Lady Susan, Sanditon, Watsonowie - Jane Austen - ebook
NOWOŚĆ

Lady Susan, Sanditon, Watsonowie ebook

Jane Austen

3,5

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Gratka dla fanów prozy Jane Austen.

 

Od ponad dwustu lat powieści Jane Austen zdumiewają świeżością i ujmują wdziękiem oraz wnikliwością obserwacji, są znane i kochane przez czytelników na całym świecie, bez względu na płeć i wiek. Lady Susan, Sanditon, Watsonowie to trzy nowele, w których autorka z właściwym sobie kunsztem eksperymentuje z formą literacką, od powieści epistolarnej poprzez satyrę i melodramat do powieści społecznej.

 

Lady Susan to powieść epistolarna, z listów bohaterów dowiadujemy się o najważniejszych wydarzeniach, a co więcej, patrzymy na nie przez różne pryzmaty. Bez wątpienia osobą najbardziej interesującą jest tytułowa lady Susan, bezwstydna intrygantka i uwodzicielka, która świeżo owdowiawszy, zaczyna cieszyć się życiem.

 

Sanditon z kolei fascynująco ukazuje kwestie finansowe związane z projektem rozbudowy małej rybackiej osady w eleganckie i ekskluzywne uzdrowisko.

 

Watsonowie zaś to powieść, której wersję dokończoną publikujemy po raz pierwszy w Polsce. Pierwsza jej część jest autorstwa Jane Austen, natomiast zakończenie napisała L. Oulton. Historia przedstawia dole i niedole nieposażnych panien na wydaniu, pokazuje niezbyt subtelne zabiegi dziewcząt i ich rodziców w celu zawarcia korzystnych małżeństw.

 

Wszystkie trzy dzieła czyta się znakomicie, oddają one zarówno niepowtarzalny klimat angielskiej prowincji z czasów pisarki, jak i stanowią wspaniały przekrój społeczno-obyczajowy tamtych czasów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lady Su­san

I

Lady Su­san Ver­non do pana Ver­nona

Lang­ford, gru­dzień

Drogi Bra­cie![1]

Nie mogę już dłu­żej od­ma­wiać so­bie przy­jem­no­ści sko­rzy­sta­nia z Twej mi­łej pro­po­zy­cji, zło­żo­nej, gdy­śmy się ostat­nio roz­sta­wali, bym spę­dziła parę ty­go­dni u Was w Chur­ch­hill – a za­tem, je­śli ugosz­cze­nie mnie w tej chwili okaże się dla Cie­bie i pani Ver­non do­sta­tecz­nie do­godne, spo­dzie­wam się, że już za kilka dni zo­stanę przed­sta­wiona sio­strze, z którą od tak dawna pra­gnę się za­po­znać. Moi tu­tejsi mili przy­ja­ciele ser­decz­nie na­le­gają, bym prze­dłu­żyła byt­ność u nich, lecz ma­jąc tak go­ścinne i po­godne uspo­so­bie­nie, na­zbyt lgną do to­wa­rzy­stwa, jak na moje obecne po­ło­że­nie i stan du­cha; nie­cier­pli­wie wy­cze­kuję więc go­dziny, w któ­rej zo­stanę wpusz­czona do Wa­szej roz­kosz­nej sa­motni.

Pra­gnę dać się po­znać Wa­szym dro­gim ma­leń­stwom, w któ­rych ser­dusz­kach wielce bym chciała za­pew­nić so­bie ja­kieś miej­sce. Nie­ba­wem będę po­trze­bo­wała ca­łego mego hartu du­cha, jako że lada chwila roz­stanę się z wła­sną córką. Długa cho­roba jej dro­giego ojca nie po­zwo­liła mi po­świę­cić jej tyle uwagi, ile na­ka­zy­wały po równi uczu­cia i obo­wiązki, a mam aż nadto po­wo­dów, by oba­wiać się, że gu­wer­nantka, któ­rej opiece ją po­wie­rzy­łam, nie jest w sta­nie spro­stać temu za­da­niu. Po­sta­no­wi­łam za­tem umie­ścić ją w jed­nej z naj­lep­szych pry­wat­nych szkół w mie­ście, gdzie mo­gła­bym ją od­wieźć oso­bi­ście, zmie­rza­jąc do Was. Wi­dzisz więc, jak bar­dzo mi za­leży na tym, by­ście mi nie od­mó­wili go­ściny w Chur­ch­hill. W rze­czy sa­mej, gdy­bym się do­wie­działa, że nie mo­że­cie mnie przy­jąć, spra­wi­łoby mi to wielki ból.

Twoja wielce zo­bo­wią­zana i ko­cha­jąca sio­stra

S. Ver­non

San­di­ton

Roz­dział 1

Dżen­tel­men i dama, ja­dący od Tun­bridge w stronę od­cinka wy­brzeża Sus­sex, po­ło­żo­nego po­mię­dzy Ha­stings a East­bo­urne, któ­rych in­te­resy skło­niły do zbo­cze­nia z głów­nej drogi i spró­bo­wa­nia jazdy bar­dzo wy­bo­istą boczną dróżką, do­znali nie­mi­łej nie­spo­dzianki, bo­wiem ich po­wóz prze­wró­cił się pod­czas mo­zol­nego wjazdu pod górę po na pół ka­mie­ni­stym, na pół piasz­czy­stym zbo­czu. Wy­pa­dek wy­da­rzył się tuż za je­dy­nym znaj­du­ją­cym się w po­bliżu drogi do­mem dżen­tel­mena; bu­dowlę tę ich stan­gret, po­pro­szony o skrę­ce­nie w tym kie­runku, z po­czątku uznał za swój cel, po czym z nie­chętną miną zmu­szony był ją omi­nąć. Na­rze­kał przy tym, uża­lał się, wzru­szał ra­mio­nami i ciął ko­nie ba­tem tak ostro, że można by po­dej­rze­wać, iż umyśl­nie do­pro­wa­dził do wy­wrotki (zwłasz­cza że po­wóz nie na­le­żał do jego pana), gdyby nie fakt, że gdy tylko po omi­nię­ciu wspo­mnia­nego do­mo­stwa droga stała się bez­sprzecz­nie gor­sza niż przed­tem, on, przy­braw­szy naj­bar­dziej zło­wróżbną minę, na jaką było go stać, oznaj­mił, że ni­czym in­nym prócz fur­manki nie da się tu bez­piecz­nie prze­je­chać. Im­pet upadku zo­stał zła­go­dzony przez wolne tempo jazdy i wą­skość dróżki; gdy za­tem dżen­tel­men wy­gra­mo­lił się z le­żą­cego po­wozu i po­mógł wyjść swo­jej to­wa­rzyszce, z po­czątku zda­wało się, że są tylko wstrzą­śnięci i po­si­nia­czeni. Jed­nakże on przy wy­do­sta­wa­niu się z po­jazdu skrę­cił nogę w ko­stce; parę chwil póź­niej, zdaw­szy so­bie sprawę, że ból nie po­zwala mu stać, mu­siał za­prze­stać za­równo czy­nie­nia wy­rzu­tów stan­gre­towi, jak też skła­da­nia gra­tu­la­cji żo­nie i so­bie sa­memu, i przy­siąść na skraju dróżki.

– Coś tu jest nie tak – rzekł, po­ło­żyw­szy dłoń na ko­stce. – Ale nic nie szko­dzi, moja droga... – do­dał, spo­glą­da­jąc na mał­żonkę z uśmie­chem – bo wiesz, trudno so­bie wy­obra­zić lep­sze miej­sce na taki wy­pa­dek... Nie ma tego złego, co by na do­bre nie wy­szło. Może wła­śnie tego na­le­ża­łoby so­bie ży­czyć. Wkrótce na­dej­dzie uko­je­nie. Zdaje mi się, że tam oto znaj­duje się le­kar­stwo dla mnie. – Tu wska­zał wę­gieł wi­docz­nej nie­opo­dal schlud­nej chatki, ro­man­tycz­nie po­ło­żo­nej na wy­so­kim wzgórku po­śród drzew. – Czyż to nie wy­gląda na miej­sce, o ja­kie nam cho­dzi?

Jego żona miała go­rącą na­dzieję, że tak jest w isto­cie. Stała jak słup soli, wy­stra­szona i za­nie­po­ko­jona, nie­zdolna, by coś zro­bić albo choćby po­wie­dzieć; otu­chy do­dał jej do­piero wi­dok nad­cho­dzą­cych lu­dzi. Wy­pa­dek zo­stał bo­wiem do­strze­żony z łąki są­sia­du­ją­cej z po­se­sją, którą mi­nęli. Stam­tąd na po­moc ru­szył wła­ści­ciel gruntu, krzepki dżen­tel­men w śred­nim wieku, który aku­rat w tym cza­sie prze­by­wał wśród ko­sia­rzy, i trzech czy czte­rech naj­zmyśl­niej­szych z jego lu­dzi, we­zwa­nych, by mu to­wa­rzy­szyli – nie mó­wiąc już o ca­łej resz­cie pra­cu­ją­cych przy sia­no­ko­sach męż­czyzn, ko­biet i dzieci, któ­rzy po­dą­żyli za tam­tymi.

Pan Hey­wood, tak bo­wiem zwał się wspo­mniany zie­mia­nin, wy­stą­pił na­przód z bar­dzo uprzej­mym po­wi­ta­niem, wy­ra­ża­jąc wiel­kie za­nie­po­ko­je­nie wy­pad­kiem i nie­ja­kie zdzi­wie­nie, że ktoś pró­bo­wał prze­być tę drogę po­wo­zem, a na­stęp­nie go­to­wość do wszel­kiej po­mocy. Jego uprzej­mo­ści zo­stały przy­jęte z na­leżną kur­tu­azją i wdzięcz­no­ścią, a gdy je­den czy dwóch męż­czyzn po­mo­gło stan­gre­towi po­sta­wić po­wóz z po­wro­tem, po­dróżny rzekł:

– Jest pan nie­zwy­kle uczynny, sir, i trzy­mam pana za słowo. Uraz mo­jej nogi jest, śmiem twier­dzić, czy­stą bła­hostką. Ale wie pan, za­wsze w ta­kich przy­pad­kach naj­le­piej, nie tra­cąc czasu, za­się­gnąć opi­nii chi­rurga, a po­nie­waż stan drogi nie wy­daje mi się na tyle do­bry, bym mógł się sam udać do jego domu, będę panu wdzięczny, je­śli ze­chce pan po niego po­słać jed­nego z tych do­brych lu­dzi.

– Chi­rurga, sir! – za­krzyk­nął pan Hey­wood. – Oba­wiam się, że nie mamy tu pod ręką żad­nego chi­rurga, ale ośmie­lam się twier­dzić, że po­ra­dzimy so­bie bez niego.

– Nie, sir, je­śli na niego się nie na­tkniemy, jego prak­ty­kant po­ra­dzi so­bie rów­nie do­brze, o ile nie le­piej. Wo­lał­bym na­wet prak­ty­kanta. Tak, na­prawdę, wo­lał­bym, by mnie zo­ba­czył prak­ty­kant chi­rurga. Je­stem pe­wien, że je­śli je­den z tych do­brych lu­dzi po niego pój­dzie, wróci z nim w trzy mi­nuty. Nie mu­szę py­tać, czy wi­dać stąd jego dom – rzekł, spo­glą­da­jąc w stronę chaty – gdyż poza pań­ską re­zy­den­cją nie mi­ja­li­śmy tu­taj żad­nej in­nej bu­dowli, która mo­głaby być sie­dzibą dżen­tel­mena.

Pan Hey­wood z miną wielce zdu­mioną od­parł:

– Ależ, sir! Czy spo­dziewa się pan zna­leźć chi­rurga w tej cha­cie? Za­pew­niam pana, że w ca­łej pa­ra­fii nie mamy ani chi­rurga, ani prak­ty­kanta.

– Wy­ba­czy pan, sir – od­rzekł nie­zna­jomy. – Nie chciał­bym spra­wiać wra­że­nia, że po­daję w wąt­pli­wość pań­skie słowa, ale może pa­ra­fia jest zbyt duża albo z in­nego po­wodu nie jest pan tego świa­dom... Nie, stop! Czyż­bym to ja po­my­lił miej­sca? Czy nie je­stem w Wil­ling­den? W tym Wil­ling­den?

– A jakże, sir, to z pew­no­ścią Wil­ling­den.

– Za­tem, sir, mogę oka­zać do­wód na to, że ma­cie w pa­ra­fii chi­rurga, czy pan o tym wie, czy nie. Otóż, sir – rzekł, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni ka­len­da­rzyk – je­śli bę­dzie pan tak ła­skaw, by rzu­cić okiem na te anonse, które le­d­wie wczo­raj rano w Lon­dy­nie oso­bi­ście wy­cią­łem z „Mor­ning Post” i „Ken­tish Ga­zette”, są­dzę, iż prze­kona się pan, że nie sza­fuję sło­wami. Mię­dzy nimi znaj­dzie pan ogło­sze­nie o roz­wią­za­niu spółki me­dycz­nej w wa­szej pa­ra­fii: ktoś pro­wa­dzący roz­le­głe in­te­resy, ma­jący nie­ska­zi­telny cha­rak­ter i godne sza­cunku re­fe­ren­cje, pra­gnie otwo­rzyć od­dzielną prak­tykę. Tu prze­czyta pan o tym ze szcze­gó­łami, sir – do­dał, po­da­jąc mu dwa małe po­dłużne wy­cinki.

– Ależ, sir – po­wie­dział pan Hey­wood z we­so­łym uśmie­chem – choćby mi pan po­ka­zał wszyst­kie ga­zety wy­dru­ko­wane przez ty­dzień w ca­łym kró­le­stwie, i tak nie prze­ko­nałby mnie pan, że w Wil­ling­den urzę­duje ja­kiś chi­rurg. Miesz­ka­jąc tu­taj od uro­dze­nia, z chło­pięc­twa prze­szedł­szy w wiek mę­ski i do­żyw­szy tak pięć­dzie­się­ciu sied­miu lat, mu­siał­bym prze­cież znać ko­goś ta­kiego. Przy­naj­mniej mogę za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że nie miałby tu wiele do ro­boty. Oczy­wi­ście, gdyby dżen­tel­meni mieli czę­ściej prze­mie­rzać tę dróżkę ka­re­tami pocz­to­wymi, by­łaby to może nie­zła oka­zja dla chi­rurga, mieć dom na szczy­cie wzgó­rza. Ale je­śli cho­dzi o tę chatkę, mogę pana za­pew­nić, sir, że choć po­śród tych świer­ków robi piękne wra­że­nie, w rze­czy­wi­sto­ści jest to zwy­kła czyn­szowa chata, ni­czym się nie­róż­niąca od każ­dej in­nej w tej pa­ra­fii, i że w jed­nej jej po­ło­wie mieszka mój pa­stuch, w dru­giej zaś trzy sta­ruszki.

Mó­wiąc to, wziął od po­dróż­nego wy­cinki, a przej­rzaw­szy je, do­dał:

– Wy­daje mi się, sir, że już mogę to wy­ja­śnić. W rze­czy sa­mej omy­lił się pan co do miej­sca. W tym hrab­stwie są dwie miej­sco­wo­ści o na­zwie Wil­ling­den. A pań­skie ogło­sze­nia od­no­szą się do tej dru­giej, która na­zywa się Great Wil­ling­den lub Wil­ling­den Ab­bots i leży sie­dem mil da­lej, po dru­giej stro­nie Bat­tle, już cał­kiem w dole, w We­ald[5]. A my, sir – do­dał z dumą – nie je­ste­śmy w We­ald.

– Że nie w dole w kniei, tego je­stem pe­wien – od­parł uprzej­mie po­dróżny. – Wdra­pa­nie się pod to wa­sze wzgó­rze za­jęło nam pół go­dziny. Cóż, ośmielę się rzec, że jest tak, jak pan po­wiada, i że po­peł­ni­łem okrut­nie głupi błąd – a to wszystko przez to, że co na­gle, to po dia­ble. Te ogło­sze­nia wpa­dły mi w oko do­piero pół go­dziny przed na­szym od­jaz­dem, w ca­łym tym po­śpie­chu i za­mie­sza­niu, ja­kie za­wsze to­wa­rzy­szą krót­kiemu po­by­towi w mie­ście. Ni­gdy się w ten spo­sób żad­nej sprawy nie do­pro­wa­dzi do końca, wie pan, gdy po­wóz czeka u drzwi. A ja, za­do­wo­liw­szy się po­bież­nym ro­ze­zna­niem i stwier­dziw­szy, że wła­śnie bę­dziemy prze­jeż­dżać w od­le­gło­ści mili czy dwóch od Wil­ling­den, nie szu­ka­łem da­lej... Moja droga – tu zwró­cił się do żony – ogrom­nie mi przy­kro, że wpa­ko­wa­łem cię w ta­kie ta­ra­paty. Ale nie martw się moją nogą. Ani tro­chę mnie nie boli, kiedy się nie ru­szam. A gdy tylko tym do­brym lu­dziom uda się do­brze usta­wić po­wóz i za­wró­cić ko­nie, naj­lep­sze, co mo­żemy zro­bić, to wy­je­chać z po­wro­tem na główny trakt i skie­ro­wać się do Ha­il­sham, a stam­tąd do domu, już bez żad­nych kom­bi­na­cji. Droga do domu z Ha­il­sham zaj­mie nam dwie go­dziny. A kiedy już bę­dziemy w domu, to i le­kar­stwo się znaj­dzie na po­do­rę­dziu. Odro­bina na­szego orzeź­wia­ją­cego mor­skiego po­wie­trza za­raz mnie znów po­stawi na nogi. Wie­rzaj mi, moja droga, to jest do­kład­nie to, na co mo­rze po­maga. Cho­dzi o słone po­wie­trze i ką­piele. Już to czuję!

Tu pan Hey­wood wtrą­cił się do roz­mowy w spo­sób na­der przy­ja­zny, upra­sza­jąc ich, by nie my­śleli o ru­sza­niu w dal­szą drogę, póki nie za­znają nieco spo­czynku, a kostka nie zo­sta­nie zba­dana, i z wielką ser­decz­no­ścią na­le­ga­jąc, by wy­ko­rzy­stali jego dom do obu tych ce­lów.

– Je­ste­śmy za­wsze do­brze za­opa­trzeni we wszyst­kie po­spo­lite me­dy­ka­menty na skrę­ce­nia i si­niaki – oznaj­mił. – I rę­czę za ra­dość, jaką sprawi mo­jej żo­nie i cór­kom usłu­że­nie pań­stwu w każdy moż­liwy spo­sób.

Ukłu­cia bólu przy pró­bach po­ru­sze­nia stopą skło­niły po­dróż­nego do bar­dziej grun­tow­nego, niż na po­czątku, prze­my­śle­nia moż­li­wych ko­rzy­ści z uzy­ska­nia do­raź­nej po­mocy; wo­bec tego, za­się­gnąw­szy rady żony na­stę­pu­ją­cymi sło­wami:

– Cóż, moja droga, wie­rzę, że tak bę­dzie dla nas le­piej – zwró­cił się po­now­nie do pana Hey­wo­oda: – Za­nim sko­rzy­stamy z pań­skiej go­ścin­no­ści, sir, chciał­bym za­trzeć wszel­kie nie­ko­rzystne wra­że­nia, ja­kie mógł wy­wrzeć na panu obcy czło­wiek szu­ka­jący wia­tru w polu, po­zwoli pan za­tem, że po­wiem, kim je­ste­śmy. Na­zy­wam się Par­ker, Par­ker z San­di­ton, a ta dama to moja żona, pani Par­ker. Wra­camy do domu z Lon­dynu. W tej od­le­gło­ści od wy­brzeża moje na­zwi­sko może nie być znane, choć nie je­stem pierw­szym z mo­jej ro­dziny, kto po­siada ma­ją­tek ziem­ski w pa­ra­fii San­di­ton. Ale samo San­di­ton – wszak każdy sły­szał o San­di­ton, tym no­wym, do­sko­nale roz­wi­ja­ją­cym się ką­pie­li­sku, z pew­no­ścią naj­lep­szym ze wszyst­kich, ja­kie można zna­leźć na wy­brzeżu Sus­sex. A za­po­wiada się na to, że lu­dzie jesz­cze czę­ściej będą wy­bie­rać miej­sce tak bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wane przez na­turę.

– Tak, sły­sza­łem o San­di­ton – od­parł pan Hey­wood. – Co pięć lat sły­chać, że nad mo­rzem po­wstaje ja­kiś nowy ku­rort i robi się nań moda. Aż dziw, że daje się za­peł­nić choćby po­łowę z nich! Gdzież można zna­leźć lu­dzi, któ­rzy by mieli pie­nią­dze i czas, żeby tam jeź­dzić! Zresztą dla kraju to nie­do­brze – przez te wcza­so­wi­ska będą ro­sły ceny żyw­no­ści, a bie­dota cał­kiem na psy zej­dzie – a śmiem przy­pusz­czać, że i pan to wi­dzi, sir.

– Wcale nie, sir, wcale nie! – wy­krzyk­nął z za­pa­łem pan Par­ker. – Jest wręcz prze­ciw­nie, za­pew­niam pana. To po­gląd po­wszechny, ale błędny. Może się on sto­so­wać do tych roz­ro­śnię­tych i za­tło­czo­nych miej­sco­wo­ści, ta­kich jak Bri­gh­ton, Wor­thing czy East­bo­urne, ale nie do ma­łej wio­ski, ta­kiej jak San­di­ton, która ze względu na swą wiel­kość jest wy­łą­czona z do­świad­cza­nia wszel­kich złych stron cy­wi­li­za­cji. Za to roz­bu­dowa bu­dyn­ków, dzie­dziń­ców, za­po­trze­bo­wa­nie na każdy to­war i zgro­ma­dze­nie naj­lep­szego to­wa­rzy­stwa, do któ­rego na­leżą ro­dziny do gruntu dys­tyn­go­wane i z na­tury ła­skawe – wszystko to wzbu­dza pra­co­wi­tość bie­da­ków i sze­rzy wśród nich wszel­kiego ro­dzaju wy­gody i ulep­sze­nia. Nie, sir, za­pew­niam pana, San­di­ton nie jest miej­sco­wo­ścią...

– Nie mam za­miaru wy­stę­po­wać prze­ciw żad­nej kon­kret­nej miej­sco­wo­ści – od­po­wie­dział pan Hey­wood. – Są­dzę tylko, że na na­szym wy­brzeżu jest ich już za wiele. Ale czyż nie po­win­ni­śmy już pana za­brać do...

– Na na­szym wy­brzeżu jest ich za wiele! – po­wtó­rzył pan Par­ker. – W tej kwe­stii może nie bę­dziemy cał­kiem nie­zgodni. Je­śli nie za wiele, to przy­naj­mniej do­sta­tecz­nie dużo. Wy­star­czy tyle i nie trzeba wię­cej. Znaj­dzie się coś na każdy gust i każdą kie­szeń. A ci do­brzy lu­dzie, któ­rzy pró­bują do tej liczby jesz­cze coś do­dać, czy­nią moim zda­niem zgoła bez­sen­sow­nie i wkrótce mu­szą paść ofiarą swo­ich błęd­nych kal­ku­la­cji. Ta­kiego miej­sca jak San­di­ton, sir, bra­ko­wało, mogę po­wie­dzieć, że aż się ono pro­siło o za­ist­nie­nie. Sama na­tura je wy­zna­czyła, prze­ma­wia­jąc do nas naj­bar­dziej zro­zu­mia­łymi zna­kami. Naj­de­li­kat­niej­sza, naj­czyst­sza mor­ska bryza na wy­brzeżu – wia­domo, że taka jest – wy­śmie­nite ką­piele – drobny, twardy pia­sek – głę­boka woda dzie­sięć jar­dów od brzegu – żad­nego błota – żad­nych wo­do­ro­stów – żad­nych ośli­zgłych skał. Nie ma i nie było miej­sca, które by na­tura w bar­dziej na­ma­calny spo­sób ukształ­to­wała na uzdro­wi­sko – to wła­śnie cze­goś ta­kiego zdają się po­trze­bo­wać ty­siące lu­dzi! I jakże ko­rzystna od­le­głość od Lon­dynu! O ca­lu­sieńką jedną milę bli­żej niż East­bo­urne. Niechże pan so­bie wy­obrazi, sir, ko­rzyść pły­nącą z za­osz­czę­dze­nia ca­łej mili pod­czas dłu­giej po­dróży... A znów w Brin­shore, sir, które, śmiem twier­dzić, pew­nie miał pan na uwa­dze – ze­szłego roku ja­kichś dwóch czy trzech kom­bi­na­to­rów pró­bo­wało tę nędzną wiosz­czynę, le­żącą wśród sto­ją­cych ba­gien, po­nu­rych wrzo­so­wisk i owie­waną wy­zie­wami gni­ją­cych wo­do­ro­stów wy­nieść do rangi ku­rortu, co nie mo­gło się skoń­czyć ni­czym in­nym, jak tylko ich roz­cza­ro­wa­niem. Czyż da się w imię zdro­wego roz­sądku po­le­cić ko­muś Brin­shore? Wy­jąt­kowo nie­zdrowe po­wie­trze – drogi wręcz przy­sło­wiowo fa­talne – woda bez­przy­kład­nie sło­nawa – i w pro­mie­niu trzech mil od tego miej­sca nie można do­stać do­brej her­baty. A je­śli cho­dzi o glebę, jest tak prze­chło­dzona i nie­wdzięczna, że z tru­dem można ją zmu­sić do wy­da­nia ka­pu­sty. Pro­szę mi wie­rzyć, sir, że jest to naj­wier­niej­szy ob­raz Brin­shore – w naj­mniej­szym stop­niu nie prze­sa­dzony – a je­śli sły­szał pan, że mó­wiono o nim ina­czej...

– Ależ, sir, ni­gdy do­tąd o nim nie sły­sza­łem – po­wie­dział pan Hey­wood. – Nie wie­dzia­łem na­wet, że jest na świe­cie ta­kie miej­sce.

– Nie sły­szał pan! No, moja droga – rzekł trium­fal­nie pan Par­ker, od­wra­ca­jąc się do żony – wi­dzisz, jak to jest. Otóż i cała sława Brin­shore! Ten dżen­tel­men nie wie­dział, że jest na świe­cie ta­kie miej­sce. Cóż, prawdę mó­wiąc, sir, zdaje mi się, że mo­żemy za­sto­so­wać do Brin­shore ten wers z po­ety Cow­pera, w któ­rym opi­suje on po­bożną wie­śniaczkę, prze­ciw­sta­wia­jąc ją Vol­ta­ire’owi... Pół mili da­lej nikt nie sły­szał o niej...[6]

– Z ca­łego serca się zga­dzam, sir, niechże pan za­sto­suje do tego każdy wers, który pan ze­chce. Ja zaś chciał­bym zo­ba­czyć coś za­sto­so­wa­nego na pań­ską nogę. I je­stem pe­wien, są­dząc po mi­nie pań­skiej mał­żonki, że po­dziela ona moje zda­nie i uważa, że szkoda tra­cić jesz­cze wię­cej czasu. A oto nad­cho­dzą i moje dziew­częta, by prze­mó­wić w imie­niu swoim i swo­jej matki. – Istot­nie, obok do­mo­stwa wła­śnie uka­zały się dwie czy trzy ele­ganc­kie młode damy, a za nimi ty­leż samo słu­żą­cych. – Już się za­czą­łem za­sta­na­wiać, czy ten rwe­tes mógł ujść ich uwagi. Tego ro­dzaju zda­rze­nie szybko bu­dzi po­ru­sze­nie w tak od­lud­nej oko­licy jak ta. A te­raz, sir, zo­baczmy, jak naj­le­piej za­pro­wa­dzić pana do domu.

Młode damy po­de­szły i w spo­sób na­der sto­sowny, a przy tym nie­wy­mu­szony – tak, by nie­zna­jomi nie po­czuli się nie­swojo – po­parły pro­po­zy­cję ojca. A po­nie­waż pani Par­ker ogrom­nie pra­gnęła po­mocy, a jej mąż do tego czasu zdą­żył już na­brać prze­ko­na­nia, że i on tego po­trze­buje – tylko z grzecz­no­ści przez chwilę się temu opie­rali, zwłasz­cza gdy do­strze­gli, że po­wóz, wła­śnie po­sta­wiony z po­wro­tem na ko­łach, jest mocno uszko­dzony z tej strony, na którą upadł, wo­bec czego cza­sowo nie na­daje się do użytku. Pan Par­ker zo­stał za­tem prze­nie­siony do domu, a jego po­wóz od­je­chał do pu­stej sto­doły.

WAT­SO­NO­WIE

(utwór do­koń­czony przez L. Oul­ton)

ROZ­DZIAŁ I

Pierw­szy zi­mowy bal w mie­ście D... w hrab­stwie Sur­rey miał się od­być we wto­rek 13 paź­dzier­nika i ge­ne­ral­nie spo­dzie­wano się, że bę­dzie bar­dzo udany. Z ust do ust po­da­wano so­bie długą li­stę ro­dzin z ca­łego hrab­stwa, któ­rych obec­ność miała być pewna, i ży­wiono opty­mi­styczne na­dzieje, że przy­będą na­wet sami Osborne’owie. Rze­czą oczy­wi­stą było, że Wat­so­no­wie zo­stali za­pro­szeni przez Edward­sów. Edward­so­wie byli ludźmi ma­jęt­nymi, któ­rych stać było na miesz­ka­nie w mie­ście i utrzy­my­wa­nie wła­snego po­wozu. Wat­so­no­wie za­miesz­ki­wali w wio­sce, ja­kieś trzy mile od mia­sta, byli nie­za­możni i nie mieli po­wozu pod ręką. To­też, od kiedy wy­pra­wiano w D... bale, ci pierwsi zwy­kli byli każ­dej zimy co mie­siąc pro­sić tych dru­gich na noc­leg i obiad, przy oka­zji da­jąc im spo­sob­ność prze­bra­nia się. Tym ra­zem, po­nie­waż ze wszyst­kich dzieci pana Wat­sona aku­rat były w domu tylko dwie córki, a jed­nej osoby – jako czło­wiek cho­ro­wity i cier­piący po stra­cie żony – za­wsze po­trze­bo­wał do to­wa­rzy­stwa, tylko jedna z pa­nien mo­gła sko­rzy­stać z do­broci przy­ja­ciół. Panna Emma Wat­son, do­piero nie­dawno po­wró­ciw­szy do ro­dzin­nego domu od ciotki, pod któ­rej opieką się wy­cho­wała, miała po raz pierw­szy po­ka­zać się pu­blicz­nie ca­łej oko­licy; na­to­miast jej naj­star­sza sio­stra, która roz­ko­szo­wała się ba­lami z przy­jem­no­ścią nie mniej­szą niż przed dzie­się­ciu laty, gdy za­czy­nała na nich by­wać, za­skar­biła so­bie nie­jaką za­sługę, z ra­do­ścią po­dej­mu­jąc się tego waż­nego dnia od­wie­zie­nia starą dwu­kółką do D... Emmy wraz z ca­łym jej ba­lo­wym ekwi­pun­kiem.

Gdy po­jazd po­to­czył się roz­mo­kłą drogą, chla­piąc bło­tem na wszyst­kie strony, panna Wat­son po­częła po­uczać i prze­strze­gać nie­do­świad­czoną sio­strę.

– Śmiem twier­dzić, że bal bę­dzie bar­dzo udany, a bio­rąc pod uwagę, że ma tam być tylu ofi­ce­rów, ra­czej nie zbrak­nie ci part­ne­rów do tańca. Zo­ba­czysz, że po­ko­jówka pani Edwards chęt­nie ci po­może się prze­brać, a gdy­byś była w roz­terce co do de­tali stroju, ra­dzę ci za­py­tać o zda­nie Mary Edwards, która ma bar­dzo do­bry gust. Póki pan Edwards nie zgra się do nitki w karty, bę­dziesz się mo­gła ba­wić, ile ze­chcesz; je­śli mu brak­nie pie­nię­dzy, bę­dzie was po­pę­dzał, żeby szyb­ciej wra­cać do domu, za to mo­żesz być pewna, że na po­cie­sze­nie zo­sta­niesz jesz­cze ugosz­czona ja­kąś smaczną zupą. Mam na­dzieję, że bę­dziesz się do­brze pre­zen­to­wała. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdy­byś zo­stała uznana za jedną z naj­pięk­niej­szych dziew­cząt w sali – bę­dziesz tam nowa, a to wiele zna­czy. Może wpad­niesz w oko na­wet To­mowi Mus­grave’owi, ale ra­dzę ci go w ża­den spo­sób nie ośmie­lać. Na ogół zwraca uwagę na każdą nową pannę, ale to straszny flir­ciarz i ni­gdy nie ma na my­śli nic po­waż­nego.

– Zdaje mi się, że już mi kie­dyś o nim mó­wi­łaś – od­parła Emma. – Któż to taki?

– Mło­dzie­niec bar­dzo ma­jętny, cał­kiem nie­za­leżny i nie­zwy­kle miły; gdzie tylko się po­każe, od razu zo­staje ulu­bień­cem wszyst­kich. Więk­szość tu­tej­szych dziew­cząt albo się w nim ko­cha, albo ma to już za sobą. Wy­daje mi się, że je­stem je­dyną, któ­rej nie zdo­łał zła­mać serca, mimo że to na mnie pierw­szą zwró­cił uwagę, gdy przy­je­chał na wieś przed sze­ściu laty i bar­dzo mi nad­ska­ki­wał. Nie­któ­rzy mó­wią, że już ni­gdy póź­niej nie spra­wiał wra­że­nia szcze­gól­nie za­ję­tego któ­rąś z dziew­cząt, choć za­wsze tę czy tamtą w ja­kiś spo­sób wy­róż­nia.

– A jak to się stało, że tylko w twoim sercu nie zdo­łał sto­pić lodu? – za­py­tała Emma z uśmie­chem.

– Był ku temu po­wód – od­parła star­sza panna Wat­son, ob­le­wa­jąc się ru­mień­cem. – Nie przy­wy­kłam do­brze so­bie ra­dzić z męż­czy­znami, Emmo. Mam na­dzieję, że ty bę­dziesz miała wię­cej szczę­ścia.

– Prze­pra­szam, sio­strzyczko, je­śli nie­opatrz­nie spra­wi­łam ci ból.

– Kiedy po­zna­li­śmy Toma Mus­grave’a – cią­gnęła panna Wat­son, jakby jej nie sły­sząc – da­rzy­łam wiel­kim przy­wią­za­niem mło­dzieńca na­zwi­skiem Pu­rvis, naj­bliż­szego przy­ja­ciela Ro­berta, który spę­dzał z nami mnó­stwo czasu. Wszy­scy my­śleli, że skoń­czy się to ślu­bem.

Tym sło­wom to­wa­rzy­szyło wes­tchnie­nie, które Emma usza­no­wała w mil­cze­niu. Jej sio­stra po krót­kiej prze­rwie znów pod­jęła wą­tek.

– Na­tu­ral­nie za­py­tasz, czemu do tego nie do­szło i czemu oże­nił się z inną ko­bietą, pod­czas gdy ja wciąż je­stem sama. Ale mu­sisz za­py­tać jego – nie mnie – albo ra­czej Pe­ne­lope. Tak, Emmo, to Pe­ne­lope stała za tym wszyst­kim. Ona uważa, że nie ma rze­czy nie­uczci­wych, je­śli idzie o zdo­by­cie męża. Ufa­łam jej, a ona na­sta­wiła go prze­ciwko mnie, chcąc go zdo­być dla sie­bie, i skoń­czyło się na tym, że prze­stał u nas by­wać i wkrótce po­tem oże­nił się z kimś zu­peł­nie in­nym. Pe­ne­lope nie przy­wią­zuje wiel­kiej wagi do tego, co zro­biła, ale ja uwa­żam tę jej zdradę za nie­wy­ba­czalną. Zruj­no­wała moje szczę­ście. Ni­gdy nie po­ko­cham żad­nego męż­czy­zny tak, jak ko­cha­łam Pu­rvisa. W mo­ich oczach Tom Mus­grave nie do­ra­sta mu do pięt.

– Wstrzą­snęło mną to, co po­wie­dzia­łaś o Pe­ne­lope – po­wie­działa Emma. – Jak sio­stra sio­strze może zro­bić coś ta­kiego? Ry­wa­li­za­cja, zdrada?! Aż się boję z nią spo­tkać. Ale mam na­dzieję, że to nie było tak, że tylko po­zory sprzy­się­gły się prze­ciwko niej.

– Nie znasz Pe­ne­lope. Nie ma ta­kiej rze­czy, któ­rej by nie zro­biła, żeby wyjść za mąż. Zresztą sama by ci to po­wie­działa. Przyj­mij moje ostrze­że­nie: nie po­wie­rzaj jej żad­nych swo­ich se­kre­tów, nie ufaj jej. Ma swoje do­bre strony, ale je­śli ma się za­krząt­nąć koło wła­snych ko­rzy­ści, nie ist­nieje dla niej za­ufa­nie, ho­nor ani wy­rzuty su­mie­nia. Z ca­łego serca ży­czę jej, żeby do­brze wy­szła za mąż. Ba, wo­la­ła­bym, żeby ją to spo­tkało niż mnie.

– Niż cie­bie! Tak, mo­głam tak są­dzić. Serce tak zra­nione jak twoje nie bar­dzo musi tę­sk­nić do za­mąż­pój­ścia.

– W isto­cie, nie bar­dzo, ale wiesz prze­cież, że mu­simy po­wy­cho­dzić za mąż. Je­śli cho­dzi o mnie, cał­kiem do­brze ra­dzę so­bie jako panna. Gdyby się mo­gło być wiecz­nie młodą, wy­star­czy­łoby mi tro­chę to­wa­rzy­stwa i udany bal od czasu do czasu, ale oj­ciec nie może nam za­pew­nić za­opa­trze­nia na całe ży­cie, a bar­dzo źle jest ze­sta­rzeć się, bę­dąc biedną i wy­śmie­waną. Stra­ci­łam Pu­rvisa, to prawda, ale prze­cież tak nie­wielu lu­dzi po­ślu­bia swoją pierw­szą mi­łość. Je­śli mi się ktoś oświad­czy, nie od­mó­wię mu tylko z po­wodu, że nie jest Pu­rvi­sem. Co nie zna­czy, że kie­dy­kol­wiek zdo­łam do końca wy­ba­czyć Pe­ne­lope.

Emma po­tak­nęła ru­chem głowy.

– Pe­ne­lope miała jed­nak wła­sne kło­poty – cią­gnęła panna Wat­son. – Wy­jąt­kowo za­wio­dła się na To­mie Mus­gra­vie. Gdy prze­stał się mną in­te­re­so­wać, za­czął oka­zy­wać względy jej, a ona go bar­dzo po­lu­biła. Ale on ni­gdy nie an­ga­żuje się na po­waż­nie i kiedy już do­sta­tecz­nie długo igrał z jej uczu­ciami, na­gle za­czął mieć ją za nic i za­le­cać się do Mar­ga­ret, a biedna Pe­ne­lope była ogrom­nie nie­szczę­śliwa. Od tego czasu pró­buje się wy­dać za mąż w Chi­che­ster – nie chce po­wie­dzieć, za kogo, ale zdaje mi się, że to bo­gaty, stary dok­tor Har­ding, wuj przy­ja­ciółki, do któ­rej jeź­dzi w od­wie­dziny; za­dała so­bie wiele trudu, żeby się koło niego za­krę­cić, i zmar­no­wała na to mnó­stwo czasu, jak do­tąd bez skutku. Kiedy oneg­daj wy­jeż­dżała, mó­wiła, że to już bę­dzie ostatni raz. Przy­pusz­czam, że nie wie­dzia­łaś, po co kon­kret­nie tak jeź­dzi do Chi­che­ster, ani nie zga­dła­byś, co ją mo­gło wy­cią­gnąć ze Stan­ton wła­śnie wtedy, gdy ty wra­ca­łaś do domu po tylu la­tach.

– Nie, w rze­czy sa­mej ani tro­chę nie po­dej­rze­wa­łam. Było mi tylko przy­kro, że tak nie­for­tun­nie aku­rat tego dnia umó­wiła się z pa­nią Shaw. Mia­łam na­dzieję, że w domu za­stanę wszyst­kie sio­stry, by móc się od razu z każdą za­przy­jaź­nić.

– Przy­pusz­czam, że dok­tor miał atak astmy, i że z tego po­wodu tak jej się tam spie­szyło. Sha­wo­wie są cał­ko­wi­cie po jej stro­nie – przy­naj­mniej tak są­dzę; ale ona nic mi nie mówi. Twier­dzi, że musi słu­chać tylko tych rad, któ­rych sama so­bie udziela, mó­wiąc – i nie bez ra­cji – że „gdzie ku­cha­rek sześć, tam nie ma co jeść”.

– Żal mi jej, że ma ta­kie zmar­twie­nia – po­wie­działa Emma – ale nie po­do­bają mi się ani jej po­my­sły, ani jej po­glądy. Tro­chę się jej boję. Chyba ma na­turę na­zbyt mę­ską i nadto zu­chwałą. Żeby być tak upartą w dą­że­niu do mał­żeń­stwa – żeby go­nić za męż­czy­zną je­dy­nie ze względu na jego po­zy­cję – to po pro­stu wstrzą­sa­jące, to mi się w gło­wie nie mie­ści. Prawda, że ubó­stwo jest wiel­kim złem; ale dla ko­biety wy­kształ­co­nej i uczu­cio­wej nie po­winno, wręcz nie może być złem naj­więk­szym. Wo­la­ła­bym ra­czej zo­stać na­uczy­cielką w szkole – a gor­szego za­ję­cia nie umiem so­bie wy­obra­zić – niż po­ślu­bić męż­czy­znę, któ­rego nie lu­bię.

– Wo­la­ła­bym ro­bić co­kol­wiek in­nego, niż być na­uczy­cielką – od­parła jej sio­stra. – By­łam w szkole, Emmo i wiem, jak one tam żyją; ty nie mia­łaś oka­zji tego wi­dzieć. Oczy­wi­ście, tak samo, jak i to­bie, nie po­do­ba­łoby mi się mał­żeń­stwo z kimś, kto jest mi nie­miły, ale nie wy­daje mi się, by na świe­cie było aż tak wielu bar­dzo nie­mi­łych męż­czyzn. My­ślę, że po­tra­fi­ła­bym po­lu­bić każ­dego do­bro­dusz­nego czło­wieka o przy­zwo­itych do­cho­dach. Przy­pusz­czam, że cie­bie ciotka wy­cho­wała na bar­dziej wy­ma­ga­jącą.

– Cóż, tego nie wiem. Jak mnie wy­cho­wano, mu­sisz po­znać po moim za­cho­wa­niu. Ja sama nie mogę w tej spra­wie orze­kać. Nie mogę też po­rów­nać me­tod ciotki z czy­imi­kol­wiek in­nymi, bo żad­nych in­nych nie znam.

– Jed­nak po wielu rze­czach po­znaję, że je­steś bar­dzo wy­ma­ga­jąca. Wi­dzę to, od­kąd wró­ci­łaś do domu i oba­wiam się, że nie bę­dziesz z tym szczę­śliwa. Pe­ne­lope bę­dzie się z cie­bie na­śmie­wała.

– To mnie w rze­czy sa­mej nie uszczę­śliwi. Je­śli moje za­pa­try­wa­nia są mylne, mu­szę je zmie­nić; je­śli wy­cho­dzą po­nad moją obecną po­zy­cję, mu­szę się po­sta­rać je ukryć; ale wąt­pię, by były śmieszne. Czy Pe­ne­lope ma duże po­czu­cie hu­moru?

– O tak, jest za­wsze w do­brym na­stroju i ni­gdy nie dba o to, co mówi.

– Mar­ga­ret jest od niej sub­tel­niej­sza, jak mi się zdaje?

– Tak, zwłasz­cza w to­wa­rzy­stwie; przy lu­dziach jest de­li­katna i ła­godna. Ale gdy je­ste­śmy sami, bywa draż­liwa i prze­wrotna. Bie­dula! Opa­no­wało ją prze­ko­na­nie, że Tom Mus­grave ko­cha się w niej na po­waż­nie, bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek w któ­rejś in­nej dziew­czy­nie, więc cały czas czeka, aż on wresz­cie się zde­kla­ruje. Już drugi raz w ciągu ostat­niego roku po­je­chała na mie­siąc do Ro­berta i Jane, żeby jej nie­obec­ność pod­bech­tała go do czynu. Ale ja je­stem pewna, że w tym wzglę­dzie się myli, bo Tom nie po­je­dzie za nią do Croy­don tak samo, jak nie zro­bił tego w marcu. On zresztą ni­gdy się nie ożeni, chyba że znaj­dzie na­prawdę do­brą par­tię, na przy­kład pannę Osborne lub ko­goś po­dob­nego.

– To, co opo­wia­dasz o tym To­mie Mus­gra­vie, Eli­za­beth, nie za­chęca mnie do za­wie­ra­nia z nim zna­jo­mo­ści.

– Oba­wiasz się go; i nie dzi­wię ci się.

– Nie, cóż znowu, po pro­stu nie mam za­miaru go lu­bić ani sza­no­wać.

– Nie lu­bić i nie sza­no­wać Toma Mus­grave’a! Nie, z tym so­bie nie po­ra­dzisz. Spró­buj tylko nie być nim za­chwy­cona, je­śli zwróci na cie­bie uwagę, za­łożę się, że tak bę­dzie! Mam na­dzieję, że cię po­prosi do tańca, a na­wet śmiem twier­dzić, że to zrobi, chyba że Osborne’owie przy­jadą w więk­szym to­wa­rzy­stwie, wtedy nie bę­dzie na­wet roz­ma­wiał z ni­kim in­nym.

– A to do­piero uj­mu­jące ma­niery! – od­parła Emma. – No cóż, prze­ko­namy się, ja­kie wra­że­nie zro­bimy na so­bie na­wza­jem, ten znie­wa­la­jący pan Tom Mus­grave i ja. Za­pewne roz­po­znam go, gdy tylko wejdę do sali ba­lo­wej: ktoś taki musi mieć przy­naj­mniej część swego uroku wy­pi­saną na twa­rzy.

– Za­pew­niam cię, że w sali ba­lo­wej go nie znaj­dziesz; wy przy­je­dzie­cie wcze­śnie, żeby pani Edwards mo­gła so­bie za­jąć do­bre miej­sce przy ko­minku, a on zwy­kle zja­wia się już cał­kiem późno. Je­śli mają przy­je­chać Osborne’owie, to po­czeka na nich w sieni i wej­dzie ra­zem z nimi. Chcia­ła­bym móc cię tam mieć na oku, Emmo. Gdyby tylko oj­ciec miał dziś lep­szy dzień, na­pa­rzy­ła­bym mu her­baty, wrzu­ciła coś na sie­bie, Ja­mes pod­wió­złby mnie za­raz do mia­sta i by­ła­bym z tobą, za­nim za­czną się tańce.

– Co ta­kiego? Je­cha­ła­byś tą bryczką póź­nym wie­czo­rem?

– Oczy­wi­ście, że tak. Wi­dzisz, mó­wi­łam, że je­steś bar­dzo wy­ma­ga­jąca, a to jest tego przy­kład.

Emma przez chwilę nie od­po­wia­dała. W końcu ode­zwała się:

– Szkoda, Eli­za­beth, że tak ob­sta­wa­łaś przy wy­pra­wie­niu mnie na ten bal; wo­la­ła­bym, że­byś ty po­szła za­miast mnie. Mia­ła­byś z tego więk­szą przy­jem­ność niż ja. Je­stem tu obca, nie wi­dzia­łam wcze­śniej na oczy ni­kogo prócz Edward­sów, więc do­prawdy, mam wąt­pli­wo­ści, czy będę się do­brze ba­wiła. Ty, bę­dąc wśród sa­mych zna­jo­mych, z pew­no­ścią byś mo­gła. Jesz­cze nie jest za późno, by to zmie­nić. Nie trzeba by na­wet spe­cjal­nie prze­pra­szać Edward­sów, bo prze­cież z pew­no­ścią będą wo­leli twoje to­wa­rzy­stwo niż moje. Naj­chęt­niej wró­ci­ła­bym do ojca i wcale nie ba­ła­bym się po­wo­zić tą spo­kojną starą szkapą. I na pewno zna­la­zła­bym ja­kiś spo­sób, żeby ci do­star­czyć twój strój ba­lowy.

– Moja ko­chana Emmo! – za­wo­łała prze­jęta Eli­za­beth. – My­ślisz, że zro­bi­ła­bym coś ta­kiego? Za skarby świata! Ale ni­gdy ci nie za­po­mnę, że tak wspa­nia­ło­myśl­nie mi to za­pro­po­no­wa­łaś. Mu­sisz mieć na­prawdę do­bre uspo­so­bie­nie! Jesz­cze ni­gdy się z czymś ta­kim nie spo­tka­łam! Czyż na­prawdę zre­zy­gno­wa­ła­byś z balu, że­bym ja mo­gła na niego pójść? Wierz mi, Emmo, nie je­stem taka sa­mo­lubna, że­bym to mo­gła tak po pro­stu przy­jąć. Nie, choć je­stem od cie­bie o dzie­więć lat star­sza, nie mogę ci być prze­szkodą do po­ka­za­nia się lu­dziom. Je­steś bar­dzo ładna i to nie do po­my­śle­nia, byś nie miała ta­kiej szansy na szczę­ście, jaką my wszyst­kie mia­ły­śmy. Nie, Emmo, je­śli ktoś zo­sta­nie w domu tej zimy, to nie ty. Kiedy ja mia­łam dzie­więt­na­ście lat, ni­gdy nie wy­ba­czy­ła­bym oso­bie, przez którą nie mo­gła­bym wziąć udziału w balu.

Emma po­dzię­ko­wała jej i przez kilka mi­nut je­chały w mil­cze­niu. Po­tem Eli­za­beth znów za­częła roz­mowę.

– Po­pa­trzysz, z kim bę­dzie tań­czyła Mary Edwards?

– Po­sta­ram się za­pa­mię­tam jej part­ne­rów, je­śli mi się uda, ale wiesz, że żad­nego z nich nie znam.

– Patrz tylko, czy wię­cej niż raz za­tań­czy z ka­pi­ta­nem Hun­te­rem. Mam w tej ma­te­rii pewne obawy. Nie, żeby jej oj­ciec czy matka lu­bili ofi­ce­rów, ale wiesz, je­śli ona ich lubi, a przy­naj­mniej tego jed­nego, to ko­niec z bied­nym Sa­mem. A ja obie­ca­łam mu dać znać, z kim się bę­dzie ba­wiła.

– To Sam ko­cha się w pan­nie Edwards?

– Nie wie­dzia­łaś o tym?

– A skądże mia­ła­bym wie­dzieć? Ja­kim cu­dem mo­głam usły­szeć w Shrop­shire, co w Sur­rey w tra­wie pisz­czy? A o tego ro­dzaju de­li­kat­nych spra­wach ra­czej się nie na­po­myka przy oka­zji tak rzad­kich kon­tak­tów, ja­kie mia­ły­śmy przez ostat­nich czter­na­ście lat.

– Dzi­wię się, że ni­gdy ci o tym nie wspo­mnia­łam w li­stach. Od­kąd wró­ci­łaś do domu, by­łam tak za­jęta na­szym bied­nym oj­cem i wiel­kim pra­niem, że zu­peł­nie nie mia­łam czasu, by ci o czym­kol­wiek opo­wia­dać. Ale też fak­tycz­nie my­śla­łam, że wiesz to wszystko. Sam od dwóch lat jest w niej za­ko­chany po uszy i je­śli nie za­wsze może się wy­rwać na nasz bal, czuje się mocno roz­cza­ro­wany; jed­nak pan Cur­tis ra­czej go nie oszczę­dza, a te­raz wła­śnie w Gu­ild­ford mnó­stwo lu­dzi cho­ruje.

– My­ślisz, że panna Edwards ma ku niemu skłon­ność?

– Oba­wiam się, że nie; wiesz, to je­dy­naczka, któ­rej przy­pad­nie w po­sagu co naj­mniej dzie­sięć ty­sięcy fun­tów.

– Prze­cież mimo to może lu­bić na­szego brata.

– Ach, nie! Edward­so­wie mają więk­sze aspi­ra­cje. Jej oj­ciec i matka ni­gdy by się na to nie zgo­dzili. Prze­cież Sam jest tylko chi­rur­giem[21]. Cza­sami rze­czy­wi­ście mam wra­że­nie, że ona go lubi. Ale Mary jest ra­czej sztywna i po­wścią­gliwa; nie za­wsze wiem, co ma na my­śli.

– Je­śli Sam stąpa po tak nie­pew­nym grun­cie, to szkoda, że w ogóle ośmie­lił się za­wra­cać so­bie głowę tą panną.

– Młody czło­wiek musi o kimś my­śleć – po­wie­działa Eli­za­beth – a czemu nie mia­łoby mu się po­szczę­ścić tak, jak Ro­ber­towi, który ma do­brą żonę i sześć ty­sięcy fun­tów?

 – Nie mo­żemy się spo­dzie­wać, że każ­dego z nas osobno spo­tka szczę­ście – od­parła Emma. – Szczę­ście jed­nego członka ro­dziny jest szczę­ściem wszyst­kich.

– Moje jesz­cze nie na­de­szło, tego je­stem pewna – rze­kła Eli­za­beth, znów wzdy­cha­jąc na wspo­mnie­nie Pu­rvisa. – Na ra­zie nic po­myśl­nego mnie nie spo­tkało, a to­bie nie mogę wró­żyć nic lep­szego, skoro na­sza ciotka po­peł­niła ta­kie głup­stwo, po­now­nie wy­cho­dząc za mąż. Cóż, śmiem twier­dzić, że przy­naj­mniej bę­dziesz miała udany bal. Za na­stęp­nym za­krę­tem mi­niemy ro­gatki; stam­tąd wi­dać już ko­ścielną wieżę nad ży­wo­pło­tem, a „Biały Je­leń” jest nie­opo­dal niej. Bar­dzo je­stem cie­kawa, co so­bie po­my­ślisz o To­mie Mus­gra­vie.

To były ostat­nie słowa, które można było usły­szeć z ust panny Wat­son, za­nim za­przęg prze­je­chał przez ro­gatkę i po­czął pod­ska­ki­wać po ko­cich łbach, co wraz z miej­skim za­mę­tem i zgieł­kiem unie­moż­li­wiło dal­szą roz­mowę. Stara klacz truch­tała ocię­żale, nie po­trze­bu­jąc na­wet ścią­gnię­cia wo­dzy, by w od­po­wied­nim miej­scu skrę­cić w prawo; po­peł­niła tylko je­den błąd, za­mie­rza­jąc sta­nąć pod wi­tryną mo­dystki, za­nim za­je­chała pod drzwi pana Edwardsa. Pan Edwards miesz­kał w naj­lep­szym bu­dynku na tej ulicy, który można by­łoby też uznać za naj­lep­szy w mie­ście, gdyby pan Tom­lin­son, ban­kier, po­zwo­lił okre­ślać swoje świeżo wznie­sione na skraju mia­sta do­mo­stwo, oto­czone krze­wami i prze­stron­nym dzie­dziń­cem, jako wiej­skie.

Dom pana Edwardsa był wyż­szy niż więk­szość są­sia­du­ją­cych z nim bu­dyn­ków, po każ­dej stro­nie drzwi miał cztery okna za­bez­pie­czone kra­tami i łań­cu­chami, a do drzwi wio­dły ka­mienne schody.

– Otóż i je­ste­śmy – po­wie­działa Eli­za­beth, gdy bryczka sta­nęła. – Bez­piecz­nie do­tar­ły­śmy na miej­sce, a we­dług ze­gara na rynku je­cha­ły­śmy tylko trzy­dzie­ści pięć mi­nut; my­ślę, że to cał­kiem nie­źle, choć Pe­ne­lope pew­nie by po­wie­działa, że to nic ta­kiego. Czyż to nie ładne mia­sto? Edward­so­wie mają, jak wi­dzisz, oka­zały dom, a i żyją po wiel­ko­pań­sku. Po­wia­dam ci, drzwi otwo­rzy nam lo­kaj w li­be­rii i bę­dzie miał upu­dro­wane włosy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Char­les Ver­non jest bra­tem zmar­łego męża Su­san, a więc jej szwa­grem (ang. bro­ther-in-law); ona zwraca się do nich „bra­cie” i „sio­stro” [przyp. tłum.].
[5] Ob­szar w po­łu­dniowo-wschod­niej An­glii, daw­niej po­kryty la­sami, prze­bie­ga­jący przez hrab­stwa Hamp­shire, Sus­sex, Sur­rey i Kent. „We­ald” jako rze­czow­nik po­spo­lity – tak, jak używa go roz­mówca pana Hey­wo­oda w na­stęp­nym zda­niu – ozna­cza te­ren za­le­siony albo w ogóle po­ro­śnięty dziką ro­ślin­no­ścią [przyp. tłum.].
[6] Wil­liam Cow­per, Truth (przeł. D. Tu­kaj)
[21] W An­glii przez całe wieki chi­rur­dzy byli szko­leni – i w kon­se­kwen­cji trak­to­wani – jak rze­mieśl­nicy. Do­piero w pierw­szych de­ka­dach XIX wieku Kró­lew­skie Ko­le­gium Chi­rur­gów za­częło wpro­wa­dzać wy­móg, by jego człon­ko­wie przed uzy­ska­niem kwa­li­fi­ka­cji chi­rurga koń­czyli stu­dia me­dyczne [przyp. tłum.].
Ty­tuł ory­gi­nału: Lady Su­san, San­di­ton, The Wat­sonsThe Wat­sons zo­stała do­koń­czona przez L. Oul­ton.
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-925-3
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: do­mena pu­bliczna via po­lona.pl oraz ©Sve­tlana via adobe stock
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
www.wy­daw­nic­twomg.pl