Perswazje - Jane Austen - ebook + audiobook

Perswazje audiobook

Jane Austen

4,3

Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Trzykrotnie zekranizowana powieść obyczajowa znakomitej angielskiej pisarki Jane Austen, po raz pierwszy wydana już po jej śmierci. Błyskotliwe połączenie portretu szlachty angielskiej początku XIX wieku oraz intrygującego romansu.

Pomimo urody, dobroci i niezwykłej delikatności Anna Elliot wciąż jest samotna, żyje "przy rodzinie". Jako młoda dziewczyna, pod wpływem perswazji i dobrych rad, zerwała zaręczyny z kapitanem marynarki Fryderykiem Wentworthem. Ten, zraniony i pełen żalu, wyruszył na morze. Przez wiele lat nie mieli ze sobą żadnego kontaktu... Ale czy można całkowicie wyrzucić z pamięci wielką miłość? I czy czas zmienia ludzi tak, że nic już do siebie nie czują?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Lektor: Magdalena Kocur
Oceny
4,3 (402 oceny)
207
124
56
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatPolGol

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ponadczasowa historia, dla której dużym niedomówieniem byłoby nazwanie jej klasycznym romansem. To nie płytka opowieść o życiu pewnej kobiety, ale pełen przegląd uczuć, emocji i budowania własnej świadomości w świecie pełnym konwenansów i zasad. Anna Elliot jako główna postać od razu przywiązuje do siebie czytelnika. Jej delikatność i ułożony katalog wartości razem z serią nieszczęść, z którymi się boryka, mają zadatki, żeby poruszyć odbiorcę i niewątpliwie zdecydowaną większość z nich poruszają. Ta bystra kobieta potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji, a jej dystyngowanie i kultura zjednują sobie nawet wymagających towarzyszy zwracających uwagę na pochodzenie społeczne, a zwłaszcza wygląd zewnętrzny. Podobało mi się zbudowanie silnego kontrastu pomiędzy Anną a jej siostrami. Elżbieta i Mary nie są wzorami szczerości i optymizmu, ale nie można im zarzucić braku wyrazistości. Również ojciec dziewcząt budzi skrajne emocje, autorka nie zostawiła praktycznie żadnego bohatera jak...
30
Jaryba

Całkiem niezła

Wydarzenia w tej książce się nie dzieją, a są nam opowiadane, co jest nieco nużące. Za mało dynamiki, za mało dialogów, przez to historia nie wciąga czytelnika.
10
marjan58

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra lektura dla osób, które lubią zastanawiać się nad ludzką naturą. Książka pouczająca mimo upływu czasu od jej napisania. Pobudza do refleksji nad zmianą mentalności współczesnych ludzi.
10
Edibur

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tą pisarkę i jej książki
10
AgnieszkaPikula1

Całkiem niezła

przyznam, że w ksiazki autorki trzeba się wczuć, niestety tutaj brakowało tej iskry. Historia Anny nie zachwyciła mnie tak jak Duma i uprzedzenie, ale nie była zła, tylko po prostu inna. Ja podczas słuchania zaczynałam się lekko gubić, ale i tak polecam
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

Sir Wal­ter Elliot z Kel­lynch Hall w hrab­stwie Somer­set był czło­wie­kiem, który dla wła­snej roz­rywki nie brał do ręki innej książki niż Alma­nach baro­ne­tów; tu znaj­do­wał zaję­cie w wol­nej chwili i pocie­sze­nie w chwili zgry­zoty; tu jego serce, ciało i dusza jed­no­czyły się w sza­cunku i uwiel­bie­niu, gdy kon­tem­plo­wał szczu­pły rejestr żyją­cych przed­sta­wi­cieli naj­daw­niej uty­tu­ło­wa­nych rodów; tu wszyst­kie przy­kre uczu­cia wywo­łane spra­wami domo­wymi zmie­niały się naj­oczy­wi­ściej w świe­cie we współ­czu­cie i wzgardę, kiedy prze­glą­dał nie­zli­czone nowe nada­nia z zeszłego wieku; tu wresz­cie, gdyby nawet wszyst­kie pozo­stałe karty nie miały zna­cze­nia, mógł z nie­słab­ną­cym zain­te­re­so­wa­niem zgłę­biać wła­sną histo­rię.

Oto stro­nica, na któ­rej zawsze otwie­rał się ulu­biony wolu­men:

Ellio­to­wie z Kel­lynch Hall

Wal­ter Elliot, uro­dzony 1 marca 1760 r., poślu­bił 15 lipca 1784 r. Elż­bietę, córkę oby­wa­tela ziem­skiego Jamesa Ste­ven­sona z South Park w hrab­stwie Glo­uce­ster, z któ­rej to mał­żonki (zmar­łej w 1800 r.) miał nastę­pu­jące potom­stwo: Elż­bietę uro­dzoną 1 czerwca 1785 r., Annę uro­dzoną 9 sierp­nia 1787 r., syna mar­two uro­dzo­nego 5 listo­pada 1789 r. oraz Mary uro­dzoną 20 listo­pada 1791 r.

Tak dokład­nie brzmiał ów para­graf począt­kowo, kiedy wyszedł z rąk dru­ka­rza, lecz sir Wal­ter popra­wił go, doda­jąc dla wia­do­mo­ści swo­jej i rodziny te oto słowa po dacie uro­dze­nia Mary: „Poślu­biła 16 grud­nia 1810 r. Karola, syna i spad­ko­biercę Karola Mus­grove’a, dzie­dzica na Upper­cross w hrab­stwie Somer­set” – oraz wpi­su­jąc dzień i mie­siąc, w któ­rym stra­cił żonę.

Potem cią­gnęła się w ogól­nie przy­ję­tej ter­mi­no­lo­gii histo­ria i dzieje świet­no­ści tego sta­ro­żyt­nego i sza­cow­nego rodu: że począt­kowo miał on sie­dzibę w Che­shire, że wzmianka o nim jest u Dug­dale’a1; że przed­sta­wi­ciele owego rodu pia­sto­wali urząd Naczel­nego Sze­ryfa2, repre­zen­to­wali okręg wybor­czy w trzech kolej­nych Par­la­men­tach, dawali dowody wiel­kiej lojal­no­ści i otrzy­mali god­ność baro­neta w pierw­szym roku pano­wa­nia Karola II; wyli­czone były rów­nież wszyst­kie Marie i Elż­biety, które poślu­bili – a całość skła­dała się na dwie pełne stro­nice for­matu duode­cimo i zamy­kała się her­bem, zawo­ła­niem i sło­wami: Główna sie­dziba – Kel­lynch Hall w hrab­stwie Somer­set – po czym nastę­po­wało dopi­sane ręką sir Wal­tera zakoń­cze­nie: – Domnie­many spad­ko­bierca Wil­liam Wal­ter Elliot, pra­wnuk dru­giego sir Wal­tera.

Próż­ność była jedną i jedyną tre­ścią cha­rak­teru sir Wal­tera, próż­ność męż­czy­zny i próż­ność baro­neta. W mło­do­ści sir Wal­ter był bar­dzo przy­stojny, a i teraz, w wieku pięć­dzie­się­ciu czte­rech lat, wciąż jesz­cze pozo­sta­wał pięk­nym męż­czy­zną. Nie­wiele kobiet poświę­cało swemu wyglą­dowi wię­cej czasu niż on, żaden też lokaj świeżo upie­czo­nego lorda nie mógł się bar­dziej niż on roz­ko­szo­wać swoją pozy­cją. Był zda­nia, że dobro­dziej­stwo urody ustę­puje jedy­nie dobro­dziej­stwu tytułu baro­neta, sir Wal­ter Elliot zaś, na któ­rego zlały się oba te bło­go­sła­wień­stwa, był nie­zmien­nie przed­mio­tem jego naj­go­ręt­szego sza­cunku i uwiel­bie­nia.

Z jed­nego wszakże powodu słusz­nie pysz­nił się swoją pozy­cją i urodą, im bowiem zapewne zawdzię­czał żonę obda­rzoną nie­prze­cięt­nym cha­rak­te­rem, lep­szym, niż sir Wal­ter na to zasłu­gi­wał. Lady Elliot była wspa­niałą kobietą, roz­sądną i miłą, a jej rozum i postępki – jeśli wyba­czymy jej mło­dzień­cze zaśle­pie­nie, które spra­wiło, że została lady Elliot – ni­gdy póź­niej nie wyma­gały pobła­ża­nia. Zaspo­ka­jała, łago­dziła czy też kryła sła­bostki męża i przez sie­dem­na­ście lat była ostoją jego god­no­ści. Choć sama nie czuła się naj­szczę­śliw­szą na świe­cie istotą, zna­la­zła w swo­ich obo­wiąz­kach, przy­ja­cio­łach i dzie­ciach wystar­cza­jące war­to­ści, by się przy­wią­zać do życia, dla­tego też nie było jej by­naj­mniej obo­jętne, kiedy przy­szło opu­ścić ten padół. Trzy córki, dwie star­sze w wieku szes­na­stu i czter­na­stu lat, to strasz­liwa spu­ści­zna, a raczej strasz­liwa odpo­wie­dzial­ność, jeśli matka powie­rza je auto­ry­te­towi i opiece zaro­zu­mia­łego, głu­piego ojca. Lady Elliot miała jed­nak pewną bar­dzo bli­ską przy­ja­ciółkę, roz­sądną, godną zaufa­nia kobietę, którą silne związki przy­jaźni skło­niły do osie­dle­nia się nie­opo­dal, we wsi Kel­lynch. Na jej to dobroci i pomocy pole­gała w głów­nej mie­rze lady Elliot, wie­rząc, że odpo­wied­nie zasady i wska­zówki, które tak pil­nie wpa­jała swoim cór­kom, zostaną jesz­cze utrwa­lone.

Owa przy­ja­ciółka i sir Wal­ter nie pobrali się, bez względu na to, co w związku ze sprawą pro­ro­ko­wali ich zna­jomi. Od śmierci lady Elliot upły­nęło trzy­na­ście lat, a oni wciąż byli sąsia­dami i bli­skimi przy­ja­ciółmi, i jedno pozo­sta­wało wdow­cem, dru­gie zaś – wdową.

Że owa lady Rus­sell, osoba poważ­nego wieku i cha­rak­teru, znaj­du­jąca się w dosko­na­łych warun­kach mate­rial­nych, nie myślała o powtór­nym zamąż­pój­ściu – to nie wymaga żad­nych uspra­wie­dli­wień przed opi­nią publiczną, która bar­dziej jest skłonna do bez­pod­staw­nego nie­za­do­wo­le­nia, kiedy kobieta wycho­dzi powtór­nie za mąż, niż kiedy nie wycho­dzi; lecz fakt, że sir Wal­ter żył dalej w samot­no­ści, wymaga wyja­śnień. Trzeba więc powie­dzieć, że sir Wal­ter jako dobry ojciec (po kilku cichych zawo­dach, z jakimi się spo­tkał, skła­da­jąc bar­dzo nie­ro­zumne oferty) szczy­cił się tym, że nie oże­nił się powtór­nie przez wzgląd na swoje uko­chane córki. Dla jed­nej z tych córek, naj­star­szej, istot­nie poświę­ciłby wszystko, na co nie miałby szcze­gól­nej ochoty. Elż­bieta w wieku szes­na­stu lat odzie­dzi­czyła to, co tylko mogła odzie­dzi­czyć z praw i pozy­cji swo­jej matki, a że była bar­dzo ładna i bar­dzo do ojca podobna, miała na niego duży wpływ i dobrze im było razem. Dwie młod­sze córki zaj­mo­wały pozy­cję o wiele pośled­niej­szą. Mary nabyła nieco sztucz­nej god­no­ści, sta­jąc się panią Karo­lową Mus­grove, lecz Anna, o fine­zyj­nym umy­śle i miłym uspo­so­bie­niu, cechach, które w oczach każ­dego roz­sąd­nego czło­wieka musiały ją sta­wiać bar­dzo wysoko – była niczym dla ojca i sio­stry. Słowo jej nie miało wagi – jej inte­resy musiały zawsze ustę­po­wać wobec cudzych inte­re­sów, była tylko Anną.

Ale dla lady Rus­sell była naj­droż­szą, naj­bar­dziej cenioną córką chrzestną, ulu­bie­nicą i przy­ja­ciółką. Lady Rus­sell kochała wszyst­kie trzy dziew­częta, ale tylko w Annie mogła się dopa­trzyć matki.

Kilka lat temu Anna Elliot była bar­dzo ładną dziew­czyną, lecz świe­żość jej szybko minęła; nawet jed­nak w latach roz­kwitu ojciec nie­wiele mógł się doszu­kać w uro­dzie córki cech god­nych podziwu (tak cał­ko­wi­cie odmienne były jej deli­katne rysy i łagodne ciemne oczy od jego rysów i oczu); kiedy zeszczu­plała i przy­wię­dła, nie mógł już zna­leźć w niej nic god­nego uwagi. Ni­gdy nie żywił wiel­kich nadziei, by kie­dy­kol­wiek w przy­szło­ści mógł wyczy­tać jej imię na jakiejś stro­nie ulu­bio­nej księgi, teraz zaś stra­cił je ze szczę­tem. Tylko w Elż­bie­cie spo­czy­wała nadzieja zawar­cia rów­no­rzęd­nego mał­żeń­stwa, Mary bowiem zwią­zała się ze starą rodziną zie­miań­ską, sza­cowną i majętną, lecz nie­wy­soko sko­li­ga­coną, wobec czego przy­nio­sła jej zaszczyt, ale sama by­naj­mniej go nie dostą­piła. Prę­dzej czy póź­niej Elż­bieta wyj­dzie odpo­wied­nio za mąż.

Zda­rza się cza­sami, że kobieta, mając lat dwa­dzie­ścia dzie­więć, jest ład­niej­sza niż przed dzie­się­ciu laty, a ogól­nie bio­rąc, jeśli nie doku­czyły jej tro­ski czy cho­roby, może to być okres życia, w któ­rym nie­wiele jesz­cze stra­ciła uro­ków. Tak wła­śnie rzecz się miała z Elż­bietą – wciąż była tą samą uro­dziwą panną Elliot, jaką zaczęła być trzy­na­ście lat temu; można więc wyba­czyć sir Wal­te­rowi, że zapo­mniał, ile jego naj­star­sza córka ma lat, a w naj­gor­szym wypadku uznać, że nie jest skoń­czo­nym sza­leń­cem, uwa­ża­jąc ją i sie­bie za osoby obda­rzone wiecz­nie kwit­nącą urodą, obra­ca­jące się pośród szcząt­ków urody wszyst­kich wokół – ów dżen­tel­men bowiem wyraź­nie dostrze­gał, jak sta­rzeje się reszta rodziny i zna­jo­mych. Anna wychu­dła, Mary stra­ciła deli­kat­ność, wszy­scy w sąsiedz­twie wyglą­dali coraz gorzej, a coraz licz­niej­sze zmarszczki na twa­rzy lady Rus­sell od dawna były źró­dłem jego zmar­twie­nia.

Elż­bieta nie była tak jak ojciec zado­wo­lona z sie­bie. Trzy­na­ście wio­sen oglą­dało ją jako panią Kel­lynch Hall pre­zy­du­jącą przy stole i wyda­jącą dys­po­zy­cje ze spo­ko­jem i zde­cy­do­wa­niem, które nie pozwa­lały przy­pusz­czać, że jest młod­sza, niż była. Przez trzy­na­ście lat czy­niła honory domu i usta­na­wiała w nim prawa, wsia­dała pierw­sza do czte­ro­kon­nej karety i wycho­dziła tuż za lady Rus­sell z wszyst­kich salo­nów i jadalni w oko­licy. Trzy­na­ście mroź­nych zim widziało, jak otwie­rała każdy więk­szy bal, na jaki mogło się zdo­być nie­liczne sąsiedz­two, a trzy­na­ście wio­sen okry­wało się kwie­ciem, gdy jechała z ojcem do Lon­dynu na coroczne kil­ku­ty­go­dniowe roz­rywki w wiel­kim świe­cie. Pamię­tała o tym wszyst­kim; świa­doma była, że ma dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, i to napa­wało ją lek­kim smut­kiem i nie­do­brymi prze­czu­ciami. Zado­wo­lona była ze swej wciąż nie­zmien­nej urody, ale czuła, że zbliża się do nie­bez­piecz­nego wieku, i cie­szy­łaby się, mając pew­ność, że w ciągu następ­nego roku czy dwóch zacznie się gor­li­wie sta­rać o jej rękę jakiś baro­net. Wów­czas mogłaby znowu otwo­rzyć ową księgę nad księ­gami z takim samym jak we wcze­snej mło­do­ści zado­wo­le­niem – lecz dziś jej nie lubiła. Cią­gle mieć przed oczyma datę swych uro­dzin i widzieć, że jedyne mał­żeń­stwo, jakie po tym nastę­puje, to mał­żeń­stwo młod­szej sio­stry! Bar­dzo to była przy­kra książka. Czę­sto, jeśli ojciec zosta­wiał otwarty wolu­men na stole obok naj­star­szej córki, ona zamy­kała go, odwró­ciw­szy wzrok, i odsu­wała od sie­bie.

Prze­żyła ponadto roz­cza­ro­wa­nie, o któ­rym ta księga, a zwłasz­cza histo­ria rodziny Ellio­tów, musiała jej usta­wicz­nie przy­po­mi­nać. Sprawcą tego roz­cza­ro­wa­nia był nie kto inny, jak domnie­many spad­ko­bierca, sam jaśnie wiel­możny pan Wil­liam Wal­ter Elliot, któ­rego prawa tak wspa­nia­ło­myśl­nie pod­kre­ślał jej ojciec.

Była jesz­cze bar­dzo małą dziew­czynką, kiedy dowie­działa się, że jeśli nie będzie miała brata, to ten wła­śnie kuzyn odzie­dzi­czy w przy­szło­ści tytuł baro­neta; wtedy to posta­no­wiła, że wyj­dzie za niego za mąż, a ojciec rów­nież pra­gnął, by tak się stało. Nie znali go, kiedy był chłop­cem, lecz wkrótce po śmierci lady Elliot sir Wal­ter sam poszu­kał zna­jo­mo­ści z owym mło­dzień­cem i cho­ciaż jego sta­ra­nia nie spo­tkały się z cie­płym przy­ję­ciem, z upo­rem trwał w swoim zamia­rze, tłu­ma­cząc postę­po­wa­nie Wil­liama Elliota mło­dzień­czą skrom­no­ścią i nie­śmia­ło­ścią. Tak więc pod­czas jed­nej z wio­sen­nych wypraw do Lon­dynu, kiedy Elż­bieta znaj­do­wała się w zara­niu mło­do­ści, zmu­szono pana Elliota, by się przed­sta­wił.

Był to wów­czas bar­dzo młody czło­wiek, który wła­śnie roz­po­czął stu­dia praw­ni­cze. Elż­bieta uznała, że jest ogrom­nie miły, toteż plany co do jego osoby uzy­skały osta­teczną akcep­ta­cję. Zapro­szono go do Kel­lynch Hall, mówiono o nim i wycze­ki­wano go do końca roku – lecz nie przy­je­chał. Następ­nej wio­sny znowu zoba­czono go w Lon­dy­nie, stwier­dzono, że jest rów­nie miły, znowu zachę­cano, zapra­szano i ocze­ki­wano, i znowu nie przy­je­chał. Następ­nie przy­szła wia­do­mość, że się oże­nił. Zamiast skie­ro­wać swe losy na drogę wła­ściwą dzie­dzi­cowi rodu Ellio­tów, kupił sobie nie­za­leż­ność, żeniąc się z kobietą bogatą i niskiego stanu.

Sir Wal­ter czuł się ogrom­nie ura­żony. Uwa­żał, że mło­dzie­niec powi­nien się był zwró­cić do niego jako do głowy rodu o radę w tej spra­wie, zwłasz­cza że sam publicz­nie mu prze­cież patro­no­wał.

– Bo musiano nas widzieć razem – tłu­ma­czył – raz w Tater­salu i dwa razy w kulu­arach Izby Gmin. – Dez­apro­bata została wygło­szona, lecz wino­wajca naj­wy­raź­niej nie­wiele zwró­cił na nią uwagi, nie pró­bo­wał bowiem nawet się uspra­wie­dli­wić i dowiódł, że rów­nie mało zabiega o dal­sze względy rodziny, jak, zda­niem sir Wal­tera Elliota, mało na nie zasłu­guje; w ten to spo­sób zakoń­czyła się cała zna­jo­mość.

O tej bar­dzo kło­po­tli­wej spra­wie Elż­bieta wciąż jesz­cze, nawet po kilku latach, myślała z gnie­wem. Lubiła mło­dego czło­wieka dla niego samego, a jesz­cze bar­dziej dla­tego, że był spad­ko­biercą jej ojca; głę­boka duma rodowa kazała jej tylko w Wil­lia­mie Ellio­cie widzieć odpo­wied­nią par­tię dla sie­bie, naj­star­szej córki sir Wal­tera Elliota. Nie było ani jed­nego baro­neta, od A do Z, któ­rego jej serce rów­nie chęt­nie uzna­łoby za odpo­wied­nią par­tię. Lecz pan Elliot zacho­wał się tak podle, że cho­ciaż wła­śnie (lato 1814) nosiła żałobne wstążki po jego żonie, nie­wart był w jej mnie­ma­niu nawet jed­nej myśli. Nad hańbą jego pierw­szego mał­żeń­stwa można by ewen­tu­al­nie przejść do porządku dzien­nego, jako że hańby tej nie utrwa­liło na wieki potom­stwo, lecz pan Elliot uczy­nił coś gor­szego, mia­no­wi­cie wyra­żał się – jak się dowie­dzieli za pospo­li­cie przy­ję­tym pośred­nic­twem dobrych przy­ja­ciół – wyjąt­kowo nie­grzecz­nie o nich wszyst­kich, a najbar­dziej pogar­dli­wie i uwła­cza­jąco o samym rodzie, do któ­rego nale­żał, i o zaszczy­tach, które w przy­szło­ści miały spaść na niego. To było nie do wyba­cze­nia.

Takie były sen­ty­menty i wra­że­nia Elż­biety Elliot, takie były tro­ski i wzru­sze­nia, które prze­sy­cały i uroz­ma­icały mono­to­nię i wykwint, dobro­byt i banał jej życia – takie uczu­cia zabar­wiały długą, jed­no­stajną egzy­sten­cję w cią­gle tym samym zie­miań­skim gro­nie i zapeł­niały pustkę, w któ­rej miej­sce nie potra­fiły przyjść skłon­no­ści do poży­tecz­nych zajęć wśród obcych lub też talenty czy umie­jęt­no­ści domowe.

Lecz do tego wszyst­kiego zaczęły docho­dzić inne myśli i tro­ski. Ojca gnę­biły teraz kło­poty pie­niężne. Wie­działa, że jeśli dziś bie­rze do ręki Alma­nach baro­ne­tów, to po to, by zapo­mnieć o ogrom­nych rachun­kach kup­ców czy też nie­mi­łych alu­zjach pana She­pherda, swego ple­ni­po­tenta. Kel­lynch przy­no­siło dobry dochód, nie­wy­star­cza­jący jed­nak, by spro­stać wyobra­że­niom sir Wal­tera o tym, co obo­wią­zuje wła­ści­ciela jego majęt­no­ści. Za życia lady Elliot meto­dycz­ność, umiar­ko­wa­nie i oszczęd­ność pozwa­lały sir Wal­te­rowi utrzy­mać się w gra­ni­cach docho­dów, lecz wraz z nią umarła tutaj wszelka roz­trop­ność i od tego czasu baro­net usta­wicz­nie żył ponad stan. Nie mógł wyda­wać mniej; nie robił nic prócz tego, co sir Wal­ter Elliot sta­now­czo obo­wią­zany był robić, a choć nie pono­sił winy, nie tylko pogrą­żał się w strasz­li­wych dłu­gach, lecz i sły­szał o nich tak czę­sto, że nie mógł dłu­żej ukry­wać ich choćby w czę­ści przed córką. Wspo­mniał coś o tym kilka razy pod­czas ostat­niego pobytu wio­sną w Lon­dy­nie, posu­nął się nawet tak daleko, że powie­dział:

– Czy możemy zre­du­ko­wać wydatki? Czy myślisz, że ist­nieje taka dzie­dzina, w któ­rej mogli­by­śmy zre­du­ko­wać wydatki?

A Elż­bieta, trzeba jej tu oddać spra­wie­dli­wość, w pierw­szym odru­chu kobie­cego prze­ra­że­nia naprawdę zaczęła myśleć, co by tu można zro­bić, i wresz­cie zapro­po­no­wała dwa nastę­pu­jące spo­soby zaosz­czę­dze­nia: reduk­cję pew­nej zbęd­nej dobro­czyn­no­ści oraz rezy­gna­cję z nowych mebli do salonu; do tego dodała póź­niej szczę­śliwy pomysł zanie­cha­nia kupna w Lon­dy­nie pre­zentu dla Anny, co było dotych­czas corocz­nym zwy­cza­jem. Te jed­nak środki, jak­kol­wiek zna­ko­mite same w sobie, nie wystar­czyły, by prze­ciw­sta­wić się złu w jego rze­czy­wi­stych roz­mia­rach, które sir Wal­ter musiał wkrótce przed­sta­wić córce. Elż­bieta nie potra­fiła wymy­ślić nic lep­szego. Uwa­żała się za bar­dzo nie­szczę­śliwą i pokrzyw­dzoną, podob­nie jak ojciec, a oboje nie umieli zna­leźć żad­nego spo­sobu, który pozwo­liłby im zmniej­szyć wydatki bez uszczerbku dla wła­snej god­no­ści lub też bez nie­zno­śnej dla nich rezy­gna­cji z wygód.

Sir Wal­ter mógł sprze­dać tylko nie­wielką część majątku, lecz nawet gdyby mógł sprze­dać każdy jego akr, nic by to nie zmie­niło. Zni­żył się do zacią­gnię­cia długu pod hipo­tekę majątku na tyle, na ile było mu wolno, lecz ni­gdy się nie zniży do sprze­daży ziemi. Nie – ni­gdy nie zhańbi tym swego imie­nia. Majęt­ność Kel­lynch zosta­nie prze­ka­zana w cało­ści, nie­usz­czu­plona – taka, jaką sam otrzy­mał.

Wezwano na naradę dwoje zaufa­nych przy­ja­ciół – pana She­pherda, który miesz­kał w sąsied­nim mia­steczku tar­go­wym, i lady Rus­sell. Zarówno ojciec, jak i córka ocze­ki­wali, że jedno lub dru­gie z przy­ja­ciół wymy­śli coś, co uwolni ich od kło­po­tów i pozwoli zmniej­szyć wydatki, nie narzu­ca­jąc ogra­ni­czeń w zaspo­ka­ja­niu upodo­bań czy próż­no­ści.

ROZ­DZIAŁ II

Pan She­pherd, uprzejmy, roz­ważny praw­nik, który bez względu na to, co myślał o sir Wal­te­rze, wolał, by ktoś inny go nama­wiał na przy­kre roz­wią­za­nia, wymó­wił się od suge­ro­wa­nia cze­go­kol­wiek. Pro­sił tylko, by mu pozwo­lono dora­dzić pełną akcep­ta­cję zna­ko­mi­tych rad lady Rus­sell, spo­dziewa się bowiem, iż dama ta, znana z roz­sądku, zapro­po­nuje zde­cy­do­wane kroki, które, jak sądzi, zostaną osta­tecz­nie poczy­nione.

Lady Rus­sell prze­jęła się ogrom­nie sprawą i zasta­no­wiła się nad nią bar­dzo poważ­nie. Była to kobieta obda­rzona roz­sąd­kiem zdro­wym raczej niż prze­ni­kli­wym, w tym wypadku zaś prze­szka­dzały jej w pod­ję­ciu decy­zji dwie główne zasady, które stały tu ze sobą w sprzecz­no­ści. Miała cha­rak­ter nie­zwy­kle prawy i wielką wraż­li­wość w spra­wach honoru, pra­gnęła jed­nak oszczę­dzić uczuć sir Wal­tera, będąc jed­no­cze­śnie osobą tak bar­dzo dbałą o imię rodu, tak ary­sto­kra­tyczną w swo­ich prze­ko­na­niach o tym, co się należy sir Wal­te­rowi Ellio­towi, jak to tylko moż­liwe u osoby roz­sąd­nej i uczci­wej. Była uczynną, miło­sierną, dobrą kobietą, zdolną do przy­wią­za­nia, pro­wa­dzącą się bez uchy­bień, surową w poglą­dach na to, co przy­stoi, a jej maniery uwa­żano za wzo­rowe. Pie­lę­gno­wała swój umysł i postę­po­wała, mówiąc ogól­nie, rozum­nie i kon­se­kwent­nie – ale była prze­wraż­li­wiona na punk­cie pocho­dze­nia; ceniła pozy­cję i sta­no­wi­sko, wsku­tek czego była zbyt wyro­zu­miała dla wad tych, któ­rzy ową pozy­cję i sta­no­wi­sko posia­dali. Będąc sama wdową po zwy­kłym szlach­cicu, miała dla god­no­ści baro­neta głę­boki sza­cu­nek, a sir Wal­ter – nie­za­leż­nie od swych praw sta­rego zna­jo­mego, życz­li­wego sąsiada, uczyn­nego dzie­dzica, męża jej naj­uko­chań­szej przy­ja­ciółki i ojca Anny i jej sióstr – miał, jej zda­niem, przez sam fakt, że był sir Wal­terem, prawo do wiel­kiego współ­czu­cia i wzglę­dów w obec­nych kło­po­tach.

Muszą ogra­ni­czyć wydatki – co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Ale zale­żało jej ogrom­nie na tym, by prze­pro­wa­dzić sprawę jak naj­mniej bole­śnie dla sir Wal­tera i Elż­biety. Nakre­śliła plany oszczęd­no­ści, zro­biła dokładne obli­cze­nia oraz, o czym nikt dotych­czas nie pomy­ślał, nara­dziła się z Anną, któ­rej inni nie uwa­żali widocz­nie za osobę zain­te­re­so­waną. Nara­dziła się z nią i w pew­nym stop­niu ule­gła jej namo­wom, kiedy ukła­dały plan oszczęd­no­ści przed­sta­wiony osta­tecz­nie sir Wal­te­rowi. Każda poprawka Anny była zwy­cię­stwem uczci­wo­ści nad potrze­bami. Pra­gnęła bar­dziej rady­kal­nych kro­ków, bar­dziej istot­nych zmian, szyb­szego wydo­by­cia się z dłu­gów i o wiele więk­szej obo­jęt­no­ści na wszystko poza tym jedy­nie, co słuszne i spra­wie­dliwe.

– Jeśli zdo­łamy nakło­nić twego ojca do tego – mówiła lady Rus­sell, spo­glą­da­jąc na papier – wiele będzie można doko­nać. Jeśli zgo­dzi się na te oszczęd­no­ści, w sie­dem lat spłaci długi. Mam nadzieję, że uda się nam prze­ko­nać jego i Elż­bietę, iż Kel­lynch Hall jest godny sza­cunku, któ­rego nie mogą umniej­szyć te oszczęd­no­ści, i że w oczach ludzi roz­sąd­nych god­ność sir Wal­tera Elliota nie ponie­sie uszczerbku przez to, że będzie on postę­po­wał jak czło­wiek z zasa­dami. Prze­cież w isto­cie rze­czy to, co ma zro­bić, uczy­niło już wiele naszych naj­pierw­szych rodzin lub też powinno uczy­nić. W jego przy­padku nie będzie to nic szcze­gól­nego, a wła­śnie odmien­ność jest na ogół przy­czyną naj­więk­szych naszych cier­pień, tak jak zawsze jest naj­gor­szą cechą naszego postę­po­wa­nia. Mam głę­boką nadzieję, że nam się uda. Musimy być poważne i kon­se­kwentne, boć prze­cież, mimo wszystko, czło­wiek, który zacią­gnął długi, musi je spła­cić, i choć wiele się należy uczu­ciom dżen­tel­mena i głowy takiego jak wasz rodu, jesz­cze wię­cej jeste­śmy winni dobrej sła­wie czło­wieka uczci­wego.

Anna pra­gnęła, by jej ojciec postę­po­wał wedle tej wła­śnie zasady i żeby przy­ja­ciele nama­wiali go do ustępstw, mając rów­nież tę zasadę na wzglę­dzie. Uwa­żała za święty obo­wią­zek zaspo­ko­je­nie żądań wie­rzy­cieli w jak naj­krót­szym cza­sie za pomocą naj­da­lej idą­cych ogra­ni­czeń wydat­ków, a bez speł­nie­nia tego warunku nie mogła się w niczym wokół dopa­trzyć sza­cow­no­ści. Chciała, by taką wła­śnie przy­jąć regułę i uznać ją za obo­wią­zu­jącą. Bar­dzo liczyła na wpływ lady Rus­sell, jeśli zaś idzie o roz­miar wyrze­czeń, któ­rych żądało jej sumie­nie, uwa­żała, że nie trud­niej będzie namó­wić ojca i Elż­bietę na cał­ko­witą niż poło­wiczną reformę. Zna­jąc ich, wie­działa, że wyrze­cze­nie się jed­nej pary koni będzie nie­mal rów­nie bole­sne co wyrze­cze­nie się całej czwórki, i tak dalej, aż do końca uło­żo­nej przez lady Rus­sell listy nazbyt ogra­ni­czo­nych oszczęd­no­ści.

Nie­ważne, jak zosta­łyby przy­jęte dalej idące żąda­nia Anny, już bowiem pro­po­zy­cje lady Rus­sell nie spo­tkały się z naj­mniej­szym zro­zu­mie­niem – były nie do przy­ję­cia, były nie do znie­sie­nia. Co! Wyrzec się wszel­kiego kom­fortu? Podróży, Lon­dynu, służby, koni, ban­kie­tów; ogra­ni­cze­nia i restryk­cje na każ­dym kroku! Żeby nie móc żyć na pozio­mie cho­ciażby zwy­kłego dżen­tel­mena! Nie, gotów jest raczej od razu opu­ścić Kel­lynch Hall, niż pozo­stać tutaj na tak upo­ka­rza­ją­cych warun­kach!

„Opu­ścić Kel­lynch Hall”. Myśl ta została natych­miast pod­chwy­cona przez pana She­pherda, w któ­rego inte­re­sie leżało, by sir Wal­ter istot­nie zaczął oszczę­dzać, i który był głę­boko prze­ko­nany, że bez zmiany miej­sca zamiesz­ka­nia nic się nie da zro­bić. Ponie­waż myśl ta zro­dziła się aku­rat tam, skąd powinny go docho­dzić roz­kazy, nie waha się wyznać – mówił – iż zga­dza się z nią cał­ko­wi­cie. Nie wydaje mu się, by sir Wal­ter mógł istot­nie zmie­nić styl życia w domu, z któ­rym wiążą się wspa­niałe tra­dy­cje gościn­no­ści i god­no­ści sta­rego rodu. W każ­dym innym miej­scu sir Wal­ter będzie mógł robić, co uzna za sto­sowne, a wszy­scy będą patrzeć nań z sza­cun­kiem jak na czło­wieka, który sam usta­na­wia wła­ściwy styl życia bez względu na to, w jaki spo­sób zechce pro­wa­dzić swój dom.

A zatem sir Wal­ter opu­ści Kel­lynch Hall. Po kilku dniach wąt­pli­wo­ści i wahań odpo­wie­dziano na główne pyta­nie, dokąd mia­no­wi­cie uda się sir Wal­ter, oraz zary­so­wano szkic tej wiel­kiej zmiany.

Były trzy moż­li­wo­ści – Lon­dyn, Bath albo jakaś sie­dziba wiej­ska. Anna naj­bar­dziej chciała, by wybrano to ostat­nie. Celem jej pra­gnień był mały dom w sąsiedz­twie ich majątku, gdzie mogliby zacho­wać towa­rzy­stwo lady Rus­sell, w dal­szym ciągu być nie­da­leko Mary i cie­szyć się od czasu do czasu wido­kiem gajów i traw­ni­ków Kel­lynch. Lecz prze­śla­do­wał ją pech, wybrano bowiem coś, czego naj­mniej chciała. Nie lubiła Bath i uwa­żała, że to mia­sto jej nie służy – i oto Bath miało stać się jej domem.

Począt­kowo sir Wal­ter opo­wia­dał się za Lon­dy­nem, ale pan She­pherd czuł, że w Lon­dy­nie nie będzie można mu zaufać, wyka­zał dosta­teczną zręcz­ność, by odwieść go od tego pro­jektu i spra­wić, by wybór padł na Bath. Bar­dziej to odpo­wied­nie miej­sce dla dżen­tel­mena znaj­du­ją­cego się w tak kło­po­tli­wej sytu­acji – można tam będzie zdo­być zna­cze­nie względ­nie niskim kosz­tem. Oczy­wi­ście nie omiesz­kał pod­kre­ślić dwóch istot­nych argu­men­tów na korzyść Bath, a mia­no­wi­cie, że Bath znaj­duje się od Kel­lynch w o wiele dogod­niej­szej niż Lon­dyn odle­gło­ści, bo zale­d­wie o osiem­dzie­siąt kilo­me­trów, oraz że lady Rus­sell spę­dza tam co roku pewną część zimy. Tak więc ku wiel­kiemu zado­wo­le­niu lady Rus­sell, która od chwili decy­zji o prze­pro­wadzce była za prze­nie­sie­niem się do Bath, skło­niono sir Wal­tera i Elż­bietę do uwie­rze­nia, że jeśli się tam osie­dlą, nie stracą ani na zna­cze­niu, ani na roz­ryw­kach.

Lady Rus­sell uwa­żała za konieczne prze­ciw­sta­wić się zna­nym jej życze­niom dro­giej Anny. Byłoby doprawdy prze­sadą ocze­ki­wać od sir Wal­tera, aby zni­żył się do zamiesz­ka­nia w jakimś małym domku w swo­jej oko­licy. Anna sama musia­łaby przy­znać, że zwią­zane z tym upo­ko­rze­nie jest bole­śniej­sze, niż sądziła, dla sir Wal­tera zaś – wprost nie do przy­ję­cia. Nie­chęć Anny do Bath nazwała lady Rus­sell uprze­dze­niem i nie­po­ro­zu­mie­niem wyni­kłym po pierw­sze stąd, że Anna prze­by­wała w Bath trzy lata na pen­sji, po śmierci matki, a po dru­gie, że w cza­sie jedy­nej zimy, jaką póź­niej tam spę­dziła w jej, lady Rus­sell, towa­rzy­stwie, była aku­rat w nie naj­lep­szym nastroju.

Krótko mówiąc, lady Rus­sell bar­dzo lubiła Bath i skłonna była sądzić, że Bath powinno odpo­wia­dać im wszyst­kim; a co do zdro­wia jej mło­dej przy­ja­ciółki, to unik­nie się ryzyka, jeśli Anna spę­dzi wszyst­kie cie­płe mie­siące wraz z nią w Kel­lynch Lodge; doprawdy, taka zmiana winna dosko­nale na nią wpły­nąć fizycz­nie i duchowo. Anna za mało prze­bywa poza domem, za mało ją ludzie widują. Jest nieco przy­ga­szona. Licz­niej­sze towa­rzy­stwo dobrze jej zrobi. Lady Rus­sell pra­gnęła, by Anna wię­cej się obra­cała wśród ludzi.

Fakt, że zamiesz­ka­nie w jakim­kol­wiek innym domu w sąsiedz­twie byłoby sir Wal­te­rowi przy­kre, nabie­rał dodat­ko­wej wagi ze względu na pewną dość istotną część powzię­tego planu, na szczę­ście przy­jętą na samym początku. Sir Wal­ter miał nie tylko opu­ścić swój dom, ale też go prze­ka­zać w cudze ręce – była to próba męstwa, która dla moc­niej­szych głów niż głowa sir Wal­tera oka­zy­wała się zbyt ciężka. Kel­lynch Hall miał pójść w dzier­żawę. To jed­nak cho­wano w naj­głęb­szej tajem­nicy, nie wolno było szep­nąć o tym nikomu spoza naj­bliż­szego grona.

Sir Wal­ter nie zniósłby hańby, jaką byłaby ofi­cjalna wia­do­mość, że zamie­rza wyna­jąć swój dom. Pan She­pherd raz wymó­wił słowo „anons”, lecz nie śmiał go powtó­rzyć. Sir Wal­ter z obu­rze­niem odrzu­cił myśl, by miał komu­kol­wiek ofe­ro­wać Kel­lynch Hall; zabro­nił nawet wzmian­ko­wać, jakoby miał podobny zamiar. Wszystko pole­gało na przy­pusz­cze­niu, że jakiś nie­zwy­kły ama­tor zwróci się samo­rzut­nie do sir Wal­tera z gorącą prośbą o wyna­ję­cie domu na jego warun­kach, a sir Wal­ter zgo­dzi się na to w dro­dze wiel­kiej łaski.

Jak szybko przy­cho­dzą argu­menty na korzyść tego, na co mamy ochotę! Lady Rus­sell widziała jesz­cze jeden powód do zado­wo­le­nia z wyjazdu sir Wal­tera z rodziną z ich hrab­stwa. Ostat­nio Elż­bieta nawią­zała zażyłą przy­jaźń, któ­rej lady Rus­sell chęt­nie poło­ży­łaby kres. Była to przy­jaźń z córką pana She­pherda, która po nie­uda­nym mał­żeń­stwie wró­ciła do domu ojca obar­czona dodat­ko­wym cię­ża­rem dwojga dzieci. Owa sprytna młoda kobieta znała się na sztuce przy­po­do­ba­nia się, a przy­naj­mniej na sztuce przy­po­do­ba­nia się w Kel­lynch Hall. Dama ta stała się tak bli­ska sercu naj­star­szej panny Elliot, że otrzy­my­wała nie­jed­no­krot­nie zapro­sze­nia na dłu­żej do dworu, mimo prze­stróg i ostrze­żeń lady Rus­sell, która uwa­żała tę przy­jaźń za cał­kiem nie na miej­scu i zale­cała w tym przy­padku ostroż­ność i rezerwę.

Lady Rus­sell miała, prawdę mówiąc, nie­wielki wpływ na Elż­bietę; mogłoby się zda­wać, że kocha ją raczej dla­tego, iż chce, niż dla­tego, by Elż­bieta na to zasłu­gi­wała. Ni­gdy zacna dama nie otrzy­mała od naj­star­szej panny Elliot nic ponad powierz­chowną uprzej­mość, nic ponad nie­zmien­nie uprze­dza­jącą grzecz­ność, ni­gdy lady Rus­sell nie udało się prze­pro­wa­dzić tego, co chciała, jeśli było to prze­ciwne chę­ciom Elż­biety. Co roku lady Rus­sell sta­rała się usil­nie, by Anna wyje­chała wraz z ojcem i sio­strą do Lon­dynu. Dobrze rozu­miała całą nie­spra­wie­dli­wość ich samo­lub­nego, wręcz nie­go­dzi­wego postę­po­wa­nia, które pozba­wiało Annę rado­ści takich wyjaz­dów; rów­nież przy wielu drob­niej­szych oka­zjach pró­bo­wała uży­czyć Elż­bie­cie wła­snego roz­sądku i doświad­cze­nia, lecz zawsze na próżno. Elż­bieta szła wła­sną drogą – a ni­gdy nie zro­biła tego tak zde­cy­do­wa­nie wbrew woli lady Rus­sell jak w przy­padku wyboru na przy­ja­ciółkę pani Clay; odrzu­cała towa­rzy­stwo zasłu­gu­ją­cej na miłość sio­stry i zwra­cała swe uczu­cie i zaufa­nie ku oso­bie, która powinna być dla niej jedy­nie przed­mio­tem uprzej­mo­ści na dystans.

Pod wzglę­dem pozy­cji pani Clay, w poję­ciu lady Rus­sell, nie mogła się z nimi rów­nać, pod wzglę­dem zaś cha­rak­teru sta­no­wiła nie­bez­pieczne towa­rzy­stwo – dla­tego też doświad­czona dama przy­wią­zy­wała tak dużą wagę do wyjazdu, dzięki któ­remu pani Clay zosta­nie daleko, a panna Elliot będzie mogła dobie­rać sobie odpo­wied­niej­sze przy­ja­ciółki.

ROZ­DZIAŁ III

– Pozwolę sobie zauwa­żyć, sir Wal­te­rze – ode­zwał się pew­nego ranka w Kel­lynch Hall pan She­pherd, odkła­da­jąc gazetę – że obecny stan rze­czy bar­dzo jest dla nas korzystny. Zawarty pokój wyrzuci na brzeg wszyst­kich boga­tych ofi­ce­rów mary­narki. Każdy z nich będzie potrze­bo­wał domu. Nie może być lep­szej pory na zna­le­zie­nie dosko­na­łych dzier­żaw­ców, odpo­wie­dzial­nych dzier­żaw­ców. Wiele pod­czas tej wojny zbito pięk­nych for­tun. Jeśliby się nam tu poja­wił jakiś bogaty admi­rał…

– Byłby z niego nie byle jaki szczę­ściarz, She­pherd – odparł sir Wal­ter. – To wszystko, co mam do powie­dze­nia. Wielka to byłaby dla niego gratka zamiesz­kać w Kel­lynch Hall, naj­więk­szy łup wojenny, choćby ich dotąd zdo­był co nie­miara, prawda, She­pherd?

Pan She­pherd roze­śmiał się posłusz­nie z tego dow­cipu, po czym dodał:

– Pozwa­lam sobie zauwa­żyć, że w spra­wach finan­so­wych dobrze jest mieć do czy­nie­nia z dżen­tel­me­nami z mary­narki. Znam nieco ich spo­sób zała­twia­nia inte­re­sów i mogę tu z prze­ko­na­niem powie­dzieć, że mają bar­dzo hojną rękę i mogą się oka­zać bar­dzo dobrymi dzier­żaw­cami. Dla­tego też pozwolę sobie suge­ro­wać, że gdyby w wyniku jakichś roz­cho­dzą­cych się pogło­sek o zamia­rach wiel­moż­nego pana… a trzeba roz­wa­żyć moż­li­wość zaist­nie­nia takich pogło­sek, wiemy bowiem, jak trudno jest ukryć przed uwagą i cie­ka­wo­ścią jed­nej czę­ści świata poczy­na­nia i zamie­rze­nia dru­giej; to jest haracz, jaki się płaci za pozy­cję i zna­cze­nie; ja, John She­pherd, mogę do woli ukry­wać moje sprawy rodzinne, bo nikt nie sądzi, by warto mieć na mnie bacze­nie, lecz na sir Wal­te­rze Ellio­cie spo­czy­wają oczy, któ­rym trudno będzie umknąć – i dla­tego zary­zy­kuję takie twier­dze­nie, że nie zdziwi mnie spe­cjal­nie, jeśli mimo całej naszej ostroż­no­ści wydo­staną się na zewnątrz pewne pogło­ski o praw­dzie… W prze­wi­dy­wa­niu czego zamie­rza­łem powie­dzieć, sądząc, że nie­chyb­nie po tym nastą­pią zgło­sze­nia, iż moim zda­niem każdy z naszych majęt­nych ofi­ce­rów mary­narki byłby szcze­gól­nie godny uwagi… I pozwolę sobie jesz­cze dodać, że zja­wię się tutaj zawsze, o każ­dej porze, w ciągu dwóch godzin, by oszczę­dzić wiel­moż­nemu panu kło­potu udzie­la­nia odpo­wie­dzi.

Sir Wal­ter ski­nął tylko głową. Po chwili jed­nak wstał, zaczął prze­cha­dzać się tam i z powro­tem po pokoju i zauwa­żył sar­ka­stycz­nie:

– Przy­pusz­czam, że nie­wielu jest ofi­ce­rów mary­narki, któ­rzy nie zdu­mie­liby się, zna­la­zł­szy się w takim jak mój domu.

– Będą się nie­wąt­pli­wie roz­glą­dać i bło­go­sła­wić wła­sne szczę­ście – powie­działa pani Clay, albo­wiem pani Clay była obecna przy roz­mo­wie; przy­wiózł ją tutaj ojciec, jako że nic nie słu­żyło tak dobrze zdro­wiu pani Clay jak prze­jażdżka do Kel­lynch Hall. – Lecz zga­dzam się z ojcem, że ofi­cer mary­narki mógłby być wcale pożą­da­nym dzier­żawcą. Znam wielu ludzi tego zawodu i wiem, że są nie tylko hojni, lecz i przy­zwo­ici pod każ­dym wzglę­dem. Na przy­kład, jeśli zechce pan, sir Wal­te­rze, pozo­sta­wić tutaj wszyst­kie swoje cenne obrazy, będzie pan mógł być o nie cał­ko­wi­cie spo­kojny. Zarówno w domu, jak i na zewnątrz wszystko utrzy­my­wano by we wzo­ro­wym porządku. Ogrody i krzewy pie­lę­gno­wano by nie­omal rów­nie sta­ran­nie jak teraz. Nie potrze­bo­wa­ła­byś się oba­wiać, panno Elż­bieto, że twój roz­koszny ogród kwia­towy zosta­nie zapusz­czony.

– Nawet – oznaj­mił chłodno sir Wal­ter – jeśli dam się prze­ko­nać, by wyna­jąć dom, to nie wiem, jakie dołą­czę do tego przy­wi­leje. By­naj­mniej nie mam zamiaru obda­rzać dzier­żawcy wzglę­dami. Park oczy­wi­ście będzie stał dla niego otwo­rem, a nie­wielu ofi­ce­rów mary­narki czy ludzi innego rodzaju może mieć do dys­po­zy­cji taki obszar; lecz jakie ogra­ni­cze­nia nałożę na uży­wal­ność ogro­dów kwia­to­wych i tere­nów ozdob­nych, to już cał­kiem inna sprawa. Wcale mi się nie podoba myśl, by dzier­żawca miał zawsze dostęp do moich krze­wów, i zale­cił­bym córce, by miała się na bacz­no­ści, jeśli idzie o jej ogród kwia­towy. Nie jestem by­naj­mniej skłonny przy­zna­wać dzier­żawcy Kel­lynch Hall jakichś nad­zwy­czaj­nych upraw­nień, zapew­niam was, czy to będzie żoł­nierz, czy żeglarz!

Po krót­kiej prze­rwie pan She­pherd ośmie­lił się powie­dzieć:

– W takich przy­pad­kach sto­suje się przy­jęte powszech­nie prawa użyt­ko­wa­nia, dzięki któ­rym wszystko pomię­dzy wła­ści­cie­lem i dzier­żawcą jest jasno okre­ślone. Sprawy wiel­moż­nego pana znaj­dują się w dobrych rękach. Pro­szę pole­gać na mnie; będę pil­no­wał, aby żaden dzier­żawca nie otrzy­mał nic wię­cej ponad to, co mu się należy. Odważę się powie­dzieć, że sir Wal­ter Elliot nie może nawet w poło­wie tak gor­li­wie zabie­gać o swoje prawa, jak będzie o nie zabie­gał John She­pherd.

Tu wtrą­ciła się Anna:

– Myślę, że mary­na­rze, któ­rzy tyle dla nas uczy­nili, mają co naj­mniej takie same jak inni prawa do wszel­kich wygód i wsze­la­kich przy­wi­le­jów, jakie może dać naj­lep­szy dom. Chyba każdy się zgo­dzi, że mary­na­rze ciężko zapra­co­wali na swoje wygody.

– Prawda, święta prawda! To, co mówi panna Anna, to święta prawda – przy­tak­nął pan She­pherd, a córka jego powie­działa:

– Och, oczy­wi­ście!

Lecz sir Wal­ter dodał chwilę potem:

– Zawód ten jest uży­teczny, ow­szem, ale byłoby mi przy­kro, gdyby go wyko­ny­wał któ­ry­kol­wiek z moich przy­ja­ciół.

– Naprawdę? – pyta­nie zostało opa­trzone zdu­mio­nym spoj­rze­niem.

– Tak, jest dla mnie odstrę­cza­jący z dwóch wzglę­dów. Mam w sto­sunku do niego dwa poważne zarzuty. Pierw­szy – że zawód ten wynosi ludzi niskiego uro­dze­nia do nad­mier­nych zaszczy­tów i nadaje przy­wi­leje ludziom, któ­rych ojco­wie i dzia­do­wie o niczym podob­nym nie mogli marzyć; drugi – że w strasz­liwy spo­sób wynisz­cza mło­dość i żywot­ność męż­czy­zny. Mary­narz sta­rzeje się wcze­śniej niż każdy inny męż­czy­zna; całe życie byłem tego świad­kiem. Czło­wiek słu­żący w mary­narce jest bar­dziej niż w jakim­kol­wiek innym zawo­dzie wysta­wiony na ryzyko, iż obra­żać go będzie kariera towa­rzy­sza, z któ­rego ojcem jego ojciec gar­dziłby nawet roz­mową, oraz że sam sta­nie się przed­wcze­śnie odra­ża­jący fizycz­nie. Zeszłej wio­sny w Lon­dy­nie zna­la­złem się pew­nego dnia w towa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn, któ­rzy są zna­ko­mi­tym świa­dec­twem tego, co mówię; jed­nym z nich był lord St. Ives, któ­rego ojciec, jak wiemy, był wiej­skim wika­rym i na chleb mu nie star­czało. Musia­łem ustą­pić pierw­szeń­stwa lor­dowi St. Ives i nie­ja­kiemu admi­ra­łowi Bal­dwi­nowi, osob­ni­kowi o najbar­dziej poża­ło­wa­nia god­nym wyglą­dzie, jaki może­cie sobie wyobra­zić; twarz miał koloru maho­niu, znisz­czoną i wysu­szoną, całą w zmarszcz­kach, po dzie­więć siwych wło­sów na każ­dej skroni i nic oprócz odro­biny pudru na czubku głowy. „Na litość boską, kimże jest ten sta­rzec?” – zapy­ta­łem sto­ją­cego obok przy­ja­ciela, sir Basila Mor­leya. „Sta­rzec! – krzyk­nął sir Basil. – To admi­rał Bal­dwin. Ile mu dajesz lat?” „Sześć­dzie­siąt – odpo­wie­dzia­łem – może sześć­dzie­siąt dwa”. „Czter­dzie­ści – odrzekł sir Basil – czter­dzie­ści i kropka”. Wyobraź­cie sobie moje zdu­mie­nie! Nie­prędko zapo­mnę admi­rała Bal­dwina. Ni­gdy nie widzia­łem tak strasz­li­wego przy­kładu, do czego zdolne jest dopro­wa­dzić życie na morzu, ale wiem, że to samo w pew­nym stop­niu dzieje się z nimi wszyst­kimi; wszy­scy oni roz­bi­jają się po świe­cie, wysta­wieni na dzia­ła­nie wszel­kich kli­ma­tów i każ­dej aury, aż wresz­cie nie można już na nich patrzeć. Szkoda, że im tam gdzieś nie roz­biją łbów w tej włó­czę­dze, nim dojdą wieku admi­rała Bal­dwina.

– Och! – zawo­łała pani Clay – to doprawdy okrutne, sir Wal­te­rze! Miejmy litość dla tych bie­da­ków. Nie wszyst­kich nas opatrz­ność obda­rzyła urodą! Morze nie­wąt­pli­wie nie upięk­sza czło­wieka i mary­na­rze sta­rzeją się przed cza­sem. Sama zauwa­ży­łam, że wcze­śnie tracą mło­dzień­czy wygląd. Ale czyż to samo nie dzieje się w wielu innych zawo­dach, a nawet w więk­szo­ści ich? Żoł­nie­rze w czyn­nej służ­bie by­naj­mniej nie wyglą­dają lepiej, a i spo­koj­niej­sze zawody rów­nież wyma­gają wysił­ków i pracy umy­słu, jeśli nie ciała, co rzadko pozo­staje bez wpływu na wygląd czło­wieka. Praw­nik ciężko pra­cuje, zmę­czony tro­ską; lekarz musi wstać o każ­dej godzi­nie i jechać w każdą pogodę, i nawet duchowny – tu zatrzy­mała się chwilę, zasta­na­wia­jąc się, co też by się nadało dla duchow­nego – i nawet duchowny musi wcho­dzić do zaka­żo­nych izb i wysta­wiać swoje zdro­wie i wygląd na nie­bez­pie­czeń­stwo tru­ją­cej atmos­fery. Prawdę mówiąc, od dawna uwa­żam, iż choć każdy zawód jest potrzebny i sza­cowny sam w sobie, to jedy­nie ludzie, któ­rzy nie są w ogóle zmu­szeni do obie­ra­nia zawodu, któ­rzy mogą pro­wa­dzić regu­larny tryb życia na wsi i sami wybie­rać sobie na wszystko pory i robić to, na co mają ochotę, ludzie, któ­rzy żyją z wła­snego majątku, nie drę­cząc się sta­ra­niami o jego powięk­sze­nie, tylko tacy ludzie, powia­dam, otrzy­mują w udziale bło­go­sła­wień­stwo zdro­wia i naj­lep­szego wyglądu; nie znam innych, któ­rzy nie utra­ci­liby cze­goś ze swej urody, kiedy już minie pierw­sza mło­dość.

Wyda­wać się mogło, że pan She­pherd, sta­ra­jąc się dobrze uspo­so­bić swego chle­bo­dawcę do ofi­cera mary­narki jako dzier­żawcy, wie­dziony był pro­ro­czym obja­wie­niem, pierw­sze bowiem zgło­sze­nie o dzier­żawę domu przy­szło od nie­ja­kiego admi­rała Cro­fta, z któ­rym ple­ni­po­tent sir Wal­tera spo­tkał się wkrótce pod­czas kwar­tal­nej sesji sądo­wej w Taun­ton. Otrzy­mał już uprzed­nio od lon­dyń­skiego swego kolegi praw­nika pewne infor­ma­cje o admi­rale. Z raportu, który pan She­pherd pośpiesz­nie zło­żył w Kel­lynch, wyni­kało, że admi­rał Croft pocho­dzi z hrab­stwa Somer­set, że zdo­był wcale nie­złą for­tunkę i posta­no­wił osie­dlić się w rodzin­nej oko­licy; przy­je­chał więc do Taun­ton, by rozej­rzeć się wśród zgło­szo­nych do wydzier­ża­wie­nia sie­dzib w naj­bliż­szym sąsiedz­twie, te mu jed­nak nie odpo­wia­dały. Potem usły­szał przy­pad­kowo – pan She­pherd zauwa­żył tu, że stało się tak wła­śnie, jak prze­wi­dy­wał, to bowiem, co tyczy sir Wal­tera, nie da się utrzy­mać w tajem­nicy – a więc usły­szał przy­pad­kowo, że ist­nieje moż­li­wość wydzier­ża­wie­nia Kel­lynch Hall, i dowie­dziaw­szy się o jego (pana She­pherda) powią­za­niach z wła­ści­cie­lem, przy­szedł doń, by się szcze­gó­łowo o wszystko wypy­tać, i w cza­sie wcale dłu­giej roz­mowy wyra­ził taką chęć wydzier­ża­wie­nia Kel­lynch Hall, jaką może czuć czło­wiek zna­jący ową posia­dłość z opisu jedy­nie, poda­jąc zaś panu She­pherdowi wszel­kie, bez osło­nek, wia­do­mo­ści o wła­snej oso­bie, dowiódł, iż jest naj­bar­dziej pożą­da­nym i god­nym zaufa­nia dzier­żawcą.

– A któż to taki ów admi­rał Croft? – W gło­sie sir Wal­tera brzmiała chłodna podejrz­li­wość.

Pan She­pherd odpo­wie­dział, że ewen­tu­alny dzier­żawca jest dżen­tel­me­nem z uro­dze­nia, wymie­nił też miej­sce, skąd pocho­dzi rodzina admi­rała; Anna zaś po krót­kiej chwili dorzu­ciła:

– To kontr­ad­mi­rał dru­giego stop­nia. Brał udział w bitwie pod Tra­fal­ga­rem, a potem prze­by­wał w Indiach Wschod­nich; wydaje mi się, że sta­cjo­no­wał tam przez kilka lat.

– Wobec tego można przy­pusz­czać – zauwa­żył sir Wal­ter – że twarz ma rów­nie poma­rań­czową, jak wyłogi i pele­ryny libe­rii mojej służby.

Pan She­pherd pośpie­szył zapew­nić, że admi­rał Croft jest zdro­wym, krzep­kim, dobrze wyglą­da­ją­cym męż­czy­zną, nieco ogo­rza­łym, nie­wąt­pli­wie, ale doprawdy nie tak bar­dzo, co do manier zaś i poglą­dów – jest dżen­tel­me­nem pod każ­dym wzglę­dem. Mało praw­do­po­dobne, by sta­wiał jakie­kol­wiek zastrze­że­nia co do warun­ków – chce mieć wygodny dom i zamiesz­kać w nim jak naj­szyb­ciej; wie dobrze, że za wygody musi pła­cić; orien­tuje się, ile może wyno­sić czynsz dzier­żawny za taki dom; nie zdzi­wiłby się, gdyby sir Wal­ter zażą­dał wię­cej; wypy­ty­wał o zie­mię; rzecz jasna byłby ogrom­nie rad, gdyby otrzy­mał zezwo­le­nie łowiec­kie, ale nie upie­rał się przy tym – powiada, że wycho­dzi cza­sem ze strzelbą, ale ni­gdy nie zabija; dżen­tel­men pod każ­dym wzglę­dem.

Pan She­pherd oka­zał się tu bar­dzo wymowny; jeśli idzie o rodzinę admi­rała, pod­kre­ślał te wszyst­kie oko­licz­no­ści, które świad­czyły za nim jako za szcze­gól­nie odpo­wied­nim dzier­żawcą. Admi­rał był żonaty i bez­dzietny – wła­śnie tego nale­żało sobie życzyć. Dom, w któ­rym nie ma kobiety, zauwa­żył pan She­pherd, ni­gdy nie jest nale­ży­cie zadbany. On sam zasta­na­wia się, czy meblom nie grozi cza­sem takie samo nie­bez­pie­czeń­stwo wów­czas, kiedy brak pani domu, jak wów­czas, kiedy w rodzi­nie jest wiele dzieci. Pani domu bez dzieci to naj­lep­sza w świe­cie gwa­ran­cja zacho­wa­nia mebli w porządku. Widział panią Croft – jest w Taun­ton razem z admi­ra­łem i nie­mal cały czas była obecna przy roz­mo­wie.

– A robi wra­że­nie uprzej­mej, wytwor­nej i bystrej damy – cią­gnął. – Wię­cej pytała o dom, warunki i podatki niż sam admi­rał i spra­wiała wra­że­nie osoby lepiej niż on obe­zna­nej z inte­re­sami. A ponadto oka­zało się, że nie tylko admi­rał, ale i ona ma rodzinne związki z naszym hrab­stwem, to zna­czy, że jest sio­strą pew­nego dżen­tel­mena, który kie­dyś miesz­kał pośród nas. Sama mi to powie­działa: jest sio­strą dżen­tel­mena, który kilka lat temu zamiesz­ki­wał w Monk­ford. Boże wielki, jak też on się nazy­wał? Nie mogę sobie w tej chwili przy­po­mnieć, cho­ciaż jesz­cze nie­dawno pamię­ta­łem. Pene­lopo, kocha­nie, pomóż mi przy­po­mnieć sobie nazwi­sko dżen­tel­mena, który zamiesz­ki­wał w Monk­ford, brata pani Croft.

Ale pani Clay tak żywo roz­pra­wiała z panną Elliot, że nie usły­szała tej prośby.

– Nie mam poję­cia, kogo możesz mieć na myśli, panie She­pherd; nie pamię­tam, by od cza­sów sta­rego guber­na­tora Trenta zamiesz­ki­wał w Monk­ford jakiś dżen­tel­men.

– Niech mnie kule biją! Co za bieda! Nie­długo pew­nie zapo­mnę, jak się sam nazy­wam! Tak dobrze znam to nazwi­sko i czę­sto widy­wa­łem owego dżen­tel­mena; spo­ty­ka­łem go setki razy; pamię­tam, że kie­dyś przy­szedł do mnie po radę w spra­wie wykro­cze­nia jed­nego ze swo­ich sąsia­dów: wła­mał mu się do sadu paro­bek jakie­goś far­mera… dziura w murze… skra­dzione jabłka… wino­wajca schwy­tany na gorą­cym uczynku; a potem wbrew mojej radzie zgo­dził się na ugodę. Doprawdy, bar­dzo nie­zwy­kłe.

– Myśli pan zapewne o panu Wen­twor­cie – powie­działa Anna po chwili.

Wdzięcz­ność pana She­pherda prze­cho­dziła wszel­kie wyobra­że­nie.

– Tak, wła­śnie to nazwi­sko: Wen­tworth. Wła­śnie o pana Wen­twortha mi cho­dziło. Wiel­możny pan wie zapewne, że przed nie­ja­kim cza­sem pan Wen­tworth miał przez dwa czy trzy lata wika­riat w Monk­ford. Przy­je­chał tam gdzieś około roku… pią­tego, jak mi się zdaje. Nie­chyb­nie jaśnie pan go pamięta.

– Wen­tworth? Och, tak. Wen­tworth, wika­riusz z Monk­ford. Zmy­li­łeś mnie, panie She­pherd, sło­wem „dżen­tel­men”. Myśla­łem, że mówisz o kimś z zie­miań­stwa; pamię­tam, że pan Wen­tworth był nikim, nie miał żad­nych koli­ga­cji; to nie jest rodzina tych Wen­tworthów ze Straf­fordu. Dziwne to, że nazwi­ska naszych nobi­lów tak się spo­spo­li­to­wały.

Pan She­pherd, stwier­dziw­szy, że te konek­sje Cro­ftów nie mają zna­cze­nia w oczach sir Wal­tera, nie wspo­mniał już o nich wię­cej, nato­miast z naj­więk­szym zapa­łem powró­cił do opisu oko­licz­no­ści, nie­wąt­pli­wie świad­czą­cych na korzyść admi­rała i jego żony, jak ich wiek, bez­dziet­ność i majęt­ność, wyso­kie poję­cie, jakie wyro­bili sobie o Kel­lynch Hall, oraz gorące pra­gnie­nie wyna­ję­cia domu. Na pod­sta­wie tego, co mówił, mogłoby się zda­wać, że nic w ich oczach nie dorów­ny­wało szczę­ściu, jakie jest udzia­łem dzier­żawcy sir Wal­tera Elliota, co nie­wąt­pli­wie dowo­dzi­łoby dość ory­gi­nal­nych upodo­bań, gdyby pozwo­lono im poznać praw­dziwą opi­nię sir Wal­tera o pra­wach należ­nych dzier­żawcy.

Ale wszystko to odnio­sło sku­tek i choć sir Wal­ter musiał patrzeć krzy­wym okiem na kogoś, kto chciał zamiesz­kać w jego domu, i choć uwa­żał, że taki czło­wiek ma zbyt dużo szczę­ścia, otrzy­mu­jąc zgodę na wydzier­ża­wie­nie tego domu za bar­dzo wysoki czynsz – mimo to pozwo­lił się prze­ko­nać, dał panu She­pher­dowi pozwo­le­nie pro­wa­dze­nia dal­szych roz­mów i upo­waż­nił go do zło­że­nia wizyty admi­ra­łowi Cro­ftowi, który jesz­cze prze­by­wał w Taun­ton, i usta­le­nia dnia, w któ­rym można będzie obej­rzeć dom.

Sir Wal­ter nie był czło­wie­kiem bar­dzo mądrym, ale miał wystar­cza­jące doświad­cze­nie życiowe, by wyczuć, że trudno mu będzie zna­leźć dzier­żawcę, który robiłby pod każ­dym wzglę­dem tak odpo­wied­nie wra­że­nie jak admi­rał Croft. Te argu­menty pod­su­wał mu roz­są­dek, próż­ność zaś dostar­czała drob­nego dodat­ko­wego pocie­sze­nia w postaci pozy­cji życio­wej admi­rała – była ona w sam raz: odpo­wied­nio wysoka, lecz nie za wysoka. „Wydzier­ża­wi­łem mój dom admi­rałowi Cro­ftowi” – to będzie brzmiało bar­dzo dobrze, o wiele lepiej niż jakie­mu­kol­wiek zwy­kłemu „panu”, „pan” bowiem (oprócz, być może, kilku w całym kraju) zawsze wymaga dodat­ko­wych wyja­śnień, tytuł admi­rała zaś mówi sam za sie­bie, a jed­no­cze­śnie nie jest w sta­nie przy­ćmić tytułu baro­neta. W łączą­cych ich sto­sun­kach i w całej zna­jo­mo­ści sir Wal­ter zawsze będzie brał górę.

Nie można było pod­jąć żad­nej decy­zji bez odwo­ła­nia się do Elż­biety, ona jed­nak miała teraz tak wyraźną ochotę na wyjazd, że zado­wo­lona była, iż zna­lazł się pod ręką dzier­żawca, dzięki któ­remu można będzie sprawę zała­twić i wyjazd przy­spie­szyć. Nie powie­działa więc ani słowa prze­ciwko tym pla­nom.

Pan She­pherd otrzy­mał wszel­kie peł­no­moc­nic­twa do dzia­ła­nia, a Anna, która słu­chała dotąd wszyst­kiego z naj­wyż­szą uwagą, wyszła natych­miast z pokoju, by szu­kać w świe­żym powie­trzu ochłody dla pała­ją­cych policz­ków; kiedy zaś spa­ce­ro­wała po ulu­bio­nym gaiku, powie­działa do sie­bie z łagod­nym wes­tchnie­niem: „Za kilka mie­sięcy, być może, on będzie tutaj spa­ce­ro­wał”.

ROZ­DZIAŁ IV

Ów „on” nie był panem Wen­twor­them, byłym wika­riu­szem z Monk­ford, bez względu na to, jak podej­rza­nie świad­czą oko­licz­no­ści w tej spra­wie. Był to jego brat, kapi­tan Fry­de­ryk Wen­tworth, który dostał sta­no­wi­sko dowódcy po bitwie pod San Domingo, a nie otrzy­maw­szy natych­miast okrętu, przy­je­chał do hrab­stwa Somer­set w lecie 1806 roku; ponie­waż zaś rodzice jego już nie żyli, miesz­kał w Monk­ford przez pół roku. Był to w owym cza­sie wyjąt­kowo uro­dziwy mło­dzie­niec, obda­rzony dużą inte­li­gen­cją, lotny i pełen werwy, Anna zaś bar­dzo ładną dziew­czyną, łagodną i skromną, obda­rzoną gustem i ser­cem. Połowa tych zalet u niego czy u niej wystar­czy­łaby w zupeł­no­ści, on bowiem nie miał nic do roboty, ona nikogo wła­ści­wie do kocha­nia, a podobne reko­men­da­cje z obu stron musiały przy­nieść sku­tek. Pozna­wali się powoli, a kiedy się już poznali, przy­szła miłość głę­boka i gwał­towna. Trudno powie­dzieć, które z nich widziało w dru­gim więk­szą dosko­na­łość czy też które z nich bar­dziej było szczę­śliwe: ona, otrzy­mu­jąc jego wyzna­nia i oświad­czyny, czy on, sły­sząc, że zostają przy­jęte.

Nastą­pił krótki okres nie­sły­cha­nego szczę­ścia – lecz krótki, bar­dzo krótki. Nade­szły kło­poty. Kiedy zwró­cono się do sir Wal­tera, ten nie wypo­wie­dział jasno swej dez­apro­baty, nie stwier­dził też, że ni­gdy nie wyrazi na ten mariaż zgody, lecz oka­zał nega­tywny sto­su­nek do sprawy wiel­kim zdu­mie­niem, wiel­kim chło­dem, wiel­kim mil­cze­niem i by­naj­mniej nie­ta­joną decy­zją, że nie uczyni nic dla swo­jej córki. W jego mnie­ma­niu był to bar­dzo poni­ża­jący zwią­zek, a lady Rus­sell, choć obda­rzona bar­dziej umiar­ko­waną i uspra­wie­dli­wioną dumą, uwa­żała ten mariaż za najbar­dziej nie­for­tunny.

Z bólem myślała o zmar­no­wa­nym życiu, jakie, według niej, przy­pa­dłoby Annie w udziale, gdyby ta młoda panna obda­rzona wszyst­kimi dobro­dziej­stwami szla­chet­nego pocho­dze­nia, urody i rozumu miała się wią­zać zarę­czy­nami w dzie­więt­na­stym roku życia z mło­dym czło­wie­kiem, za któ­rym prze­ma­wiała tylko jego osoba i nic wię­cej, któ­rego jedyne nadzieje na przy­szły dobro­byt leżały w moż­li­wo­ściach kapry­śnego zawodu i który nie miał żad­nych konek­sji gwa­ran­tu­ją­cych choćby awans w tym zawo­dzie! Anna Elliot, taka młoda, tak mało jesz­cze bywała! Żeby ją porwał jakiś obcy, bez majątku i paran­teli, a raczej żeby ją pogrą­żył w zależ­no­ści mate­rial­nej, sta­nie, który nisz­czy mło­dość, a przy­nosi tro­ski i nie­po­koje! To się nie może stać, jeśli tylko zdoła temu zapo­biec jakaś uczciwa, przy­ja­zna inter­wen­cja, per­swa­zje kogoś, kto uosa­bia nie­mal mat­czyną miłość, nie­mal mat­czyne prawa.

Kapi­tan Wen­tworth nie był czło­wie­kiem majęt­nym. W zawo­dzie swoim miał dużo szczę­ścia, lecz że lekko wyda­wał, co mu lekko przy­cho­dziło, więc też nic nie odło­żył. Był jed­nak prze­ko­nany, że wkrótce zdo­bę­dzie for­tunę; pełen życia i ener­gii, liczył, że nie­długo dosta­nie okręt i że znaj­dzie się na sta­no­wi­sku, które umoż­liwi mu zyska­nie wszyst­kiego, czego pra­gnie. Zawsze miał szczę­ście; wie­dział, że i dalej powinno mu dopi­sy­wać. Podobna pew­ność sie­bie, silna wła­sną żar­li­wo­ścią i urze­ka­jąca dow­ci­pem, z jakim była tak czę­sto wyra­żana, oczy­wi­ście wystar­czała Annie, lecz lady Rus­sell widziała sprawę cał­kiem ina­czej. To krew­kie uspo­so­bie­nie, to nie­ustra­szone serce budziły jej obawy. Dopa­try­wała się w nich cze­goś bar­dzo nie­do­brego. Do wszyst­kich nie­szczęść docho­dził, w jej mnie­ma­niu, nie­bez­pieczny cha­rak­ter. Kapi­tan Wen­tworth był męż­czy­zną bły­sko­tli­wym i upar­tym. Lady Rus­sell nie gusto­wała w dow­ci­pie, wszystko zaś, co bli­skie było nie­roz­wagi, napeł­niało ją prze­ra­że­niem. Z każ­dego punktu widze­nia zwią­zek ten był dla niej nie do zaak­cep­to­wa­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sir Wil­liam Dug­dale (1605–1685) – autor, mię­dzy innymi, Księgi baro­ne­tów angiel­skich. [wróć]

Wów­czas – przed­sta­wi­ciel wła­dzy kró­lew­skiej w danym hrab­stwie, odpo­wie­dzialny za dobra kró­lew­skie i wymiar prawa. [wróć]