!
Głos młodszej siostry wyrwał ją z zamyślenia. Pospiesznie otarła łzy wierzchem dłoni. Julie stanęła obok niej przy relingu i wychyliła się, obserwując warkocz spienionej wody, który zostawiał za sobą statek.
– Ciekawe, czy żyją tutaj morskie potwory.
– Myślę, że mogą woleć otwarte przestrzenie, a nie ruchliwy kanał. Ale i tak lepiej uważać. Nie wiadomo, co by cię złapało… gdybyś przypadkiem wypadła – powiedziała Mathilde i niepostrzeżenie połaskotała siostrę.
Julie zapiszczała z przestrachu i radości. Pomimo piętnastu lat z wielką powagą traktowała baśnie i niesamowite opowieści. Ostatnio jej ulubionym zajęciem było pochłanianie romantycznych książek o dzielnych pannach, tajemniczych nieznajomych i mrocznych rodzinnych sekretach. Mathilde trochę jej tego zazdrościła. Miała wrażenie, że w pierwszych dniach po śmierci ojca ucieczka w świat wyobraźni pomogła Julie przetrwać najcięższe chwile.
– Płaczesz za Francją? – Siostra przyjrzała się jej zaczerwienionym oczom. – Mnie też będzie brakować domu, ale jestem pewna, że od razu pokocham Anglię. Od dawna marzyłam o jakiejś podróży.
– Gdzie Raoul? – zapytała Mathilde, żeby zmienić temat.
– Widziałam go chwilę temu, naprzykrzał się marynarzom i wypytywał o każdą linę i śrubkę. Pierwszy udawał, że go nie rozumie, drugi uciekł pod pokład, aż w końcu znalazł się biedak, który zgodził się zaspokoić jego ciekawość. Jestem pewna, że teraz tego żałuje.
– Szkoda, że mama zachorowała. Pogoda jest prześliczna.
Lady Cormier schowała się wewnątrz zaraz po wejściu na pokład, bo kołysanie statku wywoływało u niej silną chorobę morską. Dziewczętom towarzyszyła jedyna służąca, która na prośbę Cormierów zgodziła się wyjechać do Anglii. Krzepka Cecile poruszała się po pokładzie jak doświadczony wilk morski, a jej sroga mina z pewnością zniechęciłaby każdego śmiałka, któremu przyszłoby do głowy niepokoić jej panienki.
Dziewczęta usłyszały głośny tupot i Raoul wpadł pomiędzy nie jak pocisk.
– Postanowiłem, że zostanę żeglarzem i będę odkrywał nowe, nieznane lądy – oświadczył, wspinając się na barierkę.
– To ciekawe. Kiedy byliśmy nad morzem zeszłego lata, bałeś się spacerować po molo, a teraz pierwsze chwile podróży spędziłeś uczepiony spódnicy Cecile – powiedziała Julie.
– Wcale że nie! – zaprotestował chłopiec. – Teraz już nie boję się wody. Kiedy odbijaliśmy od brzegu, po prostu chciałem trochę pobyć z Cecile.
– Wcale że tak!
Raoul pokazał jej język i uciekł, zanim Julie zdążyła złapać go za rękaw.
– Bardzo pięknie, hrabio Cormier. Poczekaj tylko, aż powiem mamie! – zawołała za nim dziewczyna, ale pomimo groźnego tonu się uśmiechała. Zwróciła się do Mathilde: – Całkiem mnie przewiało, schowam się do środka.
Wprowadzone przez rodzeństwo ożywienie nieco rozproszyło smutne myśli Mathilde. Odkąd dowiedziała się o wyjeździe, codziennie powtarzała sobie, że w Anglii zbuduje nowe życie, że jest młoda i że wiele dobrych rzeczy czeka ją w przyszłości. Kiedy jednak przychodziły takie chwile jak ta, wszystkie argumenty zawodziły i nie potrafiła uwierzyć, żeby kiedykolwiek ktoś mógł stać się jej tak bliski jak Théo.
Pomimo ładnej pogody widoczność była słaba i już wkrótce francuski brzeg zniknął jej z oczu. Uznała, że to czas na definitywne pożegnanie. Pociągnęła nosem po raz ostatni i odwróciła się plecami do lekkiej mgiełki na horyzoncie, w której skryło się Calais.
Jakiś czas później oczom podróżnych ukazał się port w Dover. Większość pasażerów wyległa na pokład, żeby podziwiać wznoszące się nad wodą klify, których biel, niemal oślepiająca w ostrym słońcu, kontrastowała z soczystą zielenią łąk rozpościerających się na ich szczytach. Julie i Raoul, chwilowo zawiesiwszy broń, zgodnie wydawali okrzyki zachwytu i wskazywali sobie co ciekawsze szczegóły.
Stojąca obok Mathilde matka nie odzywała się, ale z całej siły ściskała poręcz. Dziewczyna pogładziła dłoń w czarnej rękawiczce. W pełnym słońcu żółtawa cera lady Cormier wyglądała niezdrowo, dodatkowo podkreślona żałobnym strojem. Kiedy jednak kobieta odwróciła się do córki, mieszanka dumy, zachwytu i wzruszenia ożywiła jej rysy i nadawała im dawną urodę.
– Wracam do domu – szepnęła.
Mathilde odwzajemniła uśmiech. Miała jednocześnie przemożną ochotę wykrzyczeć wszystkim dookoła, że ona właśnie straciła swój ukochany dom.
Gdy tylko znaleźli się na nabrzeżu, gwarny tłum porwał ich jak fala. Pasażerowie spieszyli każdy w swoją stronę, dzieci plątały się pod nogami, a marynarze łokciami torowali sobie drogę przez rozkrzyczaną ciżbę. Mathilde biegle władała angielskim, ale w tym hałasie była w stanie rozróżnić jedynie pojedyncze słowa. Od zamieszania kręciło się jej w głowie. Słony wiatr znad morza łagodził sierpniowy upał, a nad wszystkim unosił się zapach ryb, stojącej wody i przemoczonego drewna.
Posuwała się powoli, jedną ręką trzymając mocno dłoń Raoula, drugą przyciskając do piersi torebkę. Idąca przodem Cecile nie szczędziła co bardziej opieszałym przechodniom szturchańców, za nią podążała lady Cormier, a pochód zamykała Julie.
W końcu dotarli do budynku, w którym mieściła się izba celna. Za kontuarem siedział mężczyzna o podbródku pokrytym rzadką, siwą szczeciną. Niemal nie podnosił wzroku znad papierów, a w ustach miętosił wykałaczkę, którą co jakiś czas przesuwał z jednego kącika ust w drugi.
– Papiery, proszę – wymamrotał, kiedy nadeszła ich kolej.
Lady Cormier przesunęła w jego stronę dokumenty podróży i kwity bagażowe.
– Kufry mają być dostarczone do zajazdu „Pod Opasłym Łabędziem”, jeśli łaska – powiedziała i położyła na papierach srebrną jednofuntową monetę.
Mężczyzna podniósł wzrok na stojącą przed nim damę, spojrzał uważniej na dokumenty, po czym omiótł wzrokiem gromadkę stłoczoną z tyłu.
– Hrabina Cormier – powiedział z namaszczeniem, jakby te dwa słowa stanowiły jakiś niespotykany przysmak.
– Lady Cormier. Mój mąż był Francuzem, ale ja jestem Angielką – powiedziała matka. W jej głosie brzmiała pewność siebie, której Mathilde dawno nie słyszała.
– Witamy w Anglii, lady Cormier. – Mężczyzna wstał i skinął na wyrostka niewiele starszego od Raoula, który kołysał się na piętach pod ścianą. – Joe, pokażesz państwu drogę do „Opasłego Łabędzia”. To niedaleko, więc proponuję nie brać powozu.
Miejsce, które polecił im pan Saunders, londyński prawnik matki, prezentowało się wcale przyzwoicie. Schodki starannie zamieciono, a w oknach wisiały udrapowane firanki. Właściciel, postawny mężczyzna w kwiecistej kamizelce, poprowadził ich wąskim korytarzem, minął drzwi do głównej sali, w której posilało się kilku podróżnych i gdzie zostawili Cecile, po czym zaprosił ich do niewielkiego prywatnego saloniku. Okna pokoju wychodziły na zacienione podwórze i we wnętrzu panował lekki chłód.
Mathilde z ulgą zdjęła kapelusz i umyła ręce. Przyjrzała się matce. Ożywienie, które zauważyła na statku, nie znikało z jej twarzy. Oczy lady Cormier nabrały blasku, sylwetka, przez ostatnie tygodnie jakby przygnieciona ciężarem trosk, wyprostowała się, nawet zmęczona cera zdawała się jaśnieć lekkim rumieńcem. Tak jakby w momencie, kiedy postawiła stopę na angielskiej ziemi, kobieta zaczęła ponownie rozkwitać pełnią swojej dojrzałej urody.
Kiedy przez kilka dni po pogrzebie matka nie wychodziła z sypialni i odmawiała jedzenia, najstarsza córka zaczęła poważnie się martwić. Wytrwale opowiadała o gościach, którzy przychodzili złożyć kondolencje i przyjrzeć się pogrążonej w żałobie rodzinie, szczotkowała potargane włosy rozrzucone na pomiętej poduszce i wmuszała w niechętnie otwierane usta kolejne łyżki zupy. Jej starania w końcu przyniosły efekt i lady Cormier z nieszczęśliwej kobiety spędzającej całe dni w łóżku zamieniła się w nieszczęśliwą kobietę snującą się ponuro w szlafroku po domu. Z każdym dniem było coraz lepiej i mniej więcej po miesiącu matka wróciła do siebie.
Niedługo potem zaczął ją jednak prześladować niewyjaśniony niepokój. Mathilde przyłapała ją kiedyś, jak nerwowo przeglądała papiery w biurku ojca. Zapytana zaprzeczyła, że czegokolwiek szukała, i plątała się w tłumaczeniach. Innym razem córka usłyszała przez drzwi bawialni podniesione głosy matki i stryja Jean-Charles’a, brata ojca. Dwa tygodnie później dowiedzieli się o przeprowadzce do Anglii.
Takie rozmyślania towarzyszyły Mathilde przy posiłku, podczas którego przy stole panowała cisza przerywana tylko od czasu do czasu docinkami młodszego rodzeństwa. Zmęczenie dawało się wszystkim we znaki i kiedy służący zabrał ostatnie nakrycia, nawet Julie zaczęła ignorować Raoula, który robił do niej miny z drugiego końca stołu. Matka uśmiechała się do własnych myśli, a Mathilde powieki ciążyły coraz bardziej. Kiedy nie zdołała powstrzymać ziewnięcia, lady Cormier jakby się ocknęła.
– Wszystkim nam przyda się odpoczynek, więc to dobry moment, żeby udać się do pokoi. Bagaże powinny wkrótce nadejść – powiedziała. – Zbierzcie siły, jutro wyruszamy do Londynu.
2.
KSIĘGARNIA NA REGENT STREET
Hałas okutych kół na bruku obudził Mathilde. Spojrzała w bok, gdzie po drugiej stronie łóżka spała Julie. Leżała jak zwykle na brzuchu z twarzą odwróconą w taki sposób, że siostra widziała tylko falę ciemnych, lśniących włosów i zarys bladego policzka.
Odrzuciła pierzynę i wstała, po czym uchyliła okiennice, przez które wpadło więcej światła i rześkie, poranne powietrze. Na ulicy nie było żywego ducha. Okna domów naprzeciwko wciąż pozostawały zasłonięte, a witryny sklepowe zabezpieczone deskami i tylko dźwięk oddalających się kół przypominał, że wkrótce zacznie się dzień.
Morska bryza gładziła jej policzki. Przymknęła oczy i delektowała się tą pieszczotą. Kto wie, co by się stało, gdyby została we Francji? Théo pewnie wkrótce zakochałby się w jednej z dziewcząt, które bez przerwy się wokół niego kręciły, a ona zostałaby ze złamanym sercem. Słyszałaby od czasu do czasu dotyczące go plotki i spotykałaby go w towarzystwie, a to byłoby już zupełnie nie do zniesienia. Tak, wyjazd do Anglii zdawał się nabierać sensu.
Stukot końskich kopyt przywrócił ją do rzeczywistości. Zasunęła firankę i zabrała się do porannej toalety.
Z łóżka dobiegło głośne ziewnięcie. Julie wtuliła twarz w poduszkę i przeciągnęła się jak kot.
– Czy trzeba już wstawać? – Przewróciła się na plecy i przetarła oczy. – Musi być strasznie wcześnie.
– Przed chwilą biły dzwony na szóstą. Nie mogłam spać, więc wstałam, ale ty możesz jeszcze poleżeć.
– Jak mam spać, skoro hałasujesz? – gderała Julie. Jej włosy rozsypały się na poduszce niczym ciemna aureola.
– Może gdybyś nie spędziła połowy nocy na czytaniu, byłabyś bardziej wyspana.
– Chyba raczej gdybyś tak nie chrapała.
Dziewczyna spojrzała w lustro, w którym odbijało się łóżko.
– Wcale nie chrapię. Odwołaj to natychmiast! – Pogroziła siostrze szczotką.
Julie obdarzyła ją uśmiechem złośliwego elfa, przewróciła głowę na bok, przymknęła oczy i zaczęła teatralnie chrapać.
– Ty szelmo! – Mathilde ze śmiechem rzuciła się w kierunku Julie i zaczęła ją łaskotać.
Turlały się po łóżku w najlepsze, kiedy rozległo się pukanie i do pokoju weszła Cecile.
– Więc to tak dobrze wychowane damy zaczynają dzień?
Mathilde była zawstydzona, że dała się przyłapać na tak dziecinnym zachowaniu, ale jej siostra uśmiechnęła się promiennie do służącej. Wiedziała, że kobieta nie potrafi się oprzeć urokowi młodszej panienki.
– W samą porę, Cecile. Pomożesz nam się ubrać.
Kiedy już gotowe zeszły na dół, zastały w saloniku matkę i Raoula. Po lekkim śniadaniu lady Cormier posłała syna, żeby sprawdził, czy powóz zajechał.
– To takie miłe, że pani Roberts użyczyła nam swojego pojazdu. Cieszę się, że wreszcie ją poznacie. Odkąd ustaliłyśmy, że zatrzymamy się u niej w Londynie, w każdym liście wspominała, że nie może się doczekać naszej wizyty.
Kilka minut później Raoul wbiegł do pokoju.
– Powóz już jest! – zawołał od progu. – Ma ładne ozdoby na drzwiach, ale resory to już do wymiany. Woźnica obiecał, że jeśli pojadę na koźle, pozwoli mi potrzymać lejce. Ma wnuczka w moim wieku, który nazywa się William.
– Dziękuję za te wyczerpujące informacje. – Matka uśmiechnęła się. – Czy załadowano nasze kufry?
– Tak, stajenny właśnie kończył je mocować.
– Ruszajmy zatem. Czeka nas długa droga.
* * *
Mathilde obserwowała krajobraz przesuwający się za oknem. Wioski, kamienne kościółki, pola, na których roiło się od żniwiarzy odwracających się i obserwujących przejeżdżający pojazd – wszystko wyglądało znajomo. Gdyby nie wiedziała, że jest w Anglii, na pierwszy rzut oka by się nie zorientowała.
Podróż zaczynała dłużyć się wszystkim. Znudzony Raoul wyprosił w końcu u matki możliwość zamiany miejscami z Cecile i przynajmniej on czerpał przyjemność z jazdy na koźle. Julie czytała książkę i podjadała prażone migdały, ale co rusz spoglądała w okno. Lady Cormier odchyliła głowę na oparcie i przymknęła oczy. Jej starszą córkę też zaczęło dopadać znużenie i zanim się spostrzegła, zapadła w sen.
Obudziła ją siostra, potrząsając lekko za ramię.
– Spójrz, Mathilde, to Londyn! – Jej oczy błyszczały ekscytacją.
Powóz toczył się przez wąskie, ruchliwe ulice i czasami musiał przeciskać się przez ciżbę ludzi i stragany, które wpychały się aż na jezdnię. Już za chwilę wjechali w bardziej zadbaną część miasta, gdzie drogi były wysypane czystym piaskiem, a po szerokich chodnikach spacerowali elegancko ubrani mieszkańcy i przemykała służba.
Wreszcie pojazd zajechał przed dom przy Upper Street, w którego drzwiach pojawiła się gospodyni w towarzystwie dwóch lokajów. Pani Roberts była słusznego wzrostu. Jej przetykane nitkami siwizny włosy przysłaniał czepek ozdobiony okazałą różową kokardą, a potężną, choć wciąż kobiecą figurę, opinała suknia z malinowego jedwabiu o niemodnym już, przesadnie wysokim stanie. Twarz dzięki tuszy zachowała miękkość rysów i kobieta wyglądała na kilka lat młodszą od drobnej i wychudzonej lady Cormier, chociaż miały tyle samo lat.
– Sophie, moja kochana! – Wyciągnęła ręce w stronę przyjaciółki.
– Dobrze cię widzieć, Annabelle.
– Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale nie wyglądasz najlepiej. Jestem pewna, że angielskie powietrze dobrze ci zrobi. – Pani Roberts wypuściła przyjaciółkę z objęć i spojrzała na jej dzieci, które zdążyły w tym czasie wysiąść z powozu. – Powinniście wiedzieć, że w młodych latach Sophie słynęła jako jedna z największych piękności w Londynie. Francuski hrabia nie był jedynym, który stracił dla niej głowę. – Mrugnęła do sióstr. – A to twoje pociechy – ciągnęła. – Ty musisz być Mathilde – powiedziała, nadstawiając dziewczynie policzek do pocałunku. – Prawdziwa z ciebie ślicznotka. Chyba nie pomylę się bardzo, jeśli powiem, że zostawiłaś we Francji niejedno złamane serce?
Dziewczyna zaczerwieniła się, a słowa powitania ugrzęzły jej w gardle. Nie mogła przecież powiedzieć, że jedyne złamane serce pozostawione we Francji, o którym wiedziała, należało do niej.
– Ja jestem Julie. – Siostra wybawiła ją z opresji.
– O tak, matka dużo o tobie pisała. Czuję, jakbym już cię znała. Sophie, twoja młodsza córka to jak skóra zdjęta z ciebie.
Pani Roberts miała rację. Nawet pomimo melancholii i zmęczenia malujących się na twarzy lady Cormier nie dało się nie zauważyć podobieństwa pomiędzy nią a młodszą córką. Miały ten sam trójkątny podbródek, wąski nos i ciemne, ruchliwe brwi, wszystko wyraźne i pełne życia, jakby rysowane ostrą kreską. Brązowe oczy Julie w kształcie migdałów błyszczały ciekawością, a jej chód był lekki i nerwowy. W przeciwieństwie do niej wszystko w wyglądzie Mathilde wydawało się łagodne – szeroko rozstawione jasnoniebieskie oczy, włosy w kolorze popielatego blondu, które odpowiednio ułożone zakrywały ciut odstające uszy, i niewysoka kobieca sylwetka.
– I mój mały Raoul – zakończyła prezentację matka.
– A czy pani ma dzieci, pani Roberts? – zapytał chłopiec z nadzieją w głosie.
– Owszem, dwoje. Jane niedawno wyszła za mąż, a Adam powinien wkrótce wrócić z biura z moim mężem.
Gdy powitania dobiegły końca, pani Roberts zaprosiła gości do środka. Po drugim dniu spędzonym w podróży Mathilde marzyła jedynie o tym, żeby jak najprędzej znaleźć się w łóżku. Siłą woli zmuszała się do prowadzenia uprzejmej rozmowy z panią Roberts oraz jej mężem i synem, którzy niespełna pół godziny później przybyli do domu i całe towarzystwo mogło zasiąść do kolacji. Jedzenie było smaczne, ale wino, choć lekkie, wzmogło senność dziewczyny. Po krótkiej chwili spędzonej w bawialni przeprosiła zebranych i razem z Julie udały się do przydzielonej im sypialni. Gospodyni oraz lady Cormier wcale nie wyglądały na niezadowolone z wczesnego oddalenia się dziewcząt. Wręcz przeciwnie – kiedy Mathilde zamykała drzwi, przystąpiły do plotkowania z jeszcze większym ożywieniem.
* * *
Mathilde obudziła się z nowymi siłami. Turkot powozów i odgłosy ulicy przywodziły jej na myśl dom w Paryżu, a perspektywa rozrywek, które zapowiedziała pani Roberts, wprawiła ją w dobry nastrój. Kiedy dziewczęta zeszły na dół, matka wraz z gospodynią jadły śniadanie i planowały zajęcia na dzisiaj.
– Nie odwiedzimy Lucy Sharpe, bo wyjechała zażywać morskich kąpieli w Brighton. Za to Lottie McCormack będzie przeszczęśliwa, mogąc cię zobaczyć. Rozmawiałam z nią ostatnio i zapraszała nas serdecznie.
– Czy Lottie wciąż ma zwyczaj składania ust w dzióbek za każdym razem, kiedy ktoś powie coś, co jej się nie spodoba?
– Nie zmieniła się nic a nic.
Obie chichotały i wymieniały się znaczącymi spojrzeniami, jakby były pensjonarkami. Mathilde nie poznawała matki, zwykle doskonale opanowanej i nieco wyniosłej.
– Potem możemy odwiedzić moją Janey, a po południu wybrać się do Ogrodów Vauxhall.
– Czy możemy przełożyć tę wycieczkę na jutro? Dzisiaj chciałam spotkać się z prawnikiem, ma biuro w jednym z nowych budynków niedaleko Regent Street.
– Oczywiście, moja droga. Będziesz mile zaskoczona, to teraz jedna z najbardziej eleganckich części miasta. Kiedy pójdziesz na swoje spotkanie, my zwiedzimy sklepy. – Pani Roberts uśmiechnęła się do dziewcząt.
– Czy jest tam jakaś księgarnia? – zapytała Julie. – Mam całą listę książek, których nie mogłam dostać we Francji.
– Znajdziesz tam każdy sklep, jaki sobie wymarzysz – odpowiedziała pani Roberts.
Przedpołudniowe wizyty nie były zbyt interesujące. Przyjaciółkę matki ze szkolnych lat najbardziej interesowały najnowsze mody z Paryża i osobistości, które lady Cormier poznała podczas lat spędzonych we Francji. Córka pani Roberts z kolei nie czuła się najlepiej – spodziewała się pierwszego dziecka i przez większość czasu narzekała na osłabienie i puchnące nogi. Podjęła je jednak wybornym lunchem i po dłuższej wizycie panie skierowały się na Regent Street.
Ulica zakręcała łagodnym łukiem od Piccadilly na północny zachód i biegła aż do Ogrodów Księcia Regenta. Po obu stronach ciągnęły się jaśniejące nowością fasady sklepów, a zadaszona kolumnada wzdłuż jezdni chroniła przechodniów przed słońcem lub deszczem.
Pani Roberts miała rację – Mathilde miała wrażenie, że mogłaby znaleźć tu wszystko, czego zapragnie. Jedną witrynę zdobiły udrapowane indyjskie szale przyozdobione przypiętymi tu i ówdzie malowanymi wachlarzami; na kolejnej piętrzyły się beziki, marcepany i cukrowe figurki pasterzy, pasterek i bielutkich owieczek; następna oślepiała mnogością szlachetnych kamieni i oszałamiała wymyślnymi kształtami naszyjników i brosz. Z otwartych drzwi sklepu z artykułami kolonialnymi buchał zapach egzotycznych przypraw i kawy.
Lady Cormier dostrzegła skład z tkaninami, do którego zaciągnęła niechętną Julie i zaciekawioną Mathilde. Po trwającym niemal godzinę oglądaniu, miętoszeniu, rozciąganiu i zbliżaniu do światła wybrała z pomocą pani Roberts materiały na jesienne i zimowe stroje dla córek. Zamówiła jeszcze tuzin rękawiczek z koźlęcej skórki oraz trochę dodatków do wykończenia strojów i ozdób do kapeluszy.
Kiedy wyszły ze sklepu, lady Cormier pożegnała się z nimi i ruszyła na poszukiwanie kancelarii w jednej z bocznych uliczek.
– Teraz możemy iść po książki – oznajmiła Julie, po czym chwyciła panią Roberts pod ramię i pociągnęła ją na drugą stronę ulicy do zajmującej cały parter budynku księgarni.
W porównaniu z gwarem Regent Street wnętrze sklepu było oazą spokoju. Siwowłosa dama kończyła właśnie zakupy, a wysoki dżentelmen oglądał wystawione na stole pod oknem książki. Julie wyjęła z torebki listę tytułów i śmiało podążyła do kontuaru, gdzie po chwili podszedł do niej podstarzały ekspedient.
Mathilde pozostawiona sama sobie błądziła między półkami. Wreszcie znalazła to, co najbardziej ją interesowało, czyli najnowsze wydania poezji. Sprawdzała jeden tom po drugim w poszukiwaniu czegoś, czego jeszcze nie znała. W pewnym momencie jej uwagę przykuło francuskie nazwisko. Minęły już dwa lata, odkąd Théo pożyczył jej wiersze de Lamartine’a, o których potem długo dyskutowali. Wzięła do ręki książkę i przerzuciła kilka kartek. Poczuła wilgoć pod powiekami, gdy jej wzrok padł na znajome strofy, szybko więc odłożyła tomik.
Rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt nie zauważył jej poruszenia. Młody mężczyzna wciąż przeglądał książki przy tym samym stole co ona i od czasu do czasu na nią zerkał. Kiedy na niego spojrzała, od razu odwrócił wzrok. Miał na sobie dopasowane spodnie i widoczną pod jasnoszarym surdutem kamizelkę haftowaną w białe i niebieskie kwiaty, a na starannie zawiązanym krawacie nie dało się dostrzec najmniejszej fałdki. Podłużna twarz o wydatnym podbródku miała w sobie coś sympatycznego, może dlatego, że wyglądał, jakby nieustannie powstrzymywał uśmiech. Ciemne włosy opadały mu na czoło, a pod pachą trzymał owinięty w papier pakunek.
Mathilde chwyciła wybrany wcześniej tomik wierszy i dołączyła do Julie. Na kontuarze piętrzył się już pokaźnych rozmiarów stos książek, który pani Roberts obserwowała z coraz większym przerażeniem. Sprzedawca cierpliwie wysłuchiwał listę życzeń młodej klientki, w milczeniu kiwał głową i przynosił kolejny wolumin.
– To już prawie wszystko. Chciałabym jeszcze tylko najnowszą książkę autora Waverley, tę o tytule: Talizman. Powieść z czasów wojen krzyżowych.
Sprzedawca pokręcił głową w zakłopotaniu.
– Bardzo mi przykro, ale nie będę mógł panience pomóc. Właśnie sprzedałem ostatni egzemplarz. – Spojrzał znacząco na mężczyznę pod oknem.
– Och, jaka szkoda! – westchnęła głośno Julie. – Na tej książce najbardziej mi zależało.
– Myślę, że te, które wybrałaś, wystarczą ci na długo – zaczęła Mathilde, kiedy za jej plecami rozległo się chrząknięcie. Odwróciła się.
Wysoki dżentelmen się skłonił.
– Mam nadzieję, że wybaczą panie śmiałość, ale usłyszałem, że niechcący przyczyniłem się do niezadowolenia jednej z nich. Proszę pozwolić mi naprawić wyrządzoną szkodę i przyjąć tę książkę jako dar jednego miłośnika literatury dla drugiego. – Wyciągnął podarek do Julie, ale wpatrywał się w Mathilde.
Pomimo panującego w księgarni chłodu dziewczynę zalała fala gorąca. Zerknęła na siostrę, która już wyciągała ręce w stronę upragnionego tomu, przełknęła ślinę i powiedziała:
– Pańska uprzejmość jest doprawdy niespotykana, jednak zaproponowane zadośćuczynienie nijak ma się do przewiny. Nie możemy mieć żadnych roszczeń do książki, którą kupił pan, zanim weszłyśmy do sklepu – dodała, patrząc karcącym wzrokiem na Julie. – Jesteśmy bardzo wdzięczne, ale nie będziemy wykorzystywać pana grzeczności.
– Proszę wybaczyć, nie znają mnie panie i pewnie są oburzone zachowaniem obcego natręta. Thomas Houghton, do usług. – Mężczyzna skłonił się ponownie, tym razem jeszcze głębiej. – Jeśli nie przyjmą panie mojego skromnego podarku, będę niepocieszony. – Wbrew swoim słowom uśmiechnął się szeroko.
– Pan Houghton jest poetą, wydał właśnie drugi zbiór wierszy – wtrącił sprzedawca, który przysłuchiwał się rozmowie.
Pani Roberts też postanowiła interweniować.
– Mathilde, nie bądźże taka uparta. Nie można odtrącać tak miłego gestu. – Wyciągnęła rękę w stronę pana Houghtona. – Annabelle Roberts, a to córki mojej przyjaciółki, lady Cormier: Mathilde i Julie.
Mathilde wciąż była zakłopotana, ale naraz przyszło jej do głowy, jak mogłaby się zrewanżować. Podeszła do stołu pod oknem i znalazła tom Wyznania poety autorstwa ich nowego znajomego. Zdecydowanym ruchem położyła go na stosie książek Julie.
– Proszę doliczyć jeszcze to. – Z satysfakcją dostrzegła zdumione spojrzenie pana Houghtona. – Niech pan nie myśli, że żywię wobec pana niechęć – zwróciła się do niego udobruchana.
– Nawet mi to nie przeszło przez myśl. Pani reakcja była całkowicie naturalna. Tylko ja mogę się wstydzić mojej nachalności. Wybaczy mi pani, panno Cormier?
– Możemy o tym zapomnieć. – Mathilde podała mu rękę i aby zatrzeć ewentualne przykre wrażenie, zapytała: – Czy zechciałby pan podpisać mój tomik?
– Z największą przyjemnością. Panie Stillwell, użyczy mi pan pióra i atramentu?
Sprzedawca przerwał pakowanie zakupów, pospieszył do niewielkiego kantorka za przepierzeniem i wrócił z przyborami do pisania. Pan Houghton wziął książkę, skreślił kilka słów i kiedy atrament wysechł, zwrócił ją właścicielce.
– Mam nadzieję, że dobrze zapisałem pani nazwisko.
– Możemy iść. – Julie podeszła do nich. Pakunek, który trzymała, był tak wielki, że sięgał jej niemal pod brodę.
– Proszę pozwolić, panno Julie. – Pan Houghton wyjął jej ładunek z rąk. – Czy mogę odprowadzić panie do powozu?
– Bardzo pan uprzejmy, panie Houghton – odezwała się pani Roberts. – Już drugi raz dzisiaj korzystamy z pana dobroci. Gdybym wiedziała, że Julie planuje tak duże zakupy, zabrałabym służącego.
Pani Roberts ruszyła przodem, a siostry z nowym znajomym pospieszyły za nią.
– Czy mieszkają panie w Londynie? Akcent wskazywałby, że nie pochodzą panie z Anglii.
– Wychowałyśmy się we Francji, ale matka po śmierci ojca postanowiła wrócić do ojczyzny – odpowiedziała Mathilde. – Przyjechałyśmy wczoraj i pojutrze ruszamy do nowego domu.
– Bardzo mi przykro z powodu śmierci szanownego rodzica. – Pan Houghton zamilkł na chwilę. – Pozwolę sobie wyrazić jednocześnie radość z faktu, że towarzystwo w Anglii zyskało właśnie dwie wspaniałe ozdoby.
Julie uśmiechnęła się, rozpromieniona komplementem, jej siostra zaś spuściła oczy.
– Jak podoba się paniom stolica?
– Jak na razie większość czasu spędziłyśmy na wizytach i zakupach, więc ciężko wyrazić obiektywną opinię – odparła Julie. – Mam nadzieję, że jutro uda się nam dłuższy spacer po mieście. Po południu zaś wybieramy się do Ogrodów Vauxhall.
– Byłem tam jedynie dwa razy, ale atmosfera, zwłaszcza w ciepły, letni dzień, jest niezapomniana. Jestem pewien, że będzie się paniom podobać. – Spojrzał na Mathilde, próbując dojrzeć jej twarz zasłoniętą szerokim rondem kapelusza. – Czy pani też się wybiera do londyńskich ogrodów rozrywki?
– Oczywiście, jestem ich bardzo ciekawa.
– Oto jesteśmy! – wykrzyknęła pani Roberts i wskazała na powóz, który czekał na nie przy Piccadilly.
Pan Houghton umieścił zakupy w środku i skłonił się damom.
– Mam nadzieję, że nie widzimy się po raz ostatni.
Jego wysoka sylwetka była widoczna w tłumie jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim Mathilde straciła go z oczu.
– Co za uprzejmy młody człowiek – powiedziała pani Roberts, moszcząc się w powozie. – A jaki elegancki! Prawdziwy dandys. Widać od razu, że zawróciłaś mu w głowie, Mathilde. – Poklepała dziewczynę po kolanie, po czym dała sygnał do odjazdu.
– Wcale mi się tak nie wydaje. Pan Houghton był po prostu uprzejmy. Największą grzeczność wyświadczył Julie, a nie mnie.
– Będę mu dozgonnie wdzięczna za tę książkę. A co właściwie napisał ci w dedykacji?
Mathilde zdała sobie sprawę, że nie miała okazji tego sprawdzić, otworzyła więc niewielki tomik, oprawny w bordową skórę. Na pierwszej stronie widniały słowa skreślone zamaszystym pismem:
„Poezja leczy rany, które zadaje rozum”.
Novalis
Licząc na wyrozumiałość dla swoich skromnych wersów
i w nadziei, że zapewnią one kilka miłych chwil czarującej
pannie Mathilde Cormier, tom ten poświęca autor.
3.
W OGRODACH VAUXHALL
Niebo na zachodzie wciąż żarzyło się pomarańczowo-różowym blaskiem, który odbijał się w gładkiej powierzchni Tamizy, ale ze wschodu nadciągała ciemność. Kiedy Mathilde spojrzała za siebie, dostrzegła pierwsze gwiazdy. Nieopodal dwie łódki zmierzały w tym samym kierunku co oni; po wodzie niosły się rozbawione głosy pasażerów oraz plusk wioseł.
Pani Roberts zaproponowała, żeby zostawić powóz w domu. Wieczór był pogodny, więc wszyscy entuzjastycznie przyjęli ten pomysł i całe towarzystwo siedziało teraz na barce kołysanej lekką falą przypływu.
Na samym przodzie znalazła się pani Roberts z mężem, zaraz za nimi usadowił się ich syn. Dalej siedziała Mathilde z Julie, a z tyłu przycupnęła w swojej niedzielnej sukni Cecile z Raoulem. Kiedy chłopiec dowiedział się, że atrakcją wieczoru będą fajerwerki, żadna siła nie mogła wybić mu z głowy pomysłu wyprawy. Po kilku godzinach naprzykrzania się wszystkim i zapewnieniach pani Roberts, że jego obecność nie sprawi nikomu kłopotu, matka się zgodziła. Sama została w domu, gdyż po południu zaczęła męczyć ją migrena.
– Na dodatek w mojej czarnej sukni będę tylko psuła wam zabawę – dodała.
Gdy dotarli do celu, panie z pomocą panów opuściły chyboczącą się łódkę. Już z oddali do uszu Mathilde dobiegały odgłosy zabawy. Przedmieście Lambeth było pustawe – centrum życia stanowił tu rozświetlony, wibrujący gwarem rozmów i rozkołysany muzyką ogród, którego brama wkrótce ukazała się przybyłym.
Mrok rozświetlały setki lamp – ustawionych wzdłuż ścieżek, zwisających z gałęzi drzew i zawieszonych rzędami na sznurach, rozciągniętych nad głowami gości. Niektóre z nich miały osłony barwione na czerwony, żółty lub różowy kolor i rzucały tęczowy blask na twarze spacerujących. Mathilde już wyraźnie słyszała taneczną melodię, dobiegającą z dwupiętrowej altany zbudowanej na planie wielokąta. Muzycy zajmowali górny poziom, na dolnym znajdowały się loże, w których można było odpocząć i zamówić kolację lub napoje.
Kiedy towarzystwo dotarło na miejsce, właśnie wybrzmiały ostatnie dźwięki utworu i po krótkiej przerwie przy barierce pojawił się jegomość o podwójnym podbródku i potężnym brzuchu. Instrumenty odezwały się ponownie. Rozpoczął flet, potem melodię przejęły skrzypce, by za chwilę przycichnąć. Rozległ się czysty, jasny głos śpiewaka.
– To Timothy Barry, ostatnio robi furorę na londyńskich salonach. Podobno występował dla samego króla – powiedział pan Roberts, korzystając z przygrywki przed kolejną zwrotką. Mąż ich gospodyni był łysy jak jajo i o pół głowy niższy od połowicy, jednak tak samo jak ona korpulentny i życzliwie nastawiony do świata.
– Nie można odmówić mu talentu – przyznała Mathilde.
– Podejrzewam, że nie zna pani zbyt wielu angielskich pieśni. – Adam Roberts zajął miejsce u boku Mathilde. – Będzie pani miała za to okazję brylować w towarzystwie z francuskim repertuarem.
– Chociaż bardzo lubię muzykę, to nie jestem dobrą śpiewaczką. Moja siostra nadrabia talentem za nas obie.
Julie nie zwróciła uwagi na komplement. Zamiast tego z nieco rozżaloną miną zwróciła się do siostry:
– Inaczej wyobrażałam sobie tę gotycką altanę. Powiedziałabym, że wygląda raczej orientalnie.
Mathilde nie zdążyła odpowiedzieć, bo pieśń właśnie dobiegła końca. Gromkie brawa rozległy się, jeszcze zanim wybrzmiały ostatnie nuty, a śpiewak skłonił się z uśmiechem na rumianym obliczu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który zapowiedział taniec.
– To my teraz się przejdziemy, a naszym panom powierzam zadanie znalezienia loży na kolację – odezwała się pani Roberts.
Wszyscy poza panem Robertsem i jego synem ruszyli w głąb ogrodu, mijając bogato zdobiony pawilon i fontannę. Za placem rozpoczynała się szeroka aleja obramowana rzędami włoskich topoli. Światło, muzyka i rozproszone wśród drzew grupki ludzi dawały wrażenie nierealności, jakby goście byli mieszkańcami zaczarowanej krainy, próbującymi zatrzymać czas i przedłużyć rozrywki dnia długo w noc.
W tak niezwykłym miejscu Mathilde nie potrafiła myśleć o trapiących ją zmartwieniach. Słuchała nieuważnie opowieści pani Roberts o niedawnym koncercie włoskiej śpiewaczki, znanych osobistościach, które zaszczycają to miejsce swoją obecnością, i o tym, jak w ostatnich latach podniosła się opłata za wstęp, ale przede wszystkim chłonęła wrażenia wszystkimi zmysłami. Pewnie dlatego nie dostrzegła dwóch dżentelmenów, którzy zatrzymali się na ich widok.
– I to się nazywa szczęśliwy traf!
Na widok pana Houghtona Mathilde najpierw zaniemówiła, następnie przywołała na twarz uprzejmy uśmiech, żeby na koniec zainteresować się drobinkami żwiru na ścieżce. Wreszcie opanowała się i podniosła wzrok.
Thomas miał na sobie idealnie skrojony aksamitny surdut w kolorze czerwonego wina, krawat ze złocistego jedwabiu spięty rubinową szpilką oraz jasny cylinder. Wyglądał nieskazitelnie. Mathilde zawstydziła się swojej prostej ciemnoszarej sukni, której jedynymi ozdobami były bufiaste rękawy zebrane w kilku miejscach oraz pasek z klamrą, i skromnego sznura perełek. Kompan pana Houghtona wyglądał na młodszego od przyjaciela, a jego mina wyrażała znudzenie.
– Dobry wieczór! – powiedziała pani Roberts. – Jakże się cieszę, że mamy okazję ponownie się spotkać.
– Wyjątkowy zbieg okoliczności – dodała Julie z emfazą.
– Nie mam pojęcia, co ma pani na myśli. Muszę jednak przyznać, że kiedy rozstaliśmy się wczoraj, byłem niepocieszony, że nie dane mi było spędzić więcej czasu w tak uroczym towarzystwie. Aby więc rozproszyć smutki, postanowiłem wybrać się do Ogrodów.
– Najważniejsze, że wszyscy zdają się zadowoleni z takiego obrotu spraw.
– Ależ oczywiście! Prawda, Georgie? Proszę pozwolić przedstawić sobie pana George’a Ebbingtona. Georgie, oto pani Annabelle Roberts i panny Cormier, moje nowe znajome prosto z Francji, o których ci opowiadałem. Nie miałem tylko przyjemności poznać tego młodego dżentelmena. – Thomas zwrócił się do chłopca, który w milczeniu przyglądał się obcym.
– Raoul, hrabia Cormier, bardzo mi miło.
– Thomas Houghton, do usług. – Pochylił się i wyciągnął rękę, którą Raoul z całą powagą dziewięciolatka uścisnął.
Mathilde zdołała już odzyskać równowagę, chociaż nie potrafiła stwierdzić, czy poruszyła ją sama osoba pana Houghtona, czy fakt, że pojawił się tak nagle. Podczas powitań i prezentacji kątem oka dostrzegała spojrzenia, które mężczyzna od czasu do czasu jej rzucał, ale postanowiła nie przywiązywać do nich wagi.
– Może dołączyliby do nas panowie na kolacji? – zapytała pani Roberts.
– To bardzo miłe. Co myślisz, Georgie?
– Oczywiście, w większym towarzystwie zawsze weselej – powiedział bez przekonania młodzieniec.
Kiedy ruszyli w kierunku lóż, pan Houghton znalazł się u boku Mathilde, która prowadziła brata za rękę.
– Jestem niezmiernie ciekaw, jakie wrażenie wywiera na pani to miejsce. Czy spodziewała się pani czegoś takiego?
Zerknęła na niego niepewnie, ale mężczyzna wydawał się autentycznie zainteresowany jej opinią. Odetchnęła głębiej po raz pierwszy od dłuższego czasu i rozejrzała się wokół. Przechodnie przesuwali się w kręgach światła niczym tęczowe ćmy, ale ciemności również wibrowały ruchem, głosami i śmiechem. Na placyku, który właśnie mijali, trwał pokaz kuglarzy, a ich sztuczki z ogniem wywoływały u widzów okrzyki zachwytu i przestrachu.
– Nie potrafiłabym sobie wyobrazić nic tak wspaniałego. W Paryżu też są piękne parki, a w Palais Royal nie brakuje rozrywek, ale tutaj… Tyle świateł naraz… To wprost nie do opisania. Chociaż nie wątpię, że pan zdołałby to uczynić.
– Ułożyć zgrabne słowa, to jedno, ale dostrzec piękno, które ma się przed oczami, i je docenić, to co innego. To jest właśnie istota poezji.
– Z pewnością zna się pan na tym lepiej ode mnie.
Thomas już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale uprzedził go Raoul:
– Mathilde wspomniała, że jest pan poetą. Czy to przyjemne i opłacalne zajęcie? Myślałem, żeby zostać żeglarzem, ale Cecile mówi, że na morzu ludziom wypadają zęby.
– Jeśli szukasz intratnej ścieżki kariery, to nie radzę iść w moje ślady – powiedział rozbawiony mężczyzna. – Gdyby nie to, że mam dodatkowe źródła utrzymania, zapewne spędzałbym inaczej wieczory.
W międzyczasie towarzystwo dotarło do lóż. Po kolejnych prezentacjach, dosuwaniu i odsuwaniu krzeseł oraz roszadach przy stole wszyscy mogli zająć się kolacją.
Zanim nadeszła pani Roberts z rodzeństwem Cormierów oraz dwójką dżentelmenów, jej mąż i syn dyskutowali na tematy zawodowe. Obaj pracowali w biurze Kompanii Wschodnioindyjskiej – starszy z panów był dyrektorem jednego z komitetów, które zarządzały spółką, młodszy pracował jako sekretarz współpracownika ojca.
– Rozmawiałem dzisiaj z panem Hillem i być może będą niedługo widoki na posadę w Kalkucie – powiedział Adam Roberts.
– Czy rzeczywiście myśli pan o wyjeździe do kolonii? – upewniła się Mathilde.
– Mój syn uparł się, że nigdzie indziej nie zrobi kariery – wyjaśnił pan Roberts. – Tak jakby nie wiedział, że wszystkie decyzje zapadają tutaj, w Londynie! Tu jest centrum wydarzeń. Ale kiedy młodzi ludzie wbiją sobie coś do głowy, nie sposób ich nakłonić do zmiany zdania. – Mężczyzna wbrew swoim słowom zdawał się dumny z ambicji syna.
– Nie obraź się, ojcze, ale pracownicy Kompanii w stolicy miewają nieco skostniałe poglądy. Biurokracja, papiery, statystyki… O ileż lepiej byłoby móc działać aktywnie na rzecz potęgi Anglii tam, gdzie bije jedno ze źródeł jej dobrobytu! – perorował młody człowiek. – Nie mówiąc już o tym, jakim darem dla tych niecywilizowanych krajów jest nasza kultura i zaawansowana technologia.
Julie przysłuchiwała się przemowie Adama i gdy tylko skończył, powiedziała z niewinną miną:
– Jakie to szczęście, że Anglia ma takich dzielnych obywateli, którzy gotowi są pomimo wszelkich niewygód – ba, zagrożenia zdrowia i życia! – poświęcać się w imię jej dobra. Podziwiam, że nie boi się pan tygrysów i tropikalnych chorób, nie wspominając nawet o mieszkańcach, którzy w tak niecywilizowanym kraju muszą być z pewnością dzicy i żądni krwi.
Adam Roberts po chwili zaskoczenia zaczął odpierać argumenty dziewczyny, ale na każde jego wyjaśnienie miała ona gotową odpowiedź. Poirytowany młodzieniec zaperzał się coraz bardziej.
Mathilde przestała przysłuchiwać się rozmowie i zamiast tego zwróciła się do pana Houghtona, który siedział naprzeciwko niej:
– Nie wyobrażam sobie podróżować tak daleko. Sam wyjazd z Francji był dla mnie dużym przeżyciem, a przecież znam język i mam przy sobie najbliższą rodzinę.
– Ja z pewnością nie pogardziłbym możliwością takiej wyprawy – odezwał się pan Houghton. – Każda okazja, żeby doświadczyć czegoś nowego, ma dla mnie nieodparty urok.
– Prawdziwy z pana niespokojny duch.
W tym momencie reszta towarzystwa wybuchnęła śmiechem po ostatniej uwadze pana Robertsa. Mathilde jej nie dosłyszała, ale uśmiechnęła się i powiodła wzrokiem po twarzach zebranych. Jedynie pan Ebbington nie wziął udziału w ogólnej wesołości, tylko ze znużoną miną dolał sobie wina.
– Pański towarzysz chyba nie jest zachwycony – zwróciła się przyciszonym głosem do pana Houghtona.
– Georgie? Proszę się nim nie przejmować, on tak zawsze. Jest tak samo skwaszony w operze, na balu u księcia Cambridge, jak i w towarzystwie najbardziej czarujących dam. Jego melancholijna natura ma jedną niezaprzeczalną korzyść: czyni go idealnym czytelnikiem i recenzentem moich utworów.
– Nie miałam czasu, żeby przejrzeć wszystkie pana wiersze, ale tych kilka, które przeczytałam, bardzo mi się podobało. Samotny strażnik był naprawdę wzruszający.
– Jestem zaszczycony, że poświęciła pani chwilę moim skromnym rymom. Mam nadzieję, że po przeczytaniu pozostałych nie straci pani o mnie dobrej opinii.
– Strasznie żałuję, że już musimy wyjeżdżać. Zdążyłyśmy dzisiaj zobaczyć tylko katedrę Świętego Pawła i przespacerować się wzdłuż Tamizy. Pałac Westminster jest całkiem ładny – wtrąciła się Julie, która przestała w końcu męczyć Adama Robertsa swoimi uwagami na temat życia w Indiach. – Mam nadzieję, że wkrótce jeszcze tu przyjedziemy.
– Czy można zapytać, w której części Anglii panie zamieszkają?
– Nie pamiętam dokładnej nazwy… To gdzieś pod Bristolem.
– Wildridge House w miejscowości Charfield – odpowiedziała Julie.
– To się doskonale składa! W najbliższym czasie wyjeżdżam do Bath odwiedzić mojego ojca. Jestem pewien, że z przyjemnością by panie poznał.
– Sądzę, że nasza matka nie będzie miała nic przeciwko. Proszę do niej napisać – odparła Mathilde po chwili zawahania.
– Kiedy już zaszyjemy się w wiejskiej głuszy, każdy gość będzie mile widziany – dodała Julie.
– Brzmi to tak, jakby wolała pani życie w mieście – powiedział pan Ebbington.
– Nigdy nie mieszkałam poza Paryżem, więc trudno mi stwierdzić. Przypuszczam jednak, że odczujemy wyraźną różnicę, jeśli chodzi o towarzystwo i różnorodność zajęć.
– Dobrze się wobec tego składa, że ma pani okazję skorzystać z uroków Londynu przed wyjazdem. Mam nadzieję, że jest pani zadowolona z wizyty w Ogrodach.
– Osobiście nie lubię tak zatłoczonych miejsc, ale nie da się im odmówić uroku. Za to Mathilde jest zachwycona, widzę to po jej minie.
Panowie spojrzeli wyczekująco na starszą z sióstr. Mathilde zaschło lekko w ustach, jak zawsze, kiedy musiała wobec obcych ludzi wypowiedzieć swoje zdanie.
– Jak wspominałam panu Houghtonowi, jestem pod ogromnym wrażeniem. Ale najbardziej podoba mi się to, że te atrakcje są dostępne dla każdego, kogo na nie stać, a nie jedynie dla grupki wybrańców.
– To oryginalny punkt widzenia. – Pan Ebbington spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Większość osób narzeka, że pojawia się tutaj zbyt wielu ludzi z niższych sfer, urzędników i nuworyszy.
– Mathilde już tak ma. Uważa, że wszyscy ludzie są równi i popiera różne wzniosłe idee – wtrąciła Julie.
– Zatem jest pani nieodrodną córą Francji – powiedział pan Houghton. – Mam nadzieję, że nie zapragnie urządzić pani tutaj rewolucji, bo bez wątpienia wszyscy podążyliby za tak czarującą przywódczynią.
Mathilde wbiła wzrok w talerz. Uwaga, jaką na sobie skupiała, i uprzejmości pana Houghtona uwierały ją jak za mocno zasznurowany gorset. Na szczęście w tym momencie pan Roberts zwrócił uwagę, że za chwilę zacznie się pokaz fajerwerków. Raoul, który przysypiał na krześle z boku, zerwał się na równe nogi, i wszyscy podążyli za państwem Robertsami.
Z miejsca, w którym stali, doskonale było widać różnobarwne pióropusze i kwiaty, które rozświetliły nocne niebo. Orkiestra grała nadal, zagłuszana od czasu do czasu hukiem wystrzałów. Powietrze wypełnił lekko wyczuwalny zapach saletry. Raoul podskakiwał, wydając pełne zachwytu okrzyki, i Mathilde nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, widząc jego żywiołową radość.
– Jestem pewien, że twórcy ogrodów marzyli o tym, żeby na twarzach gości wywoływać właśnie taki wyraz szczęścia.
Spojrzała na Thomasa, który wypowiedział tę uwagę, ale mężczyzna nie patrzył wcale na Raoula, tylko na nią. Żadna odpowiedź nie chciała jej przyjść do głowy.
Z zakłopotania wybawił ją kelner, który przechodził obok z tacą pełną kielichów i karafką. Mężczyzna odskoczył z drogi jakiejś roześmianej parze, potknął się, zachwiał i wpadł na pana Houghtona. Czerwone wino chlusnęło na złocisty krawat i śnieżnobiałą koszulę.
– Ty durniu! Coś ty najlepszego zrobił?!
– Najmocniej przepraszam szanownego pana. – Kelner niemal się skulił. Rekompensata za tak drogi strój bez wątpienia by go zrujnowała.
Pan Ebbington szybko znalazł się u boku przyjaciela.
– Mój najlepszy krawat i nowa kamizelka od Thomsona, wszystko do niczego! – Pan Houghton usiłował ocenić skalę zniszczeń. – Dopiero co je kupiłem… Co teraz zrobić?
Cała uwaga towarzystwa skupiła się na mężczyźnie, którego zaczerwieniona twarz wyrażała raczej smutek i bezsilność niż złość. Adam Roberts przewrócił z politowaniem oczami. Kelner przezornie się oddalił, pozostawiając stłuczone szkło i tacę. Odblask sztucznych ogni zalewał co jakiś czas całą scenę żółtym, czerwonym i zielonym światłem.
– Wracajmy i spróbujmy uratować, co się da – uspokajał przyjaciela pan Ebbington. – Proszę nam wybaczyć, ale opuścimy państwa. Niezmiernie miło było spędzić wspólnie czas – powiedział, kłaniając się obecnym. – Prawda, Thomas?
– Jak najbardziej, czarujący wieczór… Może uda się usunąć te plamy sokiem z cytryny?
Pan Ebbington uśmiechnął się przepraszająco, po czym ujął przyjaciela za ramię i oddalił się z nim w stronę wyjścia.
– Cóż, każdy ma swojego konika. Ja na przykład zawsze wpadam we wściekłość, kiedy pokojówka przy wycieraniu kurzu poprzestawia moje fajki – powiedział pan Roberts, czym skutecznie rozładował atmosferę.
Wszyscy wrócili do podziwiania pokazu. Jedynie Mathilde nie potrafiła wzbudzić w sobie na powrót radości, która przed chwilą ją wypełniała. Na szczęście widowisko wkrótce się skończyło i pan Roberts odprowadził rodzeństwo wraz z Cecile do powozu, bo zbliżała się już północ. Gospodarze z synem postanowili wrócić później.
Kiedy Mathilde wchodziła do domu, z salonu dobiegły ją głosy. Julie i Raoul pobiegli od razu na górę, ale ona zajrzała do pokoju. Niewysoki mężczyzna podniósł się na jej widok z fotela. Jego włosy i bokobrody były całkiem siwe, ale zadziwiająco gęste, a twarz ogorzała jak u marynarza. Jasnoniebieskie oczy spoglądały na nią czujnie, chociaż na ustach zagościł momentalnie uprzejmy uśmiech.
Lady Cormier również wstała. Na stoliku obok sofy stały filiżanki, karafka i dwa kieliszki.
– Już jesteście? Jak to szybko zleciało! Ja tymczasem miałam niespodziewane towarzystwo. Mathilde, to pan James Saunders, wspominałam o nim. Zajmuje się naszymi interesami w Anglii.
– Nie będę dłużej niepokoił, i tak nadużyłem pani gościnności. – Mężczyzna ukłonił się Mathilde i zwrócił się do jej matki. – Jeszcze raz przepraszam za najście. Coś mi się musiało wczoraj pomylić. Z jakiegoś powodu ubzdurałem sobie, że wszyscy państwo zostajecie w domu.
Kiedy pan Saunders wyszedł, Mathilde spojrzała pytająco na matkę, ale ta tylko rozłożyła ręce.
– Nie wiem, dlaczego się tutaj pojawił. Skoro już przyszedł, skorzystaliśmy z okazji, żeby porozmawiać o interesach. Powiedz mi lepiej, jak spędziłaś wieczór. – Podeszła do córki i poprawiła loczek na jej skroni. – Możecie też opowiedzieć mi jutro, będzie dosyć czasu w podróży.
Przygotowując się do snu, Mathilde próbowała uporządkować wydarzenia ostatniego dnia, ale paplanina Julie skutecznie jej to uniemożliwiała. Kiedy przyłożyła głowę do poduszki, zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, że pan Saunders wywarł na niej dziwne wrażenie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Małgorzata Niemtur, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcie na okładce: © Joanna Czogala / Arcangel
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Marta Akuszewska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-984-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.