Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość i strach. Te dwa uczucia szły ze sobą w parze, odkąd pamiętała. Jedno zdawało się podsycać drugie, jakby były adwersarzami, którzy atakują się wzajemnie, ale żyć nie potrafią bez swojego sporu.
Stefania Ilnicka wraz z matką, siostrą i kuzynem spędza letnie tygodnie w podkrakowskim majątku należącym do rodziny narzeczonego. Tarcia między jej bliskimi a przyszłą rodziną oraz sercowe rozterki to nie najgorsze, z czym przyjdzie jej się zmierzyć. Wiejską sielankę przerywa bowiem niespodziewana śmierć, a na dodatek znikają bezcenne klejnoty; Stefania ma zaś własne powody, żeby odkryć, kto za tym stoi.
Klemens Grabiński, były komisarz policji, jest przekonany, że na starość pozostało mu już tylko bawienie wnuków i hodowanie pszczół. Kiedy niespodziewanie przyjaciel zwraca się do niego z prośbą o rozwikłanie zagadki, która może zrujnować jego rodzinę, podejmuje jednak wyzwanie. Czy pomimo upływu lat stanie na wysokości zadania?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Środa, 12 lipca 1820 roku
Tego letniego poranka we dworze w Radonicach sprawy biegły zwykłym torem. Służba krzątała się i przemykała korytarzami, trzepała, wietrzyła, nalewała i wylewała, aby przygotować dom na kolejny dzień. Kucharka w wielkim skupieniu rachowała na palcach, na jak długo jeszcze wystarczy cukru przy większej niż zwykle liczbie gąb do wykarmienia. Ochmistrzyni, panna Komarska, dumała w gotowalni, czy zdoła uporać się przed południem zarówno z reperacją sukni, jak i wyczyszczeniem sreber. Kamerdyner Mikołaj skończył porządkować pokój pana domu i zamykał właśnie okno, żeby zatrzymać wlewające się do środka gorące powietrze.
Stefania Ilnicka siedziała w altanie w ogrodzie ze szkicownikiem na kolanach. Za każdym razem, gdy przykładała ołówek do kartki, przypominały jej się słowa Teklusi. Stareńka niania nie pozwoliła jej się nigdy sportretować. Mówiła, że jeśli ktoś zbyt wiernie ukaże rysy przedstawianej osoby, zamknie w wizerunku odrobinę duszy portretowanego. Człowiek traci tę okruszynę, nawet o tym nie wiedząc. Wypuszcza ją w świat, żeby inni robili z nią, co im się żywnie spodoba. Nie, niech cię Pan Bóg broni, mówiła Teklusia, a Stefania z szacunku do niej nie rysowała jej nawet z pamięci.
Przesąd starowinki zakorzenił się w jej umyśle i choć od śmierci niani minęło wiele lat, wierzyła, że na kartkach szkicownika w istocie zamyka odległe odblaski myśli i uczuć ludzi. Czymże była zaś dusza, jeśli nie poruszeniami serca i umysłu? Jej spowiednik miałby pewnie odmienne zdanie, ale nie zamierzała zwierzać mu się z takich refleksji. Nie musiała nikomu się z tego zwierzać. Wystarczało jej, że kreśliła na kartce kolejną twarz, by potem studiować ją w ciszy swojego pokoju.
– Jak pani idzie, panno Ilnicka?
Stefania oderwała wzrok od papieru i spojrzała na narzeczonego. Znowu straciła poczucie czasu. Zanim zdążyła otworzyć usta, głos zabrała jej siostra.
– Czy nie wie pan, panie Szydłowski, że artysty nie należy popędzać? Może się to skończyć tragicznie.
– Nie to było moim zamiarem. – Artur uśmiechnął się lekko. – Chciałem tylko wspomnieć, że mój ojciec niedługo będzie się mnie spodziewał. Wybieramy się do sąsiedniego majątku obejrzeć najnowszy model młocarni.
– Jeszcze pięć minut, gdyby był pan tak cierpliwy – odparła Stefania.
Krysia wróciła do żłobienia czubkiem parasolki tajemniczych wzorów w piasku, którym wysypana była zacieniona ścieżka. Stefania jeszcze przez chwilę wpatrywała się bezkarnie w Artura. W półcieniu altany rysy jego twarzy stawały się łagodniejsze, a cienie pod oczami – mniej głębokie. Gdy przez dłuższą chwilę nie odrywała od niego wzroku, uśmiechnął się szerzej. Dziewczyna spuściła powieki, pewna, że wyczytał z jej oczu wszystkie uczucia, które tak skrzętnie starała się ukryć. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało i ciszę zakłócały tylko przytłumione głosy pań Ilnickiej i Szydłowskiej, które przechadzały się nieopodal.
– Nie chcę zatrzymywać pana dłużej – odezwała się w końcu Stefania. – Na dzisiaj wystarczy.
– Czy zechce mi pani pokazać, co zdziałała do tej pory? – Głos Artura był przyciszony, tak że Krysia, która lekce sobie ważyła rolę przyzwoitki i była zajęta balansowaniem na wąskim murku okalającym klomb przed altaną, nie miała szansy go usłyszeć.
– Oczywiście. Chociaż nie ma jeszcze czego podziwiać.
Mężczyzna przeszedł na jej stronę i usiadł obok. Kiedy znajdował się blisko, powietrze wokół stawało się jakby gęstsze. Trudniej było napełnić nim płuca i pewnie dlatego lekko zaszumiało Stefanii w głowie.
– Obawiam się, że przedstawiła mnie pani w zbyt pochlebny sposób.
– Zawsze staram się oddawać w rysunku istotę oryginału. Nie zniżyłabym się do fałszowania rzeczywistości.
– Skoro tak, to mogę się tylko radować, że w taki sposób mnie pani postrzega.
Ujął delikatnie dłoń, którą przytrzymywała kartkę przed podmuchami wiatru. Stefania podniosła głowę, ale jej siostra wciąż nie poświęcała im uwagi. Spojrzała Arturowi prosto w oczy i była pewna, że gdyby potrafiła się rumienić, płonęłaby teraz pąsem. Mężczyzna uniósł jej dłoń do ust i pocałował.
– Cały czas mam wrażenie, że temu rysunkowi wiele brakuje do ideału – powiedziała, żeby ukryć zmieszanie.
– Będziesz miała sporo czasu, żeby go udoskonalić.
– To prawda – szepnęła Stefania i spuściła wzrok.
Nie miała pojęcia, co zrobić z zamieszaniem w sercu, tętnieniem w uszach i świadomością jego obecności tuż obok. Na szczęście w tym momencie rozległ się głos Krysi:
– Stefciu, trzeba już chyba wracać. Robi się bardzo gorąco.
Artur odsunął się i kiedy młodsza z panien Ilnickich wkroczyła do altany, stał już w przyzwoitej odległości od narzeczonej.
– Na mnie też już czas. – Skłonił się, po czym zostawił je same.
– Możemy iść? – zapytała Krysia.
Stefania nie odpowiedziała od razu. Odprowadzała wzrokiem oddalającą się męską postać. Nie powinna tracić rezonu w jego obecności, stawać się drżącą istotką, którą byle gest czy słowo przyprawiały o zawrót głowy. Nie mogła pozwolić, żeby uczucie zawładnęło nią do tego stopnia. To wszystko było przecież handlową transakcją, korzystnym dla obu stron interesem. Warto lubić swojego przyszłego męża, ale żeby aż tak? Stefania wiedziała z własnego doświadczenia, że to zazwyczaj nie kończy się dobrze.
Z rzadka przechodziło jej przez myśl, że byłoby lepiej, gdyby rodzice zaaranżowali jej małżeństwo. Zadowoliłaby się szacunkiem i życzliwością towarzysza życia, bez niepotrzebnych uczuć. Wiedziałaby przynajmniej, czego oczekiwać. Tymczasem zakochanie przypominało spacer po zdradliwym bagiennym terenie – nigdy nie można być pewnym, czy stawia się stopę na bezpiecznym gruncie, czy na podłożu, które wciągnie w głąb i pochłonie.
Postukiwanie parasolki siostry o deski podłogi przywołało ją do rzeczywistości.
– Daj mi jeszcze dwie minuty, dobrze?
– Jeszcze dwie minuty i zemdleję z gorąca. – Dziewczyna usiadła na ławce i wzniosła oczy ku niebu w wyrazie głębokiej rozpaczy.
– Gdybyś zajęła się lekturą, którą wyznaczyła ci na dzisiaj mama, mogłabyś oderwać myśli od niedogodności. – Stefania chwyciła tomik, który przez cały czas leżał obok niej na ławce, i wyciągnęła go ku siostrze.
– Nie da się czytać w takich warunkach. – Naburmuszona Krysia wzięła książkę i zaczęła przerzucać strony.
Stefania uśmiechnęła się do siebie z mieszaniną współczucia i pobłażania. Siostra od dzieciństwa nie znosiła przebywać na zewnątrz bez względu na porę roku, a brud, owady i słońce, które natychmiast znaczyło czerwienią jej delikatną skórę, napełniały ją odrazą.
Stefania popatrzyła na swój rysunek. Lekko skręcające się ciemne włosy tworzyły wdzięczną ramę dla proporcjonalnej męskiej twarzy, w której wzrok przyciągały przede wszystkim oczy – głęboko osadzone, ale jasne, patrzące wprost na widza. Wąskie usta o niemal idealnym kształcie narysowała w wyrazie powagi. Tak wyglądał, kiedy pierwszy raz do niej przemówił, i taki jego obraz wyrył się w jej umyśle. Z całego oblicza tchnęła jakaś determinacja, a jednocześnie coś budzącego zaufanie.
Jej brulion, obok setek twarzy znajomych i nieznajomych ludzi, wypełniały liczne podobizny narzeczonego. Chociaż kreski składały się na całkiem wierny obraz, miała wrażenie, że cały czas coś się jej wymyka. Dziewczyna westchnęła. Zanim zwiąże się z Arturem Szydłowskim do końca życia, bardzo chciałaby narysować jego portret, z którego będzie w pełni zadowolona.
Związała wstążki brulionu i schowała ołówki do futerału. Wytarła zabrudzone grafitem palce w chusteczkę, po czym się podniosła.
– Mama i pani Szydłowska poszły chyba w stronę strumienia. Poszukamy ich? – zaproponowała i dodała, uprzedzając protesty siostry: – Zaraz potem możemy wracać. Mama ucieszy się, że trochę się przeszłaś.
Krysia westchnęła, ale podążyła za nią bez słowa i po chwili szły ramię w ramię cienistą kasztanową aleją, która prowadziła w stronę stawu i płynącego niedaleko potoku. Park otaczający dwór w Radonicach nie był wielki, ale jego właściciele zrobili wszystko, żeby w pełni wykorzystać oferowane przez naturę uroki. Po dłuższej chwili, którą spędziła pochylona nad rysunkiem, Stefania rozkoszowała się powiewem ciepłego, pachnącego rozgrzaną łąką wiatru i podziwiała rozciągający się po prawej stronie alei widok na niewielką łąkę i brzozowy zagajnik w oddali. Zmiana otoczenia pozwoliła jej nabrać dystansu do Artura i czaru, jaki nad nią roztaczał.
– Mama i caryca Aleksandra z pewnością zdążyły już wrócić do dworu. Niepotrzebnie ich szukamy.
Stefania przerwała kontemplowanie przyrody i spojrzała na siostrę. Krysi wyjątkowo było do twarzy z wyrazem lekkiego nadąsania. Właściwie jakąkolwiek minę by zrobiła, jej oblicze o jasnej, nieskazitelnej cerze wyglądało nad wyraz korzystnie. Niewielkie, lecz pełne usta tak samo pięknie prezentowały się rozciągnięte w uśmiechu, jak ściągnięte w niezadowolony dzióbek. Choć skończyła niedawno siedemnaście lat, otrzymała już dwie propozycje małżeństwa. Po ślubie starszej siostry, gdy zacznie częściej bywać, będzie prawdopodobnie miała u swych stóp cały kwiat galicyjskiej młodzieży, zwłaszcza że do jej wdzięków można doliczyć pokaźny posag.
– Lepiej uważaj, żeby mama nie usłyszała, jak nazywasz panią Szydłowską. Nawet jeśli tak się stało, mała przechadzka nam nie zaszkodzi. – Stefania ujęła siostrę pod ramię.
– Nie jestem takim zapalonym piechurem jak ty. – Krysia potrząsnęła głową, a jasne loki zafalowały jej wokół głowy.
– Myślę, że tak naprawdę chcesz wracać, żeby dokuczać biednej pannie Komarskiej.
– Wcale jej nie dokuczam! Po prostu dbam o to, żeby się nie nudziła.
– Z pewnością nie ma o tym mowy, skoro nakłoniłaś ją, żeby sama uporała się z twoją częścią haftów do mojej wyprawy.
Krysia nie odpowiedziała od razu, więc siostra zerknęła na nią z ukosa. Na twarzy dziewczyny pojawił się lekki rumieniec.
– Nie martw się. Nie powiem o tym mamie. Ale wiedz, że uważam, że okrutnie wykorzystujesz tę kobietę. Powinnaś mieć więcej szacunku dla jej wieku.
Panna Komarska zajmowała szczególne miejsce w domu państwa Szydłowskich. Bez grosza przy duszy, choć szlacheckiego pochodzenia, była panną wyprawną[1] pani Szydłowskiej i towarzyszyła rodzinie od samego początku. Mimo że oficjalnie nie piastowała stanowiska gospodyni, sprawowała pieczę nad całym domem.
– Kiedy to niesprawiedliwe, że ja mam haftować monogramy na twojej wyprawie! Ciekawe, czy gdy sama będę wybierała się za mąż, ty mi pomożesz – odparła hardo Krysia, uznając najwyraźniej, że najlepszą obroną jest atak.
– Mam nadzieję, że tak. – Stefania uśmiechnęła się pod nosem na to marudzenie. – A ty, skoro już korzystasz z uprzejmości panny Komarskiej, okaż jej przynajmniej trochę dobrej woli i powściągnij uwagi rzucane pod jej adresem.
Nie dowiedziała się, co siostra myśli o jej pouczeniach, ponieważ w tym momencie dotarły na ścieżkę okalającą staw i odnalazły poszukiwane osoby. Panie Ilnicka i Szydłowska, przechadzające się w cieniu drzew, skierowały się w ich stronę. Kiedy szły obok siebie, kontrast między nimi uwidaczniał się w pełni. Matka Artura, słusznego wzrostu i proporcjonalnie zbudowana, trzymała głowę wysoko, a jej pociągła twarz zdawała się jeszcze dłuższa przez ciemne włosy zaczesane gładko w górę nad czołem. Towarzyszka sięgała jej zaledwie do ramienia i tak samo jak córki odznaczała się drobną budową. Jej filigranową, nieco lalczyną twarz okalała chmura jasnych włosów z rzadka przetykanych nitkami siwizny.
– Jak miło was spotkać! – odezwała się matka, gdy znalazły się naprzeciwko siebie. – Krysiu, popraw chusteczkę, słońce bardzo mocno świeci. Stefciu, wyglądasz na trochę zmęczoną. Czy nie sforsowałaś się za bardzo?
– Planowałyśmy okrążyć jeszcze staw, ale jeśli czuje się pani zmęczona, panno Ilnicka, możemy wszystkie wracać. – Pani Szydłowska miała zwyczaj przemawiać powoli i starała się przy tym jak najmniej poruszać ustami. Sprawiała przez to wrażenie, jakby każde słowo przychodziło jej z ogromnym trudem, który odbiorca powinien należycie docenić.
– W żadnym wypadku. – Stefania uśmiechnęła się do przyszłej teściowej w nadziei, że przebije się przez lodowatą powłokę jej uprzejmości. – Proszę nie zmieniać planów z mojego powodu. Chętnie dołączymy, prawda, Krysiu?
Pełne dramatyzmu westchnienie dziewczyny dotarło na szczęście tylko do uszu siostry i cała czwórka skierowała się w stronę okalającej staw ścieżki. Krysia wlokła się z tyłu, podczas gdy Stefania starała się trzymać blisko obu pań. Z takiej odległości bez problemu widziała zmyślnie naprawiony rąbek sukni pani Szydłowskiej i postrzępione frędzle u parasolki. Matka jej narzeczonego wspaniale zachowywała pozory dawnej świetności. Gdyby nie bliski związek pomiędzy dwiema rodzinami, Stefania nie zorientowałaby się, że majątek w Radonicach stoi na skraju bankructwa. Zaczęła się zastanawiać, czy haftowane jedwabiem buciki z cienkiej skórki, które miała na sobie, nie są zbyt strojne. Zawsze starała się wybierać jak najskromniejsze stroje, żeby nie kłuć innych w oczy swoim bogactwem, ale podczas wizyty w majątku Szydłowskich przywiązywała do tego jeszcze większą wagę.
Matka jakby na przekór zdawała się wcale nie przejmować niekorzystną sytuacją majątkową gospodyni. Stefania wyłapała kilka słów z rozmowy: dotyczyła przyszłych losów młodego małżeństwa. Zbliżyła się o krok do idących przodem kobiet i nadstawiła uszu. W zasadzie nie podsłuchiwała, skoro prowadziły rozmowę podczas spaceru, ze świadomością, że panny idą tuż za nimi.
– To nie powinno być nawet przedmiotem dyskusji – mówiła pani Szydłowska. – Artur jest dziedzicem Radonic i jego miejsce jest tutaj. Musi wdrażać się w obowiązki gospodarza, żeby mógł je przejąć, kiedy przyjdzie na to czas.
– Jednak w mieście mieliby znacznie lepsze warunki. Wszystkie rozrywki, sklepy, specjaliści na wyciągnięcie ręki. Kto nie chciałby mieszkać w Krakowie? Dlaczego mamy im to odbierać, skoro będzie ich stać? – Ton matki był niewinny, ale Stefania doskonale wiedziała, że te uwagi są obliczone na to, żeby pokazać pani Szydłowskiej, kto jest tutaj górą.
– Jesteśmy związani z tą ziemią od pokoleń. – Kobieta nie dała po sobie poznać wzburzenia. – Zaniedbanie jej, zwłaszcza w momencie, gdy w naszej pieczy znajduje się ten okrawek polskiego kraju, ściągnęłoby na nasze nazwisko hańbę. Myślałam, że mają państwo tego świadomość, wiążąc się z naszą rodziną.
Stefania była pewna, że przy ostatnich słowach pani Szydłowska uniosła podbródek i spojrzała w bok z wyrazem urażonej dumy. Matka z kolei wyglądała teraz zapewne jak wcielenie niewinności z szeroko otwartymi oczami i ustami ułożonymi w grymasie zaskoczenia. Dziewczyna widziała to tak wyraźnie, że mogłaby w tej chwili otworzyć szkicownik i odmalować tę scenkę.
– Dostrzegam pani racje – odezwała się matka po dłuższej chwili. – Na pewno jednak ucieszy panią wiadomość, że zawsze, kiedy moja córka z mężem zechcą odwiedzić Kraków, będzie czekał na nich apartament w jednej z kamienic należących do mojego męża. Pan Ilnicki zadba, żeby znalazło się to w umowie przedślubnej.
– Czy wybrały już panie strój dla panny młodej? – zmieniła po chwili temat pani Szydłowska. – Słyszałam, że w najbliższym sezonie szalenie modny ma być jasny błękit.
Stefania odetchnęła z ulgą, słysząc, że matka zaczęła rozwodzić się nad szczegółami ślubnej kreacji. Tym razem nie zanosiło się na nerwową wymianę zdań. Obejrzała się, ale Krysia musiała odłączyć się w którymś momencie, bo nie widziała jej ani na ścieżce, ani w cieniu drzew. Tymczasem trzy spacerowiczki przeszły przez mostek, który łączył brzegi strumienia, biorącego swój początek w stawie, i wyszły spomiędzy drzew na alejkę wiodącą do dworu. Posiadłość, zalana blaskiem lipcowego słońca, była jasną, płaską plamą na tle zieleni. Zygzaki ligustrowych żywopłotów otaczających stajnie układały się w kombinację interesujących linii na zboczu lekkiego wzniesienia, co Stefania zauważyła i doceniła.
Nagle malarską statyczność tego krajobrazu zakłócił ruch. Czarna figurka powiększała się i zbliżała coraz szybciej, aż w końcu przybrała postać kamerdynera, który zatrzymał się przed nimi i ukłonił. Wysoki i szczupły mężczyzna stał lekko przechylony w lewą stronę, jakby po biegu złapała go kolka, i przygładził zmierzwione jasne włosy.
Idące przodem panie zatrzymały się jak na komendę i Stefania zrównała się z nimi, stając obok matki.
– Mikołaj! Co się stało?
– Jaśnie pani wybaczy, że zakłócam przechadzkę. – Mężczyzna wciąż łapał oddech, a na jego czole perliły się krople potu. – Pan Szydłowski kazał panią odnaleźć. Prosi, żeby niezwłocznie wróciła pani do pałacu.
– Ale dlaczego? Na co taki gwałt? – Kobieta patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby zdumiona, że ktoś ma czelność czegoś od niej żądać. Nie czekała na odpowiedź, tylko zwróciła się do towarzyszek. – Obawiam się, że muszę panie opuścić. Proszę kontynuować spacer beze mnie.
Głośne chrząknięcie Mikołaja sprawiło, że kobiety ponownie zwróciły na niego wzrok.
– Tak? – W głosie gospodyni brzmiało zniecierpliwienie.
– Jaśnie pan prosił, żeby pani Ilnicka też przyszła. Gdyby były panie łaskawe udać się ze mną…
– Mówże jaśniej! O co chodzi?
Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, po czym jeszcze raz przygładził włosy. Spojrzał na swoją panią i zawahał się na ułamek sekundy. Stefania zacisnęła mocniej dłoń na szkicowniku, wyczuwając narastające w gorącym powietrzu napięcie.
– Zdarzył się wypadek…
– Artur…
To samo imię wydobyło się jednocześnie z ust Stefanii i pani Szydłowskiej. Dziewczyna spojrzała na przyszłą teściową, której twarz wreszcie coś poruszyło. Poczuła na ramieniu uścisk dłoni matki.
– Ależ nie, młody pan ma się jak najbardziej w porządku! Najmocniej przepraszam za nieporozumienie. To nie tak… to kto inny… – Patrzył bezradnie na trzy poruszone kobiety i plątał się coraz bardziej. – Najlepiej będzie, jeśli zechcą panie pójść ze mną. Jaśnie pan wszystko wytłumaczy.
Pani Szydłowska ujęła w dłoń fałdy spódnicy i bez słowa ruszyła w stronę pałacu. Stefania ocknęła się z osłupienia, które chwilowo ją ogarnęło, i szybko się z nią zrównała. Za sobą słyszała kroki usiłującej za nimi nadążyć matki i Mikołaja, zachowującego pełen rewerencji dystans.
Zapewne był to efekt szybkiego marszu, który pobudzał rytm krwi i zmuszał serce do galopu, ale nie opuszczał jej niepokój. Sama myśl, że Arturowi mogłoby się coś stać, sprawiała, że ziemia zdawała się usuwać jej spod nóg.
Zanim dotarły do pałacu, służący wysunął się naprzód i otworzył przed nimi ciężkie drzwi. W holu czekał już ojciec Artura. Na dźwięk ich kroków odwrócił się od obrazu, którego ramę zdawał się studiować. Dwa wyżły podniosły się i zamerdały na widok przybyłych.
– Moja droga, dziękuję, że przybyłaś tak szybko. Jeśli panie pozwolą… – Wskazał drzwi do bawialni.
Stefania podążyła za resztą towarzystwa. Chłód bijący od marmurowych ścian orzeźwił ją i patrzyła już znacznie przytomniej na wyraźnie zaniepokojonego gospodarza. Mężczyzna zajął miejsce w fotelu, a jego bokobrody sterczały na wszystkie strony, jakby i im udzieliło się wzburzenie właściciela. Wpatrywał się w dywan, ale spojrzenie miał nieobecne. Jeden z psów usiadł u jego stóp, a drugi kręcił się dookoła.
– Co się stało, Zenonie? Mikołaj wspominał o jakimś wypadku i wprost umieram z nerwów – odezwała się pani Szydłowska, która zasiadła naprzeciwko męża. – Wytłumacz nam, o co chodzi.
– W rzeczy samej, zdarzył się wypadek. – Mężczyzna położył dłonie na kolanach i spojrzał po kolei na wpatrzone w niego damy. – Jakiś czas temu służąca odkryła w jednym z pokoi… Cóż, nie da się tego ująć inaczej. Odkryła ciało.
[1] Panna wyprawna – służąca, która doglądała wyprawy panny młodej i często przechodziła z nią do nowego domu.
ROZDZIAŁ 2
Pani Szydłowska wciągnęła głośno powietrze i na chwilę zapadła cisza. Stefania wpatrywała się w dłonie gospodarza, który machinalnie głaskał łeb psa u swoich kolan. Skoro Arturowi nic się nie stało, mogła być spokojna, ale ogarnęła ją ta osobliwa trwoga, która spada na człowieka wraz ze świadomością, że śmierć przeszła tuż obok, nieledwie się o niego ocierając.
– Dobry Boże... – wykrztusiła w końcu gospodyni. – Kto to taki?
– Właśnie na tym polega trudność. Nie wiemy, duszko.
– Jak to?
– Przepytałem całą służbę, ale nikt nie zna tego człowieka. Ja oczywiście również nie. Pozwoliłem sobie poprosić o pomoc krewniaka pań – zwrócił się do Stefanii i jej matki – ale i on nie był w stanie mi pomóc.
– A Artur? Może on go zna?
– Jego akurat nie zdążyłem zapytać, bo musiał niespodziewanie wyjechać.
– Wyjechać…? – wyrwało się dziewczynie. Miała wrażenie, że dopóki sama nie zobaczy narzeczonego, nie uwierzy, że jest cały i zdrowy.
– Niech się panna nie alteruje. – Pan Szydłowski zwrócił się do niej z bladym uśmiechem. – Zapewne jakieś nagłe interesy.
– Może to włamywacz? – podsunęła pomysł pani Ilnicka.
– Możliwe… Gdyby jednak była pani tak uprzejma… Wiem, że proszę o wiele, ale chciałbym, żeby pani również zechciała rzucić na niego okiem. Zapewniam, że nie jest to drastyczny widok.
– Zenonie, jak możesz! – przerwała mu żona. – Pani Ilnicka jest naszym gościem! Dlaczego chcesz narażać ją na takie nieprzyjemności?
– Ponieważ ciało tego człowieka znaleziono w jej sypialni – odparł po chwili ciszy mężczyzna.
Stefania spojrzała na matkę, której wyraz twarzy nie uległ zmianie ani na jotę. Przez chwilę wpatrywała się twardo w gospodarza, po czym skinęła głową i wstała.
– Nie będzie to pierwszy martwy człowiek, którego widziałam w życiu.
– Dziękuję pani najmocniej. Oczywiście później przygotujemy dla pani inny pokój. Nie wyobrażam sobie, żeby chciała pani przebywać w dotychczasowym. Aleksandro – zwrócił się do żony – wydasz dyspozycje?
– A gdzie Krysia? – Pani Ilnicka nagle zdała sobie sprawę z nieobecności młodszej córki. – Czy wróciła do domu?
– Zamarudziła chyba w parku – odparła Stefania. – Nie wiem, kiedy się od nas odłączyła.
– Panie Szydłowski, niech pan będzie tak dobry i pośle służącą, żeby ją odnalazła. Nie chciałabym, żeby chodziła sama, kiedy dzieją się tu takie rzeczy.
– Oczywiście, natychmiast. Duszko – ponownie przemówił do żony – zajmiesz się tym?
Stefania nie słuchała odpowiedzi gospodyni, bo znalazła się już u boku matki, która zmierzała do drzwi. Ujęła ją pod ramię, a ta się zatrzymała.
– Wolałabym, żebyś została tutaj. Nie widzę powodu, dla którego miałabyś to oglądać.
Pani Ilnicka jak zwykle starała się chronić córkę przed wszelkimi nieprzyjemnościami. Był to jeden ze sposobów na pokazanie całemu światu, że choć dziewczyna pochodzi z niezbyt świetnej rodziny, jest delikatną panienką, która mdleje na samą wzmiankę o krwi i dostaje palpitacji z powodu zabrudzonych pantofelków. Stefania westchnęła.
– Niech mama pozwoli chociaż, że pójdę z nią na górę. Mogę poczekać na zewnątrz.
Pani Ilnicka nie oponowała i wraz z gospodarzem ruszyli szerokimi schodami na piętro. U drzwi do sypialni matki zastali Karola. Mężczyzna nie odezwał się, tylko skłonił głowę i po chwili Stefania została z nim sama na korytarzu.
– Co za niefortunna sytuacja – zaczął Karol. – Mam nadzieję, że twoja matka nie przeżyje zbyt wielkiego szoku.
– Czy moja matka wygląda na osobę, którą łatwo zszokować?
– Nigdy nie była w takim położeniu – rzucił kuzyn niemal z pretensją w głosie.
Jego przystojna twarz ściągnięta była wyrazem niepokoju. Stefania znała na pamięć każdą linię składającą się na jego oblicze, bo rysowała go nieraz, ale jeszcze nigdy nie widziała go tak poruszonego. Nawet gdy rok temu odrzuciła jego oświadczyny, zdawał się to mniej przeżywać. Zlustrowała wzrokiem jego sylwetkę. Miał rozluźniony halsztuk i pocierał nerwowo jedną dłonią o drugą. Stefania chwyciła go za rękę, żeby powstrzymać ów niespokojny gest, i pogładziła kciukiem jego kłykcie. Karol wyrwał się jej z syknięciem i dostrzegła, że kostki ma otarte do krwi.
– Przepraszam...
– To nic takiego. Zraniłem się o deski w stajni.
Stefania przeszła w stronę schodów i z powrotem. Matka powinna zaraz wrócić. Ciekawość nie dawała jej jednak spokoju.
– Widziałeś tego człowieka?
– Owszem.
– Czy było dużo krwi? – Dziewczyna nie potrafiła tego wyjaśnić, ale temat z jakiegoś powodu ją przyciągał.
– Ani trochę. Twoja utytułowana przyszła rodzina nie będzie musiała czyścić dywanu.
Stefania spojrzała na niego z ukosa, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi sypialni się otwarły i pojawili się w nich pani Ilnicka i pan Szydłowski. Za nimi wymknął się Mikołaj, który pobiegł na dół.
Stefania spojrzała pytająco na matkę, ale ta jedynie pokręciła głową.
– Dziękuję i jeszcze raz przepraszam za tę ubolewania godną sytuację – kajał się gospodarz.
– Co teraz?
– Przede wszystkim musimy pozbyć się… hm… ciała. Posłałem Mikołaja po kogoś do pomocy. – Pocierał w zamyśleniu dłonią podbródek. – Zaraz potem może pani zabrać się do przeprowadzki. Proszę zwrócić uwagę, czy nie zginęło nic z pani rzeczy. Zmarły zawsze mógł mieć wspólnika, jeśli rzeczywiście chodziło o rabunek. A ja przy okazji przeszukam pokój na wypadek, gdyby morderca zostawił jakieś ślady.
– Czy wiadomo, co właściwie się stało? – ośmieliła się odezwać Stefania.
– Nie da się stwierdzić na pierwszy rzut oka. – Pan Szydłowski spojrzał na nią zamyślony. – Ale nie musi panna się tym kłopotać. Proszę o tym jak najszybciej zapomnieć.
– Czy istnieje możliwość, że ten człowiek… kimkolwiek był, zmarł z naturalnych przyczyn? – Dziewczyna się nie poddawała.
– Nie można tego wykluczyć. Nie jest to natomiast z pewnością temat odpowiedni…
Dalsze słowa mężczyzny przerwało przybycie czterech służących, którzy zniknęli w pokoju. Po chwili wyłonili się z niego ponownie, tym razem dźwigając owinięte białym płótnem ciało. Pani Ilnicka stanęła u boku córki i chwyciła ją mocno pod ramię.
– To zły znak – powiedziała tak cicho, że jedynie dziewczyna ją usłyszała.
Chwilę później pojawiła się służąca pani Ilnickiej, Helcia, która miała pomóc w przeniesieniu rzeczy, po czym cała czwórka udała się do sypialni. Stefania spodziewała się, że pokój spowity będzie nieuchwytną atmosferą zbrodni niczym czarnym woalem, ale kolorowe zasłony przy łóżku prezentowały się tak samo elegancko jak wcześniej, a róże w wazonie na konsolce roztaczały upojny zapach. Jedynym śladem po tym, co zaszło, był przewrócony fotel pod oknem i naderwana stora.
Matka natychmiast zaczęła wydawać dyspozycje, jakby chciała ruchem i gwarem przegnać martwą atmosferę, która zapanowała pomiędzy zgromadzonymi. Pokojówka posłusznie wyjmowała suknie i układała je na łóżku, a następnie zaczęła opróżniać szuflady komody, przekładając chusteczki, szale i pończochy do kuferka. Pan Szydłowski krążył po pokoju, a po chwili dołączył do niego Karol.
Stefanii nie pozostało nic innego, jak tylko nie wchodzić nikomu w drogę. Zajęła miejsce na wyściełanej ławie pod oknem i obserwowała poczynania pozostałych. Studiowanie ich twarzy – zaaferowanych, skupionych i poruszonych – stanowiło całkiem ciekawe zajęcie. Wkrótce jednak i to ją znudziło, a jej wzrok zaczął błądzić po pomieszczeniu. Właśnie wtedy to zauważyła – niewielki biały przedmiot pod znajdującym się po przeciwnej stronie pokoju meblem.
Wstała i podeszła do szafki, ale miała ona tak krótkie nóżki, że dziewczyna nie byłaby w stanie pod nią sięgnąć bez przyjmowania pozy, która nie przystawała dobrze wychowanej pannie w obecności przyszłego teścia.
– Karolu – odezwała się – czy byłbyś tak dobry i wydobył to, co leży pod tą szafką?
Kuzyn zmarszczył brwi, ale posłusznie padł na kolana. Po chwili podniósł się i wyciągnął dłoń w stronę Stefanii. Spoczywała na niej tabakierka pokryta białą emalią malowaną w liście paproci.
Dziewczyna przysięgłaby, że widziała już gdzieś ten przedmiot. Spojrzała na Karola, ten jednak nie patrzył na nią, tylko również wpatrywał się w tabakierkę.
– Co to takiego? – Pan Szydłowski podszedł i wziął od niego drobiazg. – Czy poznaje pani ten przedmiot, pani Ilnicka?
Kobieta podeszła i oznajmiła, że widzi go pierwszy raz na oczy.
– Być może zostawił go nasz morderca. A może należał do ofiary? Trudno stwierdzić…
– Proszę pani… – Znad toaletki dobiegł głos służącej. – Czy pozwoli pani na chwilę?
Pani Ilnicka oddaliła się, a pan Szydłowski w skupieniu obracał w palcach tabakierkę. Otworzył ją, ale w środku znajdowały się tylko resztki tabaki. Poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, ale zanim zdążył, uwagę wszystkich przyciągnął krzyk pani Ilnickiej.
Stefania podbiegła do matki, która osunęła się na fotel przed toaletką. Helcia stała z boku i wykręcała fartuszek w dłoniach, podczas gdy jej pani wpatrywała się tępo w rozłożone na blacie pudełeczka.
– Co się stało? Źle się mama czuje? – Dziewczyna sięgnęła po leżący nieopodal wachlarz i zaczęła nim energicznie poruszać.
– Moje szmaragdy… – powiedziała słabo kobieta. – Wszystko zniknęło.
Wachlarz zamarł w dłoni Stefanii. Garnitur biżuterii ze szmaragdów i brylantów, na który składały się kolia, kolczyki i brosza, wart był niewielką fortunę. Dziewczyna stanęła za matką i położyła dłoń na jej ramieniu, gdyż żadna inna forma wsparcia nie przychodziła jej w tej chwili do głowy.
– Jest pani pewna? – Pan Szydłowski, nagle pobladły, pochylił się nad kobietą. – Czy dokładnie pani sprawdziła?
Kobieta, której zaczął niebezpiecznie drżeć podbródek, machnęła ręką w stronę służącej. Dziewczyna spłoszyła się jeszcze bardziej, a fartuszek w jej dłoniach przypominał już bardziej wymiętą ścierkę niż element schludnego uniformu.
– Sprawdziłam wszędzie, proszę jaśnie pana – wyjąkała. – Pani Ilnicka trzymała to pudełeczko w szufladzie. A teraz jest puste, a biżuterii nigdzie nie ma.
– Zrobię wszystko, żeby wyjaśnić tę sprawę – powiedział mężczyzna po chwili ciszy, w której słychać było tylko ciężki oddech kobiety. – Nie potrafię wyrazić mego oburzenia na myśl o tym, że coś takiego spotkało panią pod moim dachem.
Matka odwróciła głowę w stronę okna i przyłożyła dłoń do ust. Stojąca za nią Stefania obserwowała w lustrze grę uczuć na jej twarzy. Jej brwi zmarszczyły się lekko, po czym podjechały nieco wyżej, żeby w końcu się rozluźnić. Pani Ilnicka spojrzała w końcu na gospodarza.
– Nie spodziewałabym się niczego innego. Nie chciałby pan na pewno, żeby jakakolwiek szkoda spotykała ludzi korzystających z pana gościny. Zwłaszcza takich, których mają z pana rodziną połączyć ścisłe więzy.
Stefania nie była pewna, czy w głosie matki dosłyszała zawoalowaną groźbę, czy tylko jej się zdawało.
– Nie mówiąc już o tym, że wuj nie będzie szczęśliwy z powodu takiej straty – wtrącił Karol, który ustawił się obok Stefanii z bojowym wyrazem twarzy.
Pan Szydłowski dla odmiany poczerwieniał i powiedział:
– Poruszę niebo i ziemię, żeby je odnaleźć.
– Cieszy mnie to bardzo. A jak dokładnie ma pan zamiar się do tego zabrać? – zapytała pani Ilnicka lodowatym tonem.
Nie było im dane się tego dowiedzieć, bo na korytarzu rozległy się kroki i do pokoju wpadła Krysia, a zaraz za nią pojawiła się panna Komarska.
– Mamo, czy wszystko dobrze? – Dziewczyna rzuciła kapelusz i parasolkę na pierwszy z brzegu fotel, po czym przypadła do matki i ją objęła. – Podobno przydarzył się jakiś wypadek. Nic ci nie jest?
– Jestem cała i zdrowa. – Kobieta oddała uścisk i pogłaskała jej włosy.
– Nie chciałam mówić zbyt wiele pannie Krystynie, bo to tak niecodzienne zdarzenie – zaczęła się tłumaczyć panna Komarska. – Nie byłam pewna, czy to stosowny temat dla młodej damy.
Wysoka i tęga, ale proporcjonalnie zbudowana kobieta zatrzymała się przy drzwiach z uniżoną miną i dłońmi złożonymi w pełnym wyczekiwania geście. Dobiegała pięćdziesiątki, a ciemnobrązowa suknia przydawała jej powagi, który to efekt psuły wyzierające spod czepka pojedyncze loczki nad czołem.
– Nie da się chyba tego długo ukrywać – odparła cierpko pani Ilnicka. – Ale możemy poczekać ze szczegółami. Będzie pani tak dobra i pomoże Helci z przeniesieniem moich rzeczy?
– Oczywiście. Pani Szydłowska zarządziła, żeby przenieść panią do wschodniego pokoju.
Kobieta zaczęła się krzątać i zbierać z pomocą Heleny drobiazgi pani Ilnickiej, podczas gdy pan Szydłowski krążył po pokoju z zamyśloną miną. Mikołaj, który pojawił się po chwili, pomagał kobietom w przenoszeniu ciężkich kufrów i pudeł. Krysia wypytywała matkę o szczegóły wydarzenia, a z każdym kolejnym usłyszanym zdaniem jej oczy błyszczały coraz bardziej. Stefania nie wątpiła, że siostra będzie żyła tymi emocjami przez najbliższych kilka dni.
Ona sama stała przy oknie i starała się nie zwracać na siebie uwagi. Oparła się o parapet i przymknęła oczy. Zaskoczenie w pierwszej chwili zagłuszyło ewentualność, która czaiła się na dnie słów matki. Myśl, że z powodu niedawnych zdarzeń jej związek z rodziną Szydłowskich stanął pod znakiem zapytania, wywoływała w niej tak sprzeczne uczucia, że niemal kręciło się jej w głowie.
Odwróciła się, dopiero kiedy odzyskała panowanie nad sobą. Panna Komarska, Mikołaj i Hela zniknęli, podobnie jak kuzyn Karol i Krysia. Matka wciąż siedziała przed toaletką i przyglądała się panu Szydłowskiemu, który jakby stracił kontakt z rzeczywistością. Dopiero poruszenie, które wywołała Stefania, gdy usiadła na fotelu obok matki, wyrwało go z zadumy. Podszedł do nich i oznajmił oficjalnym tonem:
– Mam pewien plan, jak zabrać się do rozwiązania tej zagadki. Proszę zostawić to w moich rękach.
– Pragnę wyjaśnienia tej nieprzyjemnej sprawy tak samo jak pan – odpowiedziała pani Ilnicka i wyciągnęła ku mężczyźnie dłoń, którą ten uścisnął.
– Zostawię panie same, bo moja dłuższa obecność w tej chwili na nic się nie zda. Zabiorę tylko… – Skierował się w stronę komody obok drzwi. – Gdzie się podziała tabakierka?
– Zupełnie o niej zapomniałam – powiedziała Stefania. – Gdzie ją pan odłożył?
– Kładłem ją tutaj zaraz po tym, jak odkryła pani kradzież.
– Jest pan pewien?
Pan Szydłowski sprawdził kieszenie surduta, ale zguba się nie odnalazła. Stefania przyglądała mu się uważnie, a w głowie miała coraz większy zamęt. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie wcześniej widziała ten drobiazg, ale wspomnienie pozostawało zamknięte jak w szkatułce.
– Jeśli zaginęła, to kiedyś się odnajdzie – powiedziała pani Ilnicka. – Poza tym nie jest powiedziane, że ma jakikolwiek związek z tą sprawą. Mogła leżeć tutaj od nie wiadomo jak dawna.
– Ma pani rację. Może niepotrzebnie przywiązuję do tego taką wagę.
Pan Szydłowski skłonił się, obrzucił pokój jeszcze jednym spojrzeniem, po czym zostawił je same.
Matka skierowała wzrok na Stefanię chyba po raz pierwszy, od kiedy weszły do sypialni, a jej twarz przybrała zdezorientowany i niepewny wyraz, który wcześniej musiała ukrywać.
– I co my teraz z tym wszystkim zrobimy, Stefciu? Muszę napisać do twojego ojca. Mam przeczucie, że nie będzie zachwycony. – Kobieta wykręciła palce, aż chrupnęły jej stawy.
– Trzeba mieć nadzieję, że ta sprawa się wyjaśni.
– O, możesz wierzyć, że tego dopilnuję. – Z twarzy pani Ilnickiej zniknął przestrach. Zacisnęła usta, a dłonie ułożyła na kolanach.
Stefanii zaschło w gardle. Przełknęła ślinę, starając się, żeby matka tego nie zauważyła.
– Co mama ma na myśli?
– Jeszcze nie wiem. – Kobieta podniosła się i skierowała do wyjścia. – Ale na pewno coś przyjdzie mi do głowy.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, Stefania odważyła się odetchnąć głębiej. Jej klatka piersiowa poruszała się gwałtownie, jak po szybkim marszu. Matka miała rację. To wszystko było jak zły omen zasnuwający mrokiem jej przyszłość.
ROZDZIAŁ 3
W hodowaniu pszczół kluczowe były cierpliwość i respekt. Oraz, rzecz jasna, doskonały zmysł obserwacji. Klemens Grabiński, dżentelmen w pięćdziesiątym siódmym roku życia, wiedział o tym doskonale. A ponieważ na tych przymiotach mu nie zbywało, siedział teraz na stołeczku pośrodku swojej pasieki i czekał spokojnie, aż pszczoły z jego najbardziej zadbanego ula się wyroją.
U jego stóp leżały już wszystkie przybory: woda w małym ceberku, podkurzacz, drewniana szpatułka i zamykany kosz. Szum drzew i jednostajne bzyczenie owadów uwijających się pośród krzewów i uli działały usypiająco, ale Grabiński nie miał zamiaru poddać się senności. Choć przyszedł tutaj zaraz po śniadaniu, a dochodziło już południe, był pewien, że dzisiaj jego cierpliwość zostanie nagrodzona. Od kilku dni pojedyncze owady kręciły się wokół wejścia do nowiutkiego, plecionego ula i nie ulegało wątpliwości, że są już prawie gotowe się do niego przeprowadzić.
Kiedy potrzebował przerwy od wyglądania pierwszych pszczół z nowego roju, jego wzrok wędrował nieco dalej. Z zadowoleniem stwierdzał wtedy, że stworzone przez niego małe królestwo prezentuje się wcale porządnie. Pasiekę, w której stało dwanaście uli i koszy, otaczał wiklinowy płot, a wypełniały krzewy śliw, agrestu oraz panoszące się na każdym skrawku wolnej przestrzeni miododajne kwiaty – rezedy, słoneczniki, tymianek, lawenda i hyzop. Zakątek, otoczony od północy i zachodu szpalerem dorodnych lip, zdał mu się od razu wymarzonym miejscem na pasiekę i jak to zazwyczaj bywało, nie omylił się.
Jeśli spojrzał nieco dalej, zza drzew wyłaniały się ściany dworku. Może i nie najświetniejszego, ale mieszkało się w nim całkiem dobrze. Gdyby tylko Grabiński był w nim gospodarzem, a nie przyjętym z dobrego serca domownikiem, nic nie brakowałoby mu do szczęścia. Westchnął, zdjął słomkowy kapelusz z szerokim rondem i otarł pot z łysej czaszki.
Jego syn zapewne zdawał sobie sprawę, że ojciec ucieka do swoich pszczół przede wszystkim dlatego, że nie czuje się dobrze w miejscu, które do niego nie należy. Przyzwyczajony przez całe życie do niezależności mieszczuch, chociaż mieszkał w Lipinkach już piąty rok, nie potrafił się tam odnaleźć.
Dwa niepewne owady wypełzły na podstawkę u wejścia do ula i Grabiński na powrót skupił na nim całą swoją uwagę. Alarm okazał się fałszywy, ale nie należało tracić nadziei.
Skupiony na owadach mężczyzna nie zauważył ani nie usłyszał gościa, który zbliżał się od strony dworu. Dopiero kiedy za jego plecami rozległo się chrząknięcie, poderwał się ze stołeczka i odwrócił się gwałtownie, przewracając go.
– Przecież mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać!
– Witaj, Klemensie – przemówił w tym samym momencie Zenon Szydłowski i wyciągnął do niego rękę z niepewnym uśmiechem. – Powiedziano mi we dworze, że tutaj cię znajdę.
– A tak, tak… Wybacz to powitanie, ale widzisz, czekam właśnie, aż mi się pszczoły wyroją.
– Oczywiście. – Zenon, który nie miał najmniejszego pojęcia o hodowaniu pszczół, przytaknął z powagą.
– Czemu zawdzięczam tę wizytę? Bo tak się składa, że teraz nie mogę się stąd ruszyć. – Grabiński podniósł stołeczek i usiadł na nim, a gościowi wskazał ławkę pod rosnącą obok jabłonią. – Jeśli chcesz odpocząć, napić się czegoś, to we dworze cię ugoszczą…
– Twoja synowa oferowała mi już gościnę. Ja mam jednak do ciebie sprawę niecierpiącą zwłoki. Inaczej nie śmiałbym cię niepokoić.
– Ach tak? – odparł Grabiński nieuważnie.
Nie chciał spuszczać wzroku z ula, ale uprzejmość nakazywała zerknąć choćby od czasu do czasu na gościa. Zenon, którego poznał przed laty, kiedy ten załatwiał urzędowe sprawy w Krakowie, i który od tamtego czasu pozostawał jego przyjacielem, wyglądał na zmartwionego. Jego pyszne bokobrody zwisały smętnie po obu stronach twarzy, a kapelusz, który wcześniej zdjął, obracał bezwiednie w rękach. Rozejrzał się i jego wzrok przykuła największa chluba gospodarza – zrobiony na specjalne zamówienie w Krakowie ul z przeszklonymi ściankami, który pozwalał obserwować toczące się wewnątrz życie. W tak gorące dni Grabiński miał z nim dużo kłopotu, bo ul przegrzewał się i zmęczone pszczoły nie miały sił pracować, ale taka ciekawostka warta była dodatkowego starania.
– Niezwykła rzecz. – Szydłowski wskazał dłonią z kapeluszem w tamtym kierunku. – Naprawdę przyjemne miejsce sobie tutaj urządziłeś.
– Czy to jest ta niecierpiąca zwłoki sprawa, o której chciałeś ze mną porozmawiać? – Gospodarz usiłował ukryć narastającą irytację.
– Wybacz, już przechodzę do sedna. – Zenon zaczerpnął głęboko powietrza, jakby zamierzał wstrzymać na dłuższą chwilę oddech. – Przyjechałem prosić cię o przysługę. Jeśli mi nie pomożesz, jesteśmy zgubieni, ja i moja rodzina.
Grabiński spojrzał nieco baczniej na rozmówcę, spodziewając się, że jego słowa to retoryczna przesada, ale mężczyzna miał minę do szczętu poważną. Zaskoczyło go to z tego powodu, że przyjaciel zwykł raczej bagatelizować problemy i umniejszać wagę konfliktów czy sporów. Prędzej ukrywałby kłopoty, niż starałby się obarczać nimi innych.
– Co się stało?
– Jak może pamiętasz z mojego ostatniego listu, gości u nas od tygodnia pani Ilnicka z córkami i z krewniakiem.
– Owszem, wspominałeś o tym.
– Wizyta miała pozwolić na lepsze poznanie się rodzin przed planowanym ślubem i przebiegała bez większych komplikacji. Aż do wczoraj.
– Cóż takiego stało się wczoraj? – ponaglił rozmówcę Grabiński, kiedy ten nie kontynuował opowieści.
– Podczas gdy panie odbywały przechadzkę w ogrodzie, pokojówka odkryła w sypialni pani Ilnickiej ciało martwego mężczyzny.
Grabiński gwizdnął cicho na tę nowinę.
– Kogo? Kogoś ze służby? Jakiegoś włóczęgi?
– Szkopuł w tym, że nikt nie wie. Nikt, kto widział zwłoki, łącznie z panią Ilnicką, nie zna tego mężczyzny.
– Albo tak twierdzi – mruknął pod nosem Grabiński.
– Słucham?
– Nic, nic, mów dalej. I cóż z tym? Nad wyraz nieprzyjemna sprawa, ale trzeba zgłosić ją władzom i postarać się o tym jak najszybciej zapomnieć.
– Tak też sam bym powiedział, gdyby nie to, że niedługo potem pani Ilnicka odkryła, że zniknęła jej biżuteria.
– Interesujące.
– Użyłbym nieco innego określenia na opisanie tego zdarzenia. – Szydłowski westchnął. – Widzisz teraz jednak sam, że to nielichy ambaras.
– Skradziono coś cennego?
– Komplet biżuterii ze szmaragdów i diamentów. Jeśli się nie odnajdzie, będziemy zrujnowani. Po pierwsze, towarzysko, bo o takim skandalu nikt łatwo nie zapomni, a po drugie, materialnie, ponieważ nie wyobrażam sobie, żeby państwo Ilniccy chcieli w takiej sytuacji wydać córkę za Artura.
– Kto bierze komplet cennej biżuterii na letnią wizytę na wsi? – wyrwało się Grabińskiemu.
– Pani Ilnicka. – Szydłowski wypowiedział te słowa takim tonem, że jego przyjaciel nie potrzebował żadnego dodatkowego komentarza.
– Rzeczywiście nieciekawa sprawa.
– Jak zapewne się domyślasz, nie chcę nadawać jej zbytecznego rozgłosu, stąd pomysł, żeby poprosić ciebie o uruchomienie swoich profesjonalnych zdolności.
Po tych słowach mężczyzna zamilkł, a jego mina przypominała grymas człowieka czekającego na usunięcie zęba przez cyrulika. Pan Grabiński oderwał wzrok od jego twarzy i spojrzał na ule, ale ledwo zarejestrował, że wokół wyjścia kręci się więcej pszczół niż jeszcze przed kilkoma minutami. Podniósł kapelusz i otarł ponownie pot chustką. Miał wrażenie, że wszystko w jego głowie zaczęło się burzyć i falować. Kiedy przed pięcioma laty żegnał się z policyjnym fachem, pogodził się z myślą, że to koniec, że już nigdy nie doświadczy tych sensacji, ekscytacji połączonej z absolutnym skupieniem. Zdążył już nawet zapomnieć, jak wspaniałe to doznanie. Zdał sobie sprawę, że uśmiecha się lekko.
– Zgodziłbyś się rozważyć moją prośbę? – Głos Szydłowskiego wyrwał go z zamyślenia.
– Sam nie wiem… – Mężczyzna otrząsnął się, jakby przebudzony ze snu, i przybrał na powrót surowy wyraz twarzy.
Może i tęsknił za tym wszystkim, ale czy jeszcze się do tego nadawał? Przez ostatnie lata bawił wnuki, pilnował pasieki i wymyślał szarady do gazet. Zdziadział i osłabł, na pewno nie dałby rady nawet co wątlejszemu rzezimieszkowi, nie mówiąc już o mordercy. Nie ma co się oszukiwać, to nie było zadanie na jego siły.
– Gdyby nie to, że czekam na nowy rój, a potem muszę go doglądać przez jakiś czas, żeby mi się nie zmarnował… No i w przyszłym tygodniu mam pośredniczyć w sprawie pomiędzy dwoma włościanami, którzy myślą procesować się o kawałek łąki pod lasem…
Te argumenty nie przekonywały nawet jego samego, ale Szydłowski ich nie kwestionował. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, przygładził włosy i włożył kapelusz.
– Rozumiem, że masz swoje życie. Nie roszczę oczywiście żadnych praw do twojego czasu. – Podniósł się z ławki. – Po prostu o wiele przyjemniej, o ile w takiej sytuacji może być mowa o przyjemności, byłoby wpuścić do domu kogoś, kogo się zna i komu się ufa. Zwłaszcza jeśli ten ktoś ma na koncie tyle sukcesów.
Grabiński poderwał się również i ruszył za przyjacielem, który zmierzał w stronę furtki. Po cichu liczył, że Szydłowski będzie próbował go nakłonić do zmiany decyzji, i fakt, że tak łatwo się poddał, przyjął niemal z rozczarowaniem.
– Sam rozumiesz, gdyby nie sprawy, które mnie tutaj trzymają… – zaczął przepraszającym tonem.
– Nie masz obowiązku się przede mną tłumaczyć. Wiem doskonale, jak to jest ze zobowiązaniami. Gdyby tylko coś przypadkiem się zmieniło…
Szydłowski zatrzymał się przy wyjściu z pasieki i odwrócił w stronę Klemensa. Usta wciąż miał zaciśnięte w wyrazie zatroskania, ale w jego oczach zapaliła się iskierka nadziei.
– Gdyby coś się zmieniło, jesteś mile widziany w Radonicach o każdej porze dnia i nocy.
– Niczego nie obiecuję. – Grabiński podniósł ręce w uspokajającym geście.
– Niczego nie oczekuję.
Przyjaciel uścisnął jego dłoń i ruszył ścieżką do dworku. Zanim skręcił za szpaler krzewów tarniny, odwrócił się jeszcze i pomachał zdjętym z głowy kapeluszem. Grabiński w odpowiedzi podniósł rękę, po czym odetchnął głęboko, kiedy mężczyzna zniknął mu z oczu. Gdzieś w głębi ducha podjął już decyzję, ale nie chciał jeszcze przyznać, że tak łatwo dał się zwyciężyć. Odwrócił się, po czym zatarł ręce.
– No to do roboty, moje kochane. Nie ma co mitrężyć.
Wrócił na miejsce, ale nie usiedział na stołeczku nawet minuty. Poruszenie wywołane propozycją Szydłowskiego sprawiło, że pogrążenie się na powrót we wcześniejszej leniwej obserwacji stało się niemożliwe. Zaczął krążyć po pasiece ze splecionymi za plecami rękami. Senność, która chwilę wcześniej zdawała się spowijać ten zakątek niczym miękki szal, zniknęła bez śladu. Wystarczyło rozejrzeć się wokół, żeby dostrzec pulsującą pod powierzchnią energię domagającą się ujścia. Grabiński miał wrażenie, że jego serce bije szybciej, a zniszczone wiekiem kolana odzyskują odrobinę dawnej sprężystości.
Pszczoły, równie niespokojne jak on, wyroiły się niedługo później. Krążyły przez chwilę pomiędzy drzewami owocowymi, żeby w końcu osiąść na niskiej gałęzi jabłoni. Fakt, że rój uformował się tak korzystnie, Grabiński uznał za dobrą wróżbę. Kiedy zbierał je do ula, musiał powściągać niecierpliwość, ale właśnie wtedy obok ekscytacji pojawiło się ćwiczone przez lata opanowanie. W niektórych sytuacjach pośpiech mógł wszystko zniweczyć. Mężczyzna uśmiechał się do siebie, zamykając ul, do którego trafiły niemal wszystkie pszczoły z nowego roju. Może jeszcze tak całkiem nie wyszedł z wprawy.
Zanim słońce schowało się za czubki wysokich lip, praca w pasiece była skończona. Pozostawało tylko dopilnować przez kilka najbliższych dni, żeby pszczoły zadomowiły się w nowym lokum, i upewnić się, że mają swoją królową. Tym jednak mógł zająć się Jędrek, młody parobek, który nieraz już pomagał w pasiece.
Grabiński po raz ostatni objął wzrokiem swoje królestwo, po czym odstawił stołeczek pod drzewo i ruszył do domu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jest okrutnie głodny. Nie przyspieszył jednak kroku. Bardzo sobie cenił ten moment, kiedy szedł niespiesznie pośród stojących w szacie zieleni drzew i krzewów z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Wnętrza, które znał na pamięć i w których był mile widzianym, ale wciąż gościem, oraz codziennie te same troski i rozrywki były jeszcze daleko, więc pozwalał sobie zapomnieć o nich chociaż na chwilę.
Kiedy pięć lat temu postanowieniem kongresu wiedeńskiego najbliższe okolice Krakowa przemianowane zostały na Rzeczpospolitą Krakowską pozostającą pod protektoratem trzech zaborców, Grabiński wiedział, że jego kariera w policji dobiegła końca. Chociaż był jeszcze w pełni sił, nie czekał, aż nowe władze mu podziękują, i sam zrezygnował z posady. Poza oficjalnymi obowiązkami przez całe lata działał jako tajny agent w służbie ministerstwa policji Księstwa Warszawskiego i nie miał zamiaru się z tego nikomu tłumaczyć.
To, o co prosił go Szydłowski, to jednak zupełnie co innego. Chodziło o dyskretne rozpoznanie sprawy, odzyskanie skradzionych klejnotów i uratowanie dobrego imienia rodziny. Nie działałby z ramienia oficjalnej władzy, a gdyby napisał do swojego dobrego znajomego z krakowskiej policji, na pewno dałoby się na jakiś czas powstrzymać oficjalną interwencję i zapobiec nagłośnieniu sprawy. Szydłowski miał rację. To był najbardziej sensowny pomysł.
Grabiński przerwał rozmyślania, kiedy jego oczom ukazał się dom. Niewielki drewniany dworek na podmurówce kryty gontem, wniesiony w posagu przez jego synową, bielił się pomiędzy otaczającymi go od frontu krzewami bzu i jaśminu. Gdy mężczyzna znalazł się w cieniu ganku, przez otwarte drzwi dobiegł go jazgot dziecięcych głosów.
– Dziadzia! Dziadzia!
Czteroletnia Janka rzuciła się ku niemu, gdy tylko wszedł do jadalni, i objęła go za nogę, tym samym go unieruchamiając. Po dawno zmarłej babce oprócz imienia odziedziczyła czarne loki i ciemne oczy. Grabiński zmierzwił jej włosy i spróbował rozplątać zaciśnięte rączki.
– No jestem, mały szkrabie. A teraz mnie puść, bo się przewrócę i połamię swoje stare kości.
– Janko, wracaj do stołu – odezwała się Marcelina, jego synowa. – Dobrze, że ojciec wrócił. Właśnie będziemy jedli. Miałam już posłać Tadzia z obiadem.
Grabiński oddał kapelusz służącej i zajął miejsce przy stole. Marcelina od razu podała mu szklankę chłodnego kompotu. Jej okrągła twarz była pokryta potem od letniego skwaru, ale ust nie opuszczał uśmiech.
– Dziękuję, moja droga. Franciszek do nas nie dołączy?
– Ma sprawę do załatwienia z ekonomem, więc mówił, żeby na niego nie czekać. Tadeusz, przestań bawić się zupą! – Spojrzała ponownie na teścia. – Jak poszło ojcu w pasiece? Wcześnie ojciec wrócił.
– Całkiem dobrze się spisały moje pszczółki, więc robota na dzisiaj skończona.
– Bardzo dobrze. Odpocznie sobie ojciec. W takim upale trzeba na siebie uważać.
Grabiński nie odpowiedział, bo w tym momencie pojawił się przed nim napełniony przez służącą talerz z jarzynową zupą zabielaną śmietanką. Jej aromat sprawił, że w jednym momencie przypomniał sobie o zaniedbanych przez ostatnie godziny potrzebach ciała.
Odezwał się ponownie, dopiero kiedy w jego talerzu ukazało się dno:
– Właściwie to planuję jutro wyjechać.
– Ma to coś wspólnego z wizytą pana Szydłowskiego? – Marcelina pomagała najmłodszemu Klemciowi utrzymać łyżkę w dłoni, ale zerkała co pewien czas na teścia.
– Poniekąd. – Mężczyzna nie chciał wdawać się w szczegóły, zwłaszcza że sam nie zgłębił jeszcze powodów swojej decyzji. – Zaledwie na kilka dni, góra tydzień. Czy mógłbym prosić cię przez ten czas o przesyłanie moich „Pszczółek”[2] do Radonic?
Marcelina przerwała karmienie syna i spojrzała na teścia z konsternacją.
– Pszczółek?
– Mam na myśli moją gazetę. Wysłałem ostatnio Majeranowskiemu kilka szarad i zastanawiam się, czy któraś z nich ukaże się w druku.
– Ach, oczywiście. – Marcelina roześmiała się cicho, a kilka kosmyków jasnych włosów opadło jej na twarz. – Będzie ojciec potrzebował pomocy z pakowaniem?
– Dziękuję, dam sobie radę. Posłałbym tylko Jędrka z listem, tak żeby doszedł jeszcze dzisiaj.
Synowa spojrzała na niego badawczo. Grabiński był pewien, że język ją świerzbi, żeby zadać jeszcze kilka pytań, ale Janka, która w tym momencie zachlapała sobie sukienkę i uderzyła w bek, skutecznie odciągnęła jej uwagę.
Pan Grabiński obserwował przez chwilę ten swojski obrazek – nieco ciemne wnętrze wypełnione światłem przefiltrowanym przez liście drzew, szczebiotem dzieci i strofowaniem ich matki. Pobielone ściany, nad kominkiem portret zmarłej żony, utrwalonej przez śmierć w pełnym rozkwicie swojej urody. Sofę pod oknem i lekko zaśniedziały żyrandol nad stołem. Sama myśl, że ma szansę się jeszcze stąd wyrwać, sprawiała, że każdy drobiazg stawał mu się momentalnie milszy i droższy. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zmęczyło go życie, które prowadził w Lipinkach.
Teraz widział, że odmiana była nieodzowna, a wizyta Szydłowskiego jawiła się niczym dar niebios.
[2] Czasopismo „Pszczółka Krakowska” ukazywało się w latach 1819–1822.
ROZDZIAŁ 4
– Wiesz, co sobie myślę? – odezwała się Krysia.
– Co takiego?
Stefania odwróciła głowę w jej stronę. Leżała na łóżku, zasłuchana w napływające przez otwarte okno cichnące odgłosy dnia. Pierzynę odrzuciła na bok, bo pomimo że zapadł już zmierzch, powietrze wciąż było ciepłe.
– Myślę, że mama sama ukartowała tę kradzież, żeby dopiec carycy Aleksandrze. – Pościel zaszeleściła, gdy siostra obróciła się na bok i oparła głowę na zgiętej ręce. – Widziałaś jej minę przy kolacji? Myślałam, że wybuchnie, a pan Szydłowski wyglądał, jakby chciał schować się pod stół, kiedy odzywała się do niego tym swoim lodowatym tonem. A jak zrugała biedną pannę Komarską! Chyba z pięć minut suszyła jej głowę, że srebra nie są wyczyszczone.
– Pewnie wyprowadziło ją z równowagi to, że znajomy pana Szydłowskiego nie zgodził się pomóc.
– I co teraz? Przyjedzie policja? – W głosie Krysi mieszały się fascynacja i niepokój. – Będą chcieli z nami rozmawiać?
– Myślę, że akurat ty nie masz się czego obawiać. Nikt raczej nie będzie cię podejrzewał.
Sama niecierpliwie czekała na rozwój wydarzeń. Nagłe zniknięcie Artura sprawiło, że czuła się dziwnie nie na miejscu, jakby znalazła się niezapowiedziana na proszonym obiedzie i nie było dla niej krzesła przy stole. Pan Szydłowski dostał dzisiaj list, uzasadniający wyjazd syna pilnymi interesami. Znalazł się tam nawet bilecik adresowany do Stefanii, ale tych kilka słów nie zagłuszyło jej niepokoju.
– Nie będę nikomu wspominać o moich podejrzeniach wobec mamy. Tak na wszelki wypadek, gdyby to jednak ona za tym stała. – Krysia starała się zachować poważny ton głosu, ale na sam koniec w jej słowach zabrzmiał tłumiony śmiech.
– Nie zapominaj, że ktoś pozbawił życia człowieka.
– Masz rację. – Dziewczyna westchnęła i przewróciła się na plecy. – Żartuję tylko.
Pościel szeleściła jeszcze przez chwilę, ale wkrótce oddech Krysi stał się głębszy i bardziej równy. Jej siostra wciąż leżała z otwartymi oczami, wpatrzona w skryty w ciemnościach sufit. Kwilenie ptaków zza okna oraz głosy służby gdzieś z głębi domu ucichły i do jej uszu dobiegał już tylko delikatny szum liści topoli przed domem.
Nie mogła odgonić myśli, że gdyby matka nie zabrała ze sobą klejnotów, żeby kłuć panią Szydłowską w oczy swoim bogactwem, do niczego by nie doszło. Pani Ilnicka od samego początku najwyraźniej postawiła sobie za cel nie dać zapomnieć przyszłej teściowej córki, jak wiele jej rodzina zyskuje na tym mariażu. Nie robiła tego przy tym z ignorancji, ale raczej ze złośliwego wyrachowania. Dziewczyna nie potrafiła tego pojąć. W kontaktach z matką Artura sama starała się spuszczać oczy, odzywać jak najmniej i unikać w rozmowie każdego tematu, który mógłby przypomnieć ruinę, w którą popadała familia Szydłowskich. Dzięki temu kobieta zostawiała ją w spokoju i już niemal nie wspominała, jak bardzo zniża się jej syn, poślubiając córkę „pospolitego kupca”, jak zwykła nazywać jej ojca.
Gdyby wyznała pani Szydłowskiej, że posiadanie zbyt dużego posagu może być przyczyną kłopotów, ta zapewne tylko uniosłaby brwi, rozbawiona jej głupotą. Pieniądze przysparzały Stefanii zmartwień, odkąd sięgała pamięcią. Zaczęło się oczywiście od nieszczęsnej przygody w Warszawie, do której nie chciała wracać nawet we wspomnieniach. Potem jednak nie było lepiej. Na każdym pikniku, spacerze, wieczorku artystycznym czy balu Stefania czuła, że jest obiektem chłodnej kalkulacji wszystkich mężczyzn wolnego stanu. Kiedy uśmiechali się, patrząc jej w twarz, była pewna, że w myślach szacują dochody jej ojca. Gdy ich wzrok ześlizgnął się niżej, wiedziała, że nie podziwiają jej dekoltu, tylko próbują ocenić, ile kosztowała zdobiąca go koronka. Każde słowo, spojrzenie i gest w jej oczach obliczone były na ostrożne rozpoznanie terenu i ocenę, czy ten interes się opłaca. Fakt, że nawet jej naturalna rezerwa i wyuczona obojętność ich nie zniechęcały, utwierdzał ją w tym przekonaniu.
Rodzice nie czynili jej wymówek, kiedy potencjalni kandydaci, zrażeni jej chłodem, znikali z pola widzenia. Ojciec nie chciał zmuszać córki do ożenku, a matka pragnęła przez jej małżeństwo skoligacić się z jakimś świetnym rodem. Kiedy jednak we wrześniu zeszłego roku Stefania skończyła dwadzieścia lat, pani Ilnicka zapowiedziała, że czas najwyższy znaleźć jej męża. Poparła ją w tym Krysia, która nie mogła w pełni błyszczeć w towarzystwie, dopóki starsza siostra pozostawała na wydaniu.
Stefania przymknęła oczy, obróciła się na bok i przytuliła policzek do poduszki. Ciekawe, czy gdyby nie presja ze strony matki, i tak zaręczyłaby się z Arturem. Całkiem możliwe. Przy nim niemal była w stanie zapomnieć, że z zewnątrz wygląda to tak, jakby on żenił się z nią dla pieniędzy, a ona wychodziła za niego dla nazwiska. Niepokój wciąż jednak pozostawał gdzieś na dnie jej serca jak tlący się pod popiołem żar.
Spokojny sen i rześki poranek nastroiły ją optymistycznie i utwierdziły w postanowieniu niedopuszczania do siebie czarnych myśli. Prędko obmyła twarz i dłonie, przepłukała usta i włożyła prostą białą suknię zdobioną przy rąbku i dekolcie zielonym haftem. Wystarczyło upiąć włosy w wysoki kok i przygładzić kilka loczków wokół twarzy, które trzymały się jeszcze od wczoraj, i toaleta była ukończona. Krysia, która obudziła się chwilę po niej, poświęcała więcej czasu dbaniu o swój wygląd i oznajmiła, że poczeka na Helę, żeby ułożyła jej włosy.
Stefania nie czekała, aż pojawi się służąca z poranną filiżanką kawy. Zostawiła siostrę samą i udała się do ogrodu. W jadalni dojrzała tylko pannę Komarską, która nadzorowała przygotowania do śniadania. Pozdrowiła kobietę i tylnymi drzwiami wyszła na dziedziniec.
Powietrze lipcowego poranka obmywało twarz jak źródlana woda i dziewczyna z rozkoszą wciągnęła je do płuc. Wiedziała, że niedługo słońce się podniesie i skwar stanie się nie do zniesienia, ale na razie jego promienie przeświecały ukośnie przez potężne kasztanowce osłaniające od wschodu ogród różany i zapalały wielobarwne iskry w kroplach rosy na kwiatach. Z pobliskich zabudowań gospodarskich dobiegały głosy i dźwięki porannej krzątaniny, ale gdy dotarła do rosarium, towarzyszyły jej już tylko szelest żwiru pod stopami i pogwizdywanie ptaków.
Nie chciała oddalać się zbytnio od domu, bo po ostatnich wydarzeniach zostało to kategorycznie zabronione wszystkim paniom, ale skierowała się w stronę stojącej nieopodal ławki, doskonale widocznej z dworu. Zatrzymywała się co jakiś czas i pochylała nad tą czy inną skąpaną w rosie różą, podziwiając całą gamę ich subtelnych kolorów. Przyglądała się właśnie odmianie, której nie zauważyła wcześniej. Jej płatki, u nasady białe, przechodziły w głęboki róż na brzegach.
Z kontemplacji wyrwał ją głos za plecami:
– Dzień dobry, kuzynko.
Karol był dalekim krewnym matki, ale przyjęło się, że zwracał się do sióstr w ten sposób.
– Też korzystasz z porannego spaceru?
– Nic tak dobrze nie robi na apetyt. – Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech nieco powściągliwie, ale w jego oczach widziała szczere zadowolenie. – Nie przeszkodziłem ci?
– W żadnym wypadku. Zechcesz ze mną usiąść?
Ruszyli w kierunku ławki i nie odzywali się, dopóki do niej nie dotarli. Stefania wygładziła spódnicę i sprawdziła, czy jej buciki nie zamokły od porannej rosy, po czym przeniosła wzrok na towarzysza. Karol miał w sobie coś, co sprawiało, że zawsze czuła się przy nim swobodnie. Nawet te nieszczęsne oświadczyny tego nie zmieniły i ich stosunki pozostawały serdeczne.
– Właściwie cieszę się, że do ciebie dołączyłem. Wiem przynajmniej, że nie jesteś sama.
– Myślę, że w różanym ogrodzie jestem bezpieczna. Ale doceniam twoją troskę.
Mężczyzna przeniósł wzrok na pyszniące się przed nimi klomby.
– Zawsze, kiedy widzę te kwiaty, przypomina mi się, co zrobiłaś podczas wizyty u państwa Wareckich.
– Wciąż musisz to przywoływać? – odpowiedziała z udawaną przyganą. – Nie zapominaj, że miałam wtedy siedem lat.
– Trudno zapomnieć taką awanturę. A kiedy pani Warecka odkryła wszystkie obcięte główki kwiatów w koszyczku w twoim pokoju, myślałem, że dostanie apopleksji. – Ramiona Karola trzęsły się z powstrzymywanego śmiechu.
– Po prostu tamte róże wydawały mi się tak piękne, że chciałam mieć je wszystkie dla siebie. – Stefania spuściła oczy. Pomimo upływu lat wspomnienie wciąż ją zawstydzało. – Przyniosło to jednak również coś dobrego. Gdybyś nie dał mi wtedy przyborów do rysowania i nie pokazał, jak ich używać, może nigdy nie zasmakowałabym w tym tak bardzo.
– Pomyślałem, że to dobry sposób, aby zachować dla siebie wszystko, co wzbudza nasz zachwyt. A przy okazji zrobiłem coś pożytecznego dla dobra ogółu, bo prześcignęłaś mnie w tym bardzo szybko.
Uznanie w jego głosie sprawiło, że nie mogła dłużej się na niego gniewać. Tamta sytuacja, gdy krewniak, będący od niedawna na wychowaniu u państwa Ilnickich, wsparł ją w dziecięcej niedoli, stała się początkiem trwającej lata zażyłości. Chociaż Karol, starszy od Stefanii o pięć lat, nie dał się nigdy namówić na wspólną zabawę lalkami czy grę w serso[3], zawsze chętnie jej wysłuchiwał i oglądał pierwsze nieporadne rysunki, co dziewczynka ceniła chyba nawet bardziej.
– Cały czas nie mogę pojąć, jak mogło do tego dojść. – Karol przerwał ciszę i pokręcił głową, po czym przygładził jasne włosy, które skręcały się w ciasne sprężynki.
– Podejrzewam, że poświęciłam na ćwiczenie więcej czasu niż ty – odparła Stefania, pogrążona jeszcze w odległych wspomnieniach.
– Mówię o tym, co się tu stało. Twoja biedna matka z pewnością nie spodziewała się czegoś takiego.
– Śmiem twierdzić, że państwo Szydłowscy również.
– Ktokolwiek miał coś wspólnego z tak bezczelną kradzieżą, i morderstwem, rzecz jasna, jest najbardziej podstępną kanalią, jaka stąpała po ziemi.
Stefania spojrzała uważniej na kuzyna, którego zazwyczaj spokojne oblicze lekko poczerwieniało. Nie mogła mu się jednak dziwić. Miał odziedziczyć handlowe królestwo jej ojca, więc jego dobrobyt leżał mu bez wątpienia na sercu.
– Pozostaje mieć nadzieję, że ta sprawa wyjaśni się jak najszybciej – powiedziała pojednawczym tonem.
– Że też jednak wydarzyło się to akurat tutaj! W domu twojego narzeczonego… – Mężczyzna spojrzał na nią z troską. – Musisz czuć się z tym nieswojo.
– Nie ukrywam, inaczej wyobrażałam sobie pobyt w Radonicach.
– Do tego jeszcze młody pan Szydłowski musiał tak nagle wyjechać…
– Jego ojciec wspominał o niecierpiących zwłoki interesach. – W jej głosie zabrzmiał chłód, którego nie zdołała powstrzymać. Nie pierwszy raz broniła narzeczonego przed Karolem.
– W takim razie zapewne możemy się go spodziewać lada dzień. Nie będzie chciał przecież zostawiać narzeczonej samej z takim ambarasem.
Stefania spojrzała na niego nieco życzliwiej. Zawsze, kiedy na nią patrzył, jego wyniosłe oblicze nabierało łagodności. Tak było i teraz. Uśmiech wyżłobił delikatne zmarszczki w kącikach oczu, a niesforne włosy opadały mu na oczy, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy miał dwanaście lat.
– Chyba czas już na nas – powiedziała. – Nie możemy dopuścić, żeby kawa wystygła, bo panna Komarska będzie sobie to wyrzucać przez cały dzień.
Przyjęła ofiarowane przez Karola ramię i udali się do dworu. W jadalni zastali wszystkich poza panem Szydłowskim, który zawsze jadł wcześniej. Wymienili zdawkowe powitania i uprzejmości, bo po ostatnich wydarzeniach atmosfera wciąż pozostawała nieco napięta. Panna Komarska podawała właśnie świeżo przygotowaną kawę. Kiedy kładła filiżankę przed panią Szydłowską, gospodyni podniosła na nią wzrok i przemówiła:
– Czy pamiętasz, Leosiu, żeby zająć się dzisiaj srebrami? Od kilku dni nie mogę się doprosić, żeby ktoś się tym zajął. Mówiłam już o tym tobie, mówiłam Mikołajowi… Zwłaszcza że mamy gości.
Służąca wykrzywiła wargi w pełnym ubolewania grymasie, a jej rozbiegany wzrok spoczął na chlebodawczyni.
– Oczywiście, osobiście tego przypilnuję.
– Doceniam te starania, ale nie dość błyszczące łyżeczki to w tym momencie ostatnie, co mogłoby przysporzyć mi zmartwień – wtrąciła pani Ilnicka pozornie lekkim tonem.
Stefania skupiła się na swoim talerzu i przyjęła bułeczkę z podanego przez Karola koszyka. Panna Komarska stanęła za nią i postawiła przed nią filiżankę i dzbanuszek ze śmietaną.
– Dziękuję. – Dziewczyna spojrzała na kobietę i się uśmiechnęła. Może i wzbudzała śmieszność swoim wiecznym roztrzepaniem, ale była bez reszty oddana rodzinie, do której Stefania wkrótce miała należeć.
– Na zdrowie, panienko – odparła chłodno panna Komarska.
Stefania stłumiła westchnienie. Ochmistrzyni najwyraźniej brała przykład z pani Szydłowskiej i najusilniejsze starania dziewczyny nie zdołały zjednać jej przychylności. Kobieta dygnęła niezgrabnie i omal nie przewróciła pozostałych filiżanek na przytrzymywanej jedną ręką tacy. Siedząca po drugiej stronie Krysia parsknęła cicho, tak że doszło to tylko do uszu siostry i Karola, ale na karcące spojrzenie Stefanii przewróciła oczami i kontynuowała nakładanie sobie na sucharek morelowej konfitury.
– Dzień dobry!
Na dźwięk ożywionego głosu pana Szydłowskiego głowy wszystkich zwróciły się ku wejściu do jadalni. Mężczyzna miał zaróżowioną twarz, a zwichrzone włosy otaczały jego głowę siwą aureolą. Najbardziej jednak przykuwało uwagę widoczne w ruchach i spojrzeniu ożywienie, tak odmienne od wczorajszego przygnębienia po powrocie z Lipinek.