Melodia niepokornego serca - Małgorzata Niemtur - ebook + audiobook

Melodia niepokornego serca ebook

Niemtur Małgorzata

0,0
52,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Genialna wirtuozka? Obdarzona urokiem artystka-amatorka starannie budująca swój wizerunek? Czy może po prostu kobieta, która chciała od życia więcej, niż mogła odnaleźć w roli narzuconej przez XIX-wieczne reguły?
Marynia, córka warszawskiego piwowara, zdaje się nie wyróżniać niczym szczególnym – aż do dnia, gdy jej nauczycielka odkrywa jej muzyczny talent i robi wszystko, żeby go rozwinąć. Choć nikt jeszcze o tym nie wie, ten moment wyznacza kierunek całemu życiu dziewczynki.
Historyczne zawieruchy pierwszych lat XIX wieku miotają Europą, losy Polski są wciąż niepewne, ale dziewczynie nie przeszkadza to cieszyć się młodością i marzyć o czymś więcej. Szybko jednak się przekonuje, że niezamężna kobieta ma ograniczone możliwości realizowania swoich zamierzeń.
Marzenia schodzą na dalszy plan, zagubione w codziennych zmaganiach, jednak muzyka wciąż zajmuje wyjątkowe miejsce w jej życiu. To właśnie ona stanie się ostatecznie dla Marii kluczem do niezależności i centrum, wokół którego zbuduje swój własny świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 473

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

życie moje

powinno zatoczyć koło

zamknąć się jak dobrze skomponowana sonata

 

Zbigniew Herbert, Brewiarz IV

 

 

 

 

 

 

PRELUDIUM

 

 

 

 

 

Berlin, 7 stycznia 1824 roku

 

Hałas za drzwiami to narasta, to przycicha, damskie głosy przeplatają się z męskimi. Kiedy przybyli na koncert goście przechodzą korytarzem, Maria rozpoznaje słowa po niemiecku, choć rzadko udaje się jej jakieś zrozumieć.

Dźwięki ją osaczają, wtłaczają się do głowy i zagłuszają muzykę, którą próbuje wypełnić umysł przed występem. Serce gna w tempie vivace, a dłonie pocą się niemiłosiernie. Ma ochotę wytrzeć je w rozkloszowaną spódnicę białej sukni. Powstrzymuje jednak ten odruch i podchodzi do niewielkiego lustra w rzeźbionej ramie. Poprawia ciasno skręcone loki na skroniach i upewnia się, że żaden odstający kosmyk nie zaburza harmonii kunsztownej fryzury. Nie widać po niej zdenerwowania. Wręcz przeciwnie – emocje malują na jej policzkach delikatny rumieniec, a oczy zdają się większe i bardziej błyszczące.

Ta konstatacja ją uspokaja. Ma kontrolę nad tym, jak się prezentuje, więc pewnie z pozostałymi rzeczami będzie podobnie. Nie może dopuścić, żeby kolejny koncert poszedł nie po jej myśli. Zbyt wiele od tego zależy. Jedno potknięcie można wybaczyć, dwa trudno już zapomnieć.

Podchodzi do stołowego fortepianu pod oknem, gdzie jeszcze przed chwilą rozgrzewała palce na klawiaturze. Nad Unter den Linden zawisły ciężkie szare chmury i mimo że dochodzi południe, światło sączy się niechętnie do pomieszczenia. Maria otwiera nuty Rondo alla polacca Fielda i po raz ostatni śledzi wzrokiem przebieg tematów muzycznych. Lekki utwór, z odpowiednią liczbą wirtuozowskich figuracji i wdzięcznych melodii, taki, za jakimi przepada publiczność. Potrafi zagrać go idealnie. Nie potrzeba więcej, żeby zatrzeć niekorzystne wrażenie.

Woli nie wracać do ostatniego koncertu w grudniu, ale wspomnienia uparcie cisną się jej na myśl. Wiele czynników złożyło się na niepowodzenie. Po przyjeździe do Berlina męczyła ją lekka febra, przez co nie mogła poświęcić wystarczająco dużo czasu na ćwiczenie. Fortepian, na którym przyszło jej grać, był dla niej zupełnie nowy, a na domiar złego pojawienie się rodziny królewskiej sprawiło, że publiczność zupełnie przestała zwracać uwagę na artystkę, podniecona obecnością takich znakomitości. Salę niemal przez cały czas wypełniał szmer rozmów, a niektórzy słuchacze wstawali z miejsc i podchodzili do przodu, żeby obejrzeć następcę tronu i jego świeżo poślubioną małżonkę – młodziutką, śliczną jak porcelanowa laleczka Elżbietę Ludwikę. Maria starała się to ignorować, ale przychodziło jej to z największym trudem.

Przełykała łzy, kiedy kilka dni po tamtym feralnym wieczorze czytała recenzję w „Berliner Nachrichten”. Pośród pochwał znalazły się całkiem uzasadnione zarzuty. Chciałaby móc je odeprzeć, ale nie sposób zaprzeczyć, że w pomieszaniu zdarzyło się jej kilka razy nie trafić w odpowiedni klawisz, a zbyt szybkie tempo, które narzuciła sobie w ostatnim utworze, wcale nie pomogło wykonaniu.

Maria przerzuca kartki, a pięciolinie wirują jej przed oczami. Mało co w życiu wywołuje w niej lęk, ale w tym momencie, na kwadrans przed występem, zawsze ma ochotę chwycić nuty pod pachę i wymknąć się tylnym wyjściem. Gdyby pozbyć się tremy, wszystko byłoby łatwiejsze.

Powiew zimnego powietrza sprawia, że przechodzi ją dreszcz. Czuć przeciąg, pewnie zostawiła uchylone drzwi. Podchodzi, żeby je zamknąć, ale zatrzymuje się, kiedy słyszy swoje nazwisko. Kobiety, które najwyraźniej przystanęły na korytarzu nieopodal, rozmawiają po francusku, ale „Szymanowska” wymawiają z niemiecka, z twardym „sz” i „w” brzmiącym niemal jak „f”.

– Podobno gościła w Weimarze u samego Goethego – mówi jedna.

– Nasz książę poetów nigdy nie mógł się oprzeć ładnej buzi – odzywa się druga, brzmiąca na starszą. – To Rosjanka?

– Chyba Polka – odpowiada pierwsza.

– A ja słyszałam – do rozmowy włącza się trzeci głos – że pochodzi z rodziny przechrzczonych Żydów[1].

– Zatem nic dziwnego, że tak dobrze dogaduje się z Mendelssohnami.

Maria nie czeka na dalsze komentarze. Kręci głową z cichym prychnięciem i zamyka drzwi.

Nie usłyszała nic nowego. Te określenia są motywem przewodnim jej życia. Zamyka oczy i próbuje uspokoić oddech. Powinna się już przyzwyczaić, że wiele osób traktuje ją jak osobliwość, coś na kształt uczonej małpy, która rachuje i chodzi po linie ku uciesze tłumu. Tym bardziej ma ochotę udowodnić tym trzem nieznajomym, że nie ma znaczenia, jakie pochodzenie jej przypiszą. Jeśli spodziewają się jedynie dziwowiska ze Wschodu, będą bardzo zaskoczone.

Wciąż stoi z ręką na klamce i zdecydowane pukanie sprawia, że niemal podskakuje. Otwiera drzwi. Herr Zelter, mężczyzna słusznego wzrostu i postury, promienieje żwawością i energią pomimo ponad sześćdziesiątki na karku. To on, z polecenia Goethego, pomógł im zorganizować dotychczasowe koncerty i nawiązać cenne znajomości w kręgach muzycznych Berlina.

Teraz zaciera ręce i patrzy na nią z uśmiechem. Zaciska przy tym wargi w taki sposób, że wygląda, jakby jednocześnie za coś przepraszał. Maria wie, co go sprowadza, i w tym momencie spływa na nią spokój.

– Sala dopisała – mówi herr Zelter. – Wszyscy się niecierpliwią. Jest pani gotowa?

Kiwa głową, wraca do fortepianu po nuty i wkłada rękawiczki, po czym oboje wychodzą na korytarz. Powietrze wypełnia woń wilgoci i ledwo wyczuwalna nuta nieokreślonych damskich perfum. W oddali słychać pospieszne kroki i śmiech spóźnionych słuchaczy.

Herr Zelter prowadzi ją do bocznego wejścia. W miarę jak się zbliżają, pomruk głosów ponad pięciu setek widzów przybiera na sile. Zanim przekroczą próg, mężczyzna podaje Marii ramię. Kobieta przez ułamek sekundy ma ochotę zawrócić, ale jest za późno – już wkraczają do sali, więc bierze tylko głęboki oddech, spuszcza wzrok i układa wargi w subtelny, ledwo zauważalny uśmiech.

Osoby z pierwszych rzędów milkną na ich widok, a te z dalszych idą za ich przykładem, tak jakby wokół Marii i jej towarzysza rozchodziły się kręgi ciszy. Wreszcie szepty i chichoty ustają zupełnie. Podobnie jak poprzednio, na sali znajduje się Fryderyk Wilhelm III w towarzystwie następcy tronu i jego żony, a także księżniczka Ludwika i kilkoro innych członków rodziny królewskiej. Herr Zelter prowadzi ku nim Marię, a ona opada w głębokim dygnięciu przed monarszym majestatem. Podnosi na moment wzrok i dostrzega uprzejme zainteresowanie króla i wyraźne znudzenie jego syna o zmęczonej, nalanej twarzy.

– Czekam z niecierpliwością na muzyczne przeżycia, które potrafi pani zapewnić jak nikt inny – odzywa się Elżbieta Ludwika.

– Będzie dla mnie zaszczytem dostarczyć Waszym Wysokościom odrobinę rozrywki.

Król wykonuje charakterystyczny gest, który, zależnie od kontekstu, może wyrażać wszystko. Maria ma nadzieję, że tym razem oznacza „proszę zaczynać z naszym królewskim błogosławieństwem”. Wycofuje się ku herr Zelterowi, który obdarza ją ostatnim przepraszającym uśmiechem, podaje jej rękę i prowadzi w stronę instrumentu. Maria po raz pierwszy spogląda na publiczność. W drugim rzędzie, obok frau Zelter, siedzi jej rodzeństwo: Kazia z zaplecionymi jak do modlitwy rękami, Karol, jak zwykle w zbyt ciasno zawiązanym halsztuku, i przybyły wczoraj z Warszawy Staś. Nieco dalej widzi kolejne znajome twarze – państwo Mendelssohnowie z dwójką starszych dzieci, Fanny i Felixem.

Herr Zelter unosi jej dłoń i zapowiada donośnie:

– Madame Szymanowska!

Jego głos niesie się po sali, a głowy widzów falują, jakby poruszone wiatrem. Tłoczący się z tyłu słuchacze, dla których zabrakło miejsc siedzących, przepychają się i stają na palcach. Każdy chce zobaczyć fortepianistkę zza wschodniej granicy. Rozlegają się oklaski. Maria kłania się i przygląda sali. Ciepłe światło zapalonych obok fortepianu i przy stanowiskach orkiestry świec miesza się z półmrokiem styczniowego dnia. Twarze słuchaczy zdają się przez to pozbawione kolorów, szare jak świat za oknem. W pomieszczeniu panuje duchota i damy wachlują się energicznie, co sprawia, że widownia wygląda, jakby obsiadły ją motyle.

To wszystko, co Maria zauważa. Oklaski milkną, herr Zelter ściska nieznacznie jej dłoń i odchodzi na bok. Zostają tylko ona, instrument i publiczność. Kiwa jeszcze głową dyrygentowi, przewodzącemu orkiestrze w ostatniej części koncertu, po czym siada przy fortepianie. Drobne przygotowania – zdjęcie rękawiczek, rozłożenie nut na pulpicie – wprowadzają ją w stan skupienia, który tak lubi podczas gry.

Miasta, sale i publiczność się zmieniają, ale rząd czarnych i białych klawiszy za każdym razem wygląda tak samo. Jest jak dom, do którego wraca i w którym potrafi poruszać się po omacku.

Poprawia się na stołeczku i kładzie dłonie na klawiaturze, po czym zaczyna grać.

 

 

 

[1] Rodzina Marii Szymanowskiej miała korzenie żydowskie. Jej pradziadek, Elisza Szor z Rohatyna, i jego synowie należeli do antytalmudycznej sekty frankistów. W 1759 roku kilkudziesięciu członków sekty przyjęło chrzest we Lwowie – wśród nich dziadek Marii, Szlomo Szor, jego bracia oraz dzieci (w tym ojciec artystki). Przybrali nazwisko Wołowskich i kilka lat później osiedli w Warszawie.

 

 

 

 

 

 

Część I – Allegro con spirito

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Warszawa, wrzesień 1795 roku

 

Marynię za każdym razem zdumiewa, jak sprawnie Julia potrafi poruszać się po ich domu, pełnym zakamarków, wnęk, schodków i ślepych korytarzy. Wpatruje się w plecy siostry, która stawia każdy krok z wyważoną pewnością. Julia sunie dłonią po ścianie i Marynia naśladuje ten gest. Pod jej palcami przesuwają się chropowate deski, ziarnisty, chłodny tynk, a wreszcie jedwabiście gładka boazeria w paradnym korytarzu. Badanie faktur tak ją pochłania, że niemal wpada na siostrę, gdy ta zatrzymuje się przed drzwiami do salonu. Julia przekręca głowę i nachyla ją lekko. Jej oczy zdają się ciemniejsze w półmroku korytarza.

– Nikogo nie ma – mówi po chwili.

Marynia chce przytaknąć, ale szybko się orientuje, że nie było to pytanie. Bez słowa wślizguje się za siostrą do pomieszczenia i zamyka drzwi.

Promienie słońca wpadają do salonu państwa Wołowskich i oświetlają tapetę w amarantowo-brązowe pasy, przez co pomieszczenie staje się jaśniejsze i weselsze. Kinkiety lśnią niczym złoto, choć Marynia wie, że to tylko cyna. Wyściełane krzesła o prostych, niewygodnych oparciach stoją obok kominka i wokół stolika do robótek pod oknem, a podłogę pokrywają dywaniki różnych rozmiarów i wzorów.

Dziewczynki przez moment się wahają, zanim wejdą dalej. Towarzyszące im za każdym razem wrażenie, że są tu intruzami, ma w sobie coś onieśmielającego. Co innego wieczorem lub w niedzielne popołudnie, kiedy salon wypełnia się domownikami, gośćmi i krewnymi.

Julia pierwsza przestaje się ociągać. Idzie z wyciągniętą przed siebie dłonią, na wypadek gdyby jakiś sprzęt stał w innym miejscu niż zwykle. Marynia rusza za nią.

Cel ich wędrówki czeka w przeciwległym kącie. Jasna politura lśni w świetle jesiennego przedpołudnia. Smukłe nóżki sprawiają, że instrument zdaje się pochodzić z zupełnie innego świata niż toporne krzesła i kanciaste stoliczki. Julia pewnym gestem sięga do pokrywy i ją unosi.

Marynia jak zwykle wstrzymuje na moment oddech. Wewnętrzną stronę klapy zdobi malowidło, w które mogłaby wpatrywać się bez końca. Brzegi łagodnie wijącej się rzeki pokrywa świeża trawa, po niebie płyną delikatne jak puch dmuchawca obłoczki, a w cieniu drzew odpoczywają malutkie ludzkie postacie odziane w kolorowe stroje. Trzymają się za ręce, zbierają kwiaty, głaszczą bielutkie owieczki lub moczą stopy w wodzie. Madame Renard określa tę scenkę mianem bucolique i Marynia wymawia bezgłośnie to słowo, lekkie i pełne wdzięku.

Widoczek zachwyca ją za każdym razem, ale nie on jest najważniejszy. To ułożone naprzemiennie czarne i białe klawisze wabią ją i zmuszają, żeby usiadła przy klawikordzie. Robi to bez zastanowienia i spogląda pytająco na siostrę, która stoi obok i uśmiecha się lekko.

– Co mam grać?

– Najpierw gamę durową od „f” i pasaże. Potem ten sam utwór, który ćwiczyłyśmy ostatnio.

Julia zajmuje miejsce na ławie pod ścianą, a Marynia kładzie niepewnie dłonie na klawiaturze. Odkąd dwa lata temu, zachęcona przez starszego brata, bawiła się w jak najgłośniejsze wydobywanie dźwięków z instrumentu i doprowadziła do tego, że pękły w nim dwie struny, ma kategoryczny zakaz zbliżania się do cennego sprzętu. Gdyby nie Julia, która nie przepada za nauką muzyki, pewnie do tej pory nie umiałaby zagrać najprostszego utworu jednym palcem. Pół roku temu ubłagała starszą siostrę, żeby przekazała jej chociaż odrobinę muzycznej wiedzy. Skończyło się na tym, że niemal codziennie zastępuje ją przy klawikordzie podczas wyznaczonego czasu ćwiczeń. Do tej pory nikt nie odkrył tego małego oszustwa i tylko madame Renard załamuje ręce, że najstarsza panna Wołowska robi marne postępy, choć przeznacza tak dużo czasu na ćwiczenie.

Dziewczynka się waha, zanim uderzy pierwszy klawisz. Dźwięk, tak odmienny od wypełniających dom odgłosów, z początku zdaje się nie na miejscu, ale szybko wplata się w całość. Pokrzykiwania rodzeństwa na piętrze, hałas przejeżdżających furmanek, dobiegający aż tutaj tubalny głos kucharki i szereg delikatnych, brzękliwych nut tworzą dziwną, ale miłą dla ucha harmonię. Za każdym razem, kiedy jej palec trafia w zły klawisz, Marynia się krzywi. Wygrywanie gamy i pasaży jedną ręką idzie jej już całkiem dobrze, ale kiedy dołącza drugą, musi przyjąć wolniejsze tempo. Niecierpliwi się, chce grać już szybko, tak jak madame Renard, ale jej palce plączą się i potykają jak nogi nowo narodzonego cielaka.

– Musisz grać powoli – odzywa się Julia, jakby wyczuwała jej narastającą frustrację. – Najpierw spokojnie, aż będzie ci szło płynnie. Dopiero potem szybciej.

Marynia wzdycha. Zaciska zęby i próbuje jeszcze raz. Potem ponownie i znowu, aż wreszcie dłonie łapią wspólny rytm. Wciąż jest to dalekie od biegłości ich guwernantki, ale sam postęp sprawia dziewczynce radość.

– Czy już wystarczy? Mogę przejść do ronda?

Choć jest tak samo biegła jak Julia, a może nawet bardziej, wciąż uznaje jej muzyczny autorytet.

– Możesz. Pamiętasz, jak zacząć?

Siostra wstaje i podchodzi do instrumentu. Palce Maryni same odnajdują odpowiednie klawisze, ale robi Julii miejsce na ławie i pozwala jej zagrać początek utworu.

– Dalej nie pamiętam, ale ty sobie poradzisz.

Marynia, już zupełnie pozbywszy się niepewności, zaczyna utwór. Tym razem jej ręce współpracują bez zarzutu. Lewa wygrywa co prawda pojedyncze nuty, ale i tak powstała w ten sposób harmonia ma w sobie coś nieskończenie pociągającego. Potknięcie wybija ją z rytmu. Przez chwilę nie potrafi się odnaleźć, ale wreszcie rusza dalej. Gdy dochodzi do końca, podnosi wzrok. Julia oparła głowę o ścianę i zzuła buciki, a nogi w przybrudzonych pończochach podwinęła pod siebie. Skubie końcówkę czarnego warkocza, a na ustach ma uśmiech.

– Lubię słuchać muzyki – mówi. – Kiedy tylko poznam z madame Renard kolejny utwór, od razu cię go nauczę.

Radość wywołana grą staje się dwa razy większa. Serce w piersi Maryni bije szybciej, a czubki palców lekko mrowią, jakby wypełniała je nieznana energia. Zaczyna rondo ponownie, z jeszcze większą swobodą i lekkością. Zdarzają się momenty, kiedy melodia płynie niemal sama, a ona poddaje się jej sile.

– Nareszcie! Znakomicie. A myślałam już, że nigdy się nie nauczysz.

Muzyka cichnie jak urwana nić, a Marynia zrywa się z siedzenia. Ława odjeżdża do tyłu, wydając nieprzyjemny dla ucha zgrzyt.

Madame Renard podchodzi do klawikordu. Słaby wzrok sprawia, że dopiero wtedy rozpoznaje małą muzyczkę. Brwi zbiegają się jej nad nosem, a broda wysuwa do przodu, kiedy zaciska usta. Marynia spogląda na siostrę. Julia spuściła stopy na podłogę i siedzi wyprostowana jak struna. Na twarzy ma niepewny uśmiech. Gdyby mogła zobaczyć minę guwernantki, ją również opuściłaby pewność siebie.

– Co to ma znaczyć?

Spódnica brązowej sukni szeleści, kiedy kobieta jednym ruchem znajduje się u boku Maryni, ujmuje ją za łokieć i wyciąga na środek salonu. Julia wstaje i robi niepewnie kilka kroków. Madame Renard zbliża się i do niej, chwyta ją za ramię, po czym ustawia obok młodszej siostry. Maryni robi się gorąco, a świecące prosto w twarz słońce sprawia, że oczy jej łzawią. Tak naprawdę chce jej się płakać, ale nie przyznałaby się do tego przed nikim.

– Julio, wyjaśnij mi natychmiast, dlaczego próżnujesz w czasie przeznaczonym na ćwiczenie? I dlaczego przy instrumencie była twoja siostra, która ma się do niego nie zbliżać?

Madame Renard mówi znakomicie po polsku, ale kiedy ogarnia ją poruszenie, w słowach słychać lekki akcent. Marynia ośmiela się spojrzeć na kobietę. Zielone oczy zdają się przewiercać ją na wylot. Dziewczynka nie potrafi ocenić, czy więcej w nich gniewu, czy zaskoczenia. Nie może jednak pozwolić, żeby siostra cierpiała za jej przewinę. Ona tylko pomogła zrealizować plan.

– To ja… – mamrocze w przypływie odwagi. – To ja, madame, namówiłam Julcię. Proszę jej nie karcić.

– Nie karcić! – Kobieta kładzie dłonie na biodrach. – A od kiedy to, moja panno, zajmujesz się wychowaniem dzieci?

– To proszę jej przynajmniej nie karcić bardziej ode mnie. – Dziewczynka podnosi głowę. Patrzy w nieprzeniknione oblicze guwernantki i składa dłonie na wysokości brody. – Bardzo proszę.

Kącik ust madame Renard drga lekko, ale kobieta potrząsa głową, jakby chciała coś z niej zrzucić.

– Bardzo przepraszam – odzywa się cicho Julia. – Nie powinnam była kłamać.

– Dobrze, że dostrzegasz swoją przewinę. Spodziewałabym się po tobie większej powagi i poczucia odpowiedzialności za postępowanie młodszego rodzeństwa. – Guwernantka przerywa i przypatruje się Maryni z uwagą. – Rozmówię się z panią Wołowską, jaką karę wam wymierzyć. Na razie ty – wskazuje na młodszą z dziewcząt – marsz do waszego pokoju i nie ruszaj się stamtąd. A ty pójdziesz ze mną.

Chwyta Julię za rękę i kierują się do drzwi. Maryni nie pozostaje nic innego, jak podążyć za nimi. Przyznanie się do winy sprawiło, że na moment poczuła się lepiej, ale z każdym krokiem, który zbliża ją do sypialni, czuje coraz dobitniej wagę swojego postępku. Teraz na pewno nie pozwolą jej już nawet dotknąć klawikordu. Próbuje być dzielna i początkowo nawet się jej to udaje, ale zanim dociera na półpiętro, pierwsze łzy płyną jej po twarzy. Gdy otwiera drzwi pokoju, który dzieli z trzema siostrami, jej twarz jest już cała mokra, a z piersi wydobywa się szloch. Podbiega do łóżka i rzuca się na nie w ubraniu. Straszna myśl przemyka jej przez głowę – co będzie, jeśli zabronią jej nawet słuchać, jak gra madame Renard? Ta wizja napełnia ją takim bólem, że ma ochotę krzyczeć. Wciska twarz w poduszkę, która kilka minut potem przesiąka łzami.

 

* * *

 

Barbara Wołowska wspina się z trudem po schodach. Jedną dłonią chwyta się poręczy, a drugą podtrzymuje brzuch, który jest już tak wielki, że trudno jej normalnie funkcjonować. Spodziewa się rozwiązania lada dzień. Cieszy ją myśl o kolejnym dziecku, ale świadomość, że przy jego narodzinach może osierocić pozostałych sześcioro, przejmuje ją trwogą. Odrywa dłoń od brzucha i maca tkaninę sukni na piersi. Talizman mający chronić matkę i dziecko, podarowany w tajemnicy przez kuzynkę, która z kolei dostała go od jakiejś wiedzącej babki, jest na swoim miejscu. Dotyk chropowatego drewna nieco ją uspokaja. Podobnie jak obrazki z wizerunkiem Świętej Anny, patronki rodzących, które rozkłada przez ostatnie tygodnie po całym domu. Czuje dziwną więź z tą świętą, niby chrześcijańską, ale nie do końca.

Codzienne obowiązki ciążą jej coraz bardziej. Dopiero co uporała się z rozdysponowaniem posiłków na kolejny dzień i rozliczeniem z kucharką, a musi jeszcze wykroić nowe sukienki dla Julii i Joasi, które rosną jak na drożdżach, i sprawdzić, czy zauważona wczoraj u Karola wysypka się nie pogorszyła. Decyduje w pierwszej kolejności odwiedzić pokój dziecięcy i z westchnieniem kieruje się na drugie piętro.

Zanim wejdzie do środka, przystaje z dłonią opartą o framugę i syci oczy widokiem swojej gromadki. Pierworodny, Jaś, jest co prawda w szkole, ale dziewczęta i Karol wystarczają w zupełności, żeby napełnić dom życiem i harmidrem. Madame Renard siedzi przy stole z dwiema najstarszymi pannami Wołowskimi. Dziewczęta deklamują coś po francusku. Zawsze, gdy matka patrzy na Julię, ściska ją w sercu. Przebyta kilka lat temu ospa nie zostawiła najmniejszego śladu na jej ślicznej twarzy, ale zabrała wzrok. Lekarze rozkładają ręce i kręcą z ubolewaniem głowami. Mąż wspominał ostatnio, że warto by zabrać córkę do Berlina, gdzie ponoć można znaleźć najlepszych specjalistów od oczu. Jeśli tylko szczęśliwie przebędzie połóg, trzeba o tym pomyśleć. Młodsza o rok siedmioletnia Joania jest niższa i tęższa od siostry, zawsze skupiona i posłuszna. Po matce odziedziczyła ciut wystające zęby, a po ojcu ciemne, niemal czarne oczy. Pięcioletnia Terenia pochyla się nad drewnianym pudełkiem, które służy jej za kołyskę, i piastuje którąś ze swoich łątek[2]. Jej ciało ma jeszcze w sobie dziecięcą pulchność, co wywołuje wzruszenie matki. Obok niej przycupnął Karol i próbuje razem z nią nucić lalkom.

Przyzwyczajona do nieustannego przeliczania dzieci Barbara omiata jeszcze raz spojrzeniem pomieszczenie, a iskierka niepokoju zapala się w jej umyśle. Wchodzi do pokoju, ale w żadnym kącie nie ma Maryni.

Pierwszy zauważa ją Karol, który zrywa się i do niej podbiega. Czepia się jej spódnicy, a ona z ulgą dostrzega, że wygląda rześko i zdrowo. Głaszcze go po głowie, ale spojrzenie kieruje ku guwernantce, która właśnie wstała od stołu.

– Madame. – Francuzka dyga i spuszcza wzrok.

Barbara nigdy nie jest pewna, czy to wyraz szacunku, czy zawoalowanej drwiny. Córka arystokraty, nawet jeśli nieślubna, nie nawykła pewnie kłaniać się żonie piwowara.

– Gdzie Marynia?

– Miałam zamiar o tym z panią porozmawiać. Odesłałam ją do pokoju.

– Co jej? Chora? – W głosie Barbary pobrzmiewa panika, kiedy na myśl przychodzi jej to straszne słowo: ospa.

– W żadnym wypadku. – Madame Renard spogląda w stronę stołu, skąd obserwuje je bacznie para oczu i przysłuchuje się im para uszu. – Proszę dać mi chwilę.

Podchodzi do dziewcząt, pochyla się nad książką i wydaje im przyciszonym głosem dyspozycje. Po chwili pokój wypełnia głos Joasi, która odczytuje po francusku zadaną lekcję.

Kobieta wraca do Barbary i podsuwa jej krzesło. Sama siada naprzeciwko i składa dłonie na podołku. Mimo że jest starsza od pracodawczyni o jakieś dziesięć lat, wygląda młodziej. Jej dłonie są białe i gładkie, a twarz znaczą zaledwie pojedyncze zmarszczki na czole i w kącikach oczu. Barbara zagadnęła ją kiedyś o dzieci – bo madame Renard ma męża, którego zostawiła we Francji – ale szybko się zorientowała, że temat wywołuje u rozmówczyni ból i nigdy już go nie podejmowała.

– Mam nadzieję, że nie poczyta pani tego za nadmierne wtrącanie się w państwa decyzje, ale uważam, że Marynia powinna zacząć lekcje gry na klawikordzie.

Barbara rozważa te słowa, podczas gdy dziecko się w niej rozpycha. Od kilku dni jest niezbyt ruchliwe, jakby zbierało siły przed wędrówką na świat, co czasami niepokoi matkę. Każde takie poruszenie ją uspokaja i upewnia, że są w tym razem. Kładzie dłoń na brzuchu i patrzy na guwernantkę, która spogląda na nią wyczekująco.

– Skąd taki pomysł? Przecież Marynia nawet śpiewać dobrze nie umie – mówi niepewnie i dodaje szybko, gdy widzi, że Francuzka otwiera usta: – Oczywiście nie mam nic przeciwko lekcjom muzyki, jeśli tylko uważa pani, że to odpowiedni moment.

– Nie trzeba umieć śpiewać, żeby dobrze grać. – Madame Renard niemal wchodzi jej w słowo. – Myślałam, że dziewczynka jest niezbyt muzykalna, ale wygląda na to, że pomyliłam się w tej kwestii.

Guwernantka zdaje jej relację z tego, co zaszło niedawno w salonie. W miarę jak mówi, coraz bardziej pochyla się ku rozmówczyni. Barbara z początku nie rozumie. Marynia ćwiczyła grę zamiast Julii? Szło jej znacznie lepiej niż siostrze, chociaż nie dostała ani jednej lekcji od kogoś dorosłego? Brzmi to jak szalony wymysł.

– Sama więc pani widzi, że nie możemy przynajmniej nie sprawdzić, czy nie kryje się w niej coś więcej – kończy madame Renard.

– Co więcej?

– Talent. – Francuzka wymawia to słowo cicho, jakby wspomniany talent miał na dźwięk swojego miana spłoszyć się i odejść bezpowrotnie.

– Skoro tak pani mówi. – Barbara jest zdezorientowana, na dodatek czuje coraz bardziej dokuczliwe parcie na pęcherz. – Zdaję się na panią.

– Zaczniemy lekcje od jutra. – Francuzka kiwa głową, wyraźnie ukontentowana. – Jeszcze jedno. – Ponownie zniża głos. – Obie dziewczynki dopuściły się kłamstwa i, jak wyznała mi Julia, zwodziły wszystkich od maja. Chce pani wymierzyć im karę? Marynia twierdzi, że to ona namówiła siostrę, dlatego też odesłałam ją do pokoju.

Barbara wzdycha i przykłada dłoń do czoła. Nie ma siły o tym wszystkim myśleć, nie chce jednak okazać się matką, której obojętne jest dobro duchowe dzieci.

– Proszę ukarać Julię, jak pani uważa za stosowne. Ja pójdę do Maryni.

Podnosi się ciężko i z ust wymyka się ciche stęknięcie. Madame Renard ją podpiera i w jej oczach pojawia się niecodzienne ciepło. Uśmiecha się lekko i odprowadza pracodawczynię do drzwi.

Barbara jeszcze raz zerka na dzieci, po czym wychodzi na korytarz. Przystaje przed sypialnią dziewczynek. Marynia zawsze kryje się ze łzami, ale kiedy już poddaje się rozpaczy, czyni to z pełnym zaangażowaniem. Teraz też z wnętrza dochodzi pochlipywanie, ustaje jednak, gdy drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Dziewczynka leży bez ruchu, z twarzą wtuloną w posłanie. Ciemne, niemal czarne włosy wymknęły się z warkoczyków i przykrywają jej plecy. Pościel jest w nieładzie, jakby w pasji rozkopała narzutę i rozrzuciła poduszki.

Barbara podchodzi bliżej.

– Marianno.

Jej głos zawsze przybiera beznamiętny ton, kiedy odzywa się do dzieci. Boi się, że okaże któremuś z nich więcej uczucia niż pozostałym, więc na wszelki wypadek woli ograniczyć jego najmniejsze przejawy.

Marynia leży w niezmienionej pozycji. Matka pochyla się nad nią i odgarnia włosy na bok. Ukazuje się jej niemal purpurowy policzek i łypiące na nią oko.

– Marianno – mówi nieco łagodniej. – Wstań z łóżka.

Dziewczynka wzdycha, po czym gramoli się z posłania. Stoi przed nią rozczochrana, z buzią zapuchniętą od płaczu. Zaciska wargi i wygina je w podkówkę.

Barbarze wcale nie uśmiecha się ją dyscyplinować, ale taki obowiązek matki. Upora się z tym szybko.

– Dowiedziałam się od madame Renard, że dopuściłaś się niechlubnego postępku.

Marynia spuszcza wzrok i kiwa głową. Nie odzywa się jednak, a jej oddech zaczyna się niebezpiecznie rwać, jakby miała za chwilę ponownie wybuchnąć płaczem.

– Za karę spędzisz dzisiejszy i jutrzejszy wieczór sama w pokoju. – Barbara wzdycha. Nie jest to szczególnie wymyślna kara, ale nic innego nie przychodzi jej do głowy. – Mam nadzieję, że wykorzystasz ten czas na przemyślenie swojego zachowania.

– Tak, mamo. Bardzo przepraszam.

Marynia spogląda na nią, wciąż na granicy rozpaczy i ulgi. Wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale pani Wołowska ma wrażenie, że jeśli nie uda się w tym momencie na stronę, coś w jej trzewiach pęknie. W przypływie nagłej czułości pochyla się niezgrabnie nad córką i całuje ją w czoło, po czym pospiesznie wychodzi.

 

* * *

 

Głos madame Renard ma fakturę aksamitu. Marynia mogłaby go słuchać godzinami. Nie przeszkadza jej ani trochę, że nie rozumie połowy słów. Wpatruje się w guwernantkę, która ma przed sobą rozłożoną książkę, ale nawet do niej nie zagląda. Dźwięki wydobywające się z jej ust są gładkie i jednocześnie lekko gardłowe.

– Dobrze zatem. – Kobieta przechodzi na polski. – Sprawdźmy, co zrozumiałyście. Marianno – jej wzrok kieruje się ku najmłodszej z trzech dziewcząt – jakie słowa rozpoznałaś?

– Le renard! Tak jak nazwisko madame. To znaczy „lis” – oznajmia dziewczynka z dumą.

– Słusznie. Nazwiska całkiem często pochodzą od zwierząt. Choćby wasze. Kto wie, jak będzie po francusku „wół”?

Po chwili milczenia odzywa się Julia.

– Le bœuf.

– Znakomicie. A skoro przy tym jesteśmy, to może ktoś mi powie, jak nazywa się zwierzę, od którego mają nazwisko wasi krewni, Łabęccy?

Marynia wbija wzrok we własne palce splecione na podołku. Julia i Joania również nie znają odpowiedzi.

– Le cygne.

Przez chwilę ćwiczą użycie nowego słowa w prostych zdaniach, po czym madame Renard wraca do omawiania przeczytanego wcześniej wiersza.

– Un fromage! – wyrywa się w odpowiedzi na pytanie Joania. Jest ogromnym łasuchem i nazwy związane z jedzeniem zapamiętuje momentalnie.

Uczą się jeszcze kilku nowych słów, po czym guwernantka przechodzi do odpytywania z innego fragmentu, którego miały się nauczyć na pamięć. Julia mówi bez zająknięcia, ale madame Renard krzywi się i co rusz poprawia jej wymowę. Joania recytuje powoli i z namaszczeniem, tak że kiedy przerywa i patrzy wyczekująco na nauczycielkę, trudno się od razu zorientować, że potrzebuje podpowiedzi. Kobieta naprowadza ją cierpliwie, a gdy kończą, kiwa na Marynię.

Dziewczynka jest z siebie wyjątkowo zadowolona, bo wczoraj, kiedy w ramach kary spędzała samotnie popołudnie w sypialni, poświęciła dużo czasu na nauczenie się wiersza. Chociaż tak mogła wynagrodzić madame Renard wcześniejsze nieposłuszeństwo.

Unosi brodę i zaczyna deklamować. Nauczycielka kiwa ledwo zauważalnie głową i na ten widok serce Maryni bije szybciej, tak że zachłystuje się powietrzem i musi odkaszlnąć. Zbliża się już do końca, a ostateczny tryumf zdaje się na wyciągnięcie ręki. Wtedy właśnie przerywa, a jej głowę wypełnia pustka. Szuka w popłochu słów, ale wszystkie zniknęły. Guwernantka przygląda się jej z wyczekiwaniem, lecz to nie pomaga. Marynia przełyka ślinę. Pamięta rym w ostatnich dwóch linijkach i chwyta się go z rozpaczą rozbitka. Otwiera usta, ale słowa nie przychodzą. W przypływie olśnienia rzuca kilka przypadkowych słów i osadza je na tym ostatnim rymie, dbając tylko, żeby zachować rytm.

Julia, która zna francuski najlepiej z nich trzech, wygląda na zdezorientowaną. Marynia wpatruje się jednak tylko w madame Renard. Twarz kobiety się napina, gdy zaciska usta. Po chwili bierze głębszy wdech i mówi:

– Całkiem nieźle, popracuj tylko nad końcówką.

Dziewczynka ośmiela się odetchnąć, szczęśliwa, że jej wybieg nie spotkał się z naganą. Przechodzą do robótek ręcznych i posłusznie sięga po tamborek. Nie narzeka ani trochę, gdy nauczycielka każe jej spruć to, co zrobiła wczoraj, i zacząć jeszcze raz.

Kocha madame Renard najbardziej na świecie, zaraz po mamie, papie i Julii. Dokładnie w takiej kolejności wymienia tę czwórkę w wieczornym pacierzu, gdy prosi o ich zdrowie i żeby wszyscy ją lubili. Byłaby w stanie odstąpić jej nawet deser w niedzielę, a zazwyczaj są to konfitury. Madame Renard nosi suknie, które szeleszczą i mienią się różnymi odcieniami w świetle świec, a jej dekolt zawsze zakrywa śnieżnobiała chusteczka, tak delikatna, że Marynia ma ochotę dmuchnąć i patrzeć, czy rozwieje się w powietrzu. Gdy pochyla się nad robótką Maryni lub poprawia jej fartuszek, czuć jej zapach – lawenda wymieszana z czymś, czego dziewczynka nie potrafi nazwać.

Marynia ma nadzieję, że nauczycielka również ją lubi. Często gdy coś powie lub zrobi, madame Renard przybiera ten dziwny wyraz twarzy, jakby chciała się śmiać, ale powstrzymywała się ze wszystkich sił. Nazywa ją „dzieckiem roku wolności”, choć w jej ustach nie brzmi to jak coś dobrego, i czasami przynosi do pokoju dziecięcego cudowne pudełeczko, do którego można zajrzeć przez mały otwór. W środku wymalowano widoczek. Dziedziniec niewysokiego budynku otoczony kolumnadą, po którym przechadzają się panie, w różowych i seledynowych sukniach, z małymi pieskami i panowie w dziwnych płaszczach z dużymi guzikami. Jakby tego było mało, jedną ściankę można przesuwać, co sprawia, że na miniaturowym dziedzińcu zapada noc. Okna jarzą się blaskiem, cienie nabierają głębi, a na niebie iskrzą się gwiazdy. Marynia może wpatrywać się bez końca w ten prosty spektakl, nieustanny korowód króciutkich dni i nocy. Madame Renard uśmiecha się na widok zachwytu na jej buzi i opowiada, że gdy mieszkała we Francji, odwiedziła kilka razy to miejsce, które nazywa Palais Royal. Dziewczynka tak właśnie wyobrażałaby sobie królewski pałac.

Ściegów na jej tamborku przybywa wyjątkowo wolno. Zerka na robótkę Joasi, której idzie to znacznie szybciej, po czym patrzy na przeglądającą książkę madame Renard. Wzdycha cichutko, żeby nikt nie usłyszał, ale Julia odwraca twarz w jej stronę. Marynia przysuwa się do niej, tak że stykają się ramionami, i nieco podniesiona na duchu wraca do kłucia igłą opornej tkaniny.

Wejście Tereni i Karola, którzy wrócili właśnie ze służącą ze spaceru, przerywa lekcję robótek. Madame Renard zamyka książkę i wstaje od stołu. Za nią zrywa się Joania, gotowa na zajęcia z muzyki. Marynia szykowała się na to od wczoraj, ale na ten widok serce w jej piersi kurczy się do rozmiarów wyschniętego orzeszka. Pochyla głowę i stara się, żeby żadna łza nie wymknęła się spod jej powiek na policzki. Ledwo docierają do niej słowa madame Renard.

– Marianno. Marianno!

Podnosi wzrok zaskoczona i zmieszana. Wciąż walczy z podkradającym się do gardła płaczem. Patrzy bez zrozumienia na guwernantkę i starsze siostry. Kobieta wpatruje się w nią świdrującym wzrokiem, Julia wygląda na wniebowziętą, a Joania ma nieco naburmuszony wyraz twarzy.

– Pójdziesz ze mną. – Madame Renard wyciąga rękę. – Już, bez ociągania.

Nitki robótki się plączą, gdy Marynia odkłada ją w pośpiechu i zeskakuje z krzesła. Nie rozumie, co się dzieje, ale dotyk ciepłej, gładkiej dłoni madame Renard dodaje jej otuchy. Kierują się bez słowa do wyjścia.

Dopiero gdy docierają do schodów, dziewczynka ośmiela się odezwać:

– Dokąd idziemy, madame?

– Przecież mówiłam. – Guwernantka nie brzmi na zniecierpliwioną. – Na lekcję muzyki.

Marynia zatrzymuje się w pół kroku i podnosi głowę. Madame Renard również przystaje i odwraca się w jej stronę. Dziewczynka szuka w jej twarzy czegoś podejrzanego. Czy to jakiś dodatkowy rodzaj kary? Może któraś z sióstr zaraz do nich dołączy i to ona zasiądzie przy instrumencie, a jej pozostanie tylko słuchanie?

– Będę mogła grać?

– Jeśli tylko zechcesz – mówi kobieta z cieniem kąśliwości. – Nie będę panienki do niczego zmuszać.

Słów, które cisną się Maryni na usta, jest tak wiele, że tonie w ich strumieniu i nie mówi nic. Obłapia guwernantkę i chowa twarz w spódnicy jej sukni. Kobieta chwieje się lekko, ale utrzymuje równowagę. Kładzie dłoń na jej plecach i mówi cicho jakieś słowa po francusku, których Marynia nie rozumie, poznaje jednak z ich brzmienia i z tonu głosu, że są to dobre słowa. Odrywa się po chwili i unosi twarz. Madame Renard poprawia suknię, a drugą ręką wyciera oczy.

– Dziękuję bardzo, madame. – Jej serce rozsadza radość, ale zachowuje poważny ton. – Obiecuję, że nie pożałuje pani tego.

Kobieta śmieje się cicho i chwyta ją za rękę. Dziewczynka podryguje, gdy wchodzą na schody, ale nauczycielka każe jej się uspokoić.

– A z tym wierszem… – zaczyna madame Renard, gdy są już na pierwszym piętrze. – Wiedz, że gdyby nie to, że zachowałaś na koniec poprawny rytm, nie oszczędziłabym ci nagany.

Do Maryni ledwo to dociera, bo przed chwilą otworzyła drzwi do salonu i właśnie biegnie w stronę klawikordu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[2] Łątka – dawniej lalka.

 

 

 

Copyright © by Małgorzata Niemtur, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Anna Apanas

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-285-6

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]