Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Byli tandemem idealnym, choć trudno sobie wyobrazić bardziej niedobraną parę – panicz z zamożnej rodziny i syn aptekarza. Nierozłączni w pracy i w życiu przez siedemnaście lat. Rozwijając własny styl architektoniczny, upowszechniali idee awangardy, głoszone przez grupę Praesens. To środowisko o międzynarodowych ambicjach, kierowane przez małżeństwo Syrkusów i współpracujące z Kazimierzem Malewiczem, Walterem Gropiusem i Le Corbusierem, ukształtowało ich i ukierunkowało. Zanim rozwijającą się karierę spółki autorskiej Lachert&Szanajca we wrześniu 1939 roku przecięła tragiczna śmierć tego drugiego, zdążyli stworzyć ponad sto pięćdziesiąt nowatorskich projektów: od przystanków tramwajowych po gmachy najważniejszych instytucji. Tylko część udało się zrealizować. Po wojnie Lachert zaangażował się w budowę Polski Ludowej, licząc, że nowa władza pomoże wprowadzać w życie lewicowe utopie, lecz szybko pokazano mu, gdzie jego miejsce. Książka Beaty Chomątowskiej opowiada o przyjaźni i symbiozie tak silnej, że nawet po latach nie da się mówić o Lachercie i Szanajcy osobno, o ludziach, którzy chcieli zmieniać nie tylko świat, ale i kanony estetyczne, o ideałach i ich zderzeniu z rzeczywistością. O fascynującym i niezwykle utalentowanym środowisku polskich modernistów.
Książka Beaty Chomątowskiej jest jak świetna architektura. Doskonale wpisana w kontekst, nawiązuje z nim twórczy dialog; doskonale skomponowana, o idealnych, nadających jej lekkości proporcjach; wykonana z najszlachetniejszych materiałów, ujmuje precyzją i dbałością o detal. Co jednak najważniejsze, biografia Bohdana Lacherta i Józefa Szanajcy, tak jak ważne dzieło architektoniczne, jest odpowiedzią na naglącą potrzebę. W tym przypadku było nią opisanie sporego fragmentu historii polskiej architektury. W naszej literaturze (i przestrzeni) pełno takich luk. Można się tylko cieszyć, że kolejna została wypełniona tak kunsztownie i bezpretensjonalnie.
Filip Springer
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Beata Chomątowska
Lachert i Szanajca
Architekci awangardy
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Wybór fotografii Marta Przybyło-Ibadullajev, Magdalena Budzińska
Fotografia na okładce ze zbiorów prywatnych, za: Anna Wiktoria Benesz, Architekt Bohdan Lachert. Monografia twórczości do roku 1939, praca magisterska IHS UW, 1980
Copyright © by Beata Chomątowska, 2014
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Magdalena Mrożek / d2d.pl, Zuzanna Szatanik / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja: Aneta Więckowska
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-7536-855-0
Późną jesienią 2012 roku na ścianie przy ulicy Nowolipki 17 w Warszawie pojawia się mural.
Ściana jest niska i dość szeroka, wcześniej była też szara i pomazana. Brama pośrodku prowadzi w głąb osiedla. Mural zwraca uwagę kolorami. Geometryczna kompozycja, czerwień, żółć, granat i czarne kwadraty. Ktoś, kto zna się na sztuce, dostrzegłby od razu nawiązanie do Malewicza, Mondriana i Bauhausu. Dla niezorientowanych to tylko barwne plamy na nieodnawianym od lat murze.
Potem dochodzą portrety. Najpierw od strony ulicy. Twarz szelmowsko uśmiechniętego chłopaka. Dziennikarze dopytujący, kto to taki, dowiadują się, że mural poświęcony jest Bohdanowi Lachertowi, znanemu polskiemu moderniście, projektantowi osiedla Muranów, który nie miał do tej pory w Warszawie ulicy, placu ani skweru własnego imienia.
Tyle że chłopakiem na murze od Nowolipek nie jest Lachert. Autorzy muralu, Anna Koźbiel i Adam Walas, odrysowali portret architekta ze zdjęcia, do którego zapozował z przyjacielem Józefem Szanajcą, a podpis pod fotografią wprowadził ich w błąd.
Pomyłki nie dało się już naprawić. Za mało czasu, by przerobić projekt.
Tak Szanajca wprosił się na mural Lacherta i już z nim został. Dziennikarzom wytłumaczono naprędce, że ściana od Nowolipek przedstawia przedwojenny okres twórczości artysty, kiedy stanowili z Szanajcą nierozdzielny duet, a na ścianie od strony osiedla widać już portret samego Lacherta na tle mapy Muranowa, który stał się – tak zdecydowała historia – jego pierwszym samodzielnym projektem.
Rozdzieleni
Całkowitą wspólnotę tworzyliśmy z Józefem Szanajcą. Była to największa, niepowtarzalna przyjaźń mojego życia. […] Myślę, że taka przyjaźń należy do najlepszych wydarzeń, jakie mogą człowieka spotkać1.
Scena jak z filmu, z melodramatu: Bohdan Lachert zamknięty w swojej pracowni godzinami formuje w jakiejś szaroburej masie rysy Józefa Szanajcy. Trwa wojna, za oknami strzały, wokół domu na Saskiej Kępie krążą Niemcy, ale on wytrwale próbuje odtworzyć twarz nieżyjącego druha. Popiersie, które na jego prośbę wykonała znajoma rzeźbiarka Zofia Trzcińska-Kamińska, nie przypadło mu do gustu.
„W poszukiwaniu utraconej obecności przyjaciela i poczuciu nieuchronnego zapadania w przeszłość obrazu jego osoby sięgnąłem do warsztatu rzeźbiarskiego, by […] odtworzyć wyraz twarzy oglądany w ciągu siedemnastu lat obcowania z nim i wspólnej pracy – napisze pół wieku później. – Około dwu tysięcy godzin wyrwanych zostało ponurej okupacji hitlerowskiej. Pracowałem pod urokiem pogłosu przeszłości. Były to lata 1943–1944”2.
W ciągu tych siedemnastu lat opracują wspólnie prawie sto pięćdziesiąt projektów. Sześćdziesiąt doczeka się realizacji. Blisko siedemdziesiąt trafi na polskie i międzynarodowe konkursy, dwadzieścia pięć otrzyma pierwszą nagrodę, osiem – drugą, cztery zaś – trzecią. Łącznie zgarną ponad pięćdziesiąt wyróżnień.
Popiersie Szanajcy będzie pierwszą i ostatnią rzeźbą autorstwa Bohdana Lacherta. Jej odlew trafi na warszawską Pragę, gdzie ozdobi pomnik Szanajcy przy ulicy jego imienia.
Wkrótce ktoś ją ukradnie. Na pomniku pojawi się kolejna kopia.
Lachert przeżyje przyjaciela o ponad pięćdziesiąt lat.
Tuż po wojnie na krótko zostanie pupilkiem władzy, która zleci mu realizację największego osiedla mieszkaniowego w centrum Warszawy – Muranowa, rozciągającego się na gruzowisku dawnego getta. Miało być bramą, przez którą lud pracujący wejdzie do śródmieścia. Prestiżowe zlecenie będzie Lachert zawdzięczał protekcji wpływowego kolegi Józefa Sigalina, z którym w styczniu 1945 roku sprawdzał, co zostało ze zbombardowanej stolicy. Do pierwszego zadania, które po latach wspólnej pracy z Szanajcą ma wykonać sam, podejdzie ambitnie – chce stworzyć rodzaj osiedla społecznego, przyjaznego mieszkańcom, a zarazem osiedla-pomnika, „Feniksa z popiołów”, przypominającego światu o tragedii warszawskich Żydów. Nieotynkowane domy z cegieł, mieszanki muranowskich gruzów i cementu, stojące mocno na gruzowych pagórkach. Le Corbusier byłby z niego dumny. Ale nie mogło się udać. Mieszkańcy protestowali, domagając się kolorów i ozdób, władze zaś, zarażone ideą socrealizmu, szybko uznały, że projekt Lacherta to eksperyment z zupełnie innej epoki. Architekt musiał złożyć samokrytykę i odsunął się na drugi plan, pozwalając dokończyć projekt swoim uczniom. Bloki pokrył tynk, pojawiły się socrealistyczne ozdóbki. Resztę Muranowa zabudowano w innym stylu. A Lachert do końca życia nie pogodził się z tym, że zniszczono jego zamysł.
Potem o nim zapomniano. W Polsce po 1989 roku też nie był pozytywnym bohaterem. Krytykowano go za wierną służbę partii, zapominając, że lewicowe sympatie deklarował od przedwojnia. Takie poglądy miało całe środowisko modernistów spod znaku grupy Praesens. Złożona ze współpracujących ze sobą plastyków, architektów, rzeźbiarzy i scenografów, na długo określiła kierunki poszukiwań w polskiej sztuce. Wśród jej założycieli byli Lachert z Szanajcą.
O jednym z nich wiadomo całkiem sporo, o drugim – prawie nic.
W jednym pudełku
Paweł Szanajca siedzi naprzeciw mnie w kawiarni i opowiada, a ja staram się powściągnąć zazdrość, poniekąd naturalną, bo któż nie chciałby mieć takiego dzieciństwa? Jego pradziadek Stanisław Kazimierz Korwin-Kossakowski herbu Ślepowron zakładał Towarzystwo Sztuk Pięknych Zachęta i Stowarzyszenie Fotografów. Stryj Eustachy Kossakowski uchodzi za jednego z najważniejszych polskich fotografów XX wieku. Mały Paweł bawił się, przysłuchując rozmowom artystów odwiedzających mieszkanie rodziców na warszawskim Starym Mieście. Bywał w nim prawie cały artystyczny światek stolicy. Malarz Edward Krasiński wpadał bez zapowiedzi, zwykle na rauszu. Zaglądali sąsiedzi – Stanisław i Krystyna Sommerowie. Podczas pobytów w Polsce zjawiała się cała rodzina Fangorów, na dyskusje przy herbacie albo alkoholu przychodzili znani graficy – Henryk Tomaszewski, Stanisław Zamecznik i Waldemar Świerzy albo architekci z Jerzym Hryniewieckim i Piotrem Biegańskim na czele.
– Przekleństwo urodzaju – podsumowuje.
Kiwam głową, że niby rozumiem, ale jakoś nie umiem zmusić się do współczucia.
– Mama Zofia Kossakowska-Szanajca opowiadała mi bardzo dużo o swoich przodkach, interesowały ją rodzinne koligacje. Namawiała też ojca, by zbadał drzewo genealogiczne Szanajców, ale on nigdy nie był tym zainteresowany. Dopiero po jego śmierci zacząłem szukać tropów, zwłaszcza związanych z Józefem, ale znalazłem niewiele. Większość pamiątek zmieściłaby się w jednym pudełku, może poza gipsowym odlewem jego głowy, jedną z kopii rzeźby wykonanej przez Lacherta. Długo się jej bałem. Stała wysoko na szafie, a Józef trochę przypominał mi z twarzy Hansa Klossa… Proszę zobaczyć, to reprodukcje jego akwarelek. Dwanaście. Oddaliśmy je do oprawy, potem wisiały u nas w domu. A tu kilka szkiców z ich różnych wypraw, zapewne wspólnych. Jest kościół w Lublinie, Stare Miasto w Pradze, Hagia Sophia, Loggia dei Lanzi we Florencji… Trochę zdjęć, kartki pocztowe od znajomych. I piękna popielnica z drewna i metalu, opatrzona z tyłu dedykacją „Kochanemu Józiowi – Krysia” i datą: 1921. Kim była Krysia, nie wiadomo. Jak to ustalić?
W sumie nic dziwnego, że dorastając w takiej rodzinie i w takim otoczeniu, Paweł Szanajca też został artystą. Najpierw muzykiem rockowym. Grał na saksofonie w zespołach Kult i Izrael, a w latach dziewięćdziesiątych założył własną freejazzową grupę pod nazwą The Nobody. Po stryju Eustachym odziedziczył talent do fotografii. Zdolności malarskie zaś (jego obrazy można oglądać w Polsce i za granicą) zawdzięcza może właśnie bratu dziadka ze strony ojca – Józefowi Szanajcy, którego zdjęcie wisiało w dziecinnym pokoju Pawła.
1. Józef Szanajca, szkic, Florencja, 1923 rok
– Malując, na pewno korzystam podświadomie z dorobku Józia – ciągnie. – Rodzice, oboje historycy sztuki, zwracali mi uwagę, że we wszystkich słownikach czy podręcznikach dotyczących sztuki współczesnej, niezależnie od języka i kraju, pojawia się zawsze dwóch architektów: Lachert i Szanajca. To dowód, że świat zalicza ich do międzynarodowej czołówki w awangardzie, bo w Polsce byli znani raczej w wąskim kręgu. Niewielu warszawiaków wie, że projektowali choćby na Żoliborzu. Zresztą eksplozja ich twórczości trwała niecałe dwadzieścia lat, bo później, w Polsce Ludowej, wszystko, co przedwojenne, okazało się złe. Ale proszę spojrzeć na te akwarelki i szkice. Ile ja się w nie wpatrywałem! Widać w nich, proszę się nie śmiać, coś, co zwykło się nazywać „iskrą bożą”. Talent, przekroczenie pewnej granicy, za którą już dąży się do mistrzostwa.
Paweł Szanajca milknie na chwilę.
– Obaj byli tytanami pracy. Gdy się próbuje oszacować, jak długo musieli przygotowywać każdy projekt, otrzymuje się nieprawdopodobne wyniki – jakieś dwadzieścia godzin dziennie! A przecież jeszcze podróżowali, prowadzili bogate życie towarzyskie, Lachert miał rodzinę i wykładał na Politechnice Warszawskiej, a Szanajca był zatrudniony na etacie w ZUS-ie…
Zupełnie, jakby podejrzewali, że mają niewiele czasu.
Dom ostatni
Nawet porządnie się w nim nie rozgościł. Rodzinna anegdota głosi, że Józef nie zdążył przespać w tych wnętrzach ani jednej nocy. Ale to raczej nieprawda, bo dom na Czeskiej ukończono rok przed wybuchem wojny. Rudolf Lachert, syn Bohdana, doskonale pamięta zaś codzienne wizyty Szanajcy w ich rodzinnym domu na Katowickiej. Pracował wtedy przy budowie Centralnego Dworca Pocztowego, planowanego jako największy budynek w Warszawie i największy tego typu obiekt na świecie. Wpadał nawet na posiłki, bo sam nie gotował, a do nich miał blisko, dwa kroki.
W każdym razie willę na Czeskiej zaprojektował tak, jakby starość nie istniała, a on już na zawsze miał mieć trzydzieści kilka lat. Dom dla młodych. Trzypiętrowy, w szeregowej zabudowie, niesłychanie wąski i wysoki, a przez to kompletnie niefunkcjonalny, choć styl, w którym powstał, nazywano funkcjonalizmem.
– W środku było jak na okręcie – wspomina Paweł Szanajca, który odwiedzał mieszkającego tam dziadka i jego drugą żonę.
„Gdziekolwiek się szło w domu, trzeba było wchodzić lub schodzić ze schodów, umieszczonych w tak wąskiej klatce schodowej, że transport dużych przedmiotów był niemożliwy”3 – odnotowała w zapiskach rodzinnych Zofia Kossakowska-Szanajca.
Ale wszystko obmyślone tak, by jemu, Józefowi Szanajcy, było jak najwygodniej. Widać to nawet teraz, mimo zmian wprowadzonych przez kolejnych właścicieli i licznych przeróbek. Na najwyższym, trzecim piętrze – pracownia architektoniczna z łazienką i tarasem od strony ogródka. Na drugim – dwupokojowy apartament z luksusowo wykończoną łazienką i toaletą. Parter przeznaczony był na garaż dla nowoczesnej tatry. Głównymi drzwiami wchodziło się do sionki i niewielkiego hallu, oświetlonego mikroskopijnym okienkiem. „Stąd były drzwi do piwnicy-sutereny, drugie drzwi wiodły do garażu, a po kilku stopniach wchodziło się na wąską klatkę schodową. Tu były oszklone drzwi do dwupoziomowego pokoju jadalnego; poziomy łączyły pięknie zaprojektowane schody przyścienne z poręczą, a oddzielała zasłona z sieci rybackiej o wielkich okach. W dolnej, wąskiej części stały fotele koło nigdy nieużywanego, podobno dymiącego kominka. Ściany na całą niemal wysokość dwu kondygnacji wypełniały wielkie okna tarasowe na całą szerokość domu; stąd było wyjście na kamienny taras i po kilku schodkach zejście do małego ogródka także szerokości domu, oddzielonego od sąsiednich posesji murkami. W górnej części jadalni stał duży stół z niklowanych rur z grubym, marmurowym blatem. Maleńkie okienko z rozsuwanymi szybkami, ukryte w szafce przyściennej, łączyło jadalnię z kuchenką”4 – wylicza skrupulatnie Kossakowska-Szanajca.
Jeszcze pierwsze piętro. Na jego wysokości umieszczono klatkę schodową, z której wchodziło się do górnej części jadalni. Drugimi drzwiami można było przejść do kuchenki z oknem na ulicę, kolejnymi zaś – do łazienki-służbówki z oknem, przeznaczonej dla gosposi.
– Wzorcowy projekt, dom wykonany z najlepszych materiałów, perfekcyjnie wykończony – mówi Paweł Szanajca.
Józef przywiązywał dużą wagę do każdego drobiazgu. Pierwszy własny dom! Wcześniej mieszkał na Wawelskiej 76, w bloku Spółdzielni Mieszkaniowej Młodych Architektów, zaprojektowanym przez Brunona Zborowskiego, innego architekta awangardy.
Gdy willa jest gotowa, Józef przenosi tam swoją pracownię. Razem z Bohdanem mają mnóstwo zamówień i drugie tyle planów. Ale we wrześniu 1939 roku na Warszawę spadają pierwsze bomby. Saską Kępę ominą. Dom na Czeskiej ocaleje, podobnie jak willa na Katowickiej, gdzie mieszka Bohdan wraz z żoną Ireną i dwójką dzieci. Lachertowie uznają jednak, że w stolicy jest zbyt niebezpiecznie, i jadą w Lubelskie, do rodzinnego majątku we wsi Ciechanki. Jedzie też Józef razem z bratem Janem, jego żoną i synem.
A potem wszystko dzieje się bardzo szybko.
Wiktor Lachert, bratanek Bohdana:
– Szanajca dotarł do Ciechanek na początku września. W drugiej połowie miesiąca zatrzymał się u nas we dworze sztab brygady kawalerii dowodzonej przez generała Andersa.
Józef uświadamia sobie, że to ostatnia okazja, by przysłużyć się ojczyźnie. Proponuje generałowi, że zostanie jego kierowcą. Do wojska nie przyjęto go z powodu słabego zdrowia. Generałowi się spieszy. Wsiadają razem do sportowej tatry z uchylanym dachem, ruszają. Bohdanowi mignie jeszcze z okna tył auta, już za bramą.
Więcej się nie zobaczą.
Lublinianin
W Lublinie nikt nie zna Józefa Szanajcy.
Nie słyszeli o nim w lokalnym oddziale Stowarzyszenia Architektów Polskich.
Ani w Muzeum Historii Miasta Lublina.
Dozorca na cmentarzu rzymskokatolickim przy Lipowej kręci głową.
– Szaniawski to tak, w alei zasłużonych, ale Szanajca? Proszę jeszcze spytać w kancelarii.
Kancelaria nie dysponuje spisem grobów sprzed 1900 roku. Kierownik, starszy mężczyzna, mruży oczy i przez grube okulary wpatruje się w zdjęcie nagrobka znalezione w portalu internetowym.
– To nie u nas – wyrokuje. – Raczej na wojskowym, czyli komunalnym. Nie jest duży, może pani znajdzie.
Stary grobowiec rodzinny wśród rzędów jednakowych kamiennych płyt, charakterystyczny daszek przypominający kapelusz. Trzy tabliczki. Anastazja Szanajca, data urodzin nieczytelna, zmarła 3 listopada 1883 roku – mogła być babką lub prababką Józefa. Nazwisko panieńskie: Bildsztajn. Pisownia najprawdopodobniej fonetyczna, więc gdyby śledzić pochodzenie Anastazji, w grę wchodzą zarówno tropy żydowskie, jak i niemieckie. Obok Anastazji pochowano jeszcze Wincentego Szanajcę, syna Stanisława, zmarłego w 1900 roku i Henryka (data śmierci: grudzień 1879). O Wincentym wiadomo tyle, że pochodził z Biłgoraja i był referentem.
Na szczęście dostaję adres profesora Jerzego Żywickiego, historyka sztuki zajmującego się biografiami lubelskich architektów, i tak trafiam do Ośrodka Brama Grodzka Teatru NN, którego twórcy – jak zapewnia Żywicki – gromadzą wszystkie materiały dotyczące historii miasta. Możliwe, że natrafili też na coś związanego z Józefem Szanajcą.
Dzięki temu z pomocą Joanny Zętar i Tadeusza Przystojeckiego dowiaduję się, że 2 czerwca 1902 roku o czwartej po południu w miejskiej kancelarii parafialnej stawił się Ludwik Szanajca, właściciel lubelskiej apteki. Zgłosił do rejestru dziecię płci męskiej, oznajmiając, że „urodziło się 4 marca tego samego roku o godzinie dziesiątej wieczorem z niego i z jego prawowitej żony Marii Szczurkowskiej”5, wówczas dwudziestojednoletniej. Świadkami spisania aktu urodzenia byli: emeryt z Lublina, niejaki Franciszek Słosznicki, oraz Mikołaj Szczurkowski, siedemdziesięciojednoletni obszarnik z Łopiennika – najpewniej teść lub ojciec teścia, bo z tej miejscowości pochodziła Maria.
W lubelskich archiwach ani słowa o Bildsztajnach czy Bildsteinach (sprawdzamy różne wersje pisowni).
Doktor Andrzej Wróbel z Uniwersytetu Medycznego, od lat gromadzący materiały do monografii przedstawiającej historię lubelskich aptek, potwierdza, że w 1901 roku Ludwik Szanajca był właścicielem apteki przy rynku pod numerem drugim. W dokumentach jako decydent widnieje Samuel Herzberg. Bardzo prawdopodobne, że byli przez jakiś czas wspólnikami, bo w biogramie jednego z członków korporacji akademickiej Lechicja znajduje się wzmianka, że pracował w zakładzie należącym do obu właścicieli. W latach dwudziestych XX wieku apteka trafiła w ręce kolejnych przedsiębiorców, podczas wojny została zniszczona, a potem odbudowana. Ostatnią właścicielką była Henryka Członkowska. Apteki nie można niestety zobaczyć, bo zlikwidowano ją w latach pięćdziesiątych, prawdopodobnie dlatego, że tuż obok, przy ulicy Bramowej 2/4, otwarto wówczas inną, państwową, należącą do zrzeszenia Cefarmu, która istnieje zresztą pod tym adresem do dziś.
A więc syn aptekarza. Być może jego ojciec po jakimś czasie sprzedał interes i zajął się czymś innym, bo Paweł Szanajca przypomina sobie, że o jego pradziadku mówiono w domu jako o maszyniście Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Ale to znaczy, że w domu mogło się nie przelewać. Z pewnością dlatego rodzice, nie zważając na zainteresowania ani zdolności potomka, posłali Józefa do szkoły handlowej – żeby zdobył fach, dzięki któremu poradzi sobie w życiu lepiej od nich.
W tym fachu nigdy pracować nie będzie, ale przynajmniej może pochwalić się stosownym przygotowaniem: z dokumentów Szkoły Handlowej Zgromadzenia Kupców miasta Lublina wynika, że uczeń Józef Szanajca (o którym widnieje tu tylko krótka wzmianka: architekt, zamordowany przez Niemców) w 1919 roku zdał maturę.
Gimnazjum – dziś Zespół Szkół Ekonomicznych – założone przez lubelskich rzemieślników i kupców przy wsparciu braci Augusta i Juliusza Vetterów, właścicieli największego browaru na Lubelszczyźnie i miejscowych filantropów, chlubi się blisko stupięćdziesięcioletnią historią. Było pierwszą szkołą w Królestwie Polskim, w której wprowadzono język polski jako wykładowy.
Józef uczy się tutaj prowadzenia korespondencji i rachunków handlowych, towaroznawstwa, a przy okazji podstaw moralności, bo fundatorom szkoły zależy na tym, by wypuszczać w świat młodzież nastawioną patriotycznie i prostolinijną.
Zdaje maturę, ale od razu porzuca Lublin. Nie w głowie mu kupiectwo. Jedzie do Warszawy na studia – zostać architektem, wbrew planom rodziców.
2. Józef Szanajca, lata trzydzieste
Wspólnie z Bohdanem zaprojektuje dla swojego rodzinnego miasta w 1932 roku kinoteatr. Miał nazywać się Era i mieścić przy ulicy Przemysłowej. Frontowa elewacja, utrwalona na rysunku opublikowanym we włoskim magazynie o sztuce, tworzy trójwymiarową, neoplastyczną kompozycję. Architekci z rozmysłem grają detalami, w tym kontrastowym rozmieszczeniem pionowych i poziomych neonów. Projektu nie zrealizowano, bo inwestor w ostatniej chwili wycofał się z umowy. Nie zachowało się jego nazwisko, ale musiał być wyjątkowo odważny i spragniony nowoczesności, bo Przemysłowa w tamtym czasie uchodziła za peryferie miasta i zgodnie z nazwą znajdowały się przy niej głównie dziewiętnastowieczne budynki fabryczne.
Może gdyby kino powstało, w rodzinnym mieście znano by teraz nazwisko Szanajca?
I jeszcze taki szczegół: Ludwik Szanajca, gdy zgłasza w lubelskiej parafii narodziny syna, ma trzydzieści siedem lat. Tyle samo będzie mieć syn, gdy zginie.
Profesor
Kartka brystolu formatu A2, sfatygowana i mocno pożółkła, ołówek i gumka. Warsztat pracy architekta Bohdana Lacherta, lat osiemdziesiąt sześć.
Szkicuje na niej każdy projekt. Gumka jest często w użyciu. Nad pierwszą wersją pracuje zwykle tydzień. Gdy jest gotowa, wyjmuje grafion i przerysowuje całość na kalkę, linia za linią. Kalka wędruje do powielenia, a on wymazuje z brystolu pierwotny rysunek. Można kreślić kolejne. Przyzwyczajenie z dawnych czasów.
Pracuje niemal do końca życia. Zawsze schludny, zapięty na ostatni guzik, po przedwojennemu elegancki – koszula, marynarka, krawat albo fular. Ani krzty zaniedbania, które dopada czasem starszych ludzi. Tak zapamiętali go Violetta Pękoś-Kwiecińska i jej mąż Tomasz Kwieciński, dziś prezes Towarzystwa Polsko-Szwedzkiego w Polsce.
– Raz udało mi się go zaskoczyć – przypomina sobie Tomasz Kwieciński. – Umówiliśmy się na korektę u niego w domu. Zająłem się czymś w pracowni, a on tymczasem usnął w pokoju obok. Obudził się, na mój widok natychmiast zerwał się na równe nogi i przeprosił. Był wyraźnie zakłopotany, że dał się przyłapać na chwili słabości.
Byli ostatnimi doktorantami Bohdana Lacherta. Przez szacunek nie mówią o nim inaczej niż „profesor”.
Dodają jeszcze: szczupły, pełen werwy, uwielbiający jazdę samochodem. Z tego ostatniego też nie zrezygnował mimo podeszłego wieku.
– Żył pracą – mówi Kwieciński. – Dosłownie. Można by powiedzieć, że umarł z powodu jej braku. Latem 1986 roku obroniliśmy doktoraty. Innych studentów już nie miał, bo z reguły dobierano sobie promotorów z myślą o tym, by później znaleźć zatrudnienie w ich pracowniach, a Lachert był już na emeryturze. I zaraz potem dopadła go choroba, która przecież toczyła go już wcześniej, bardzo długo, tylko niezauważalnie. Rak wątroby.
Krzysztof Lachert, starszy syn Bohdana (zmarł w 2012 roku):
– Byłem ostatnią osobą, która odwiedziła ojca przed śmiercią. Opiekowałem się nim w szpitalu. Sporo wtedy rozmawialiśmy, ale nie mówił nic o architekturze. W ogóle nie poruszał tematów zawodowych. Wspominał za to dawne dzieje. Historie związane z rodzeństwem, Moskwę, gdzie się urodził i mieszkał kilkanaście lat jako chłopak, czasy gimnazjalne, maturę…
Bo jakkolwiek było to dla niego niewygodne, zwłaszcza w drugiej połowie życia, Bohdan Lachert do końca pozostał sobą – paniczem, nieodrodnym synem przedsiębiorcy o francuskich korzeniach, który własną pracą dorobił się wystarczającego majątku, by jako polski burżuj musieć uciekać z Rosji przed rewolucją, sumiennego administratora państwowych firm, a także społecznika i patrioty, który takie samo podejście wpoił swoim dzieciom.
Pierworodny
Warto było zaufać doświadczonej swatce. Wacław Lachert podkręca wąsa i śmiało spogląda w obiektyw, dumny z narzeczonej. Wanda – w koronkowej, zapiętej pod samą szyję sukni – ma delikatne rysy. Wygląda młodo i skromnie. Pannę wypatrzyła na pensji u Mińkiewiczowej ciotka Justyna Wróblewska i od razu pomyślała o ukochanym siostrzeńcu, który zapracowuje się w Moskwie i nie ma czasu ułożyć sobie życia. A tu partia, o jakiej tylko marzyć: nie dość że dziewczyna ładna, z wdziękiem i charakterem, że ze świecą szukać, to jeszcze z Lipskich herbu Grabie, tych samych, co mają kaplicę na Wawelu i wydali na świat kardynała, biskupów, starostów i wielu urzędników ziemskich.
„Jak w bajce zza dziesiątej góry i zza dziesiątej rzeki zjawił się młodzieniec i jak w bajce poszłam z nim w świat, opuszczając Matkę, rodzinne strony, grzebiąc w popiele zapomnienia słoneczne dzieciństwo, urojone wzloty, radości i smutki młodzieńczych lat”6 – zapisze przyszła małżonka w sztambuchu. Ma już wówczas dwadzieścia dwa lata i jej matka martwi się, że najmłodsza z Lipskich zostanie starą panną. Wacław nie jest pierwszą miłością Wandy, w pamiętniku zachował się ślad zadurzenia w pewnym pięknym młodzieńcu, koledze brata, który „był tak samo wrażliwy na piękno natury”7 jak ona i choć odwzajemniał jej westchnienia, wyjechał na studia za granicę.
Wesele odbyło się w majątku Sanguszków w Poniatowej. Ponieważ ojciec Wandy nie żył od ponad dziesięciu lat, zgodnie z tradycją wyprawił je wuj i dzierżawca majątku Bazyli Bujalski.
Wacław i Wanda to dobrane stadło. Mają za co dziękować ciotce Wróblewskiej, gdy odwiedza ich w moskiewskim mieszkaniu – najpierw przy Granatnym Zaułku, później przy Nikickim Bulwarze. 13 czerwca, niespełna rok po ślubie, przychodzi na świat ich pierwsze dziecko. To chłopak. Nadają mu imiona Bohdan Kazimierz. Doczeka się jeszcze czwórki rodzeństwa: dwóch braci i sióstr.
Rodzicom nie przyszłoby nawet na myśl, że gdy pierworodny dorośnie i zostanie znanym architektem, „Moskwa” w dokumentach sprawi, że niektórzy zaczną mówić o nim złośliwie: radziecki planista. Na razie nikomu jeszcze nie śnią się żadne światowe wojny, modernizmy, socrealizmy. A nawet niepodległość Królestwa Polskiego i II Rzeczpospolita. Na razie trwa II wojna burska i powstanie bokserów w Chinach. Jest gorący czerwiec 1900 roku. Kilka dni wcześniej w Krakowie odsłonięto pomnik Mikołaja Kopernika, a w Poznaniu odbył się zjazd kobiet w obronie polskości. W Chojnicach zaatakowano miejscowych Żydów, oskarżając ich o mord rytualny na gimnazjaliście. W Paryżu odbyła się wystawa Auguste’a Rodina, w Szwecji zarejestrowano Fundację Nobla, na ulice Brna wyjechały pierwsze tramwaje elektryczne.
Dom, a raczej willa przy Granatnym Zaułku, jest piętrowy. Obszerne podwórze mieści stajnię, w której Wacław Lachert trzyma kilka koni. Na łańcuchu stróżuje przyjazny dzieciom kundel zwany Wilczkiem. Po drugiej stronie wąskiej ulicy wybrukowanej kocimi łbami ciągnie się długi i wysoki mur, rozpalający wyobraźnię małych Lachertów. Za nim jest ogród, a w ogrodzie dom dwóch starych panien dokarmiających stado okolicznych kotów.
Przy Nikickim Bulwarze mieszkają na najwyższym piętrze rozległej kamienicy. Wchodzących do budynku lustruje znad swojego stolika konsjerżka Swieta i wstępuje kilka stopni, by otworzyć przed przybyszem drzwi do windy. Mieszkanie jest duże, ma widne i wysokie pokoje. Zygmunt Lachert, brat Bohdana, zapisze w pamiętniku: „Utkwił mi w pamięci salon. Wszystkie drzwi i okna posiadały story z ciężkiego materiału w pąsowym kolorze. Z lewej strony stał półkoncertowy fortepian Ibach, prezent ojca dla Masi [starszej córki]. Pod nim skóra niedźwiedzia z wielkim łbem o wyszczerzonych zębach i szklanych, złych oczach. Lubiliśmy baraszkować na tej skórze i ani wyszczerzone zęby, ani czerwony jęzor nie budziły w nas trwogi. Nad fortepianem, w złoconych ramach, wisiał wielki olejny obraz. Była to udana kopia dzieła Ajwazowskiego, przedstawiająca brzeg rozfalowanego morza z dużą łodzią i skałą w plenerze. Pod oknami stał komplet miękkich mebli. Fotele i kanapka były niskie i obciągnięte błyszczącym, czepiającym się rąk, zielonym jedwabiem. W drugiej, głębszej stronie salonu stały meble twarde. Nie sądzę, by można było przy największym wysiłku zebrać coś tak bardzo niepasującego do siebie i brzydkiego. Krzesełka obite czerwonym pluszem miały toczone, hebanowe nóżki, cienkie jak u rachitycznego dziecka. Podobne oparcia, również z hebanu. Były niewygodne i tak wysokie, że z trudem mogłem się na nie wdrapać. Oparcia uwierały w plecy, trzeba było siedzieć bardzo prosto”8.
Kiedy jego starszy brat dorośnie i zostanie znanym architektem, stworzy zestaw mebli własnego projektu. Będą funkcjonalne, ale też nieszczególnie wygodne.
Rosyjskie lata Bohdana i jego rodzeństwa przypominają dzieciństwo bohaterów Dziadka do orzechów, tylko zamiast Norymbergi jest Moskwa, a w roli radcy Drosselmeyera występują przyjaciele rodziny, państwo Jezierscy, którzy co roku na święta przywożą ze sobą dwie dorożki wyładowane po brzegi pudłami zabawek. Chłopcy lubią najbardziej walki norymberskich żołnierzyków. Bohdan, jak Fred z Dziadka, ma ich kilkuset, każdy pułk w mundurach i uzbrojeniu z epoki. Zygmunt Lachert: „Kompletował swój zbiór, począwszy od Gallów. Małe armatki strzelające grochem, rozstawieni żołnierze, pobudowane fortece, to wszystko zajmowało powierzchnię całego pokoju, a my, leżąc na brzuchach, potrafiliśmy cały dzień prowadzić boje”9.
Znad drzwi do pokoju stołowego spogląda na chłopców dziewczyna z koszem jarzyn, sportretowana na obrazie, którego autorem – zdaniem Zygmunta – jest sam Goya.
I tylko Wanda z Lipskich Lachertowa nie czuje się dobrze w tym otoczeniu, na emigracji. „Dziewiętnaście długich lat patrzyłam na wielocerkiewną Moskwę, mając w duszy inny obraz. Nie czarował mnie urok jej wieków, nie zachwycał Kreml ani Kitajgorod. Ludzie byli mi obcy, język niemiły”10.
Przepowiada synom, że gdy chłopcy bawią się żołnierzykami, na pewno będzie wojna.
Panicz
Dziesięcioletni Bohdan, uczeń szkoły wstępnej, uchwycony przez fotografa w ogrodzie, pozuje grzecznie do zdjęcia. Pyzaty, zaczesany na boczek, z torbą na ramieniu. Służące i kucharka, oddana rodzinie Arisza, zwracają się do niego „paniczu”. Lachertowie należą do grona najbogatszych Polaków w Rosji. W tym towarzystwie spędza się lato na podmoskiewskiej daczy w Małachówce lub Srebrnym Borze, czasem odpoczywa na Krymie, a zimą wyjeżdża na narty do Sokolnika. Wacław Lachert jest zapracowany, rzadko ma czas dla dzieci, lecz nie żałuje środków na ich edukację. Zatrudnił guwernantki, nauczycielki francuskiego i niemieckiego, stałych i dochodzących korepetytorów. Starsza z córek Maria oprócz zajęć na pensji chodzi do szkoły muzycznej i na lekcje tenisa.
Bohdan z kolei ma smykałkę do rysunków, szkicować lubi zwłaszcza konie. Ilustruje bajki, które pisze dla niego matka. Jest ich głównym bohaterem – podobne opowiastki powstają też dla reszty rodzeństwa. Rodzice oglądają zapełnione szkicami bilety wizytowe odwiedzających dom gości i postanawiają zafundować synowi edukację artystyczną. Odtąd na Nikicki Bulwar regularnie zagląda niejaki malarz Petryna. Uczy chłopaka kompozycji i rysunku.
„Wojna – natychmiast wracać” – depeszuje do rodziny przebywającej na wakacjach w majątku Wacław Lachert. Panika i gorączkowe pakowanie. Muszą wyjechać jeszcze tego samego dnia pociągiem jadącym bezpośrednio do Moskwy. Bohdan z rodzeństwem martwią się, czy furman podjedzie na czas, czy zdążą wsiąść do pociągu, czy wszystkie rzeczy znajdą się w przedziałach. W tym samym dniu Rosja ogłasza mobilizację, wagony są przepełnione uciekinierami i poborowymi. Fräulein Erna, Niemka pomagająca rodzinie, załamuje ręce: to przecież jej kraj ma prowadzić wojnę z Rosją, jaka przyszłość czeka ją w Moskwie?
Ściśnięci z innymi pasażerami w dusznym wagonie trzeciej klasy, młodzi Lachertowie słuchają rozmów dorosłych – nie mówi się już o niczym innym tylko o wojnie. Podróż trwa prawie dwie doby. Gdzieś koło Smoleńska matka oświadcza, że nie pojedzie dalej. Od paru dni męczy ją biegunka, nic nie je, ledwo trzyma się na nogach. Dzieciom udaje się ją przekonać, argumentują z płaczem, że do Moskwy już niedaleko. Z dworca odbiera ich ojciec.
„Wojna zmieniła oblicze ulicy moskiewskiej. Transporty rannych ciągnęły do przepełnionych szpitali. Kolumny wojska maszerowały ulicami. Widziało się panie sprzedające znaczki na różne cele dobroczynne: na sieroty i wdowy, na pomoc dla kalek i inwalidów. Zbierano również datki na rzecz Polski i Belgii, której bohaterski król Albert bronił się na skrawku ziemi. Gazety przynosiły wiadomości o nieznanych dotąd krwawych bojach, o tysiącach ginących żołnierzy”11 – opisuje Zygmunt Lachert.
W gabinecie Wacława Lacherta na wielkim biurku leży mapa Europy. Ojciec oznacza chorągiewkami położenie wojsk na froncie. Do Moskwy napływają tłumy uchodźców. Rosjanie cofają się pod naporem Niemców, zostawiając za sobą zgliszcza. Wysiedlona ludność trafia do obozów. Lachertowie przygarniają pod swój dach znajomych z Polski. Oprócz krewnych trafia też do nich grupa aktorów z Juliuszem Osterwą i Stefanem Jaraczem oraz rodzina Lutosławskich, z których dziećmi Bohdan i Zygmunt szybko się zaprzyjaźniają.
Mimo wojny cała rodzina przez trzy lata jeździ na wakacje do podmoskiewskich letnisk. W ramach zabaw młodzi Lachertowie zakładają kółko literackie i wydają własne pisemka, jedno zatytułowane „Komar”, drugie „Bąk”. Lato upływa im przyjemnie. Zygmunt Lachert: „Zawiązało się wspaniałe życie towarzyskie pełne różnego rodzaju imprez, bali, przedstawień, żywych obrazów, wycieczek dalszych i bliższych, zawodów sportowych i pływackich. […] Nieocenionym pomocnikiem Mamy był pan Monczewski, inspirator spotkań niedzielnych całego towarzystwa, na których […] śpiewaliśmy pieśni narodowe i deklamowali patriotyczne wiersze. W naszym domu Mama zawiesiła obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, umailiśmy go kwiatami, wieczorem zapalało się świece i pod przewodnictwem Mamy, wszyscy na klęczkach, odmawialiśmy Litanię Loretańską”12.
Urodzony w Moskwie, ale w polskiej patriotycznej rodzinie, pierworodny Lachertów źle się czuje w rosyjskim gimnazjum imienia Florowa. Nic go szczególnie nie interesuje, choć oceny ze wszystkich przedmiotów ma dobre. Języka rosyjskiego nie lubi. Dlatego gdy z inicjatywy Centralnego Komitetu Obywatelskiego po wybuchu rewolucji powstaje polska szkoła, którą ma pokierować ściągnięty w tym celu z Nowogródczyzny znany przyrodnik doktor Kazimierz Kulwieć, Bohdan natychmiast się tam przenosi. W ciągu roku zalicza za jednym zamachem siódmą i ósmą klasę, w dodatku tylko z trzema czwórkami. Odżył, wreszcie jest u siebie. Walczy nawet o tytuł najlepszego ucznia – jego głównym rywalem jest Mieczysław Siewierski, przyszły profesor prawa. Zawiązują się szkolne przyjaźnie. Brunon Jasieński, kolega z klasy, wyczuwa najwyraźniej w Lachercie pokrewną duszę, bo recytuje mu często swoje wiersze i prosi o opinię. To pierwsze zetknięcie Bohdana z przyszłą awangardą.
Zygmunt Lachert zapamięta, że rewolucja lutowa postrzegana jest z początku jako błysk nadziei na lepsze jutro: „Rozentuzjazmowane tłumy […] wypełniły ulice. Wszędzie powiewały czerwone sztandary”13. Swieta, depcząc portret cara, powie z satysfakcją: „Swołocz poszła won!”. A młodzi panicze boją się tylko, by rewolucja nie zniosła przypadkiem ich ulubionego wielkanocnego święta, z okazji którego na wielkim placu przed Kremlem rozstawiano stragany z różnościami. „Można było kupić morskoj czorta – diabła czarnego zanurzonego w szklanej retorcie pełnej wody, balony, gwizdki, piszczałki […]. W pierwszy dzień Wielkanocy rozdzwaniały się dzwony we wszystkich cerkwiach, a było ich tysiąc sześćset, ludzie pozdrawiali się słowami «Chrystus woskries! Chrystus zmartwychwstał!» i całowali się wzajemnie, z czego najwięcej korzystała studenteria. Czy rewolucja zniesie to święto?”14 – martwi się Zygmunt Lachert.
Obawy okazują się bezpodstawne, ale nastrój uniesienia szybko mija. W sklepach jest coraz mniej towarów, z piekarni znikają najpierw ulubione kołacze, potem chleb. Wacław Lachert przezornie kupuje ogromny krąg szwajcarskiego sera, który na szczęście bardzo smakuje dzieciom. Ale trudności aprowizacyjne to jeszcze niewielkie zmartwienie: na moskiewskich ulicach zaczyna być niebezpiecznie. Niedaleko kamienicy Lachertów, za placem Arbackim, znajduje się gmach szkoły junkrów, gdzie wybuchają zaciekłe walki. Bolszewicy atakują od strony bulwaru Twerskiego, junkrzy starają się zdobyć pobliskie skrzyżowanie. Ustawiają karabin maszynowy w oknie apartamentu Lachertów. Walki trwają dzień i noc. Kiedy bolszewicy zaczynają strzelać, lokatorzy zbiegają dwa piętra niżej, by schronić się w mieszkaniu sąsiadów. Mężczyźni ustalają dyżury przy wszystkich wejściach do domu. To rodzaj samoobrony przed grasującymi bandami i bolszewikami. Bohdan pilnuje drzwi na zmianę z ojcem.
Mieszkańcy kamienicy sprzyjają oficerom i junkrom. Po dwóch tygodniach walk od jednego z lokatorów, który był radnym miejskim, Lachertowie dowiadują się, że cała Moskwa jest już w rękach bolszewików. Życie staje się jeszcze trudniejsze. Zygmunt Lachert: „Bandy robotników z czerwonymi opaskami i z karabinami włóczyły się po ulicach, policja gdzieś przepadła. Nerwami wyczuwałem niepokój i zaaferowanie Rodziców. […] Zaczęły się pierwsze aresztowania. Nie odwiedzaliśmy prawie nikogo”15.
Polski Komitet Pomocy Jeńcom Wojennym, utworzony po rewolucji i pełniący w Rosji funkcję podobną do konsulatu, zostaje rozwiązany, a przewodniczący mu dotąd Wacław Lachert – zamknięty w tak zwanym areszcie domowym. Nie wolno mu opuszczać miasta.
Lachertowie zaczynają sobie zdawać sprawę, że dla ludzi ich pokroju robi się w Rosji niebezpiecznie. Czekają tylko, aż Bohdan zda maturę. Zdaje, i to śpiewająco, z drugą lokatą, więc w maju 1918 roku, rozpuściwszy wśród sąsiadów wieść, że udają się jak co roku na letnisko, z paroma bagażami wsiadają do dorożek. Zmieniają je trzykrotnie, by zmylić ślady – w kamienicy została konsjerżka, teraz zagorzała komunistka, która mogła już donieść o ich wyjeździe. Eszelon czeka na dworcu towarowym pod miastem, jest przeznaczony wyłącznie dla Polaków. Rusza dopiero wieczorem. Na dłużej zatrzymuje się w Orszy, pogranicznicy grożą rewizją. Pasażerom udaje się wykupić. Po peronach włóczą się żołnierze powracający z niewoli, zaglądają do wagonów. Polacy zamykają okna i drzwi, żeby nie paść ofiarą rabunku. Wacław Lachert waha się jeszcze, czy nie wrócić do Moskwy po pozostawione tam mienie. Rezygnuje za namową żony. Gdyby wrócił, zastałby agentów Państwowego Zarządu Politycznego przetrząsających mieszkanie. Ich łupem padnie także kobieta z jarzynami Goi, sprezentowana kiedyś Wacławowi przez prezesa Prochorowa.
Wreszcie docierają do Warszawy. Co za ulga! Szczęśliwy ojciec zabiera całą rodzinę do miasta na „prawdziwy obiad” do Wróbla na Mazowieckiej, ulubionej knajpy warszawskiej bohemy i wyższych sfer.
Kilka miesięcy później – Ciechanki niedaleko Lublina, rodzinny majątek. Osiemnastoletni chłopak nie może znaleźć sobie miejsca. Spakował się, jest gotów do drogi. Już wszystko postanowione: będzie studiować architekturę w Warszawie. Nowy wydział na politechnice otwarto uroczyście w listopadzie 1915 roku.
Ale jak tam dojechać, gdy front wciąż stoi na Bugu? Gdy Bohdan dociera wreszcie na uczelnię, słyszy, że właśnie zakończono rekrutację. Tylko kilka dni opóźnienia. Niech to! Niepocieszony zapisuje się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego – byle przeczekać, spróbuje znów za rok. Wprowadza się na Wilczą, do Jana Wróblewskiego, ciotecznego brata ojca, naczelnika Dystansu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, i jak większość studentów śledzi pilnie rozwój wydarzeń w stolicy. Często odwiedza go ojciec, który w grudniu zostaje prezesem Państwowego Urzędu Zakupów Artykułów Pierwszej Potrzeby.
Wojak
11 listopada na wieść o rozejmie w Compiègne w Warszawie wybucha euforia. W oknach pojawiają się biało-czerwone sztandary. „Kto tych dni nie przeżył w Warszawie, ten nie wie, co oznacza radosny szał związany ze zwycięstwem i wolnością upojonego narodu. Po ulicach rozbiegli się chłopcy z POW-u [Polskiej Organizacji Wojskowej] i odbierali broń umundurowanym Niemcom. Żołnierzy, którzy oddawali ją bez oporu, puszczano wolno. Grupy broniące się w ratuszu i w koszarach zmuszano walką do uległości”16 – wspomina w książce Tamten brzeg uczestnik listopadowych wydarzeń Kajetan Morawski.
Bohdan Lachert też włącza się w budowę nowego państwa polskiego. Razem z innymi studentami wpada do koszar szwoleżerów i rozbraja Niemców. Bierze też udział w wyprowadzeniu z Zamku Królewskiego do koszar koni niemieckiego generała-gubernatora Hansa Hartwiga von Beselera.
Los lubi płatać figle. Tą samą czwórką białych arabów, zaprzęgniętych do reprezentacyjnego powozu, trzy lata wcześniej generał-gubernator zajeżdżał z pompą na uroczystość otwarcia Wydziału Architektury. „Konie były zdobyczą wojenną, zagarniętą ze stajen króla Belgii. Beselerowi towarzyszyła świta wojskowych, wśród których zwracała uwagę wyniosła postać hrabiego Bogdana Hutten-Czapskiego, efektownie prezentującego się w suto szamerowanym mundurze Todtenkopfhuzara”17 – wspomina Zygmunt Kamiński w okolicznościowej publikacji z okazji pięćdziesięciolecia wydziału.
Bohdan jest już studentem architektury, tak jak sobie wymarzył. Udało się wcześniej. W lutym 1918 roku wziął półroczny urlop akademicki, wystarał się o możliwość eksternistycznego zdawania egzaminu i został przyjęty. Zawziął się i w semestrze letnim zaliczył cały program przeznaczony dla studentów pierwszego roku.
Gosposia
Poznają się na uczelni.
Bohdan ma dziewiętnaście lat, Józef – siedemnaście.
Anna Wiktoria Benesz, autorka pracy magisterskiej o Bohdanie, opartej na rozmowach z architektem, pisze: „Szanajca, pozbawiony oparcia bliskich, czuł się wtedy w Warszawie dość osamotniony, dysponował skromnymi środkami finansowymi. Lachert, mocno już wówczas osadzony w stolicy, w początkowym okresie ich znajomości załatwił skromnemu i cichemu koledze nieźle płatne zajęcie w charakterze kreślarza”18. To praca w Towarzystwie Akcyjnym Wł. Gostyński i Spółka. W jej pozyskaniu pośredniczy Wacław Lachert.
Oceniając tamtą sytuację z perspektywy materialnej, można by napisać, że Lachert był chłopakiem z dobrze sytuowanej rodziny, zabezpieczonym finansowo na tyle, by móc wieść wygodne życie nawet bez podejmowania pracy, Szanajca zaś – prowincjuszem, zmuszonym od początku studiów do ciężkiej pracy, żeby za wszelką cenę zaczepić się w Warszawie.
Paweł Szanajca:
– U nas w domu zawsze mówiło się, że Bohdan był gosposią Józia. Broń Boże nie jest to określenie pejoratywne, tylko oddaje dość precyzyjnie specyfikę tego twórczego związku. Oczywiście nie było tak, że Józef tylko pracował, a Bohdan mu gotował czy sprzątał. Tworzyli obaj, ale na pewno to Lachert załatwiał mu prace zarobkowe, negocjował z kontrahentami, opiekował się nim, w jakimś sensie także ze względu na jego stan zdrowia.
Kondycja Józefa Szanajcy to też jedna z zagadek. Na pewno był niski i drobny, miał problemy z kręgosłupem, które już po trzydziestce zmuszą go do noszenia gorsetu ortopedycznego. Tylko czy urodził się już z ułomnością, która potem jeszcze się pogłębiła, czy też nabawił się jej wskutek ciężkiej pracy? Wspomnienia są sprzeczne. Rudolf Lachert, młodszy syn Bohdana, pamięta, że „pan Józio”, jak nazywali z bratem Szanajcę, był trochę garbaty, ale Rudolf, urodzony w 1926 roku, nie mógł przecież pamiętać go z wczesnej młodości. Zachowane fotografie też niczego nie rozstrzygają. Na kilku trzyma się prosto, na innych, choćby tej najbardziej znanej, ich wspólnej, rzeczywiście można dopatrzeć się garbu. Ale może to siła sugestii? Zofia Gunaris, historyczka sztuki z Muzeum Architektury we Wrocławiu i kuratorka jedynej w powojennej Polsce wystawy prac obu architektów, gotowa jest przysiąc, że wada była nabyta.
– Rozmawiałam o tym z Lachertem i pamiętam, jak mówił, podkreślając idealny charakter ich współpracy, że niestety Szanajca przypłacił ją uszkodzeniem kręgosłupa, bo zbytnio się forsował, spędzając długie godziny przy rajzbrecie.
Kłopoty zdrowotne, odczuwalne już na początku studiów, wyjaśniałyby jednak, dlaczego zimą 1918 roku Józef – w przeciwieństwie do przyjaciela – nie zaciąga się do wojska. Bohdan, zapalony do walki po rozbrajaniu Niemców i ataku na koszary, wstępuje do zawiązującego się 3. Pułku Ułanów i odjeżdża na front pod Rawę Ruską. Utworzony przez pułkownika Stefana Strzemieńskiego pułk to tak zwane żółte otoki, nazywane również Dziećmi Warszawy. Kierują się najpierw do wschodniej Małopolski, by walczyć z wojskami ukraińskimi. Potem wezmą udział w działaniach na Białorusi, a Edward Rydz-Śmigły poprowadzi ich na Kijów do walki przeciw oddziałom bolszewickim.
Przyjaciele spotkają się ponownie dopiero za trzy lata, po wojnie.
3. Bohdan Lachert w galowym mundurze, 1918 rok
Korporant
Nie ma wśród nich miejsca dla kobiet, choć kobiety już przecież studiują, także na Wydziale Architektury. O kobietach nawet się nie rozmawia. Stanowią temat zakazany – obok dwóch innych: religii i polityki. Bo mało co może tak poróżnić mężczyzn jak kobieta, a członkowie Korporacji Akademickiej Welecja mają wynieść z organizacji męskie przyjaźnie na całe życie.
Do Welecji nie można wstąpić ot tak, trzeba zostać wprowadzonym. Józefa Szanajcę wprowadzają koledzy ze studiów, już korporanci, między innymi Bohdan Pniewski i Leon Marek Suzin.
Chłopakowi z Lublina, który po przeprowadzce do Warszawy początkowo klepie biedę i podłapuje zlecone prace, Welecja zapewnia poczucie przynależności i szansę nawiązania przydatnych kontaktów. Zgodnie z nazwą, nawiązującą do Weletów – grupy plemiennej Słowian połabskich o demokratycznej strukturze społecznej – organizacja, do której należy również przyszły prezydent Ignacy Mościcki, chlubi się tym, że przyjmuje w swoje szeregi wszystkich Polaków, czyli tych, którzy się nimi czują. Nie wymaga od kandydatów deklaracji dotyczących pochodzenia, wyznania czy poglądów politycznych. Ważne, by wyznawali podobne wartości, byli osobami o szerokich horyzontach, uczciwymi, pracowitymi, uprzejmymi i stale nad sobą pracującymi. Jej członkowie zwracają się do siebie po imieniu, nie wypada im używać arystokratycznych tytułów czy w jakikolwiek sposób demonstrować swojej wyższości. Welecja jest korporacją postępową, w przeciwieństwie do działającej w tym samym czasie Arkonii. Jej dewiza głosi: „Wspólnymi siłami każdemu, co mu się należy”.
Wstępując do Welecji, Szanajca, podobnie jak inni, musi przejść obrzęd sztychowania. Koledzy przebiją mu rapierami czapkę w barwach korporacji, a on ślubuje im dozgonną przyjaźń. Na możliwość przybrania głowy w niebiesko-srebrno-zielone nakrycie musiał najpierw zapracować jako fuks: biegając po zakupy dla starszych kolegów, usługując im w knajpie albo szorując podłogę w siedzibie Welecji.
Lachert nie pójdzie w jego ślady. Choć podziela poglądy głoszone przez korporację, członkostwo w niej nie jest mu do niczego potrzebne.
Uciekinier
W roku 1917 – w czasie uroczystości polonijnych z okazji stulecia śmierci Kościuszki – ojciec, jako przewodniczący Komitetu Obchodu, zakończył swe przemówienie okrzykiem: „Niech żyje Polska Ludowa!”. Głęboko utkwiło to w mojej pamięci19.
Wiele lat później, już w Polsce Ludowej, Wacław Lachert poprosi Bohdana, żeby zdał relację ze swoich wojennych przeżyć. Syn zgadza się, ale pisze w trzeciej osobie. Nie wiadomo, czemu przyjął taką konwencję, jakby chciał zaznaczyć w ten sposób dystans do opisywanych wydarzeń. Wspomnienia po latach włączy do swojego pamiętnika brat Zygmunt. Bohdan nie ma szczęścia jako żołnierz. Najpierw, zimą 1919 roku, podczas nocnego zwiadu spada z konia do głębokiego rowu. Dotkliwie odmraża sobie dłonie i trafia do szpitala. Latem wróci na front, ale od razu zachoruje na tyfus brzuszny.
„Odwrót wojsk polskich spod Kijowa przebiegał w pierwszej dekadzie sierpnia 1920 roku. W szpicy patrolu 1. szwadronu, poprzedzającej marsz 3. Pułku Ułanów, Bohdan podążał szybkim stępem, który był niekontrolowanym zwyczajem jego konia. Do patrolu kurcgalopem nadjechał Jan Cybulski, kolega i przyjaciel, z rozkazem zwolnienia tempa jazdy. Spostrzegł on, że wygląd Bohdana świadczy o krytycznym stanie jego zdrowia. Niebawem został on zastąpiony przez kolegę, spieszony i ułożony na podwodzie wśród ułanów, przeważnie chorych na czerwonkę i transportowanych do polowego punktu szpitalnego. Bohdan leżał w bieliźnie i boso przykryty kocem, skurcz gardła uniemożliwiał mu przyjmowanie jakichkolwiek płynów”20 – tak zapamiętał wydarzenia tamtego lata.
W nocy budzi go hałas. To jego towarzysze na widok doganiającego ich oddziału wojsk radzieckich, nie zważając na stan zdrowia, jeden za drugim zeskakują z wozu. Uciekają w ciemność. Bohdan idzie w ich ślady. Trafia do niezamieszkanej chaty i spędza noc na poddaszu, wdrapawszy się tam w nagłym przypływie sił po słupie znajdującym się w środku chałupy. Gdy gospodarz znajduje go tam rano, ucieka w popłochu, ale Lachert najwyraźniej ma pecha, bo ledwie wystawia nos na ulicę, natyka się na uzbrojonego krasnoarmiejca. „Nu, idiem w komissaru” – słyszy. Komisarz litościwie stwierdza, że jeniec jest w kiepskiej formie, wzywa woźnicę i każe mu gdzieś zawieźć Bohdana. Gdy woźnica zatrzymuje się przy studni, by napoić konia, Bohdan kilkakrotnie napełnia zimną wodą czapkę i nakłada ją sobie na rozpaloną głowę, licząc, że to przyniesie mu ulgę. Noc spędza zamknięty w opustoszałej izbie. „Zziębnięty Bohdan stawał oparty o ścianę i kucał w kątach. Noc była chłodna, nad ranem w malignie wyobraził sobie, jakoby był w okolicy Dworca Zachodniego w Warszawie, wyskoczył przez okno chałupy, przebiegł ogródek owocowy, zaplątał się w drutach kolczastych i znalazł się obok posterunku nieprzyjaciela. Wartownik zapewne nie domyślał się, kim był niespodziewany przybłęda. Zaprowadził go do znajdującego się nieopodal kilkuizbowego szpitala etapowego, w którym znajdowali się chorzy żołnierze radzieccy obu płci”21.
Odtwarzając ten etap wojennej historii, Bohdan napisze, że najprawdopodobniej zdarzyło się to 11 sierpnia 1920 roku w Beresteczku. Rosjanie nie dociekają zbytnio, kim jest nowo przybyły. Widząc, jak się trzęsie, dają mu watowane spodnie po jakimś żołnierzu, łapcie, onuce, szpitalny chałat i furażerkę i każą się położyć. Po kilku dniach przychodzi nakaz ewakuacji placówki. Tak Lachert trafia do Kijowa, gdzie całe towarzystwo rozlokowane zostaje w szpitalu wojskowym. Powoli dochodzi do siebie. „Przykre, chwilami bolesne odczucia przy chodzeniu sprawiała konsekwencja przebytej fazy tyfusu, jaką była metamorfoza skóry obu stóp ze starej, ściągniętej płatami na młodą, równie delikatną jak na dłoniach”22 – zapisze. Mimo tych dolegliwości wypuszcza się na przechadzki. Gdy mija kościół katolicki, przypomina sobie nagle, że przecież tutaj, w Kijowie, powinien wciąż urzędować dawny znajomy jego babki, ksiądz Naskręcki. Zapamiętał go dobrze, bo gdy był dziewięcioletnim chłopakiem, tamten podarował mu obrazek z gałązką oliwną z Ziemi Świętej i obiecał, że Bohdan zawsze może zwrócić się do niego po pomoc w trudnych chwilach. Co za zbieg okoliczności! Ksiądz Naskręcki postarzał się mocno, lecz wciąż zawiaduje plebanią. I oferuje wsparcie: umawia Bohdana z zaprzyjaźnioną nauczycielką, która ma przechować go w opuszczonym budynku przedszkola i doglądać, aż całkiem wyzdrowieje. Kobieta nazywa się Magdalena Kowalewska, dorabia jako krawcowa. Przez dwa miesiące zajmuje się poleconym jej przybyszem, a tymczasem konspiracyjni opiekunowie polskich jeńców dostarczają Bohdanowi dowód osobisty na nazwisko Adolfa Adolfowicza Turskiego z Białej Cerkwi, studenta Politechniki Kijowskiej. Od razu ma okazję się zrewanżować. Nowi znajomi przynoszą mu carskie paszporty osób już nieżyjących, a on, wykorzystując swoje zdolności plastyczne, przerabia je tak, by mogli uzyskać na ich podstawie radzieckie dokumenty dla innych uciekinierów.
Któregoś dnia Magdalenę odwiedza jeniec zatrudniony jako stróż nocny. To Józef Podlacha, syn włościanina z Podhala, młodszy od Bohdana zaledwie o rok. I też od niedawna pan Turski. W dodatku Adolf Adolfowicz. Lachert czuje, że mogą być z tego kłopoty. Zaczynają drażnić go coraz częstsze wizyty chłopaka, który najwyraźniej chciałby się zaprzyjaźnić z rodakiem. Bohdan boi się demaskacji. Myśli o ucieczce, tylko nie wie, jak mógłby się przedrzeć do polskiej granicy. Nie zdąży. Przedszkole otaczają niespodziewanie czekiści. Ktoś doniósł, że mieści się w nim konspiracyjna kryjówka. Gdy już są w środku, przed drzwiami zjawia się Podlacha i jak gdyby nigdy nic stuka w umówiony sposób, a potem zaskoczony tłumaczy się Rosjanom, że przyszedł do krawcowej. Zagadnięty o Bohdana, twierdzi, że jest jego bratem, podczas gdy tamten, pytany osobno, czy się znają, zapewnia, że widzi go po raz pierwszy. Funkcjonariusze zgarniają więc obu. Szybko wychodzi na jaw, że mają identyczne papiery. W głównej siedzibie Czeka, ulokowanej w pałacyku przy ulicy Lewaszowskiej, trwają dalsze przesłuchania. Lachert pęka, wyznaje śledczemu, że obaj z Podlachą są jeńcami. Niewiele mu to pomoże.
Więzień
Cela jest ciasna, wieloosobowa. Legowisko Bohdana to szpara między dwiema składanymi drewnianymi pryczami. Ma piętnaście, może dwadzieścia centymetrów szerokości. Nocą mocuje do obu pryczy sznurek, jakby wyplatał hamak, i wyściela prowizoryczną koję gazetami. Gdy sąsiad, zaopatrzony w ciepłą pościel z paczki, wreszcie zaśnie, Bohdan wsuwa zmarznięte stopy pod jego koce. A zasnąć jest tutaj niełatwo, trzeba walczyć na przemian z plagą wszy ubraniowych, karaluchów i pluskiew. Całodzienny posiłek, składający się z dwóch kubków niesłodzonej kawy zbożowej, kromki razowca oraz kilku łyżek jałowego krupniku lub grochówki, nie wystarczy, aby się rozgrzać. Są więźniowie, którzy dostają prowiant z zewnątrz, ale nie podzielą się nim za darmo. Lachert odkupuje więc od nich jedzenie w zamian za rysunki. Dziennie szkicuje po cztery, pięć portretów.
Nie od razu trafił tu, do więzienia przy ulicy Lwowskiej. Najpierw chyba ze dwa tygodnie siedzieli z Podlachą w więzieniu Czeka, w czterdziestoosobowej celi wyposażonej w deski do spania. „Wśród więzionych wyróżniał się urodą i pięknym tenorem Borys Wyleński, raczący swych współtowarzyszy dość często śpiewaniem tęsknych melodii operowych”23 – odnotuje Bohdan w dzienniku. Wiele lat później spotka go jako lektora języka rosyjskiego na politechnice i ucieszy się, że tamten też przeżył. Ale teraz cieszy się z przenosin. Tam dwa razy w tygodniu wkraczali czekiści w czarnych skórzanych kurtkach i wywoływali kilku więźniów po nazwisku: „Idziecie z nami”. Po zmroku w garażu uruchamiano samochód. Turkot tłumił odgłosy wystrzałów. Skazani już nie wracali.
Na Lwowskiej cela też jest przepełniona, ale na razie nie słychać o egzekucjach, a Bohdan radzi sobie całkiem nieźle. Główny nadzorca upatrzył go sobie i zrobił z niego adiutanta. Bohdan odczytuje teraz podczas apeli listę więźniów i udaje mu się nawet podsuwać nadzorcy nazwiska swoich rodaków, gdy są potrzebni kandydaci do leśnych robót, które stwarzają szansę na ucieczkę.
Tymczasem rodzina w Polsce, nie mając żadnych wiadomości, zaczyna podejrzewać, że najstarszy syn nie żyje. Zrozpaczony Wacław Lachert jedzie nawet na Wołyń, śladami polskiego wojska, wypytuje, szuka zbiorowych grobów.
„W jaki sposób Ojciec mój dowiedział się, że Bohdan żyje i znajduje się w więzieniu w Kijowie, nie wiem. Wiadomość ta uszczęśliwiła wszystkich, stroskane oblicze Mamy nabrało radośniejszego wyrazu – zabłysła nadzieja uratowania i odzyskania Bohdana”24 – notuje w pamiętniku Zygmunt Lachert.
Prawdopodobnie informację o losach pierworodnego przekazało do Ciechanek starsze małżeństwo Wenerskich. Bohdan zetknął się z nimi w więzieniu – szykowali się na rychłe zwolnienie i powrót do kraju, a on podał im rodzinny adres. Teraz w Ciechankach trwa narada, jak wyciągnąć Bohdana z więzienia.
A w więzieniu względny spokój trwa tylko do zimy. Pewnego poranka Bohdan i Podlacha zostają wezwani i doprowadzeni do kancelarii więziennej. Komisarz Grabień odczytuje im klauzulę egzekucyjną zaocznego sądu Czeka: rozstrzelać, do czasu specjalnego rozporządzenia wyroku nie wykonywać. Trafiają pod eskortą do separatki. Jest nieogrzewana, część brakujących szyb w sporych oknach zastąpiono tekturą, na jedynej pryczy z desek nie ma nawet namiastki siennika.
Z relacji Bohdana: „Powróciły odtwarzane wizualnie obrazy wydarzeń w Czeka – wywoływania i znikania osób przeznaczonych na zgładzenie”25. Niełatwo żyć ze świadomością, że egzekucja może nastąpić w każdej chwili. Lachert przypomina sobie nazwiska znajomych Polaków, których spotkał taki sam los: Murawskiego i kolejarza Stanisławskiego. Ale obrazy w jego głowie dziwnie się plączą, źle się czuje, momentami traci przytomność. Wezwany do separatki lekarz stwierdza objawy tyfusu plamistego. Znowu. Więzień ma jednak szczęście w nieszczęściu: nikt go teraz nie tknie z obawy przed zarażeniem. Sam złapał chorobę od Estończyka nazwiskiem Wacher, którego jakiś czas wcześniej strażnicy wnieśli i umieścili na pryczy pomiędzy nim a Podlachą. Nie odzyskał już przytomności. „Bohdan widział wyraźnie, jak dość stary człowiek wysychał i któregoś dnia zmarł z otwartymi ustami i oczami. Zaduch w potencjalnej trupiarni musiał być niewymowny, skoro sanitariusze z noszami po otworzeniu drzwi przez dłuższy czas wietrzyli pomieszczenie. […] Luka w pamięci Bohdana dotycząca historii jego choroby uniemożliwiła odtworzenie jej przebiegu i objawów. Domniemywać można, że wydarzenie to trwało w czasie ostatnich miesięcy 1920 roku. Bohdan zapamiętał jedynie ciemne plamy na ciele i wielce dokuczliwe odczuwanie chłodu”26.
Z żydowską pomocą
Najlepiej rysuje więzień Lachert. Gdy wraca wreszcie do zdrowia, jest już przedwiośnie i w więzieniu nie mówi się teraz o niczym innym, jak tylko o klęsce głodu. Utalentowanego plastycznie Polaka można zaangażować do malowania plakatów z apelami o pomoc dla głodujących mieszkańców terenów nad Wołgą. Z plotek Bohdan domyśla się, że na froncie mógł nastąpić przełom na niekorzyść bolszewików. Następuje też niespodziewane rozluźnienie dyscypliny. Mieszkańcy separatki mogą się teraz poruszać w obrębie przedmurza otaczającego więzienne pawilony. Lachert korzysta z tych wędrówek skwapliwie. Tak trafia na oddział kobiecy, umieszczony na piętrze. Po tygodniach odosobnienia tęsknota za płcią przeciwną daje o sobie znać. Jedna z więźniarek, dość atrakcyjna, wpada mu w oko, zaczynają rozmawiać. Zauważa to jednak pewien osadzony, niejaki Mielnik. Podkrada się do nich schodami i – być może profilaktycznie, być może z zazdrości – sugeruje, że takie kontakty traktowane są tu jak przestępstwo. Wściekły Lachert zrzuca go ze schodów. Robi się awantura. Za karę naczelnik zamyka Bohdana w piwnicy, ale wieść o jego odwadze roznosi się wśród współwięźniów. Dzielą się z nim jedzeniem, przekazują wyrazy sympatii. Karny pobyt nie trwa długo. Po powrocie do celi Lachert dowiaduje się, że przyszedł ktoś, kto chciałby się z nim widzieć. To młody Żyd nazwiskiem Margulis. Częstuje dobrymi papierosami, dopytuje, czego więźniowi potrzeba, a jednocześnie – choć nigdy się nie widzieli – rozmawia z Bohdanem tak, jakby dobrze go znał. Dziwna to rozmowa. „Już od pierwszych zdań […] wyczuł Bohdan nieoczekiwany kontakt intelektualny z Ojcem. O pertraktacjach kończących wojnę mógł się domyślać z wieści, która dotarła do niego, że marszałek Piłsudski dziękował żołnierzom żywym i poległym za spełniony wobec Ojczyzny obowiązek. Bohdan odczuł to tęsknie jako echo docierające do niego, znajdującego się na pograniczu między obu grupami. W tym momencie dało znać o sobie widmo możliwej egzekucji wyroku Czeka”27.
Ale nie, nie zostanie zamordowany. Margulis odwiedzi go jeszcze kilkakrotnie, informując podczas jednego ze spotkań, że więzienie przeszło teraz pod zarząd innej instytucji, nazywanej skrótowo Gubjustem (Gubernskij Otdieł Justicji), obaj więźniowie zaś – Bohdan i Podlacha – są już w nim zarejestrowani pod swoimi prawdziwymi nazwiskami. To może pomóc w ich uwolnieniu, bo przecież Polska i ZSRR zawarły niedawno traktat pokojowy w Rydze…
Po jedenastu miesiącach i pięciu dniach Bohdan Lachert wychodzi na wolność.
Lora
Jest w wieku Bohdana, może trochę młodsza, „o pięknej powierzchowności semickiej”28. Bywa często na drugim piętrze kamienicy przy kijowskim bulwarze, którego nazwy zapomniał, w mieszkaniu żydowskiej rodziny, której nazwisko również wyleciało mu z pamięci w chwili, gdy spisywał relację z powojennych przeżyć. Adres mieszkania dał mu Margulis, by Bohdan miał się gdzie podziać po wyjściu z więzienia. Tam się poznają.
„Przyjęcie było życzliwe, a poznanie wkrótce Lory Szprit […] przydało rumieńców budzącemu się zainteresowaniu Bohdana jej osobą”– odnotuje, starannie dobierając słowa. Dalej pisze już wprost o zaczynającym się właśnie romansie: „Zbliżenie nastąpiło spontanicznie. Obcowanie z kochaną dziewczyną, wspólnie spędzane sjesty i wspólna obecność w teatrze na przedstawieniu Samson i Dalila nasuwały Bohdanowi perspektywiczne plany wspólnego znajdowania się w Polsce”29.
Bo Bohdan, choć zakochany, a przynajmniej zauroczony – z jego relacji wynika, że miłosna przygoda pomogła mu pozbierać się do życia po pobycie w więzieniu – myśli teraz głównie o tym, żeby jak najszybciej dostać się z powrotem do kraju. Odwiedza rejonowy punkt ewakuacyjny i uzyskuje skierowanie do eszelonu w Swiatoszynie, oddalonym od Kijowa o kilka kilometrów. Przy okazji spotyka jednego z niedawnych towarzyszy niedoli, mężczyznę nazwiskiem Wagner, który dziękuje mu za to, że odczytując nazwiska na jednym z apeli, przydzielił go na roboty w lesie. W rezultacie faktycznie udało mu się uciec i znaleźć pracę w polskiej bibliotece, gdzie w zamian za sporządzenie katalogu książek obiecano mu repatriację.
Przed opuszczeniem Kijowa żydowscy gospodarze wręczają Bohdanowi worek, a w nim futro – proszą, by przeszmuglował je do Polski. Dziwaczna prośba, ale nie wypada odmówić. Bohdan z ciężkim sercem żegna się z Lorą – już stało się jasne, że wbrew wcześniejszym rojeniom nie będzie mogła mu towarzyszyć. Razem z Wagnerem i jego znajomym pakują się do dorożki, by pod Bazarem Proletariackim przesiąść się na tramwaj, który dowiezie ich do Swiatoszyna. Ale jakby wciąż mało mieli przygód, w połowie drogi zatrzymuje ich policjant. Po inspekcji dokumentów dwóch pierwszych podróżnych stwierdza: „Aresztowani!”. „Bohdan jako ostatni wyjął z kieszeni jednostronnie granatową z białymi literami reklamówkę Cafe Pronobis, […] z odręcznym tekstem pisanym ołówkiem: »…jego dokumienty chranitsja w Ewakopunkcie«. Kartka bez pieczęci, z podpisem ołówkiem granatowym: Popow”30. „Nu, wy możetie idti” – orzeka funkcjonariusz. Więc jeszcze tramwaj, w którym Lachert rozgląda się cały czas nerwowo na boki, obawiając się, że kolejny patrol zawróci go do Kijowa. Jeszcze pociąg – pierwszą noc repatrianci spędzają w wagonach, czekając na funkcjonariuszy Czeka, którzy mają sprawdzić im dokumenty. Na czas kontroli Bohdan chowa się w pobliskich zaroślach, obserwując stamtąd przebieg akcji, i dopiero gdy czekiści odchodzą, wskakuje z powrotem do środka. Jeszcze tydzień jazdy wlokącym się pociągiem, przystającym co chwila w polu lub na bocznicach. Jeszcze nieszczęsny worek, do którego Bohdan w końcu zagląda. Zamiast futra jest tam zapas sucharów. I wreszcie granica, polskie mundury strażników, Dęblin, pociąg osobowy do Warszawy. Na dworcu czeka Wacław Lachert i trzynastoletnia siostra Anna.
„Ojciec tak serdecznie ucałował syna, jak nigdy przedtem ani potem”31.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail:[email protected]
Wołowiec 2014
Wydanie I