Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przemiła i nieco naiwna Katarzyna Morland zostaje zaproszona przez zaprzyjaźnione z jej rodziną bezdzietne małżeństwo Allenów jako towarzyszka pobytu w Bath, modnym uzdrowisku, do którego przyjeżdżano pokazać się, odświeżyć stare, nawiązać nowe znajomości i brać udział w balach. Podczas jednego z nich dziewczyna poznaje przystojnego Henryka Tilneya, a wkrótce też jego młodszą siostrę Eleonorę. Rodzeństwo budzi jej zainteresowanie i sympatię. Jednocześnie pani Allen spotyka swoją dawna przyjaciółkę, panią Thorpe, która przyjechała tu ze swoimi trzema córkami. Najstarsza, Izabela, szybko podbija serce Katarzyny, czemu sprzyja bliskie koleżeństwo ich braci.
Bohaterka próbuje pogodzić sympatię obu kręgów znajomych, ale jej działania i uczucia natrafiają na liczne przeszkody i prowadzą do wielu nieporozumień. W sukurs przychodzi zaproszenie do opactwa Northanger, gdzie zafascynowana powieściami gotyckimi Katarzyna ma nadzieję odkryć jakąś niezwykłą tajemnicę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział I
Nikt, kto się zetknął z Katarzyną Morland w dzieciństwie, nie sądziłby, że ma przed sobą przyszłą heroinę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niej: pozycja życiowa, charakter obojga rodziców, jej wygląd i usposobienie. Ojciec był duchownym: ani lekceważonym, ani ubogim, człowiekiem otoczonym powszechnym szacunkiem, chociaż na imię miał Ryszard i wcale nie był przystojny. Posiadał pokaźne zabezpieczenie majątkowe, a ponadto dwie dobre prebendy i nie miał najmniejszych skłonności do trzymania córek pod kluczem. Matka jej była kobietą praktyczną i rozsądną, obdarzoną pogodnym usposobieniem i – co szczególniejsze – dobrym zdrowiem. Przed urodzeniem Katarzyny powiła już trzech synów i zamiast umrzeć w połogu, czego należałoby się spodziewać, żyła dalej i nie tylko żyła, lecz urodziła jeszcze sześcioro dzieci, by w najlepszym zdrowiu cieszyć się wzrastającą gromadką. Rodzina składająca się z dziesięciorga dzieci zawsze będzie określana mianem pięknej rodziny, wystarczy sama liczba głów, rąk i nóg, Morlandowie zaś nie mieli innych praw do tego słowa, nie byli bowiem ogólnie biorąc, urodziwi, a Katarzyna przez długie lata swego życia była po prostu brzydka. Chuda, niezdarna, cerę miała ziemistą, bez kolorów, ciemne, proste włosy i ostre rysy – tyle jeśli idzie o wygląd zewnętrzny, pod względem umysłowym zaś również nie nadawała się na heroinę. Uwielbiała wszelkie gry chłopięce i stanowczo wolała krykieta nie tylko od lalek, ale od innych rozrywek wieku dziecięcego heroiny, takich jak hodowanie myszki polnej, sypanie ziarnek kanarkowi czy podlewanie różanego krzewu. Prawdę mówiąc, nie lubiła pracy w ogrodzie, a jeśli kiedykolwiek zrywała kwiaty, robiła to przede wszystkim z upodobania do psot, tak przynajmniej wnoszono z faktu, że zawsze zrywała te, których jej zrywać nie było wolno. Takie miała skłonności, uzdolnienia zaś równie zdumiewające. Nigdy nie potrafiła niczego zrozumieć ani się nauczyć, póki jej nie wytłumaczono, a czasami nawet i wtedy, bo często bywała nieuważna, a czasami – wprost tępa. Przez trzy miesiące matka kazała jej nie robić nic innego, tylko powtarzać wiersz Prośba żebraka[1], a mimo to jej młodsza siostra Sally lepiej go deklamowała. Co nie znaczy, by Katarzyna zawsze była tępa – skądże znowu! Nauczyła się bajki Zając i przyjaciele[2] szybciej niż wszystkie jej rówieśnice. Matka życzyła sobie, aby najstarsza córka uczyła się muzyki, ona zaś nie miała wątpliwości, że polubi grę, ponieważ uwielbiała stukać w klawisze starego, nieużywanego klawikordu. Zaczęła więc naukę w wieku lat ośmiu, uczyła się przez rok i dłużej nie mogła. Pani Morland, która nie wymagała od swoich córek, by zdobywały ogładę wbrew zamiłowaniom czy zdolnościom, pozwoliła jej rzucić ćwiczenia. Dzień, w którym odszedł nauczyciel muzyki, był jednym z najszczęśliwszych w życiu Katarzyny. Do rysunku nie miała szczególnego upodobania, chociaż zawsze, gdy tylko dostała wierzch listu matki, czy też wpadł jej przypadkiem w rękę jakiś kawałek papieru, rysowała bez końca domy, drzewa, kury i kurczęta, bardzo do siebie nawzajem podobne. Ojciec uczył ją pisania i rachunków, matka francuskiego. Nie robiła nadzwyczajnych postępów w tych naukach, wymigiwała się też od lekcji, jak tylko mogła. Cóż za przedziwnie niepojęte dziecko! Mimo bowiem tych wszystkich oznak płochości w wieku lat dziesięciu nie miała ani złego serca, ani przykrego usposobienia, rzadko bywała uparta, niemal nigdy kłótliwa i ogromnie lubiła dzieci, nieczęsto je przy tym tyranizując. Była poza tym hałaśliwa i nieokiełzana, nie cierpiała porządku i siedzenia w domu, a największą przyjemność znajdowała w turlaniu się z porosłego trawą zbocza na tyłach plebanii.
Taka była Katarzyna Morland w wieku dziesięciu lat. Kiedy skończyła piętnaście, wygląd jej zaczął się zmieniać na lepsze. Zaczęła układać włosy w loki i marzyć o balach, płeć jej się poprawiła, twarz zaokrągliła i zaróżowiła, oczom przybyło ożywienia, a kształtom – wagi. Uwielbienie dla brudnej ziemi ustąpiło miejsca pociągowi do kobiecych ozdób i w miarę jak nabierała upodobania do ładnego wyglądu, stawała się coraz porządniejsza. Słyszała teraz z przyjemnością, jak matka i ojciec napomykają coś o korzystnych zmianach w jej powierzchowności.
„Katarzyna wyrasta na całkiem niebrzydką pannę, dzisiaj wyglądała niemal ładnie” – wpadało jej od czasu do czasu w ucho. Jakąż radość sprawiały te słowa! Usłyszeć, że się wygląda niemal ładnie, to dla dziewczyny brzydkiej przez pierwsze piętnaście lat życia o wiele większa przyjemność niż wszystko, co może usłyszeć o sobie piękność od kołyski.
Pani Morland była niezwykle zacną kobietą i pragnęła, aby jej dzieci zostały należycie wychowane i wykształcone, ale czas miała tak wypełniony nieustannymi połogami i krzątaniem się przy najmłodszych, że starsze córki musiały z konieczności same sobie radzić. Trudno więc się dziwić, że Katarzyna, która z natury nie miała w sobie nic z heroiny, wolała w wieku lat czternastu krykieta, palanta, konną jazdę i uganianie się po polach od książek, a w każdym razie książek pouczających, nie miała bowiem nic przeciwko książkom w ogóle, pod warunkiem że nie przynosiły żadnej pożytecznej wiedzy i składały się wyłącznie z fabuły bez uwag i refleksji. Ale od piętnastego do siedemnastego roku życia przygotowywała się do roli heroiny: czytała wszystkie książki, których lektura jest niezbędna, aby bohaterka mogła zgromadzić zapas cytatów tak użytecznych i tak kojących w zmiennych kolejach jej obfitego w przypadki życia.
Od Pope’a nauczyła się potępiać tych,
Co to się popisują z pośmiewiskiem żalu...
Od Graya, że:
Wiele kwiatów pachnących zapłonie o brzasku
i nim je oko dojrzy, w skwarze dusznym zginie...
Od Thomsona, że:
Cudowne to zadanie pieczę mieć nad myślą
I młodziutkiej idei pokazywać drogę...
Od Szekspira zaś zdobyła ogromny zasób wiadomości, między innymi, że:
Fraszki jak puch błahe
Są dla zazdrosnych zarówno silnymi
Dokumentami, jak cytaty z Pisma...
oraz że:
...biedny chrabąszcz, nogą rozdeptany,
cielesną mękę tak boleśnie czuje
jak konający olbrzym...
i że młoda, zakochana kobieta zawsze wygląda
Jak cierpliwości posąg na mogile[3].
Tak więc robiła w tej materii należyte postępy, a i pod innymi względami doskonale dawała sobie radę: chociaż bowiem nie umiała układać sonetów, znajdowała siły do ich czytania i aczkolwiek mało było prawdopodobne, by potrafiła wprowadzić całe towarzystwo w zachwyt odegranym na pianinie preludium własnej kompozycji, potrafiła słuchać cudzej gry bez wielkiego zmęczenia. Największą jej ułomnością był brak talentu do rysunku – nie potrafiła nawet naszkicować profilu ukochanego i zdradzić się swoim dziełem. Pod tym względem była niezdolna do wzniesienia się na prawdziwie heroiczne wyżyny. Tymczasem nie poznała jeszcze własnych niedostatków, jako że nie miała ukochanego, którego mogłaby portretować. Doszła do wieku lat siedemnastu i nie spotkała ani jednego uroczego młodzieńca, zdolnego obudzić jej uczucia. Nie wznieciła ani jednej prawdziwej namiętności, nie wzbudziła nawet uwielbienia, chyba że dość umiarkowane i chwilowe. Doprawdy, bardzo to dziwne! Ale dziwne rzeczy można na ogół wyjaśnić, rozejrzawszy się rzetelnie za ich źródłem. W okolicy nie mieszkał ani jeden lord, gorzej – ani jeden baronet. Wśród znajomych rodzin nikt nie wychował ani nie łożył na chłopca znalezionego przypadkiem na progu, nie było w okolicy ani jednego młodego człowieka o nieznanym pochodzeniu. Ojciec jej nie miał wychowanka, a właściciel majętności ziemskiej był bezdzietny.
Ale jeśli młoda dama ma zostać heroiną, nie może jej stanąć na przeszkodzie perfidia czterdziestu okolicznych rodzin. Coś musi się stać, coś się stanie, co postawi na jej drodze bohatera.
Pan Allen, właściciel większości dóbr ziemskich leżących w okolicy Fullerton, wioski w Wiltshire, gdzie mieszkali Morlandowie, musiał jechać do Bath ze względu na podagrę, pani Allen zaś, osoba dobrotliwa, która lubiła pannę Morland i zapewne wiedziała, że jeśli młodej panny nie spotkały przygody we własnym domu, to musi ich szukać poza nim, zaprosiła Katarzynę, by im towarzyszyła. Państwo Morland chętnie wyrazili na to zgodę, Katarzyna zaś nie posiadała się ze szczęścia.
Rozdział II
Należy tu stwierdzić – aby wiedza czytelnika była gruntowna i następne stronice mogły mu dać należyte wyobrażenie o charakterze Katarzyny Morland, a więc trzeba stwierdzić w uzupełnieniu tego, co się dotychczas mówiło o przymiotach jej ciała i umysłu, w momencie kiedy miała stawić czoło wszystkim trudnościom i niebezpieczeństwom sześciotygodniowego pobytu w Bath – że serce miała wrażliwe, usposobienie pogodne i otwarte, że wyzbyta była wszelkiej afektacji i zarozumialstwa, że z jej obejścia właśnie zniknęła dziewczyńska nieśmiałość i nieporadność, że powierzchowność miała ujmującą, a w dobre dni wyglądała wprost ładnie i odznaczała się, ogólnie biorąc, taką samą ignorancją i naiwnością jak większość młodych panien w wieku lat siedemnastu.
Kiedy zbliżała się godzina wyjazdu, matczyny niepokój pani Morland winien, jakby się należało spodziewać, dojść do szczytu. Rojne, a groźne przeczucia rozlicznych nieszczęść, jakie ta bolesna rozłąka przyniesie ukochanej Katarzynie, winny osiąść smutkiem w jej sercu i oślepiać jej oczy łzami przez kilka ostatnich wspólnych dni; z mądrych ust matki podczas rozmowy w buduarze winny paść niezwykle ważkie i jakże potrzebne przestrogi! Przepełnione obawą serce winno znaleźć folgę w ostrzeżeniach o gwałtach, jakich się dopuszczają arystokraci i baroneci, co lubują się w wywożeniu siłą młodych dam na jakieś odludne farmy. Któż by przypuścił, że było inaczej? Ale pani Morland mało się znała na lordach i baronetach, nie miała pojęcia o ich przewrotności i nie wiedziała, jakie niebezpieczeństwa grożą Katarzynie z powodu ich machinacji. Wszystkie jej przestrogi ograniczyły się do następujących słów:
– Proszę cię, córeczko kochana, żebyś zawsze ciepło otulała szyję, wychodząc późno z Sal Asamblowych, i bardzo bym chciała, żebyś prowadziła rachunki ze swoich wydatków, spróbuj proszę, masz tutaj w tym celu notesik.
Sally, a raczej Sara (któraż bowiem młoda panna z dobrego, choć nieutytułowanego rodu doszłaby do szesnastego roku życia, nie zmieniwszy imienia, jeśli by to było możliwe?), powinna – wynika to z sytuacji – stać się jej najbliższą przyjaciółką i powiernicą. Szczególne jednak, że ani nie nalegała, by Katarzyna słała listy każdą pocztą, ani nie wymuszała na niej obietnic opisywania każdej nowo poznanej osoby czy szczegółów każdej interesującej rozmowy w Bath. W rzeczy samej, wszystko co wiązało się z tą ważną podróżą, robione było przez rodzinę Morlandów z umiarkowaniem i spokojem, cechującym raczej powszednie uczucia powszedniego życia, nie zaś wyrafinowaną wrażliwość – owe czułe wzruszenia, jakie zawsze powinna wzbudzić pierwsza rozłąka heroiny z rodziną. Ojciec, zamiast dać jej czek in blanco na swojego bankiera czy choćby wsunąć w dłoń banknot stufuntowy, dał jej zaledwie dziesięć gwinei i obiecał więcej, jeśli zajdzie potrzeba.
Pożegnanie odbyło się więc pod mało obiecującymi auspicjami, po czym zaczęła się podróż. I ona również przebiegła spokojnie, jednostajnie i bezpiecznie. Nie mieli szczęścia ani do zbójców, ani do burzy; ich powóz fatalnym zbiegiem okoliczności wcale się nie wywrócił, w związku z czym nie ukazał się bohater. Nie wydarzyło się nic strasznego, chyba żeby liczyć strach pani Allen, iż zostawiła w ostatniej gospodzie swoje saboty, co na szczęście okazało się nieprawdą.
Przyjechali do Bath. Katarzyna w entuzjastycznym zachwycie rozglądała się na wszystkie strony podczas jazdy przez uderzająco piękne okolice, potem powóz toczył się ulicami, które zaprowadziły ich do hotelu. Przyjechała tu po to, żeby się cieszyć, i cieszyła się od pierwszej chwili.
Wkrótce rozlokowali się w wygodnych apartamentach przy ulicy Pulteney.
Wypada teraz opisać czytelnikowi panią Allen, aby mógł z góry wyobrazić sobie, w jaki sposób doprowadzi ona swoim postępowaniem do ostatecznej katastrofy i jak się przyczyni do nieszczęść i niedoli biednej Katarzyny, które można znaleźć zazwyczaj w ostatnim tomie – czy nieroztropnością, prostactwem i zazdrością, czy też przejmie może korespondencję młodej panny, zepsuje jej opinię i wyrzuci z domu.
Pani Allen należała do tego licznego grona kobiet, których towarzystwo nie budzi żadnych innych uczuć prócz zdumienia, że znaleźli się na tym świecie mężczyźni zdolni na tyle je polubić, by się z nimi ożenić. Nie wybijała się ani urodą, ani talentem, ani ogładą, ani sposobem bycia. Usprawiedliwić fakt, że inteligentny, rozsądny pan Allen wybrał ją za żonę, mogło tylko pogodne, spokojne, nieco bierne usposobienie, skłonność do krotochwili oraz to, że była panną z dobrego domu. Z jednego powodu bardzo się nadawała do wprowadzania młodej panny w życie towarzyskie – lubiła mianowicie wszędzie chodzić i wszystko oglądać, podobnie jak większość młodych dam. Stroje były jej namiętnością. Największą i najbardziej nieszkodliwą radość znajdowała w eleganckim ubiorze, dlatego też pierwsze ukazanie się naszej heroiny w towarzystwie nie mogło nastąpić wcześniej niż po upływie kilku dni spędzonych na wywiadach, co się teraz nosi, i szyciu dla zacnej matrony kreacji według najświeższej mody. Katarzyna również zrobiła pewne zakupy i wreszcie po załatwieniu wszystkiego nadszedł wielki wieczór, kiedy miała zostać wprowadzona do Górnych Sal Asamblowych[4]. Włosy przystrzygł i ułożył jej najlepszy fryzjer, ubrała się bardzo starannie – i zarówno pani Allen, jak pokojówka oświadczyły, że wygląda tak właśnie, jak wyglądać powinna. Pokrzepiona ich słowami młoda panna sądziła, że może uda jej się przejść przez tłum, nie wywołując krytycznych uwag, co do zachwytów zaś przyjmie je wdzięcznie, ale nie będzie liczyć na nie z góry.
Pani Allen tak długo marudziła przy swojej toalecie, że pojawili się późno na sali i obie damy musiały siłą przepychać się do środka. Pan Allen udał się od razu do sali karcianej i zostawił panie, by znajdywały przyjemność w tym tłoku. Pani Allen, bardziej przejęta troską o całość swojej sukni niż o wygodę młodej podopiecznej, przedarła się przez tłum mężczyzn stojących przy drzwiach tak szybko, jak na to pozwoliła niezbędna ostrożność, a Katarzyna trzymała się jej boku, ująwszy damę tak mocno pod rękę, że nawet zbiorowy wysiłek szamoczącego się towarzystwa nie zdołał ich rozdzielić. Ku wielkiemu zdumieniu jednak stwierdziła, że choć posuwają się w głąb, wcale nie oddzielają się od tłumu, który chyba gęstniał jeszcze, a przecież sądziła, że gdy raz dostaną się do środka sali, znajdą bez trudu miejsca i będą mogły swobodnie przyglądać się tańcom. Sytuacja przedstawiała się jednak całkiem inaczej i chociaż, nie ustając w wysiłkach, znalazły się we wnętrzu, nic się nie zmieniło i wciąż zamiast tańczących widziały wysokie pióra zdobiące głowy dam. Lecz parły naprzód, licząc na lepsze miejsca i wreszcie, siłą i sposobem, znalazły się w przejściu za najwyższą ławką. Tłum był tu nieco rzadszy niż poniżej, a panna Morland miała doskonały widok na towarzystwo w dole i wszystkie niebezpieczeństwa swojego niedawnego przemarszu. Wspaniały to był obraz. Po raz pierwszy tego wieczoru poczuła, że naprawdę jest na balu: marzyła o tym, by zatańczyć, ale nie znała na sali nikogo. Pani Allen robiła w tej sytuacji wszystko, co mogła, powtarzając potulnie co pewien czas:
– Jakżebym pragnęła, żebyś mogła tańczyć, moja droga. Jakżebym chciała, żebyś miała partnera!
Przez pewien czas życzenia te budziły wdzięczność młodej panny, ale że powtarzane były tak często i okazywały się całkowicie daremne, zmęczyła się wreszcie i dała pokój podziękowaniom. Niedługo jednak mogły cieszyć się spokojem wysokiej pozycji, osiągniętej z takim trudem. Wkrótce wszyscy ruszyli na herbatę, a one musiały cisnąć się z innymi. Katarzyna zaczęła odczuwać pewne rozczarowanie. Męczyło ją to ustawiczne pchanie się w tłumie ludzi, których twarze na ogół biorąc, nie miały w sobie nic interesującego i którzy byli jej najzupełniej obcy, nie mogła więc znaleźć ulgi, wymieniając choćby sylabę z którymś ze współwięźniów. Kiedy wreszcie dobrnęły do sali, gdzie dawano herbatę, Katarzyna poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie, nie miały bowiem żadnego towarzystwa, do którego mogłyby się przysiąść, żadnego znajomego, do którego mogłyby rościć sobie prawa, żadnego dżentelmena do asysty. Pana Allena nigdzie nie mogły dojrzeć, toteż po chwili rozglądania się za lepszym jakimś miejscem musiały wreszcie usiąść przy końcu stołu, za którym rozsiadło się już uprzednio duże towarzystwo. Nie miały tu nic do roboty ani nikogo, do kogo by mogły otworzyć usta, z wyjątkiem siebie nawzajem.
Kiedy już usiadły, pani Allen pogratulowała sobie, że udało jej się uchronić suknię przed zniszczeniem.
– Byłby wstyd prawdziwy, gdybym ją podarła – tłumaczyła. – Prawda, moja droga? To taki delikatny muślin. Jeśli o mnie idzie, powiadam ci, nie widziałam na sali nic, co by mi się równie podobało.
– Jakie to niezręczne – szepnęła Katarzyna – że nie mamy tu nikogo znajomego.
– Tak duszko – odparła pani Allen z absolutnym spokojem. – Bardzo to doprawdy niezręczne.
– I cóż my zrobimy? Ci panowie i panie przy stole patrzą tak, jakby się dziwili, po cośmy tu przyszły. My im się narzucamy!
– Niewątpliwie, na to wygląda. Bardzo to doprawdy nieprzyjemne. Jakżebym pragnęła mieć tutaj wielu znajomych!
– Ja bym chciała mieć choć jedną osobę! Byłoby do kogo iść.
– To prawda, moja droga, prawda, i gdybyśmy tu kogo znały, natychmiast byśmy się przysiadły. W zeszłym roku byli tutaj Skinnerowie. Jakżebym chciała, żeby byli i w tym.
– Czy nie lepiej w tej sytuacji, żebyśmy stąd poszły? Tu nie ma dla nas nakryć do herbaty...
– Istotnie, nie ma! Jakie to przykre! Ale lepiej siedźmy tu spokojnie, bo w tym tłumie tak człowieka wygniotą! Jak wygląda moja głowa, kochanie? Ktoś tak mnie pchnął, że obawiam się o moją fryzurę.
– Nie, doskonale wygląda, nic się nie stało. Ale droga, kochana pani, czy na pewno wśród tylu, tylu ludzi nie ma nikogo, kogo by pani znała? Przecież pani na pewno zna tutaj kogoś.
– Wierz mi, ani żywej duszy. Jaka szkoda! Z całego serca pragnęłabym widzieć tutaj wielu, wielu znajomych, mogłabym ci wtedy znaleźć partnera. Bardzo bym pragnęła, żebyś tańczyła. Popatrz, jaka kobieta tam idzie! Co za cudactwo z niej! Jakaż osobliwa suknia! Strasznie staromodna! Spójrz na te plecy!
Po pewnym czasie jeden z ich sąsiadów zaproponował, że przyniesie paniom herbatę, co zostało z wdzięcznością przyjęte. Dało to asumpt do błahej rozmowy z owym dżentelmenem, jedynej w ciągu całego wieczoru, aż wreszcie, kiedy skończyły się tańce, pan Allen odnalazł swoje panie i przyłączył się do nich.
– Jakże tam, moja panno? – zagadnął od razu. – Mam nadzieję, że bal się udał.
– Bardzo się udał. Doprawdy! – odparła Katarzyna, próżno usiłując ukryć szerokie ziewnięcie.
– Że też ona nie mogła tańczyć! – martwiła się pani Allen. – Że też nie mogliśmy znaleźć jej partnera! Powiadałam właśnie, jaka byłabym rada, gdyby Skinnerowie zjechali do Bath w tym roku zamiast w zeszłym albo gdyby przyjechali państwo Parry, tak jak to zapowiadali, mogłaby tańczyć z George’em Parrym. Tak mi przykro, że nie miała partnera!
– Innym razem na pewno nam się lepiej powiedzie – pocieszył ją pan Allen.
Po skończonych tańcach towarzystwo zaczęło się rozchodzić, pozostawiając reszcie dosyć miejsca do jako tako swobodnego spaceru. Nadszedł więc nareszcie czas, by nasza heroina, która dotąd nie odegrała żadnej szczególnej roli w wypadkach wieczoru, została zauważona i adorowana. Z każdą minutą, dzięki przerzedzaniu się tłumu na sali, większe miała pole do popisania się urodą. Oglądało ją teraz wielu młodych ludzi, którzy dotąd nie mogli jej dojrzeć. Żadnego z nich jednak nie przeszył na jej widok dreszcz zachwytu, nie obiegł sali ostry szmer pytań, nikt też ani razu nie nazwał jej boginią. A przecież Katarzyna miała naprawdę swój dobry dzień i gdyby zebrani widzieli ją trzy lata temu, uznaliby ją dzisiaj za niezwykle ładną.
Ale ktoś jej się jednak przyglądał, i to z pewnym uznaniem, usłyszała bowiem na własne uszy, jak jacyś dwaj panowie określili ją mianem ładnej panny. Takie słowa robią odpowiednie wrażenie, wieczór natychmiast wydał jej się o wiele przyjemniejszy, jej skromna próżność została zaspokojona. Wobec dwóch młodych ludzi odczuwała większą wdzięczność za tę niewyszukaną pochwałę niż najprawdziwsza heroina za piętnaście sonetów wynoszących jej urodę pod niebiosa – i wróciła na miejsce życzliwie usposobiona do wszystkich i w pełni zadowolona z publicznej uwagi, jaka jej przypadła w udziale.
Przypisy
Błyskotliwe połączenie portretu szlachty angielskiej początku XIX wieku oraz intrygującego romansu.
Perswazje to najpóźniejsza powieść Jane Austen. Wielokrotnie ekranizowana, być może także dlatego, że na tle poprzednich wyróżnia się bardzo subtel nym i wnikliwym rysunkiem psychologicznym bohaterów.
Główna bohaterka, Anna Elliot, obdarzona łagodnym charakterem, chęcią niesienia pomocy innym i darem obserwacji, osiem lat temu pozwoliła sobie „wyperswadować” miłość i zerwała zaręczyny z kapitanem marynarki Fryde rykiem Wentworthem. Zraniła siebie i złamała serce młodemu człowiekowi. Jednak nie dała się namówić na inny związek, wciąż jest samotna, żyje „przy rodzinie”, która nie jest dla niej zbyt przyjazna.
Czy prawdziwą wielką miłość można zniszczyć na zawsze? I czy czas zmie nia ludzi?
Klasyka brytyjskiej powieści z początku XIX wieku, w której obok losów bohaterek ukazują nam się niezwykle trafne obserwacje ówczesnej obycza jowości i fascynujące portrety psychologiczne, a to wszystko we wspaniałej scenerii parków i dworów spokojnej angielskiej wsi.
Po śmierci męża, który niestety nie zabezpieczył dostatecznie swojej rodziny, pani Dashwood i jej trzy córki muszą szukać nowego domu. Mimo że znacznie mniejszy i skromniejszy, szybko staje się on jednak miejscem, gdzie życie toczy się ciepło, a wokół zbiera się liczne grono przyjaciół. Dwie najstarsze córki pani Dashwood, emocjonalna i romantyczna Marianna oraz rozważna i poważna Eleonora, wśród licznego towarzystwa, w którym się obracają, spotykają kawalerów, na których zaczyna im więcej niż zwykle zależeć. Niestety w świecie, w którym przyszło im żyć – gdzie pozycja społeczna i pieniądze są głównymi graczami – przyjdzie im się boleśnie rozczarować i za swą naiwność i ufność wylać wiele łez...
Do przeczytania koniecznie!
Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.
Opowieść o codziennym życiu angielskiego ziemiaństwa na przełomie XVIII i XIX wieku. Niezbyt zamożni państwo Bennetowie mają nie lada kłopot – nadeszła pora, by wydać za mąż ich pięć dorosłych córek. Sęk w tym, że niełatwo jest znaleźć na prowincji odpowiedniego kandydata. Pojawia się jednak iskierka nadziei, bo oto do położonej w sąsiedztwie posiadłości Netherfield Park wprowadza się młody i bogaty kawaler. Wiadomość ta elektryzuje panią Bennet. Okazja do nawiązania stosunków towarzyskich nadarza się niebawem podczas publicznego balu, na który nowy sąsiad przybywa w towarzystwie dwóch sióstr, szwagra oraz swego przyjaciela, jeszcze bardziej majętnego kawalera.
Czy pierwsze wrażenie bywa mylące, a bliższa znajomość potrafi diame tralnie zmienić opinię o drugiej osobie?
Siłą tej historii są znakomicie nakreślone postacie, niezwykle trafne obser wacje natury ludzkiej, humor i – oczywiście – miłość.