Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
MATNIA UCZUĆ, KŁAMSTW I AMBICJI, GDZIE KAŻDY JEST ZMUSZONY WALCZYĆ O SWOJĄ WIZJĘ SZCZĘŚCIA I ZDECYDOWAĆ, CZY TO, CZEGO PRAGNIE, JEST WARTE SWOJEJ CENY.
Francja, 1793 rok. Claire de Chauvel, rozpieszczona jedynaczka i idealistka, pod wpływem tajemniczych wieści opuszcza rodzinny dom w przeddzień ślubu. W ślad za nią do pogrążonego w rewolucyjnej gorączce Paryża rusza Lisette Pelletier, jej dotychczasowa guwernantka, która już miała nadzieję, że pozbyła się obowiązku opieki nad kłopotliwą podopieczną. W stolicy ich losy splatają się z losami Ettore Bilottiego – skrytego syna włoskich imigrantów, którego rodzina boleśnie odczuwa skutki politycznych zmian – i Xaviera Viteta, kryjącego pod gładką powłoką kilka tajemnic.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rewolucja jest dziełem Nieznanego. […] Wydaje się ona wspólnym dziełem wielkich wydarzeń i wielkich ludzi, lecz w rzeczywistości jest tylko ich wypadkową. Wydarzenia zawiniły, a konsekwencje ponosić musieli ludzie.
Victor Hugo, Rok dziewięćdziesiąty trzeci
WSTĘP
Rok 1793 był rokiem próby dla powstałej kilka miesięcy wcześniej Republiki Francuskiej. Rozpoczął się egzekucją króla Ludwika XVI, a jego rytm wyznaczały kolejne wstrząsy. Wojna z Austrią i Prusami, która toczyła się od kilku miesięcy, pochłaniała ogromne środki, a porażki na froncie w Belgii podkopywały morale. Brakowało żywności, zwierząt pociągowych, mężczyzn do pracy na roli. Francja, otoczona przez przeciwników, zaczęła wrzeć. Zamieszki w całym kraju i wojna domowa w Wandei podsycały poczucie zagrożenia.
Podczas gdy większość obywateli cierpiała nędzę, niektórzy doszli do znacznych majątków, wykorzystując zmieniającą się sytuację polityczną. Z początkiem roku w Konwencie Narodowym nasilał się konflikt pomiędzy zachowawczymi żyrondystami a góralami, którzy uważali, że rewolucja ma jeszcze wiele do osiągnięcia. Konflikt, który ostatecznie doprowadził do kolejnego przewrotu i otworzył drogę rządom Wielkiego Terroru.
ROZDZIAŁ 1
Departament Mayenne, maj 1793
Lisette kichnęła donośnie, kiedy pył połaskotał jej nos. Chłód poranka przesączający się przez nieszczelne okiennice na stryszku stajni też z pewnością robił swoje. Nie powinna godzić się na tę ostatnią noc z Lou. Zdecydowanie wolała spędzać z nim czas we własnej sypialni, gdzie źdźbła słomy nie kłuły jej w kark ani ramiona, ale dzisiaj, z racji zamieszania przed zbliżającym się ślubem, nie było to możliwe.
Jej kichnięcie musiało obudzić Louisa, bo poruszył się i po chwili poczuła jego dłoń na biodrze. Pozwalała mu gładzić swoje uda i brzuch, samej napawając się tą pieszczotą. Kiedy jednak zaczął z coraz większym zapałem całować jej kark i szyję, odsunęła się delikatnie i przekręciła na plecy. Po wspólnej nocy nie potrzebowała więcej, a na dodatek w taki dzień jak dzisiaj jej nieobecność we dworze szybko zostałaby zauważona.
– Muszę iść – szepnęła, odgarniając mu z czoła kosmyk włosów.
– To przecież tylko chwila…
Lou pochylił się nad nią. Ciepło jego ciała sprawiło, że Lisette instynktownie do niego przylgnęła i poddała się zachłannym pocałunkom. Podczas trwającego kilka miesięcy romansu zdołała nauczyć go tego i owego, a ponieważ chłopak rwał się do nauki i bez oporów korzystał z jej doświadczenia, stał się całkiem wprawnym kochankiem. Dlatego teraz przez moment niemal była gotowa mu ulec, ale powstrzymała się ostatkiem woli.
– Naprawdę już czas na mnie. – Odsunęła go delikatnie. – Panienka będzie mnie potrzebować. Nie mogę jej dzisiaj zawieść.
Chłopak podniósł się i położył obok. Pozbawione jego ciepła ciało Lisette pokryła gęsia skórka. Spróbowała poprawić rozchełstaną koszulę i otulić się derką, którą chwilę wcześniej odrzucili, po czym przytuliła się do jego ramienia.
– Będę tęsknił za tobą. – Lou nie patrzył na nią, tylko na poszarzałe ze starości belki stropu.
Przewróciła się na bok i podparła na łokciu. Powiodła dłonią po jego policzku, szyi i piersi.
– Ja za tobą też.
– Tylko tak mówisz. Zapomnisz o nas wszystkich, kiedy tylko opuścisz Bercé.
– Masz aż tak złe mniemanie o mojej pamięci?
– Raczej o sobie. – Odwrócił głowę w jej stronę, a w jego oczach czaił się smutek. – W Paryżu na pewno nie będziesz miała czasu myśleć o byle stajennym, który od czasu do czasu ogrzewał ci łoże.
– Jestem pewna, że nieraz za nim zatęsknię. Mam nadzieję, że to raczej ty szybko o mnie zapomnisz i znajdziesz sobie młodą, uroczą dziewczynę, którą uczynisz bardzo szczęśliwą.
Młodzieniec nie odpowiedział, tylko objął ją i mocno przytulił. Lisette wychodziła z założenia, że w romansie czasami można nagiąć lekko prawdę, żeby połechtać mile uczucia drugiej osoby. Teraz jednak mówiła szczerze. Będzie jej brakować szerokich, silnych ramion, do bólu szczerych oczu i jego zapachu – mieszanki świeżego potu, siana i nędznego tytoniu – który na zawsze splótł się w jej pamięci ze wspomnieniem pierwszych chwil bliskości. Pochlebiał jej też fakt, że on, ledwo dwudziestolatek, uległ jej urokowi, chociaż była ponad osiem lat starsza od niego.
Kiedy zdrętwiała jej ręka, poruszyła się nieznacznie, po czym podniosła i złożyła na jego ustach pocałunek. Musiała wracać do dworu.
Zaczęła się ubierać. Chwilę trwało, zanim odnalazła pończochy, buty i podwiązki. Usłyszała, że Louis też się podniósł.
– Oddaję twoje nowomodne urządzenie – powiedział i wyciągnął rękę w jej stronę. – Nie da się ukryć, że przy tobie poszerzyłem swoją wiedzę. Jeśli kiedyś będzie mnie stać, sam sobie taki sprawię.
Powstrzymując grymas obrzydzenia, zawinęła mokry kondom w chusteczkę. Jego czyszczenie i suszenie napawało ją lekką odrazą, ale była to niewielka cena za spokój ducha. Gdzieś na obrzeżach świadomości przemknęło wspomnienie, którego teraz bynajmniej nie potrzebowała. Przejmujące zimno, odrętwienie i pustka… Odpędziła je szybko od siebie.
Przełożona w szkole, w której Lisette spędziła ponad połowę życia, z pewnością nie spodziewała się, że w klasztornej bibliotece dorastająca dziewczynka natknie się akurat na traktat potępiający użycie tych niemoralnych przyrządów. Trzynastoletnia Lisette, chociaż nie do końca wiedziała, o czym czyta, dobrze zapamiętała, że „mała szmatka” sprawia, że kobiety nie rodzą dzieci, a mężczyźni nie cierpią na sekretne choroby. Uzbrojona w tę wiedzę kilka lat później, po objęciu posady w domu państwa de Chauvel, przeznaczyła sporą część pierwszych zarobków na zaopatrzenie się w kapturek z owczego jelita zakończony cienką wstążką.
– Możesz też znaleźć sobie niewinną, miłą żonkę, z którą bez obaw będziesz płodził dzieci. – Mrugnęła do niego porozumiewawczo, ale nie odpowiedział uśmiechem.
– Nie bardzo mi się to w tym momencie widzi. – Chłopak przywarł do niej od tyłu i zaczął całować jej kark i ramiona.
– To tylko kwestia czasu. – Lisette pozwoliła mu przez chwilę na te czułości, po czym odsunęła się delikatnie, żeby zasznurować gorset. – Muszę już iść. Panienka de Chauvel będzie mnie potrzebować.
Pospiesznie narzuciła na siebie pozostałe części garderoby i poprawiła włosy. Kiedy odwróciła się, upychając rogi chusteczki w dekolcie, spostrzegła, że Louis w tym czasie też się ubrał i przygląda się jej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zauważył, że zwróciła na to uwagę, i przeczesał nerwowo włosy palcami, po czym ruszył w dół po drabinie. Podkasała spódnicę i poszła w jego ślady.
Była już na ostatnim szczeblu, ale zanim zdążyła dotknąć ziemi, objęły ją znajome ramiona. Lou postawił ją, odwrócił twarzą do siebie i przytulił z całej siły. Nie broniła się. Przez chwilę słyszała tylko ciche parskanie koni, kiedy chłopak kołysał ją leciutko w objęciach.
– Żegnaj, Lisette – wyszeptał w czubek jej głowy.
Odsunęła się i uniosła dłonie ku jego twarzy. Objęła smagłe policzki, przejechała po nich kciukami.
– Żegnaj, Lou. – Złożyła na jego ustach krótki pocałunek. – Nie pozwól, żeby żal przyćmił dobre wspomnienia.
Kiedy szła ścieżką od zabudowań gospodarskich w stronę dworu, smutek uwierał ją jeszcze przez chwilę. Nie lubiła tego uczucia, ale nie miała ochoty się przed nim bronić. Louis zasłużył na nie.
Soyer, zwalisty stary ogrodnik, który grabił żwir na pobliskiej ścieżce, uchylił kapelusza na jej widok i uśmiechnął się znacząco. Odpowiedziała skinieniem głowy i po chwili namysłu posłała mu całusa. Jako guwernantka jedynej córki państwa de Chauvel przez lata musiała opanować sztukę balansowania pomiędzy zaufaniem pracodawców a poufałością ze służbą.
Teraz, w dniu ślubu jej wychowanki, miało się to zmienić. Nareszcie będzie panią samej siebie. Lisette uśmiechnęła się. Dom w Bercé, Lou, kochana, kapryśna Claire i jej rodzice – to wszystko było dobre. Perspektywa zmiany jednak nęciła ją i przyciągała. Nie potrafiła się jej oprzeć.
Nasiąknięta wodą ziemia parowała w pierwszych promieniach słońca, które przedzierały się przez nabrzmiałe pąkami gałęzie klonów. Wręcz idealny dzień na ślub. Jeszcze zanim doszła do drogi prowadzącej od bramy do dworu, do jej uszu dobiegł tętent kopyt. U wylotu bocznej ścieżki minął ją jeździec. Grudka błota spod kopyt obryzgała jej twarz, więc cofnęła się, żeby suknia również nie uległa zabrudzeniu. Poznała Remy’ego, chłopca na posyłki. Wybiegła na dróżkę i spojrzała w ślad za nim. Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, a widok jego szczupłej, pochylonej nad końskim grzbietem sylwetki miał w sobie coś alarmującego.
– Dokąd tak pędzisz?!
Chłopak oczywiście nie odpowiedział. Patrzyła na oddalającego się jeźdźca, dopóki nie zniknął za zakrętem, po czym poprawiła spódnicę i ruszyła do dworu.
Okazała, wybudowana w połowie poprzedniego wieku siedziba rodziny de Chauvel wciąż nosiła ślady dawnej świetności. Wszystkie z trzydziestu ośmiu frontowych okien zachowały szyby, a dom nie wymagał większych napraw. Dzięki zyskom z plantacji na odległej wyspie Saint-Domingue pana de Chauvela wciąż stać było na zatrudnianie kilkoro służby pomimo utraty dochodów od chłopów pańszczyźnianych i dzierżawców. Stary ogrodnik w pojedynkę nie był w stanie zdziałać cudów i rozległy park stawał się coraz bardziej zdziczały, ale okrągły klomb przed domem, na którym pyszniły się tulipany, oraz gęste krzewy bukszpanu po obu stronach drogi prezentowały się przyzwoicie. Gdyby oceniać po pozorach, nic nie wskazywałoby, że rodzina stoi na krawędzi ruiny.
Minęła frontowe drzwi i skierowała się do tylnego wejścia. Miała pełne prawo zadzwonić, ale dwie pokojówki zapewne nie wiedziały, w co włożyć ręce. Służba doceniała takie gesty i dzięki nim była bardziej skłonna traktować pannę Pelletier jako jedną ze swoich.
Lisette przekroczyła próg kuchni i w pierwszym momencie zdawało się jej, że pomyliła pomieszczenia. Zamiast rejwachu i poruszenia, których się spodziewała, powitała ją martwa cisza. Powietrze wypełniały upojne zapachy przygotowanych wczoraj pasztetów i ciast, a woń przypraw drażniła nos, ale przypominały one zaledwie odległe echo weselnych przygotowań. Na środku stołu, pomiędzy rozrzuconymi w nieładzie miskami, ścierkami i kuchennymi przyborami, wznosił się na paterze rumiany biszkopt. Kucharka, która wczoraj późnym wieczorem puchła z dumy na widok jego wysokości i sprężystości, siedziała przy stole z filiżanką kawy. Oparła brodę na dłoni i wpatrywała się z melancholią w ciasto, które wznosiło się przed nią niczym symbol jej triumfu i zgryzoty zarazem.
– Dzień dobry, pani Cochet. – Humory kucharki były zmienne niczym wiosenna pogoda, więc Lisette zaczęła ostrożnie. – Czy coś się stało?
– Nieszczęście. – Chuda kobieta, niewiele starsza od niej, spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Zawsze wydawała się Lisette odrobinę ograniczona. – Ślubu nie będzie.
– Jak to nie będzie?
– Ano zwyczajnie. Nie ma panny młodej, to i nie będzie ślubu. – Pani Cochet wzruszyła ramionami.
Lisette podeszła do kobiety, odsunęła krzesło i usiadła.
– Co się stało panience? Czy zachorowała?
– Żeby aż tak to nie, bez obaw. – Kucharka odłożyła filiżankę na spodek. – Mam nadzieję, że ma się dobrze, nasze biedactwo, gdziekolwiek jest. Uciekła – wyjaśniła pod wpływem naglącego spojrzenia guwernantki. – Nie zostawiła listu ani nic. Remy pojechał właśnie do pana Bourhiera, żeby nie czekał jak osioł pod kościołem. Państwo nie chcą skandalu. Może przynajmniej na śniadanie przyjedzie… – Kobieta zamyśliła się i utkwiła z powrotem wzrok w biszkopcie. – Myśli pani, że będzie chciał ciasto z kremem?
Lisette nie odpowiedziała, tylko poderwała się z krzesła i ruszyła w głąb domu. Musiała dowiedzieć się, co dokładnie się stało. Ten dzień miał stanowić punkt zwrotny w życiu jej i Claire – ona miała wyjechać do Paryża, żeby przejąć interes dalekiej krewnej, dziewczyna zaś miała rozpocząć nowe życie jako małżonka pana Bourhiera, fabrykanta mydła, który za cenę jej rodowego, chociaż pozbawionego świetności dziedzictwa miał uratować podupadający rodzinny majątek. Takie zakłócenia na samym początku nie wróżyły nic dobrego.
Wbiegła po schodach dla służby, biorąc po dwa stopnie naraz. W holu na drugim piętrze było pusto, ale zwolniła kroku, aby zachowywać pozory dystyngowania. Jej pokój mieścił się na końcu wschodniego skrzydła, musiała zatem przejść na drugi koniec korytarza. Stukot obcasów był jedynym dźwiękiem zakłócającym upiorną ciszę domu, który powinien tego poranka rozbrzmiewać weselnym gwarem.
Wyjęła z przytroczonej do pasa kieszeni klucz i weszła do sypialni. Zanim uda się na poszukiwania państwa de Chauvel, chciała upewnić się, że prezentuje się przyzwoicie.
Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, dostrzegła kawałek papieru leżący na podłodze. Pełna najgorszych obaw rozłożyła kartkę i zaczęła czytać.
Kochana, najmilsza Lisette,
Mam nadzieję, że gdy ten list znajdzie się w Twoich rękach, będę już daleko stąd. Wiedz, że jesteś moją jedyną powiernicą, jedyną osobą, której ufam. Dzisiejszego wieczoru weszłam w posiadanie informacji, które sprawiają, że małżeństwo z panem Bourhierem, do tej pory zdające mi się zaledwie niedogodnością, obecnie jest niemożliwe bez ściągnięcia hańby na mnie, moich rodziców oraz na nazwisko de Chauvel.
Udaję się tam, gdzie powinnam być. Zawsze pragnęłam znajdować się w sercu wydarzeń, aby przysłużyć się większej sprawie. W tym momencie nasza Republika potrzebuje wsparcia bardziej niż kiedykolwiek, a przykład wszystkich dzielnych kobiet dodatkowo pobudza mnie do działania.
Nie proszę Cię o zrozumienie, bo zdaję sobie sprawę, że wyrażam się zbyt niejasno. Błagam jednak o wiarę we mnie i w to, że gdybym mogła postąpić inaczej, bez wahania bym to uczyniła. Znasz mnie jak nikt inny i mam nadzieję, że wiesz, iż nie podejmuję ważnych decyzji pochopnie.
Przekaż najszczersze wyrazy uszanowania oraz prośbę o wybaczenie panu i pani de Chauvel, przy których w tej chwili są moje myśli. Jeśli uznają, że łamię im serce ucieczką, niech wiedzą, że pozostając w Bercé i wychodząc za mąż, przysporzyłabym im więcej zgryzoty.
Co do Ciebie, Lisette, wiem, że sobie poradzisz w każdych okolicznościach, więc pozostaje mi tylko życzyć sobie, aby nasze ścieżki kiedyś jeszcze się skrzyżowały.
Na zawsze Twoja oddana przyjaciółka
Claire de Chauvel
Usiadła ciężko na łóżku, aż drewniana rama zatrzeszczała. Nowo zdobyta wiedza ją przytłoczyła i przez chwilę Lisette tylko wpatrywała się w słowa Claire. Chociaż właściwie nie dowiedziała się zbyt wiele.
Przeczytała pismo jeszcze raz i westchnęła ciężko. Spadło na nią niewdzięczne zadanie przekazania tych enigmatycznych wieści rodzicom wychowanki. Doprowadziła się do porządku, upięła pospiesznie włosy i ruszyła na spotkanie z pracodawcami.
Za rogiem korytarza natknęła się na pokojówkę, drobną, piegowatą Ritę.
– Dobrze, że cię widzę! Państwo de Chauvel pytali o ciebie.
– Właśnie do nich idę. – Zrównała się z dziewczyną i ruszyły korytarzem.
– Są w buduarze pani de Chauvel. Przed chwilą zaniosłam im herbatę.
– Jak przyjęli wiadomość o ucieczce Claire?
– Wiesz, jak to z nimi jest. Czasami ciężko powiedzieć. Pan patrzył w okno, nawet się nie odwrócił na mój widok. Pani jest jak zwykle spokojna, ale oczy ma całe zapuchnięte. – Dziewczyna poprawiła kosmyk rudawych włosów wymykający się spod czepka i spojrzała z ukosa na Lisette. – Wiedziałaś o tym?
– Oczywiście, że nie wiedziałam – prychnęła kobieta. – Myślisz, że pozwoliłabym jej na ucieczkę?
Gdyby nie uległa naleganiom Louisa i spędziła noc u siebie, może udałoby się jej przyłapać Claire podczas podrzucania listu, jakoś ją powstrzymać… Zdusiła wyrzuty sumienia. I tak nic nie mogły zmienić w tym momencie.
– Byłyście sobie bliskie, co ja tam wiem… – Na policzkach młodziutkiej pokojówki wykwitły rumieńce. – Kiedy czasami panienka zaczynała swoje przemowy, to gadała tak, że i biskupa by chyba przekonała, pomyślałam, że może…
– Na pewno znalazłabym sposób, żeby przemówić jej do rozsądku. Jej argumentom na ogół brakowało podstawowej rzeczy: praktycznego podejścia do życia. – Lisette westchnęła. Stały już przed drzwiami do buduaru pani domu. – Dziękuję, poradzę sobie sama.
Kiedy naciskała klamkę, nie była pewna, z jakim powitaniem się spotka. Czy państwo de Chauvel zasypią ją zarzutami ze względu na niedopilnowanie córki? Czy uderzy w nią fala rodzicielskiej rozpaczy?
Rozważała różne możliwości, a i tak zaskoczyła ją reakcja pani de Chauvel. Kobieta zerwała się z sofy. Brązowy spaniel, który wcześniej opierał pyszczek na jej kolanie, zwinął się w kącie siedzenia oburzony takim traktowaniem. Pani de Chauvel podeszła do Lisette i objęła ją. Guwernantka dostrzegła ponad jej ramieniem pana domu, który zgodnie ze słowami Rity stał nieporuszony przy oknie, zwrócony tyłem do pomieszczenia.
– Takie nieszczęście! – powiedziała pani de Chauvel łamiącym się głosem. – Moja biedna Lisette, na pewno też cię to uderzyło.
– Z pewnością mój smutek i zmartwienie nie mogą równać się tym odczuwanym przez panią i pana de Chauvela.
Pani domu poprowadziła Lisette na sofę. Wzięła na ręce obrażonego spaniela, żeby kobieta miała gdzie usiąść. Prawidłowość, że właściciele czasami są podobni do swoich pupili, sprawdzała się w przypadku pani Chauvel. Podobnie jak jej psy miała łagodne, ciemnobrązowe oczy i wiecznie zmartwioną minę. Teraz dodatkowo jej niemłoda twarz była opuchnięta i zaczerwieniona od płaczu.
– Ogromnie mi przykro. – Lisette chciała ująć starszą kobietę za rękę, ale ta tuliła do siebie psa i pieściła jego uszy pokryte jedwabistą sierścią. – Czy coś wiadomo?
– Nasza córka wymknęła się nocą. Remy ma rozpytać się po okolicznych zajazdach, kiedy powiadomi już pana Bourhiera – odezwał się niespodziewanie jej mąż, nie odwracając się od okna. – Może wpadniemy na jakiś trop.
– A jeżeli coś się jej stanie, Maurice? – Oczy pani de Chauvel zaszkliły się, kiedy podniosła głowę i zwróciła się do mężowskich pleców. – Na drogach jest przecież tak niebezpiecznie! Buntownicy, szuanie[1], pospolici zbójcy… Drżę na samą myśl o tym, co może się jej przydarzyć, jeśli już się nie przydarzyło. – Kolejne łzy toczyły się po policzkach kobiety i skapywały na sfatygowany, ale wciąż imponujący robdeszan z ciemnozielonej tafty. – Gdybyśmy chociaż wiedzieli, dokąd pojechała…
– Dobrze wiesz, że kierunek może być tylko jeden, moja droga. – Pan de Chauvel odwrócił się w końcu w ich stronę.
– Jak to? Wiesz i nic nie mówisz? – Jego żona ożywiła się. Kiedy nie doczekała się odpowiedzi, ponagliła go: – Co masz na myśli?
– Paryż…
To jedno słowo wydostało się jednocześnie z ust Lisette i jej pracodawcy. Wymienili zaniepokojone spojrzenia. Kobiecie już wcześniej przeszło to przez myśl, kiedy Claire wspomniała w liście o przysłużeniu się Republice. Gdzież indziej miałaby się w tym celu udać?
Pan de Chauvel podszedł bliżej. Kiedy stanął nad Lisette, ogarnęło ją onieśmielenie. Ze swoimi obwisłymi policzkami pokrytymi siwą szczeciną, stalowoszarymi oczami i sterczącymi z uszu kępkami włosów jako jeden z niewielu ludzi wzbudzał w niej coś w rodzaju szacunku. Miała nadzieję, że nigdy nie odkryje małego oszustwa, którego dopuściła się, żeby zdobyć posadę w jego domu. W końcu przez te wszystkie lata była wzorową pracownicą.
– Czyżbyś wiedziała coś na temat jej planów? – zapytał spokojnie, lecz surowo.
– Nie miałam pojęcia, co zamierza – powiedziała zgodnie z prawdą i sięgnęła do kieszeni po list. – Dzisiaj rano znalazłam jednak przy drzwiach swojej sypialni to. Stąd przyszło mi do głowy, że mogła udać się do stolicy.
Mężczyzna z zadziwiającym opanowaniem sięgnął po kartkę. Jego żona zerwała się na równe nogi i próbowała zajrzeć mu przez ramię, ale z powodu znacznej różnicy wzrostu nie była w stanie nic dostrzec. Pan de Chauvel zaczął czytać beznamiętnym głosem gorączkowe, chaotyczne słowa córki.
– Dlaczego nazywa nas panem i panią de Chauvel? – Cichy głos starszej kobiety drżał. – Czy nic już dla niej nie znaczymy?
– Z pewnością nie miała nic złego na myśli. Pewnie nawet się nie zastanawiała, co pisze. Wie pani przecież, jaka jest Claire.
– Czy coś pani z tego rozumie, panno Pelletier? – zapytał mężczyzna. – Co to za informacje, które uniemożliwiają ślub?
– Wiem tyle samo, ile pan.
– Proszę dobrze się zastanowić. – W jego głosie nie brzmiała groźba, ale kobieta i tak lekko zadrżała. – Zdaję sobie sprawę, że była pani dla niej nie tylko opiekunką i nauczycielką, lecz także powiernicą i przyjaciółką. Jeśli było coś… jakieś sentymenty, sekrety… to pani jest jedyną osobą, która mogłaby o tym wiedzieć.
– Przysięgam, że nie wiem o niczym takim. – Spojrzała śmiało w jego oczy. – Podobnie jak państwo uważałam małżeństwo Claire za uśmiech losu i do wczorajszego popołudnia nic w jej zachowaniu nie wskazywało, że ona sama ma jakiekolwiek obiekcje.
Półleżąca na sofie pani de Chauvel rozszlochała się głośniej.
– Wszystko na nic, na marne… Jesteśmy zrujnowani. Teraz nie zostało nam nic. – Jej słowa tłumiła przyciśnięta do ust chusteczka. – Moja ukochana Claire, moje jedyne dziecko…
Jej mąż przymknął na kilka sekund oczy, po czym podszedł do sofy i usiadł obok żony. Przez chwilę szeptał coś uspokajająco. Lisette odwróciła wzrok i czekała cierpliwie. Odezwała się, dopiero kiedy usłyszała, że pan Chauvel wstał.
– Czy jest coś, co mogłabym dla państwa zrobić?
– Zupełnie zapomniałem. – Pracodawca spojrzał na nią z błyskiem w oczach. – Dzisiaj pani ostatni dzień. – Przeszedł się po pokoju tam i z powrotem, aż nagle zatrzymał się, jakby tknięty niespodziewaną myślą. – Czy wciąż planuje pani jechać do Paryża?
– W tych okolicznościach nie miałam jeszcze czasu się nad tym zastanowić. Ale chyba tak, jeśli nie ma sposobu, żebym mogła przydać się państwu tutaj. Moja krewna oczekuje mnie w ciągu najbliższych kilku dni.
– Chciałem wobec tego poprosić o jeszcze jedną przysługę. Zna pani naszą córkę jak nikt inny, a jak zdążyłem się przekonać, jest pani przedsiębiorczą kobietą. Czy mogłaby pani spróbować odnaleźć Claire?
Za opanowaniem w jego oczach czaiły się strach i ból. Lisette wiedziała doskonale, jak droga była mu jedynaczka, wymodlona i wyczekana po ponad dziesięciu latach małżeństwa.
Miała jednak ochotę uwolnić się w końcu od tego wszystkiego. Zadbać o swoje interesy i żyć pełnią życia. Pomimo szczerej sympatii do Claire siedem lat opieki nad nią stanowiło niemałe wyzwanie. Od dzisiaj obowiązek poskramiania jej szalonych pomysłów miał spaść w końcu na kogoś innego. Tak przynajmniej widziała to Lisette.
Wyglądało na to, że się myliła.
– Panno Pelletier – odezwała się pani domu słabym głosem. – Gdyby mogła pani chociaż spróbować…
– Oczywiście – uspokoiła ją szybko. Szukanie Claire we wrzącym od politycznej gorączki Paryżu wcale jej się nie uśmiechało, ale nie mogła zostawić jej samej sobie. – Zrobię, co w mojej mocy.
– Dziękuję. – Pan de Chauvel ujął niespodziewanie jej dłoń i uścisnął mocno, po czym skierował się do drzwi. – Pojadę do Bourhiera. Zobaczę, czy jest tam jeszcze co ratować.
Kiedy za małżonkiem zamknęły się drzwi, pracodawczyni podeszła ponownie do Lisette.
– Niech ci Bóg błogosławi, moja kochana. Jakiekolwiek wieści o niej… Cokolwiek by się z nią stało, wszystko będzie lepsze od takiej niepewności.
– Napiszę od razu, gdy tylko się czegoś dowiem. – Lisette uścisnęła jej dłonie. Pani de Chauvel nie odznaczała się wybitnymi przymiotami umysłu, ale jej wielkie serce rekompensowało te braki.
– Powinnam chyba doprowadzić się do porządku. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nas nie odwiedzi. Na pewno znajdą się jacyś ciekawscy, kiedy wieść się rozniesie. Może powinniśmy wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę…? Zapytam Maurice’a… – Zamyśliła się, po czym ujęła w dłonie fałdy szlafroka i zapominając nagle o guwernantce, wybiegła z buduaru w poszukiwaniu męża.
Lisette została sama. Jej wzrok padł na wiszący nad kominkiem obraz, na którym farba ledwo zdążyła wyschnąć. Portret, prezent od niedoszłego zięcia państwa de Chauvel, był całkiem udany. Artysta oddał wiernie rysy Claire i zdołał tchnąć w nie tę trudną do uchwycenia iskrę życia.
Lisette przyglądała się modelce po raz pierwszy tak uważnie. Znała doskonale te usta o wąskich wargach i stanowczym wyrazie, nieco zbyt wydatny podbródek i przenikliwe piwne oczy ocienione długimi rzęsami. Naturalnie falujące, brązowe włosy bez odrobiny pudru przepasywała liliowa szarfa, a szczupłą dłoń o długich palcach dziewczyna ułożyła na otwartej książce spoczywającej na kolanach.
Gdyby się nad tym zastanowić, były do siebie podobne niczym siostry. Lisette była ciut niższa, jej rysy łagodniejsze, a sylwetka pełniejsza. Jeśliby jednak ktoś chciał je rozróżnić na podstawie samego opisu, miałby niemały problem.
Kobieta podeszła bliżej. Oparła dłoń o marmurowy gzyms kominka i z ciężkim westchnieniem spojrzała w przypatrującą się jej z powagą twarz na obrazie.
– No i co ja z tobą mam, Claire? – szepnęła, kręcąc z niedowierzaniem głową.
[1] Les chouans – uczestnicy zbrojnych powstań chłopskich na zachodzie Francji w latach 1791–1800, którzy, sprzeciwiając się rewolucyjnym zmianom i republikańskim władzom, stanowili część głównego nurtu antyrewolucyjnego.
ROZDZIAŁ 2
Paryż cuchnął coraz bardziej, co niechybnie świadczyło, że wiosna ustępowała latu. Miasto śmierdziało o każdej porze roku, ale cieplejsze miesiące biły w tym względzie wszelkie rekordy. Ettore żył tutaj ponad dwadzieścia lat, a zawsze z nastaniem lata zdumiewało go to na nowo.
Przez następnych kilka tygodni matka będzie codziennie wspominać ożywcze powietrze Genui. Miał niespełna sześć lat, gdy wyjechali, ale on też mógłby przysiąc, że na dźwięk tej nazwy czuje – nie w nozdrzach, ale gdzieś głębiej, pomiędzy oczami – wspomnienie zapachu. Rozgrzane cedry, morze i portowe wonie przynoszone i zabierane przez niestrudzoną bryzę.
W miarę jak oddalał się od zatłoczonych ulic wokół Hal, smród nieco ustępował. Służący otworzył mu drzwi i gdy tylko Etorre przekroczył próg, ogarnął go chłód.
– Ojciec w domu? – zapytał.
– Tak, ma gościa. Obywatel Vitet jest z nim w gabinecie.
Ettore wbiegł po dwa stopnie na piętro. Zrzucił frak, przemył twarz i przeczesał palcami gęste włosy, żeby wygonić z nich chociaż trochę ciepła, które zgromadziło się pod kapeluszem. Nie mógł się doczekać, aby schronić się w ogrodzie, dokąd nie miały przystępu wstrętne zapachy, a wiatr poruszał białoróżowymi kiśćmi kwiatów kasztanowca.
Wcześniej jednak musiał zajrzeć do ojca. Klamka w drzwiach do gabinetu poddawała się nieco opornie i należało naprawić zamek. Ojciec miał w zwyczaju powtarzać w ramach żartu, że gdyby nie to, że obywatela Kapeta[2] skrócono o głowę, mógłby się im na coś przydać.
Zgodnie ze słowami służącego pan Bilotti nie był sam. Kiedy Ettore wszedł, tłumaczył coś zapamiętale obywatelowi Vitetowi, gestykulując gwałtownie, ale przerwał w pół słowa. Jego gość podniósł się na widok przybysza.
– Nie w Konwencie, Vitet? – Ettore wyciągnął ku niemu dłoń na powitanie.
– Miałem parę spraw do załatwienia, a wszystkiego, o czym była dzisiaj mowa, i tak dowiem się wieczorem u jakobinów. Cóż tam słychać w mieście?
Xavier-Henri Vitet, deputowany do Konwentu[3], bywał często w ich domu. To z pomocą jego rozległych kontaktów w Ministerstwie Wojny ojciec zdobywał kolejne kontrakty na zaopatrzenie dla wojska. Człowiek około trzydziestu lat, zawsze idealnie ogolony, z półdługimi jasnymi włosami, wysokim czołem i długim, prostym nosem sprawiał przyjemne wrażenie i podobał się kobietom. Ettore drażnił jednak półuśmiech wiecznie przyklejony do jego warg i spojrzenie, którym miał zwyczaj uciekać w bok. No i blada blizna przecinająca skroń i zahaczająca o policzek, która stanowiła niekończące się źródło spekulacji w towarzystwie.
– Na giełdzie bałagan i poruszenie. Po ustaleniu maksymalnych cen na zboże dzieją się tam straszne rzeczy.
– Ciekawe, co będzie następne. Chleb? Mydło? – Obywatel Vitet wrócił na swoje krzesło, a Ettore zajął miejsce na sofie pod ścianą. – Niektórzy zapaleńcy twierdzą, że na wszystko powinna obowiązywać maksymalna cena. Ci ludzie naprawdę nie mają pojęcia o handlu.
Ettore miał wrażenie, że przeszkodził ojcu i jego gościowi. Pan Bilotti przekładał papiery na biurku, ale nie było w tym żadnego ładu.
– Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wojna wkrótce się skończy i że Republika będzie mogła z powrotem zadbać o swoje dzieci, a nie tylko o swych obrońców. Wtedy wszystko powinno wrócić do normy.
– Byle wcześniej nie ustalili maksymalnej ceny na ołów i brąz. – Żartobliwy ton Viteta wydał się nagle Ettore nieco wymuszony. – Jest to w naszym wspólnym interesie.
– To prawda. Powiadają, że niebezpiecznie być dzisiaj kupcem zbożowym. Oby nie okazało się, że również innego rodzaju kupcem. – Kiedy ojciec w końcu włączył się do rozmowy, jego głos był jakby zduszony.
– Nie masz się czego obawiać, obywatelu Bilotti – powiedział Vitet. – Możesz na mnie liczyć. Wszak łączy nas tyle wspólnych interesów.
Z tymi słowami podniósł się, życzył im udanego dnia i zostawił ich samych. Pan Bilotti poderwał się z krzesła i podszedł do stolika obok sofy, na której siedział syn. Ręka mu drżała, kiedy napełnił kieliszek winem z karafki, wychylił trunek za jednym razem i nalał sobie ponownie do pełna.
Ettore czekał cierpliwie, aż ojciec dojdzie do siebie. Starał się nie dawać po sobie poznać poruszenia, ale przyspieszony oddech i bruzdy odznaczające się głębiej niż zwykle na niskim czole i pomiędzy gęstymi brwiami świadczyły o tym, że targa nim jakiś niepokój.
– Ojcze? – odezwał się po upływie minuty lub dwóch.
Starszy mężczyzna spojrzał na niego jakby wyrwany ze snu. Wyciągnął z kieszeni kamizelki chusteczkę i otarł łysinę na czubku głowy.
– Wybacz, zamyśliłem się.
– Czy coś cię niepokoi? Coś się stało?
– Nie, nic się nie stało. – Ojciec wrócił na fotel za biurkiem i wyciągnął fajkę. – W takich czasach nic szczególnego nie musi się stać, żeby człowiek miał powody do zmartwień.
– To akurat prawda. – Ettore podniósł się z sofy i zajął miejsce, na którym wcześniej siedział Vitet. Przyglądał się ojcu, ale miał wrażenie, że ten unika jego spojrzenia. – O czym rozmawialiście?
– O wszystkim i o niczym… Opowiadał o tym szaleńcu, który wykrzykuje na rogach ulic, że wszystkich ludzi, którzy ośmielają się posiadać więcej niż inni, należy ograbić i powybijać jak pluskwy. Podobno nie ogranicza się już tylko do przemawiania, teraz drukuje plakaty i pamflety.
– Przecież to nie pierwszy raz, kiedy podnoszą się takie głosy. Cudze bogactwo zawsze będzie komuś solą w oku.
Ojciec podniósł na niego zamyślone spojrzenie. Pociągnął z fajki i pomieszczenie napełnił gryzący zapach tytoniowego dymu.
– To prawda. I Bóg mi świadkiem, że zawsze starałem się być uczciwy, na tyle, na ile można w tak szalonym i zepsutym świecie.
– Wszystkiego dorobiłeś się ciężką pracą.
– Niektórzy siedzenia za biurkiem i rachowania nigdy nie uznają za ciężką pracę. – Pan Bilotti westchnął ciężko. – Poza tym nie miej złudzeń. Zawsze będziemy tutaj dla nich obcy. Choćbyśmy nie wiem jak się starali. Choćbyśmy nie wiem iloma pożyczkami wspierali królewską kasę i choćbyśmy nie wiem ile armat dostarczyli republikańskiemu wojsku. – Przeniósł wzrok utkwiony w przestrzeń na syna, a w jego spojrzeniu była na powrót znajoma twardość finansisty, do którego przemawiają jedynie liczby i fakty.
Twarz ojca mogły pokrywać coraz głębsze zmarszczki, a posiwiałe dawno włosy mogły ustępować łysinie, ale wciąż zdarzały się momenty, kiedy jego oczy miały w sobie więcej przenikliwości i błyskotliwości niż u niejednego młodzieńca.
– Zdaję sobie z tego doskonale sprawę, ojcze.
– Pozostajemy na łasce kolejnych fal, które przetaczają się przez Francję – powiedział po chwili pan Bilotti, kiedy udało mu się na powrót zapalić fajkę, która niespodziewanie zgasła. – Dlatego musimy ze wszystkich sił dbać, aby nasza łódka była niezatapialna. Pojedziesz do Maizon.
– Jak sobie życzysz. A co ma na celu moja wyprawa?
– Dopilnowanie, czy w odlewni wszystko idzie jak należy. Zwyczajne rzeczy: czy nie psują stopu brązu gorszym metalem, czy dają uczciwą cenę w skupie.
– Czy masz jakieś powody, aby podejrzewać, że coś jest nie w porządku? – Ettore wyprostował się i pochylił w stronę ojca. Próbował wypatrzyć na jego twarzy jakiekolwiek oznaki niepokoju, ale nie pozostało po nich śladu.
– Skąd przyszło ci to do głowy? Po prostu sama obecność właściciela działa czasami mobilizująco. Z twoją prezencją tym bardziej można liczyć na wzbudzenie respektu. – Na ustach mężczyzny pojawił się cień uśmiechu. – Poza tym mam wiadomość do przekazania panu Battierowi. Wolę, żebyś dostarczył ją osobiście, bo dotyczy pewnych ulepszeń, których zażyczyli sobie w ministerstwie. O tym między innymi rozmawialiśmy z obywatelem Vitetem.
– Z przyjemnością wyrwę się z tego cuchnącego miasta. Kiedy mam jechać?
– Nie chciałbym z tym zwlekać. Jeśli nie masz innych planów, proponuję, żebyś wyruszył jutro.
Ettore wstał i skierował się ku drzwiom. Nie podobało mu się to nagłe zainteresowanie ojca hutą, ale może była to tylko jego podejrzliwość. Trzymał już rękę na klamce, kiedy pan Bilotti dodał:
– I przyślij mi tu Gianniego, jeśli go spotkasz.
Ettore skinął głową i wyszedł. Nogi same zaniosły go do ogrodu, ale myśli wciąż miał zaprzątnięte niedawnym spotkaniem. Ostatnio wszyscy związani z prowadzeniem działań wojennych byli pod wielką presją. Może po prostu ojciec był zaabsorbowany nowymi wytycznymi dostarczonymi przez Viteta?
Kiedy wyszedł tylnymi drzwiami prowadzącymi z bawialni po trzech schodkach w dół do ogrodu, na chwilę zapomniał o zmartwieniach. Delikatny powiew, który poruszał wierzchołkami cisów i niósł zapach stojących w pełnym rozkwicie bzów, pogłaskał jego policzki. Ruszył żwirowaną ścieżką w stronę kasztana, pod którym przy metalowym stoliku na giętych nóżkach dostrzegł sylwetkę matki.
– Jak się miewasz, mamo? – Pocałował nadstawiony policzek i usiadł na drugim krześle.
Orsetta Bilotti najświetniejsze lata młodości miała już za sobą, ale nawet w wiośnie życia nikt nie nazwałby jej pięknością. Miała zbyt wydatny podbródek, zbyt małe usta i zbyt szeroki nos. Jedynie oczy przykuwały uwagę swoją wielkością i niespotykaną, zielonozłotą barwą. Ubrana była w odrobinę już niemodną, sztywną suknię z haftowanym stanikiem i zakończonymi falbanką rękawami.
– Nie znoszę lata w mieście – poskarżyła się pani Bilotti i odłożyła robótkę. Sięgnęła po dzbanek z wodą i napełniła szklankę dla syna. – Gdybyśmy tylko mogli wyjechać gdzieś, gdzie jest przyjemniej…
– W obecnym stanie rzeczy byłoby to trudne – powiedział Ettore, starając się, żeby łagodność zwyciężyła w jego głosie nad zniecierpliwieniem. – Interesy ojca…
– Tak, wiem, interesy są najważniejsze. Nie mówię jednak, że on miałby wyjeżdżać. Czy to taki problem wysłać mnie ze służącą do jakiegoś miłego domku na wsi na miesiąc lub dwa? Gdzieś, gdzie człowiek może odetchnąć pełną piersią i nie uważać na każde słowo? Pani Chardin opowiadała mi ostatnio o uroczym miejscu…
Ettore zacisnął zęby i starał się nie wsłuchiwać w litanię narzekań. Nie potrafił patrzeć na to, tak jak Gianni, który przyjmował z pobłażliwym uśmiechem malkontenctwo matki. Twierdził, że to jej sposób na uzyskanie odrobiny czułości i uwagi. Młodszy syn w jej słowach słyszał jednak tylko brak wrażliwości i nieznajomość realiów życia. Musieli pozostać tu całą rodziną. Gdyby któreś z nich wyjechało na dłużej, na pewno znalazłby się ktoś, komu od razu wydałoby się to podejrzane. Żyli w dziwnych czasach.
– Może kiedyś uda się taka wyprawa – powiedział w końcu, korzystając z krótkiej przerwy w monologu matki. – Czy widziałaś Gianniego? Ojciec chce z nim rozmawiać.
– Nie widziałam go od rana. – Spojrzała na niego z zaskoczeniem pomieszanym z urazą.
Ettore uśmiechnął się przepraszająco, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie udobrucha w ten sposób matki, i podniósł się.
– Miejmy nadzieję, że wkrótce się pojawi.
Nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył dalej ścieżką. Miejska rezydencja markiza de la Pylaie, którą ojciec odkupił za bezcen w osiemdziesiątym dziewiątym roku, kiedy arystokrata całkiem słusznie stwierdził, że bezpieczniej będzie przenieść się ze wszystkimi ruchomościami na drugą stronę Kanału Angielskiego, nie miała wielkiego ogrodu. Było tutaj jednak wystarczająco dużo zieleni, żeby móc odpocząć od duchoty ulic i ciekawskich spojrzeń. Mężczyzna skierował się do swojego ulubionego zakątka – niewielkiej, nieco rustykalnej altany, którą poprzedni właściciel wybudował na fali fascynacji dworu w Wersalu prostym życiem.
Sięgnął po opartą w kącie altany mandolinę i rozparł się na ławce wyłożonej wysłużonymi poduszkami. Nastroił instrument i już po chwili spod jego palców popłynęła melancholijna melodia napędzana niespokojnym rytmem, zestrajając się idealnie ze stanem jego umysłu. Pospieszne, precyzyjne ruchy pozwalały uwolnić nagromadzone myśli i uczucia, których nie potrafił nazwać.
Skończył i jego palce jeszcze przez chwilę zawisły nad strunami. Dokręcił kołki i zaczął kolejny utwór, barkarolę z niedawno powstałej opery. Nie pamiętał już o niecodziennym zachowaniu ojca ani marudzeniu matki.
Jego przyciszony głos splótł się w jedno z dźwiękiem instrumentu, który dopełniał go niczym ramy obraz. Zdawał sobie sprawę, że jego czysty, ciepły baryton to najpiękniejsze, co w sobie ma. Poza tym wszystko w jego wyglądzie było zwaliste, ciemne i przesadne – gęste, niemal czarne włosy, lekko niesymetryczna twarz o głęboko osadzonych oczach, szerokim nosie i ustach oraz potężna, wiecznie przygarbiona sylwetka. Aż dziw, że palce jego wielkich dłoni potrafiły z taką delikatnością przyciskać i trącać struny. Pewna młoda dama powiedziała kiedyś, że ma czarujący uśmiech i niecodziennie proste zęby, ale ponieważ na jego twarzy zazwyczaj gościł wyraz powagi, nie miał często okazji chwalić się tym atutem.
W powietrzu wibrowały jeszcze dźwięki ostatniego akordu, kiedy rozległo się powolne klaskanie. Ettore podniósł wzrok i ujrzał starszego brata. Na jego widok humor od razu mu się poprawił.
O ile natura poskąpiła uroku Ettore, o tyle ze swoją niezrozumiałą hojnością obdarzyła nią Gianniego. Nie za wysoki i nie za niski, muskularny, o promiennych, szarozielonych oczach okolonych delikatnymi rzęsami i uśmiechu co najmniej tak samo urzekającym jak w przypadku młodszego brata, którym jednak obdarzał wszystkich dookoła – nie mogło dziwić, że każdy, kogo spotykał, ulegał jego czarowi.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Gianni podszedł, poklepał jego ramię, powstrzymując go przed wstaniem z miejsca, i przysunął sobie krzesło. – Nie sądziłem jednak, że będzie mi dane zakosztować takich muzycznych wzruszeń.
– Takie tam brzdąkanie – powiedział Ettore lekceważącym tonem i odłożył instrument.
– Chyba żartujesz. – Brat zrobił autentycznie oburzoną minę. – Wiem, że się tego wstydzisz, ale według mnie nie masz powodu. Wszystkie dziewczyny by za tobą szalały, gdybyś tylko częściej chwalił się swymi umiejętnościami. Z drugiej strony, może to i lepiej, że tego nie robisz, bo żaden z nas nie miałby wtedy najmniejszych szans.
– Powiedz lepiej, gdzie spędziłeś przedpołudnie. Oraz wczorajszy wieczór. A przede wszystkim noc.
– Zasiedziałem się wczoraj trochę… Najpierw poszliśmy z Thierrym i Denisem do teatru, a potem zabraliśmy kilka dziewcząt do restauracji. Przemiłe towarzystwo, mówię ci. Szkoda, że nie poszedłeś z nami. Jedna z nich, Sidonie… Po prostu anioł, nie dziewczyna. Dała mi na pamiątkę kwiat… – Gianni wyciągnął z butonierki różę o płatkach w kolorze kości słoniowej z różowymi plamkami i przycisnął ją do ust.
– Dobrze, już dobrze. – Ettore przewrócił teatralnie oczami. – Gdyby była mniej niż aniołem, musiałbym po bratersku cię upomnieć, ale w takim wypadku…
– Wiem, że zawsze mogę liczyć na twoje zrozumienie. – Zęby Gianniego błysnęły w szerokim uśmiechu.
– Powiedz lepiej, czego chciał od ciebie ojciec.
– Mam wybrać się do sekretarza w Ministerstwie Wojny, niejakiego Bachelota, który nadzoruje nasze dostawy, i zaprosić go pojutrze na kolację, a przy okazji wybadać, czy jest zadowolony z naszych usług. Tak przynajmniej to zrozumiałem.
– Mnie przypadł w udziale wyjazd do Maizon. Ojciec chce, żebym nastraszył nadzorców w fabryce.
– Cóż, powtarza, że kluczem do sukcesu w każdym przedsięwzięciu jest odpowiednie spożytkowanie posiadanych zasobów. – Gianni zaśmiał się. – Każdy z nas został stworzony do innych rzeczy i to jest piękne. Chociaż jak o tym myślę, to sam też chętnie pojechałbym do Maizon…
– Nic się nie bój. Wdowa Calvet nigdzie nie ucieknie, a ja nie mam zamiaru sprzątnąć ci jej sprzed nosa.
– Nie mam pojęcia, co masz na myśli – odparł brat z miną niewiniątka.
– Mówisz tak, jakbyś podczas ostatniego wyjazdu nie robił do niej maślanych oczu. Zostawmy wdowę w spokoju. Powiedz mi lepiej, czy kiedy rozmawiałeś z ojcem, coś zwróciło twoją uwagę?
– Na przykład co? – Gianni wyciągnął nogi i oparł je o ławkę, na której siedział Ettore.
– Nic konkretnego. Może coś w jego zachowaniu…? – Ettore odgonił osę, która bzyczała mu za uchem. – Przed południem był u niego Vitet. Nie wiem, o czym rozmawiali, ale odniosłem wrażenie, że był zdenerwowany.
– Nic takiego nie zauważyłem. – Gianni pokręcił z namysłem głową.
– A ta nagła kontrola huty i kolacja z Bachelotem? Nie wzbudza to twoich podejrzeń?
– Chyba trochę przesadzasz. Ojciec po prostu dba o interesy. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego.
Ettore nie był przekonany. W zadumie pocierał struny leżącego obok instrumentu, wydobywając z nich cichuteńki dźwięk.
– On wyglądał, jakby się bał, Gianni…
– Czego miałby się bać? Jesteśmy francuskimi obywatelami, a republikanami się urodziliśmy, w przeciwieństwie do większości Francuzów[4]. – Przez chwilę przyglądał mu się z zatroskaniem, po czym postanowił wrócić do ciekawszych tematów: – Masz jakieś plany na wieczór? Dziewczęta, z którymi spędziliśmy wczoraj wieczór, tańczą dzisiaj w przedstawieniu, w którym ma występować sam Talma, a potem chcieliśmy zabrać je na kolację. Może wybierzesz się z nami? Przyda ci się odmiana od tego wiecznego ślęczenia nad papierami.
– Chyba podziękuję.
– Nie bądźże taki nieśmiały. – Gianni trącił go w ramię. – Możesz nawet wziąć swoją mandolinę.
– Jesteś niemożliwy. – Na ustach mężczyzny pojawiło się coś na kształt krzywego uśmiechu.
Następnego dnia rano, gdy tylko Ettore minął rogatki, odniósł wrażenie, że duszny opar, który spowijał jego umysł, rozwiał się bez śladu. Wiosna panoszyła się bezwstydnie, nie zważając na zawieruchy polityczne, wojny i głód. Drzewa i krzewy otuliły się zasłoną zieleni, która miała tak soczysty odcień jedynie przez krótką chwilę w roku. Na polach, które mijał, zboże wystrzeliło już w górę. Jak okiem sięgnąć, niedojrzałe kłosy falowały pod naporem ciepłego wiatru. Była w nich obietnica dostatku i pomyślności, nadzieja na lepszą, spokojną przyszłość.
Jego zadanie miało również gorsze strony. Musiał udawać przed zarządcą huty srogiego i nieubłaganego wysłannika wymagającego pana Bilottiego. Jego natura była bardziej melancholijna niż szorstka, ale kiedy chciał, potrafił sprawiać groźne wrażenie, w czym z pewnością pomagał jego niedźwiedziowaty wygląd. Nie dopatrzył się żadnych większych nieprawidłowości, ale z rozmysłem wypytywał o najmniejsze drobiazgi i przybierał podejrzliwy ton. Z uwagą wysłuchał jednak skarg na coraz mniej regularne dostawy rud metali, na to, że przetopiono już prawie wszystkie dzwony w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, oraz na fakt, że w związku z brakiem zwierząt pociągowych, które były rekwirowane przez wojsko lub potrzebne przy zbliżających się sianokosach, w nadchodzących miesiącach będzie jeszcze gorzej.
Kuźnie i odlewnie pod Paryżem, które ojciec kupił niedługo przed wybuchem rewolucji, okazały się ukrytymi perłami. Ojciec co prawda wciąż pracował w finansach i parał się udzielaniem pożyczek i doradzaniem ludziom obracającym asygnatami[5], ale to potężne zamówienia dla wojska stanowiły główne źródło ich obecnego bogactwa. Im dłużej Ettore o tym myślał, tym mniej dziwiło go, że chciał trzymać rękę na pulsie.
Wdowa Calvet pojawiła się dziwnym trafem w oberży zaraz po jego przyjeździe, ale gdy go zobaczyła, nie zdołała powstrzymać niezadowolonego grymasu ślicznych ust. Ettore wiedział, że nie ma u niej najmniejszych szans, jednak ukłucie zawodu i zawstydzenia własną nieatrakcyjną osobą zabolało i tak.
Spędził w Maizon niecały tydzień. Wraz z zarządcą starali się zaradzić zaistniałym problemom z transportem i dostawami. Przygotował też szacunkowe obliczenia pod kątem nowego zamówienia, z którym mieli ruszyć w najbliższym czasie. Pomimo tego, że wyjazd był udany, cieszył się, kiedy w końcu nadszedł dzień powrotu.
Jak na złość jego koń okulał i musiał opóźnić swój wyjazd do czasu, aż znajdzie się inny wierzchowiec. Wyruszył dopiero następnego dnia z samego rana. Słońce co jakiś czas chowało się za chmurami, przez co skwar nie dokuczał mu za mocno. Stukot kopyt na trakcie oraz świergot ptaków w przydrożnych krzakach zlewały się w pełną harmonii melodię. Wręcz cieszył się, że wraca do Paryża.
W mieście wszystko zastał po staremu. Tradycyjna kontrola na rogatkach, Gwardia Narodowa odbywająca ćwiczenia na Polach Marsowych oraz kolejki przed piekarniami i sklepami. Ulica, przy której stał ich dom, była jak zwykle spokojna i tylko wiatr podnosił z jezdni tumany kurzu. Ettore chciał wjechać boczną bramą prowadzącą wprost do niewielkiej stajni, ale jej wrota były zamknięte. Zsiadł z konia i poprowadził go pod frontowe drzwi. Zarzucił lejce na kratę parkanu i zastukał niecierpliwie kołatką. Zwrócił uwagę na niecodzienną martwotę spowijającą dom, dopiero gdy odgłos odbił się echem w jego uszach. Uderzył jeszcze raz, głośniej i bardziej natarczywie. Odpowiedziała mu cisza.
Złe przeczucia wróciły z całą mocą, oplotły żołądek i zaczęły podpełzać do piersi. Cofnął się i objął spojrzeniem front domu. Dopiero teraz dostrzegł, że okiennice były zamknięte, a szyba w oknie na piętrze pęknięta. Zaczerpnął głośno oddech. Nie chciał poddawać się panice. Zacisnął pięści i przycisnął je do skroni.
– Jeśli szukasz tych paskarzy, obywatelu, to znajdziesz ich tam, gdzie ich miejsce!
Odwrócił się machinalnie. Wysoki, chudy mężczyzna o chorobliwie zaczerwienionej twarzy w pasiastych spodniach stał na środku ulicy i kołysał się na piętach. Jego usta wykrzywiał pogardliwy uśmiech.
– Czyli gdzie?
– W więzieniu. Aresztowali całą rodzinę wczoraj po południu – odparł sankiulota[6]. – Podobno dostarczali armaty, które nie chciały strzelać dobrze naszym dzielnym chłopcom na froncie. A potem zastanawiają się, dlaczego Republika przegrywa. Zresztą nie ma się co dziwić. W końcu cudzoziemcy, to trzymają ze swoimi. Austriak, Genueńczyk, jedna psia ich mać. – Mężczyzna splunął na ziemię.
– Co ty opowiadasz…? – Ettore podszedł do niego i wyciągnął ręce, jakby chciał chwycić go za poły karmanioli[7].
Nieznajomy cofnął się.
– Czy nie jesteś czasem ich ziomkiem, obywatelu? Akcent masz coś mało paryski – powiedział, spoglądając na niego z ukosa. – W której sekcji mieszkasz? Miałeś jakie interesy z tymi pijawkami?
Ettore opamiętał się i odstąpił od mężczyzny.
– Nie, żadnych… – Kłamstwo zapiekło w gardle jak gorzka pigułka. – Tylko… tylko chciałem zajrzeć, bo przyjechałem z daleka… Dziękuję, że mnie przestrzegłeś, obywatelu.
– Do usług. – Sankiulota spojrzał na niego nieufnie. – Pamiętaj, żeby zgłosić się do sekcji po papiery.
– Dziękuję, tak zrobię – rzucił Ettore nieuważnie.
Gdy tylko się odwrócił, zapomniał o nieznajomym. Opuścił dłonie wzdłuż ciała. Wiatr targał połami jego fraka i mierzwił włosy, ale on stał nieporuszony, jakby ciężar tego, czego się dowiedział, przykuł go do ziemi.
Dlaczego nikt nie dał wiary jego przeczuciom? Ojciec na pewno miał jakieś niepokojące wieści. Gdybyż tylko zechciał się nimi podzielić… Razem na pewno coś by wymyślili. I Gianni… Podniósł dłonie do ust, żeby stłumić jęk. Beztroski, pełen wiary w przyszłość Gianni. Ettore nie chciał przyznawać się przed samym sobą, że to o nim pomyślał najpierw, przed ojcem i matką.
Koń uwiązany u parkanu parsknął głośniej i Ettore wyrwał się na moment z zamyślenia. Rozejrzał się w popłochu po pustej ulicy, po której tylko z rzadka przejeżdżał powóz lub przemykali przechodnie. Skoro aresztowali jego rodzinę, to on również z pewnością był poszukiwany. Zatopił palce we włosach i całym wysiłkiem woli powstrzymał impuls, który kazał mu krążyć w tę i we w tę przed wejściem. Dałby wszystko, żeby zamienić się z bratem. Dlaczego to jego akurat ojciec musiał wysłać poza miasto? Los powinien wiedzieć, że Gianni o wiele bardziej zasługiwał na to, żeby chodzić swobodnie po świecie, kochać i cieszyć się życiem.
A jednak to on był na wolności i w tym momencie stanowił jedyną szansę na ocalenie swojej rodziny. Podszedł do konia, ale coś go powstrzymało. Nie mógł tak po prostu odjechać.
Skierował się do bocznej bramy, którą wcześniej zastał zamkniętą. Zapadał zmierzch, więc nie obawiał się, że ktoś zwróci na niego uwagę. Szybko wspiął się po występie muru i wylądował po drugiej stronie.
Pomimo pustki i ciszy przekradł się pod ścianą, jakby śledziły go dziesiątki nieprzyjaznych oczu. Wyjście do ogrodu z salonu również było zamknięte na głucho, a zewnętrzne okiennice zabezpieczone. Przez chwilę szarpał klamką, jakby moc jego życzeń miała zmienić rzeczywistość, ale zaraz się poddał. Osunął się na kamienne stopnie.
Zielone liście i białe kwiaty kasztanowca kołysały się na tle różowozłotego nieba. Z oddali dochodziły odgłosy życia miasta, potęgując jedynie nieporuszoną ciszę ogrodu. Nic się tutaj nie zmieniło, a jednak Ettore zdawało się, że znalazł się w grobowcu. Nieuchronność wyroku, który spadł na jego rodziców i brata, ogarnęła go z całą mocą. To zapewne kwestia czasu, aż i jego aresztują.
Ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł zapłakać, ale wszystko w jego wnętrzu rwało się, szarpało i paliło gryzącą goryczą. Pociągnął za włosy na skroniach i fizyczny ból przyniósł jakąś mizerną ulgę od tego, który wżerał się w jego duszę. Opuścił pięść i uderzył nią w szorstki kamień stopni. Potem jeszcze raz, i kolejny, aż na granicie pozostał ślad krwi ze stłuczonych knykci.
Nie wiedział, co nim kierowało, ale podniósł się i ruszył w głąb ogrodu. Obok stolika, przy którym na ogół siadywała matka, leżało rozbite szkło i plasterki cytryny, a na blacie porzucona robótka. Ettore przycisnął ją do warg. W jego głowie rozlegały się pełne niecierpliwości słowa, które kiedykolwiek skierował w stronę pani Bilotti. Zabrał rozpiętą na tamborku tkaninę i schował za pazuchą.
Niemal zachwiał się przy wejściu do altany, w której zaledwie przed tygodniem śmiał się i żartował z Giannim. Coraz silniejsze drżenie ogarniało jego pierś, a oddech rwał się gwałtownie. Niemal słyszał jego głos, widział jego uśmiech… Kto mógłby uznać, że taki człowiek komukolwiek zagraża?
Nie mógł zostać tu dłużej. Chwycił mandolinę, która, zapomniana, wciąż leżała na ławce, i zarzucił ją sobie na plecy. Kiedy się pochylił, kątem oka dostrzegł coś jasnego pod krzesłem. Schylił się i podniósł kwiat, który Gianni dostał od swojej dziewczyny-anioła. Jasne płatki zbrązowiały i pomarszczyły się. Ettore schował go do wewnętrznej kieszeni fraka i niemal wybiegł z altany.
Popędził do bramy, którą wydostał się tym samym sposobem co poprzednio. Wskoczył na konia i spiął go ostrogami. Uciekał jak złodziej, uwożąc ze sobą wolność i życie, do których nie miał prawa. Które zdobył podstępem i z których będzie musiał wkrótce się rozliczyć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[2] Obywatel Kapet – określenie stosowane wobec Ludwika XVI po obaleniu monarchii w 1792 roku; król był znany z zamiłowania do ślusarstwa.
[3] Konwent Narodowy – zgromadzenie prawodawcze wyłonione 21 września 1792 roku po obaleniu monarchii.
[4] Gianni nawiązuje do tego, że ich rodzina pochodzi z Republiki Genui.
[5] W latach 1789–1796 Zgromadzenie Narodowe w obliczu bankructwa zdecydowało się na emisję papierowego pieniądza nazwanego asygnatą. Emisja zabezpieczona była ziemiami i nieruchomościami zarekwirowanymi Kościołowi katolickiemu w listopadzie 1789 roku.
[6] Sankiuloci – pogardliwa nazwa stosowana przez stany wyższe w odniesieniu do najradykalniejszych uczestników rewolucji francuskiej, wywodzących się z robotników manufaktur, drobnych rzemieślników, kramarzy oraz bezrobotnych mieszkańców Paryża. Pochodzi od określenia „sans-culottes”, dosłownie: „nienoszący krótkich spodni” (typowych dla klasy średniej i arystokracji).
[7] Karmaniola – krótki płaszcz z dużym kołnierzem spopularyzowany w czasie rewolucji.