Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Napisana z finezją i humorem parodia popularnych na przełomie XVIII i XIX stulecia powieści gotyckich.
Młoda, trochę naiwna, ale przemiła panna Katarzyna Mortland jest zafascynowna powieściami gotyckimi. Gdy poznaje nowych przyjaciół i zostaje przez nich zaproszona do starego opactwa Northanger, ma nadzieję, że uda jej się odkryć jakąś niewyjaśnioną od lat tajemnicę i przeżyć przygodę. Znajduje jednak coś zupełnie innego... Coś, o czym skrycie marzyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Chyba nikt, kto spotkałby pannę Catherine Morland w wieku dziecięcym, nie zgadłby, że stoi przed przyszłą bohaterką powieści. Nie predestynowały jej do tego zarówno pozycja społeczna, jak i usposobienie rodziców, nie wspominając o charakterze. Jej ojciec był wikarym. Ubierał się starannie, nie był ubogi i cieszył się powszechnym szacunkiem, chociaż na imię miał Richard1. Warto też wspomnieć, że nie odznaczał się nadzwyczajną urodą. Jego status finansowy można określić jako niezależny, na co składały się dwie solidne prebendy2. Nie miał też skłonności do izolowania córek od świata. Matka Catherine była kobietą rozsądną, obdarzoną pogodnym usposobieniem i – co o wiele istotniejsze – dobrym zdrowiem. Przed przyjściem na świat Catherine powiła już trzech synów i zamiast umrzeć podczas porodu ostatniego z nich – czego wielu się spodziewało – żyła dalej, a w dodatku urodziła jeszcze sześcioro dzieci, by w doskonałym zdrowiu cieszyć się dorastającymi latoroślami. Rodzina z dziesięciorgiem dzieci zawsze będzie godna miana dobrej rodziny: wystarczy, że zgadzała się liczba głów, rąk i nóg. Morlandowie nie byli zanadto urodziwi, a Catherine przez pierwsze lata swego życia nie wyróżniała się pod tym względem spośród rodzeństwa. Była szczupła, raczej niezdarna, cerę miała bladą, wręcz ziemistą, ciemne, zazwyczaj zaniedbane włosy i ostre rysy. Pod względem umysłowym również nie nadawała się na idolkę czytelniczek powieści. Była miłośniczką wszelkich gier dla chłopców i zdecydowanie wolała krykieta nie tylko od lalek, ale od innych rozrywek wieku dziewczęcego, takich jak hodowanie koszatek, sypanie ziarnek kanarkowi czy pielęgnowanie krzaku róży. Nie pałała miłością do krzątaniny w ogrodzie, a jeśli zdarzało się jej zrywać kwiaty, czyniła to raczej z upodobania do psikusów, ponieważ z reguły zrywała te, których jej zrywać nie było wolno. Być może ze względu na te upodobania, nie olśniewała na polu nauki. Nigdy nie potrafiła się czegoś nauczyć czy zrozumieć samodzielnie, a czasami nawet przy pomocy dorosłych, bo często bywała roztargniona, a czasami wręcz tępa. Przez trzy miesiące matka kazała jej codziennie uczyć się wiersza Prośba żebraka, a mimo to jej młodsza siostra Sally lepiej go recytowała. Nie znaczy to, że Catherine była tępa – wręcz przeciwnie! Nauczyła się na pamięć bajki Zając i przyjaciele o wiele szybciej niż jej koleżanki. Matka pragnęła, aby poświęciła się muzyce, ona zaś nie żywiła wątpliwości, że ją polubi, ponieważ uwielbiała bębnić w klawisze starego, rozstrojonego szpinetu. Zaczęła naukę jako ośmiolatka, uczyła się przez rok… i na tym się skończyło. Pani Morland, która nie zmuszała swoich córek do pobierania nauk wbrew ich zamiłowaniom czy uzdolnieniom, zezwoliła jej na przerwanie ćwiczeń. Dzień, w którym po raz ostatni zobaczyła nauczyciela muzyki, był jednym z najszczęśliwszych w życiu Catherine. Do rysowania nie przejawiała zbytniego talentu, chociaż zawsze, gdy tylko dostała kopertę po jakimś liście matki czy też natrafiła przypadkiem na kawałek papieru, rysowała domy, drzewa, kury i kurczęta, zadziwiająco do siebie podobne. Ojciec uczył ją kaligrafii i podstaw arytmetyki, matka zaś francuskiego. Nie czyniła nadzwyczajnych postępów w tych dziedzinach, wszelkimi też sposobami unikała lekcji. Cóż za przedziwne dziecko! Mimo bowiem tych wszystkich wad, jako dziesięciolatka nie odznaczała się nieprzyjemnym charakterem, nie miała przykrego usposobienia, rzadko się upierała, niemal nigdy kłóciła i bardzo lubiła młodsze rodzeństwo, z rzadka jedynie nadużywając przy tym swojego starszeństwa. Była poza tym bardzo żywiołowa i niemal dzika, nienawidziła porządku i przesiadywania w domu, za to uwielbiała staczać się po trawiastym zboczu na tyłach plebanii.
Takimi oto słowami można opisać Catherine Morland w wieku dziesięciu lat. Kiedy ukończyła piętnaście, jej wygląd bardzo zmienił się na lepsze. Zaczęła trefić włosy i snuć marzenia o balach, cera jej się poprawiła, twarz nabrała nieco krągłości i rumieńców, przez co rysy zatraciły ostry charakter, oczy z ożywieniem obserwowały otoczenie, a kształty stały się prawie kobiece. Zamiłowanie do zabaw na podwórzu ustąpiło miejsca upodobaniu do kobiecych ozdób, a w miarę jak nabierała predylekcji do strojenia się, stawała się w równym stopniu miłośniczką porządku. Z przyjemnością słyszała, jak rodzice wspominają o korzystnych zmianach w jej wyglądzie. „Catherine wyrasta na niebrzydką pannę, dzisiaj wyglądała niemal ładnie”, dobiegało ją od czasu do czasu. Jaką radość sprawiały takie opinie! Usłyszeć, że się wygląda „niemal ładnie”, to dla dziewczyny – niepowalającej urodą przez pierwsze piętnaście lat życia – o niebo większa przyjemność niż wszystko, co może usłyszeć o sobie piękność od urodzenia.
Pani Morland była przyzwoitą kobietą i chciała, by jej dzieci odebrały należyte wychowanie i wykształcenie, ale czas miała tak wypełniony nieustannymi ciążami i opieką nad najmłodszymi dziećmi, że starsze córki musiały z konieczności same sobie dawać radę. Trudno więc się dziwić, że Catherine, która jak już wiemy, nie miała w sobie nic z bohaterki powieści, w wieku lat czternastu wolała od książek grać w krykieta, baseballa, jeździć konno i uganiać się po łąkach. Nie żeby miała coś przeciwko książkom jako takim, pod warunkiem, że składały się wyłącznie z intrygi pozbawionej głębszej refleksji. Od piętnastego do siedemnastego roku życia pilnie przygotowywała się do roli bohaterki: czytała wszystkie książki, których lektura konieczna jest do zebrania zapasu przydatnych cytatów, jakże cennych w zmiennych kolejach obfitującego w zwroty akcji życia.
Od Pope’a nauczyła się darzyć niechęcią tych, którzy: „(…) popisują się z pośmiewiskiem żalu”. Od Graya, że: „(…) wiele kwiatów pachnących zapłonie o brzasku i nim je oko dojrzy, w skwarze dusznym zginie…”. Od Thomsona, że: „(…) cudowne to zadanie pieczę mieć nad myślą i młodziutkiej idei pokazywać drogę”. Szekspirowi zaś zawdzięczała imponujący zasób wiadomości, na przykład, że:
„Fraszki jak puch błahe
są dla zazdrosnych zarówno silnymi
świadectwami, jak cytaty z Pisma”.
oraz, że: „(…) biedny chrabąszcz, nogą rozdeptany, cielesną mękę równie boleśnie czuje jak konający olbrzym”, zaś młoda, zakochana kobieta zawsze przypomina: „(…) cierpliwości posąg na mogile”.
W ten sposób czyniła w tej dziedzinie odpowiednie postępy, a i pod innymi względami odnosiła porównywalne sukcesy: mimo że nie brylowała w pisaniu sonetów, potrafiła się zmusić do ich lektury. Wprawdzie mało kto się spodziewał, że uda jej się wprawić zebrane w salonie towarzystwo w oniemienie wykonaniem na fortepianie preludium własnej kompozycji, potrafiła jednak wysłuchać występów innych bez ostentacyjnego okazywania zmęczenia. Główną jej wadą był kompletny brak umiejętności rysowania – nie umiała nawet naszkicować profilu ukochanej osoby, tak by ta została rozpoznana. Pod tym względem nie potrafiła wznieść się na wyżyny należne lwicy salonowej. Na razie nie uświadamiała sobie jeszcze tych mankamentów, jako że brakowało jej ukochanej osoby, którą mogłaby narysować. W wieku siedemnastu lat nie spotkała żadnego olśniewającego młodzieńca, zdolnego rozniecić w niej żar uczuć. Nie obudziła żadnej autentycznej namiętności, nie obudziła nawet zaintrygowania, chyba że umiarkowanego i chwilowego. Doprawdy niezwykła sytuacja! Niezwykłe sytuacje można z reguły racjonalnie wyjaśnić, zapoznawszy się sumiennie z ich przyczynami: otóż w okolicy nie mieszkał ani jeden lord, ani nawet baronet. Znajome rodziny nie wychowały również niemowlęcia płci męskiej pozostawionego na progu, brak było też w okolicy młodego człowieka o owianym mgłą tajemnicy pochodzeniu. Jej ojciec nie przygarnął przystojnego wychowanka, a proboszcz był bezdzietny.
Jeśli jednak młoda dama ma zostać bohaterką powieści, nie może jej stanąć na przeszkodzie coś tak banalnego, jak brak współpracy ze strony czterdziestu okolicznych rodzin ziemskich. Coś ważkiego musi się wydarzyć i z pewnością się wydarzy, co postawi na jej drodze odpowiedniego młodzieńca o cechach bohatera.
Pan Allen, właściciel rozległych dóbr rozrzuconych wokół Fullerton oraz wioski w hrabstwie Wiltshire, gdzie mieszkali Morlandowie, wybierał się właśnie do Bath, by leczyć dnę moczanową. Jego żona zaś, osoba niezwykle miła, która lubiła pannę Morland, doskonale wiedziała, że jeśli młodej damy nie spotkały przygody miłosne we własnym domu, to musi ich poszukać gdzie indziej. Zaprosiła więc Catherine, by pojechała do Bath z nimi. Państwo Morland skwapliwie wyrazili zgodę, Catherine zaś była wprost wniebowzięta.
Warto w tym miejscu dodać, tak by nabyta do tej pory wiedza czytelnika o charakterze Catherine Morland oraz zaletach jej ciała i umysłu stała się pełniejsza, że w czasie gdy miała zmierzyć się ze wszystkim trudnościami i zagrożeniami związanymi z sześciotygodniowym pobytem w Bath, jej serce było wrażliwe, a usposobienie łagodne. Wyzbyła się też wszelkiej egzaltacji i zbytniej pewności siebie, zniknęła gdzieś nieśmiałość oraz niezręczność w kontaktach z obcymi. Wygląd miała przyjemny, a czasami wręcz była ładna. Oczywiście, cechowała ją wciąż ignorancja i naiwność, jak to się dzieje w przypadku większości kobiet w wieku lat siedemnastu.
W miarę zbliżania się pory wyjazdu należało się spodziewać, że właściwy matkom niepokój o przyszłość córki pani Morland powinien zbliżać się do apogeum. Podczas kilku ostatnich wspólnie spędzonych dni liczne złowrogie przeczucia nieszczęść, które nadciągająca rozłąka przyniesie ukochanej Catherine, powinny napełniać smutkiem jej serce i wzbierać oczy łzami. Z ust doświadczonej matki podczas rozmowy w jej buduarze powinny padać ważkie i konieczne przestrogi! Ściśnięte trwogą serce powinno dyktować słowa ostrzeżeń o aktach niegodnej przemocy, jakich się dopuszczają arystokraci i baroneci, którzy lubują się w wywożeniu siłą młodych panien na farmy położone na odludziu. Jednak stało się inaczej: pani Morland dysponowała znikomą wiedzą o lordach i baronetach, nie miała w związku z tym pojęcia o ich niecnych zwyczajach i nieświadoma była niebezpieczeństw, na jakie wystawiały Catherine. Jej przestrogi streściły się w następujących słowach: – Moja droga córko, proszę cię, żebyś zawsze owijała szalem szyję, wychodząc wieczorem na dwór. Chciałabym też, żebyś prowadziła spis wydatków – tutaj masz odpowiedni kajecik.
Jej siostra Sally, a ostatnio Sara (która młoda panna z dobrego domu ukończyłaby szesnasty rok życia bez zmiany imienia?) powinna była stać się teraz jej najbliższą przyjaciółką i wręcz powiernicą. Jednak, o dziwo, nie nalegała, by Catherine słała codziennie listy, nie zmuszała też jej do opisywania każdej nowo poznanej osoby lub detali każdej interesującej rozmowy w Bath. Mówiąc w skrócie, wszystkie czynności, wiążące się z tym ważnym wyjazdem, przeprowadzone były przez rodzinę Morlandów z nacechowanym rozsądkiem spokojem, właściwym raczej wydarzeniom życia codziennego. Ewidentnie brakowało chwytających za serce uniesień, jakie powinna wzbudzić pierwsza rozłąka bohaterki powieści z rodziną. Ojciec, zamiast otworzyć jej w swoim banku rachunek bez limitu, czy choćby wręczyć bankowe zlecenie na skup rachunków do kwoty stu funtów, wsunął jej w dłoń dziesięć gwinei i zobowiązał się wysłać więcej, jeśli pojawi się taka potrzeba.
Rozstanie i podróż odbyły się więc w niezbyt sprzyjających dla akcji powieści okolicznościach: podróż przebiegła gładko i bez jakichkolwiek incydentów, obyło się bez napadu rozbójników, nie rozpętała się burza, a powóz nie stoczył się do rowu, w związku z czym nie zaistniała potrzeba ingerencji młodzieńca o cechach bohatera powieści. Nie wydarzyło się nic strasznego, poza obawami pani Allen, że podczas postoju w ostatniej gospodzie zostawiła tam swoje chodaki, co na szczęście okazało się fałszywym alarmem.
Kiedy dojechali do Bath, Catherine w ekstatycznym zachwycie rozglądała się na wszystkie strony podczas jazdy przez uzdrowisko, aż wreszcie powóz dotarł pięknymi ulicami do wynajętego mieszkania. Catherine przyjechała tu po to, żeby się cieszyć, cieszyła się też od pierwszej chwili.
Wkrótce rozgościli się w wygodnych apartamentach kamienicy przy Pulteney Street.
Nadszedł chyba moment, aby przedstawić czytelnikowi panią Allen, aby mógł już na początku powieści wyobrazić sobie, w jaki sposób doprowadzi ona swoim postępowaniem do spodziewanej w finale katastrofy i jak się przyczyni do nieszczęsnego losu Catherine, który oczekuje swego dopełnienia zazwyczaj w ostatnim tomie powieści. W grę wchodzi: brak rozsądku i wyrafinowania lub zazdrość ewentualnie przejęcie kompromitującej korespondencji nastoletniej damy, deprawacja wspomnianej i w końcu wylądowanie na bruku.
Pani Allen była jednak przedstawicielką zadziwiająco licznego gatunku kobiet, które nie wzbudzają żadnych innych uczuć prócz zdziwienia, że są na świecie mężczyźni zdolni do tego stopnia je polubić, by wziąć je za żony. Nie wyróżniała się w żadnym stopniu urodą, talentem, ogładą czy manierami. Pobudki, dla których rozsądny i obdarzony inteligencją pan Allen się z nią ożenił, usprawiedliwić da się jedynie jej pogodnym, raczej biernym usposobieniem, skłonnością do dowcipów oraz dobrym pochodzeniem. Istniał jednak powód, dla którego idealnie nadawała się do wprowadzania młodej panny w życie towarzyskie: uwielbiała wszędzie bywać i wszystkiemu się przyglądać, podobnie jak większość młodych panien. Jej namiętnością były stroje. Znajdowała niezwykłą, acz nieszkodliwą radość w noszeniu wytwornego ubioru, dlatego też pierwsze ukazanie się naszej bohaterki w kręgach socjety Bath nie mogło nastąpić wcześniej niż po upływie kilku dni, spędzonych na zasięganiu informacji, co jest teraz modne, i szyciu dla szacownej pani Allen sukni według najnowszych trendów. Catherine również poczyniła pewne zakupy i wreszcie, po zakończeniu wszelkich przygotowań, nadszedł wielki wieczór, kiedy miała po raz pierwszy pojawić się w Upper Rooms3. Autorem fryzury był najlepszy fryzjer w Bath, a ubrała się z taką pieczołowitością, że zarówno pani Allen, jak pokojówka oświadczyły, że wygląda właśnie tak, jak wyglądać powinna młoda panna. Pokrzepiona tymi słowami Catherine doszła do wniosku, że może uda jej się przejść przez tłum, nie ściągając na siebie krytycznych uwag, co do admiracji ze strony młodych dżentelmenów zaś, przyjmie ją z wdzięcznością, ale nie będzie się jej zanadto spodziewać.
Pani Allen tak długo mitrężyła podczas ubierania, że zjawili się późno w Rooms i obie damy musiały siłą wepchnąć się do środka – w końcu był szczyt sezonu w Bath. Pan Allen ruszył od razu do sali gry w karty i zostawił panie w tłumie.
Pani Allen, w większym stopniu zatroskana o bezpieczeństwo swojej kreacji niż o wygodę Catherine, przecisnęła się przez tłumek dżentelmenów stojących przy drzwiach tak szybko, jak to było możliwe, zaś Catherine szła u jej boku, ująwszy ją tak mocno pod ramię, że nawet kłębiący się tłum nie zdołał ich rozdzielić. Ze zdumieniem jednak stwierdziła, że choć posuwają się do wnętrza, tłok wciąż im towarzyszy, a sądziła, że wewnątrz sali znajdą bez trudu miejsca i będą mogły swobodnie podziwiać tancerzy. Sytuacja przedstawiała się jednak zgoła inaczej i gdy z najwyższym wysiłkiem weszły do środka, niewiele się zmieniło i wciąż zamiast par na parkiecie widziały jedynie wysoko wznoszące się pióra zdobiące koafiury dam. Lecz nie ustawały w wysiłkach i wreszcie, korzystając w równym stopniu z siły i pomysłowości, znalazły się w przejściu na podwyższeniu. Tłum był tu nieco rzadszy niż poniżej, a panna Morland zyskała wspaniały widok na towarzystwo w dole i kolejne kamienie milowe swojego niedawnego przemarszu. Po raz pierwszy tego wieczoru poczuła, że wreszcie jest na balu. Marzyła o tym, by zatańczyć, ale nie znała nikogo na sali balowej. Pani Allen robiła w tej sytuacji wszystko, co mogła, powtarzając co pewien czas:
– Bardzo bym chciała, żebyś zatańczyła, kochanie. Bardzo bym pragnęła, żebyś znalazła sobie partnera!
Przez jakiś czas te życzliwe uwagi wzbudzały w Catherine uczucie wdzięczności, ale ponieważ w niczym nie poprawiały sytuacji i powtarzały się bardzo często, znużyła się wreszcie i przestała za nie dziękować.
Obie damy nie cieszyły się jednak zbyt długo osiągniętą z takim wysiłkiem pozycją. Wkrótce wszyscy wybrali się na herbatę, a one musiały podążać za tłumem. Catherine zaczęła odczuwać coś na kształt zawodu. Męczyło ją to ustawiczne przepychanie się między ludźmi, których obce twarze z reguły nie zapowiadały niczego interesującego, nie mogła więc znaleźć pocieszenia w wymianie choćby kurtuazyjnych kilku słów z towarzyszami niedoli. Kiedy wreszcie dotarły do sali, w której serwowano herbatę, Catherine poczuła się jeszcze bardziej nie na miejscu, ponieważ nie znalazły żadnego towarzystwa, do którego mogłyby się przysiąść oraz żadnego dżentelmena, który mógłby podać im herbatę. Pana Allena nigdzie nie mogły dojrzeć, toteż po krótkim rekonesansie musiały wreszcie zająć miejsca na końcu stołu, którego większą część zajęła już liczna grupa. Przez chwilę siedziały bezczynnie, nie mając nikogo, z kim mogłyby wymienić parę słów, pominąwszy siebie nawzajem.
Pani Allen pocieszała się, że przynajmniej udało jej się uchronić przed zniszczeniem nową suknię podczas przepychania się przez tłum przy wejściu.
– Byłaby wielka szkoda, gdyby się podarła – powiedziała. – Nie uważasz, kochanie? To taki delikatny muślin. Nie dostrzegłam na sali materiału, który by mu dorównywał.
– Jakie to przykre – szepnęła Catherine – że nie znamy tu nikogo.
– Tak, moja droga – odparła spokojnie pani Allen. – Doprawdy bardzo to przykre.
– Cóż mamy począć? Ci państwo przy stole patrzą tak, jakby się zastanawiali, co my tu robimy. Wyglądamy, jakbyśmy się im narzucały!
– Na to wygląda. Bardzo niezręczna sytuacja. Bardzo bym pragnęła spotkać tutaj wielu znajomych!
– Chciałabym spotkać choćby jednego! Miałybyśmy się do kogo przysiąść.
– Święta racja, moja droga. Gdybyśmy tylko kogoś znały, natychmiast byśmy się przysiadły. Zeszłego roku byli tutaj Skinnerowie. Szkoda, że ich tu nie ma.
– Może byłoby lepiej w tej sytuacji, żebyśmy stąd poszły? Nie ma nawet dla nas filiżanek.
– Istotnie, nie ma! Jakie to nieprzyjemne! Jednak może posiedźmy tu chwilę, bo w tym tłumie strasznie nas wygniotą! Jak wygląda moja głowa, moja droga? W tym tłoku ktoś tak na mnie napierał, że obawiam się o całość fryzury.
– Ależ nie, świetnie wygląda. Ale droga pani Allen, czy na pewno wśród tego tłumu nie ma nikogo, kogo by pani znała? Musi pani kogoś tutaj znać.
– Klnę się na Boga, że nie poznaję tu żywej duszy. Wielka szkoda! Z całego serca pragnęłabym widzieć tutaj wielu znajomych, mogłabym ci wtedy znaleźć partnera do tańca. Bardzo bym pragnęła, żebyś zatańczyła. Popatrz, cóż za kobieta tam idzie! Co za dziwoląg! I jaka dziwna suknia! Bardzo niemodna! Spójrz tylko na te plecy!
Po kilku minutach jeden z ich sąsiadów przy stole zaproponował paniom herbatę, która została z wdzięcznością zaakceptowana. Nawiązała się nawet grzecznościowa konwersacja z owym dżentelmenem, jedyna podczas całego wieczoru. Wreszcie, kiedy skończyły się tańce, pan Allen odnalazł swoje panie i przyłączył się do nich.
– No i jak, panno Morland? – zapytał. – Mam nadzieję, że bal się udał?
– Bardzo się udał. Bez wątpienia! – odparła Catherine, z trudem tłumiąc ziewnięcie.
– Jaka to szkoda, że nie mogła zatańczyć! – wtrąciła pani Allen. – Jak mi żal, że nie mogliśmy znaleźć jej partnera! Wspominałam właśnie, jak bym się cieszyła, gdyby Skinnerowie przyjechali w tym roku do Bath albo gdyby przyjechali państwo Parry, tak jak napomykali zeszłego roku. Catherine mogłaby tańczyć z George’em Parrym. Tak mi żal, że nie znalazła partnera!
– Innym razem z pewnością jej się uda – pocieszył żonę pan Allen.
Po zakończeniu tańców tłum zaczął rzednąć, pozostawiając sporo miejsca na w miarę swobodny spacer. Nadszedł więc nareszcie moment, by nasza bohaterka, która dotąd nie odegrała żadnej szczególnej roli podczas balu, została zauważona i obdarzona admiracją. Z każdą minutą, dzięki przerzedzaniu się tłumu na sali, zyskiwała większe pole do eksponowania swojej osoby. Spoczywały teraz na niej spojrzenia wielu młodych dżentelmenów, którzy dotąd nie mieli szansy jej zauważyć. Żadnego z nich jednak nie sparaliżował na jej widok spazm zachwytu, sali nie obiegł przyciszony szmer pytań, kim jest ta piękna nieznajoma, nikt też ani razu nie nazwał jej urody boską. A przecież Catherine wyglądała dziś naprawdę ładnie i gdyby goście Upper Rooms mieli okazję obejrzeć ją trzy lata wcześniej, uznaliby ją dzisiaj za piękność.
Ktoś jej się jednak przyglądał i to najwyraźniej z uznaniem, usłyszała bowiem na własne uszy, jak dwaj młodzi panowie określili ją mianem „uroczej panny”. Słowa te wywarły na niej właściwe wrażenie, wieczór od razu wydał jej się o wiele przyjemniejszy, a panieńska próżność znalazła zaspokojenie. W stosunku do dwóch młodych dżentelmenów odczuwała większą wdzięczność za tę raczej zdawkową pochwałę niż najprawdziwsza bohaterka powieści za piętnaście sonetów sławiących jej urodę. Wróciła na swoje miejsce przyjaźnie nastawiona do otoczenia i usatysfakcjonowana publiczną uwagą, jaka stała się jej udziałem.
Każdy kolejny poranek w Bath przewidywał stałe punkty dziennego programu: trzeba było zajrzeć do sklepów, zwiedzić nową dzielnicę miasta, spędzić godzinę w pijalni wód mineralnych, gdzie paradowało się tam i z powrotem, spoglądając na spacerujących i nie wymieniając z nikim słowa. Pragnienie posiadania szerokiego grona znajomych w Bath wciąż dominowało w myślach pani Allen, która wyrażała je za każdym razem, gdy okazywało się, że nie zna najwyraźniej nikogo.
Catherine wraz z panią Allen odwiedziła też sale balowe Lower Rooms, gdzie los okazał się bardziej łaskawy dla naszej bohaterki. Wodzirej przedstawił jej jako partnera do tańca elegancko wyglądającego młodego człowieka o nazwisku Tilney. Miał jakieś dwadzieścia cztery lub pięć lat, był raczej wysokiego wzrostu, o przyjemnym wyglądzie, bystrych oczach, a jeśli nie można go było nazwać ideałem męskiej urody, to niewiele mu brakowało do tego miana. Zachowywał się nienagannie i w jego towarzystwie Catherine czuła się wniebowzięta. Nie mieli wielu okazji do rozmowy podczas tańca, kiedy jednak usiedli, by napić się herbaty, doszła do wniosku, że jest tak miły, jak tego oczekiwała. Rozmawiał ze swadą, a w jego zachowaniu było coś krotochwilnego, co wydawało jej się urocze, choć niewiele rozumiała z tego, co mówił. Przez pewien czas komentowali bezpośrednie otoczenie, lecz nagle młody człowiek odezwał się w te słowa:
– Jak do tej pory nie spieszyłem się zanadto ze spełnianiem wszelkich obowiązków grzeczności, jakie obowiązują partnera damy do tańca. Nie zapytałem nawet pani, od jak dawna przebywa w Bath, czy była pani tu już wcześniej, czy odwiedziła pani Upper Rooms, teatr, czy była pani na koncercie i w ogóle, jak znajduje pani to miejsce. Zaiste niezwykle się zaniedbałem w swych powinnościach. Czy znajdzie teraz pani chwilę, by zaspokoić moją ciekawość? Jeśli tak, od razu przejdę do rzeczy.
– Nie musi pan się trudzić, proszę pana.
– To żaden trud, zapewniam panią. – Potem zaś, ze sztucznym uśmiechem na twarzy, zapytał nienaturalnie grzecznym, wręcz afektowanym głosem: – Od dawna przebywa pani w Bath?
– Od tygodnia – odparła Catherine, z trudem starając się powstrzymać śmiech.
– Nie może to być! – wykrzyknął z udawanym niedowierzaniem.
– Czemuż to pana dziwi?
– Trafna uwaga – odparł normalnym już tonem. – Widzi pani, powinienem okazać jakąś reakcję na pani słowa, a zdumienie najlepiej mi wychodzi. Ciągnijmy zatem: była już pani przedtem w Bath?
– Nigdy, proszę pana.
– Doprawdy! A czy zaszczyciła już pani swoją obecnością Upper Rooms?
– Tak. Byłam tam w zeszły poniedziałek.
– Była pani w teatrze?
– Tak, byłam we wtorek.
– A na koncercie?
– Tak, w środę.
– Czyli, reasumując, zadowolona jest pani z pobytu w Bath?
– Tak, bardzo mi się tutaj podoba.
– Został mi już tylko jeden sztuczny uśmiech i wreszcie będziemy mogli zachowywać się normalnie.
Catherine odwróciła głowę, nie wiedząc, czy może sobie pozwolić na wybuch śmiechu.
– Wiem już, co sobie pani o mnie myśli – powiedział posępnym tonem pan Tilney. – Jutro szkaradnie przedstawi mnie pani w swoim pamiętniku.
– W moim pamiętniku?
– Oczywiście. Jestem pewien, co pani napisze. „Piątek. Byłam w Lower Rooms, miałam na sobie muślinową sukienkę we wzorek z niebieską lamówką i czarne gładkie pantofelki. Wyglądałam bardzo szykownie, ale nieznośnie nadskakiwał mi jakiś półgłówek, który zmuszał mnie do tańczenia i doprowadzał do szału bezsensowną paplaniną”.
– Zapewniam pana, że niczego podobnego nie napiszę.
– A czy mogę podpowiedzieć, co powinna pani napisać?
– Jeśli pan taki miły.
– „Tańczyłam z niezwykle ujmującym młodzieńcem, którego przedstawił mi pan King, i prowadziłam też przyjemną konwersację. Wydał mi się zdumiewająco inteligentny, chętnie bym go lepiej poznała”. Właśnie tak bym pragnął, by pani napisała.
– A jeśli nie prowadzę pamiętnika?
– A może nie siedzi pani na tej sali i mnie też nie ma obok? To równie prawdopodobne. Młoda dama nie prowadzi pamiętnika? W jaki wówczas sposób kuzynki mogłyby poznać pani pełne sukcesów życie towarzyskie w Bath? Czy mogłaby pani zapamiętać natłok umizgów i komplementów odbieranych każdego dnia, gdyby ich co wieczór nie spisywała w pamiętniku? Jak mogłaby pani ocalić dla potomności najrozmaitsze swoje suknie czy całościowy wygląd, o przeróżnych fryzurach nie wspominając, gdyby nie mogła codziennie odwoływać się do pamiętnika? Moja droga panno, młode damy nie są mi tak całkowicie obce, jak na to wyglądam. To właśnie cudowny zwyczaj prowadzenia pamiętnika w ogromnej mierze przyczynił się do powstania tego lekkiego stylu, za który tak powszechnie ceni się panny z dobrych domów. Wszyscy są zgodni, że umiejętność pisania listów jest ściśle związana z kobiecością. Być może sama natura przyczyniła się w pewnym stopniu do takiego stanu rzeczy, ale nie wątpię, że najwięcej tu wniosła w tej materii umiejętność zapisywania stron pamiętników.
– Zastanawiałam się od czasu do czasu – odezwała się z wahaniem Catherine – czy to prawda, że kobiety lepiej piszą listy niż mężczyźni. Po namyśle nie sądzę, aby zawsze miały nad nimi przewagę.
– Z mojego doświadczenia wynika, że nagminnie uprawiany przez kobiety sposób pisania listów jest bez skazy, o ile pominie się trzy istotne kwestie.
– Cóż to za kwestie?
– Konsekwentny brak mieszczenia się w ramach tematu, niezwykła niechęć do przestrzegania zasad interpunkcji i powszechna nieznajomość gramatyki.
– Mój Boże! Niepotrzebnie się obawiałam, że będę adresatką zbyt wielu komplementów. Niewysoko nas pan ceni pod tym względem.
– Mógłbym w takim samym stopniu hołdować powszechnej opinii, że kobiety lepiej piszą listy niż mężczyźni, podobnie jak tej, że lepiej śpiewają w duecie czy malują pejzaże. W każdej dziedzinie, której reguły opierają się na smaku, umiejętność zmierzania do perfekcji została w miarę uczciwie rozdzielona pomiędzy przedstawicieli obojga płci.
W tym momencie przerwała im pani Allen.
– Moja droga, wyjmij mi, jeśli łaska, tę szpilkę z rękawa – zwróciła się do Catherine. – Boję się, że już jest dziurka, a bardzo bym tego nie chciała, bo to moja ulubiona suknia, mimo że zapłaciłam tylko dziewięć szylingów za jard materiału.
– Właśnie taką sumę podałbym, gdyby poproszono mnie o zgadnięcie ceny – wtrącił pan Tilney, oglądając muślin.
– Zna się pan na muślinach?
– Raczej tak. Sam kupuję materiał na moje fulary i z reguły mój wybór spotyka się z aprobatą otoczenia, siostra zaś często pozostawia mi decyzję co do wyboru sukni. Niedawno kupiłem jej materiał na suknię, który znajome damy uznały za bardzo korzystny zakup. Zapłaciłem tylko pięć szylingów za jard, za co otrzymałem prawdziwy indyjski muślin.
Pani Allen była pod ogromnym wrażeniem jego wiedzy. – Mężczyźni z reguły nie zwracają uwagi na podobne sprawy – odparła z westchnieniem. – Mój małżonek, pan Allen, nie dostrzega różnic między moimi strojami. Musi być pan niezwykle pomocny swej siostrze!
– Mam nadzieję, że tak jest w istocie.
– Proszę mi więc powiedzieć, co myśli pan o sukni panny Morland?
– Jest bardzo ładna – odparł, przyglądając się sukni z profesjonalną uwagą – nie sądzę jednak, żeby przeżyła konfrontację z zawziętą praczką. Obawiam się, że zacznie się strzępić.
– Jak pan może – zawołała Catherine ze śmiechem – być taki… – Nieomal powiedziała „cudaczny”.
– Całkowicie się zgadzam z panem. – Pani Allen skinęła głową. – Dokładnie to samo powiedziałam pannie Morland, kiedy ją kupowała.
– Sama jednak pani wie, że muślin zawsze się przyda. Wystarczająco wiele pozostanie potem pannie Morland na chusteczkę do nosa, czepeczek lub narzutkę. Muślinu nigdy się nie wyrzuca. Słyszałem to od mojej siostry ze czterdzieści razy, kiedy była na tyle rozrzutna, by kupić więcej, niż było potrzebne, lub na tyle nierozważna, by pociąć go na kawałki.
– Bath to urocze miejsce, proszę pana, jest tu wiele świetnych sklepów. Bardzo jesteśmy pod tym względem poszkodowani, żyjąc na wsi. Nie twierdzę, że nie mamy dobrych sklepów w Salisbury, ale to tak daleko! Osiem mil, prawdziwa wyprawa! Pan Allen twierdzi wprawdzie, że dziewięć, zaklina się, że tyle dokładnie zmierzono, ale jestem pewna, że nie będzie więcej nad osiem. To prawdziwa męczarnia! Wracam z Salisbury zawsze śmiertelnie zmęczona. A w Bath ledwie człowiek wyjdzie za drzwi i już w pięć minut ma to, co chce.
Pan Tilney odebrał wystarczająco staranne wychowanie, by sprawiać wrażenie pochłoniętego słowami starszej pani, a ona niezmordowanie rozprawiała o muślinach, póki nie skończyła się przerwa w tańcach. Słuchając tej rozmowy, Catherine miała obawy, czy młody dżentelmen nie jest zbyt śmiały, rozprawiając o cudzych słabostkach.
– O czym pani rozmyśla z taką powagą? – zapytał, kiedy wracali do sali tanecznej. – Nie o swoim partnerze, mam nadzieję, bo z tego kręcenia głową wnioskuję, że nie są to pochlebne myśli.
Catherine zarumieniła się i odpowiedziała:
– Nie myślałam o niczym szczególnym.
– To była głęboka i pełna przebiegłości odpowiedź, jednak wolałbym usłyszeć z miejsca, że mi pani nie powie.
– W takim razie dobrze, nie powiem.
– To świetnie, ponieważ teraz o wiele szybciej się poznamy, bo zastrzegam sobie prawo podczas każdego naszego spotkania żartowania z panią na ten temat, a nic równie dobrze nie zacieśnia znajomości.
Tańczyli ponownie, a kiedy zamknięto Lower Rooms, rozstali się, mając wyraźną ochotę, w każdym razie panna Morland, na kontynuowanie znajomości. Czy gdy piła grzane wino z wodą przed pójściem spać do tego stopnia rozmyślała o młodym człowieku, by później pojawił się w jej snach? Tego nie możemy stwierdzić, żywię jednak nadzieję, że jeśli tak było, to tylko podczas wstępnej fazy snu albo co najwyżej nad ranem. Jeśli bowiem jest prawdą to, co utrzymuje pewien znany pisarz, a mianowicie, że nic nie usprawiedliwia młodej panny, jeśli zapała afektem do młodego człowieka, zanim ten jej się oświadczy, to musi być również bardzo niestosowne, by młoda dama śniła o młodym człowieku, nie zyskawszy pewności, czy ten już uprzednio śnił o niej. Kwestia, czy pan Tilney jest odpowiednim człowiekiem do tego, by śnić o pannie Morland albo też zostać jej adoratorem, nie pojawiła się zapewne w głowie pana Allena, upewnił się jednak, zasięgnąwszy właściwych informacji, że nie powinien mieć nic przeciwko jego znajomości z Catherine. Pan Allen zadał sobie bowiem trud na początku wieczoru i dowiedział się, że pan Tilney jest duchownym i pochodzi z cieszącej się powszechnym szacunkiem rodziny z hrabstwa Gloucester.
Następnego ranka z większą niż dotychczas chęcią Catherine zmierzała do pijalni wód, pewna w głębi serca, że tego przedpołudnia spotka pana Tilneya. Pragnęła też przywitać go uśmiechem, jednak ten okazał się zbędny, bowiem pan Tilney się nie pojawił. W porze, w której przyjęto spacerować po pijalni wód, mogła spotkać każdą ludzką istotę, zamieszkałą w Bath – z wyjątkiem pana Tilneya. Napotkała tłumy wędrujące tam i z powrotem po schodach, ludzi, o których nie dbała i których nie chciała oglądać – tylko tego jedynego nie dostrzegła.
– Bath to doprawdy wspaniałe miejsce – oznajmiła pani Allen, kiedy usiadły przy wielkim zegarze, zmęczone długim paradowaniem po pijalni. – Byłoby miło, gdybyśmy tu kogokolwiek znały.
Bardzo często już wypowiadała to na razie niespełnione życzenie, tak że nie mogła się spodziewać, że akurat dziś zostanie spełnione, jak jednak wiadomo: „Nadzieja nie zna końca, a wiara nie zna granic”. Wiara zaś, z jaką sumiennie dzień w dzień wypowiadała to samo życzenie, miała wreszcie zostać nagrodzona. Nie minęło bowiem dziesięć minut, kiedy jakaś dama w podobnym do niej wieku, która siedziała obok i przyglądała się jej uważnie od jakiegoś czasu, odezwała się bardzo grzecznie:
– Mam nadzieję, że się nie mylę, mimo że tyle czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania. Czyżbym miała przyjemność z panią Allen? – Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, nieznajoma oświadczyła, że nazywa się Thorpe, a wówczas pani Allen od razu rozpoznała rysy twarzy dawnej szkolnej koleżanki, z którą była blisko zaprzyjaźniona i z którą, już po wyjściu za mąż, spotkała się tylko raz i to wiele lat temu. Radość obu pań ze spotkania była niezmierna, gdyż przez ostatnie piętnaście lat nie otrzymały na swój temat żadnych wieści. Wymieniwszy wpierw komplementy odnoszące się do wyglądu, skonstatowały, że czas szybko płynął od ich ostatniego widzenia i nigdy by nie przypuszczały, że z radością ujrzą starą przyjaciółkę w Bath. Następnie zaczęły się nawzajem wypytywać i udzielać sobie informacji co do swoich rodzin, sióstr i kuzynek, paplały przy tym równocześnie, z większą ochotą udzielając informacji niż ich słuchając. Pani Thorpe miała jednak jako rozmówczyni wielką przewagę nad panią Allen: potomstwo, które robiło karierę. Zaczęła rozwodzić się nad uzdolnieniami synów i urodą córek, kiedy opisywała ze szczegółami, co każde z nich robi i jakie otwierają się przed nimi widoki, że John studiuje w Oksfordzie, Edward uczy się w Merchant Taylors’, a William służy w marynarce, a w dodatku wspomniana trójka niezmiernie jest w swoim środowisku lubiana i szanowana, bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Pani Allen nie mogła się zrewanżować podobnymi informacjami o triumfach swoich pociech i sączyć ich w niechętne, a nawet wątpiące ucho przyjaciółki. Pozostało jej tylko siedzieć i udawać, że słucha tych macierzyńskich opowieści, pocieszając się jedynie odkryciem, że koronka zdobiąca narzutkę pani Thorpe nawet nie umywa się do jej koronki.
– A oto moje córeczki! – oznajmiła z emfazą pani Thorpe, wskazując na trzy eleganckie panny zmierzające w ich kierunku ramię w ramię. – Droga pani Allen, marzę, żeby ci je przedstawić. Będą zachwycone tym spotkaniem. Ta najwyższa i zarazem najstarsza to Isabelle – prawda, że piękna panna? Pozostałe dwie również są godne podziwu, ale moim zdaniem Isabelle jest najładniejsza.
Nastąpiła prezentacja panien Thorpe. Catherine, o której na chwilę zapomniano, również została przedstawiona. Jej nazwisko najwyraźniej wywarło na latoroślach rodziny Thorpe wrażenie, ponieważ po chwili pełnej kurtuazji rozmowy najstarsza panna Thorpe powiedziała do swoich sióstr: – Panna Morland bardzo przypomina swego brata.
– Kubek w kubek! – krzyknęła pani Thorpe.
– Wręcz uderzające rodzinne podobieństwo! – wtórowały jej wszystkie panny.
Catherine była przez chwilę zaskoczona, ale kiedy pani Thorpe z córkami zaczęły opowiadać historię znajomości z Jamesem Morlandem, przypomniała sobie, że jej najstarszy brat zaprzyjaźnił się niedawno ze studentem z tego samego koledżu w Oksfordzie, nazwiskiem Thorpe, i że ostatni tydzień zimowej przerwy świątecznej spędził u jego rodziny w okolicach Londynu.
Skoro wszystko już stało się jasne, panny Thorpe niezwykle uprzejmie zaproponowały nawiązanie bliższej znajomości: wręcz nie mogą się doczekać, kiedy zacznie uważać je za przyjaciółki, nie tylko przez wzgląd na przyjaźń ich braci, czego Catherine słuchała z przyjemnością i na co odpowiedziała w najbardziej wyrafinowanych zdaniach, jakie tylko przyszły jej do głowy. Pierwszym świadectwem życzliwości była propozycja najstarszej panny Thorpe, by wzięła ją pod ramię i przeszły się razem po sali pijalni. Catherine była tak zachwycona nagłym powiększeniem się liczby znajomych w Bath, że podczas rozmowy z panną Thorpe niemal zapomniała o panu Tilneyu. Przyjaźń jest bez wątpienia najskuteczniejszym balsamem na zawiedzioną miłość.
Rozmowa objęła zagadnienia, których wszechstronne omówienie wpływa z reguły pozytywnie na moc przyjaźni nawiązanej między dwiema pannami. Pojawiły się więc takie tematy jak stroje, bale, flirty oraz miejscowi ekscentrycy. Ponieważ panna Thorpe była o cztery lata starsza od panny Morland, i co najmniej o cztery lata bardziej doświadczona, zdobyła wyraźną przewagę w tej dyskusji. Potrafiła porównać bale w Bath z balami w Tunbridge, modę z Bath z modą londyńską, korygowała poglądy nowej przyjaciółki na różne szczegóły wytwornego ubioru, umiała dopatrzyć się flirtu między każdą damą i dżentelmenem, którzy ledwie wymienili uśmiechy, czy dostrzec dziwacznie ubraną postać w najbardziej gęstym tłumie. Te talenty wzbudziły zasłużony podziw Catherine. Stanowiły dla niej absolutną nowość, a szacunek, jaki w naturalny sposób poczuła, mógłby zmącić rodzącą się zażyłość między pannami. Na szczęście swobodna radość w zachowaniu panny Thorpe i regularnie wyrażany zachwyt z poznania Catherine stłumił początkowy lęk panny Morland, pozostawiając jedynie miejsce na ciepły afekt. Rosnące przywiązanie oczekiwało czegoś więcej niż kilku przechadzek tam i z powrotem po pijalni wód: panna Thorpe odprowadziła pannę Morland do samych drzwi domu państwa Allenów i dopiero tam się rozstały, długo i serdecznie ściskając sobie dłonie. Ku obopólnej uldze dowiedziały się podczas tej ceremonii, że zobaczą się jeszcze tego wieczoru w teatrze, a następnego ranka wezmą udział w mszy w tejże samej kaplicy. Po zakończonym pożegnaniu Catherine pobiegła natychmiast na górę i z okna salonu odprowadzała wzrokiem pannę Thorpe idącą ulicą. Podziwiała gibkość jej kroku, elegancję postaci i najnowszą modę stroju. Cieszyła się z całego serca, że nadarzyła się jej sposobność zyskania takiej przyjaciółki.
Pani Thorpe była niezbyt zamożną wdową, pogodną kobietą i niezwykle pobłażliwą matką. Jej najstarsza córka była bardzo ładna, a młodsze, udając, że są równie ładne jak siostra, naśladowały jej sposób zachowania, a nawet ubierały się podobnie, co przynosiło niezłe wyniki.
Ta zwięzła informacja o rodzinie Thorpe ma na celu zastąpić rozwlekłą i pełną szczegółów opowieść z ust samej pani Thorpe o jej przejściach i cierpieniach. Prawdopodobnie zajęłaby ona trzy lub cztery następne rozdziały, w których przedstawiłaby całą podłość lordów i adwokatów, analizując słowo po słowie konwersacje prowadzone przed dwudziestu laty.
Podczas wieczoru w teatrze Catherine nie była do tego stopnia pochłonięta reagowaniem na skinięcia głową i uśmiechy panny Thorpe – choć bez wątpienia zabierało to sporo czasu – by nie rozglądać się bacznie za panem Tilneyem w każdej loży, do której zdołała zajrzeć. Jej wysiłki poszły jednak na marne. Najwyraźniej pan Tilney w takim samym stopniu lubił teatr jak pijalnię wód. Miała nadzieję, że następnego dnia bardziej jej się poszczęści, a kiedy zobaczyła rano, że jej marzenia się spełniły i dzień jest piękny, nie miała już żadnych co do tego wątpliwości – pogodna niedziela bowiem opróżnia wszystkie domy w Bath z mieszkańców. Wszyscy spacerują, wymieniając ze znajomymi uwagi na temat czarującej pogody.
Tuż po nabożeństwie panie Thorpe i państwo Allen udali się razem do pijalni wód. Pozostali tam wystarczająco długo, by dojść do wniosku, że tłum jest nie do zniesienia i nie widać wokół ani jednej twarzy z towarzystwa, co zauważa każdy w każdą niedzielę w ciągu całego sezonu, wybrali się więc na spacer na Crescent, by znaleźć się we wspomnianym wyżej towarzystwie. Tutaj Catherine z Isabelle, idąc pod ramię, znowu raczyły się przyjazną, acz szczerą rozmową. Mówiły dużo i z wielkim upodobaniem, jednak Catherine przeżyła kolejne rozczarowanie, nie spotkała bowiem swojego jedynego jak do tej pory partnera do tańca. Nigdzie nie można było go dostrzec; wszelkie poszukiwania kończyły się takim samym fiaskiem: nie dostrzegła go zarówno na porannych przechadzkach, jak wieczornych balach ani w Upper, ani w Lower Rooms, ani na formalnych, ani na nieformalnych tańcach, ani wśród konnych, ani wśród pieszych czy powożących przed południem kariolką. Jego nazwisko nie widniało też w księdze gości w pijalni wód. Ciekawość Catherine pozostawała niezaspokojona. Zapewne wyjechał z Bath, ale przecież nie wspominał, że będzie tutaj tak krótko. Ów nimb tajemniczości, w którym zawsze bohaterowi romansu do twarzy, nadał jego osobie dodatkowego uroku, wzmagając pragnienie Catherine, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Pani Thorpe nie okazała się dobrym źródłem informacji, ponieważ zjechała z córkami do Bath zaledwie dwa dni przed spotkaniem z panią Allen. Catherine często jednak poruszała ten temat w rozmowach ze swoją piękną przyjaciółką Isabelle, która namawiała ją konsekwentnie, by nie przestawała myśleć o tajemniczym nieznajomym. Nie pojawiły się więc okoliczności, które pozwoliłyby zblaknąć wrażeniu, jakie wywarł na młodej damie. Isabelle nie miała wątpliwości, że to uroczy młody dżentelmen, i nie wątpiła, że jest oczarowany „drogą Catherine”, dlatego też niechybnie wkrótce powróci. Fakt, że jest duchownym, tylko zwiększał do niego jej życzliwość, bowiem musiała wyznać, że „szczególnie sobie upodobała ludzi z duchowym powołaniem”. Gdy wypowiadała te słowa, wyrwało jej się z piersi coś na kształt westchnienia. Może Catherine niesłusznie postąpiła, nie pytając o przyczynę tego przelotnego wzruszenia, jednak brak jej było doświadczenia zarówno w arkanach miłości, jak w powinnościach związanych z przyjaźnią, by wiedzieć, kiedy na miejscu są subtelne żarciki, a kiedy należy serio przymuszać kogoś do wynurzeń.
Pani Allen znalazła się teraz w siódmym niebie, całkowicie usatysfakcjonowana pobytem w Bath. Znalazła wreszcie znajome panie, a w dodatku znalazła je w rodzinie swojej ukochanej starej przyjaciółki. Zwieńczeniem tego szczęścia był jakże miły fakt, że ubierały się o wiele skromniej niż ona. Przestała już powtarzać ustawicznie: „Bardzo bym chciała, żebyśmy tu mieli jakichś znajomych”. Zamiast tego mówiła: „Bardzo jestem rada, że spotkałyśmy panią Thorpe”. W rezultacie równie chętnie spotykała się z paniami Thorpe, jak jej młoda podopieczna z Isabelle. Pani Allen uważała dzień za udany tylko wtedy, gdy większą jego część spędziła z panią Thorpe na czymś, co obie nazywały rozmową, ale co nigdy nie było prawdziwą wymianą opinii, a nawet nie przypominało rozmowy na wspólny temat, bowiem pani Thorpe rozprawiała o swoich dzieciach, zaś pani Allen o swoich strojach.
Zażyłość pomiędzy Catherine a Isabelle rozwijała się równie szybko, jak błyskawicznie się zaczęła. Błyskawicznie też przeszły kolejne etapy przyjaźni, tak że wkrótce zabrakło dowodów afektu, które mogłyby okazywać sobie nawzajem czy swym bliskim. Zwracały się już do siebie po imieniu, spacerowały, zawsze trzymając się pod ramię, podpinały sobie nawzajem tren przed tańcem i nie rozdzielały się, stojąc w tanecznym secie. Jeżeli deszczowe przedpołudnie nie pozwalało na spacer, panny nie rezygnowały ze spotkania mimo deszczu i błota, by zamknąć się w pokoju i wspólnie czytać powieści. Tak, powieści, odrzucam bowiem niemiły i niegrzeczny obyczaj, powszechnie przyjęty przez pisarzy, by deprecjonować wartość dzieł pełną pogardy krytyką, pomijając fakt, że sami podobne tworzą. Nie stanę w jednym szeregu z największymi ich wrogami, by obrzucać wspomniane utwory najgorszymi obelgami i niemal nigdy nie pozwalać, by je czytały nasze bohaterki. Jeśliby zaś któraś wzięła przypadkiem powieść do ręki, to bez wątpienia po to, by ze wzgardą przerzucać jej nasączone nudą strony. Jeśli bohaterki powieści nie będą siebie nawzajem wspierać, od kogo mogą spodziewać się opieki i szacunku? Odrzucam takie obyczaje. Pozostawmy krytykom miotanie obelg na bogactwo wyobraźni, pozwólmy im przy każdej nowej powieści powtarzać te same banalne konstatacje o tandecie, jaką wypluwają z siebie drukarnie. Wspierajmy się nawzajem, to przecież my ponosimy szkody. Mimo że nasze utwory przyniosły czytelnikowi większą i bardziej niekłamaną przyjemność niż utwory jakiegokolwiek innego stowarzyszenia pisarskiego na świecie, żaden rodzaj twórczości nie jest tak wyszydzony. Pycha, niewiedza lub kaprys mody sprawiają, że mamy niemal równą liczbę wrogów, co czytelników. Równocześnie autora dziewięćsetnego skrótu Historii Anglii lub kogoś, kto wymieszał i wydał w jednym tomie po kilkanaście linijek wyciągniętych z Miltona, Pope’a i Priora z artykułem ze „Spectatora”, a całość udekorował rozdziałem z powieści Sterne’a, wynosi się pod niebiosa przez niezliczone pióra. Obowiązuje bowiem powszechny zwyczaj pomniejszenia zdolności i wyśmiewania wysiłków pisarza oraz wyszydzanie utworów, które wyróżniają się talentem, erudycją autora i dobrym smakiem. „Nie czytuję powieści”, „Rzadko do nich zaglądam”, „Nie mogę powiedzieć, bym często czytała powieści”, „Jak na powieść całkiem niezłe” – takie uwagi słychać ze wszystkich stron. „Cóż pani teraz czyta, panno…?”. „Och, tylko powieść!” – odpowiada młoda dama, odkładając książkę z udaną obojętnością czy rumieńcem wstydu. „To tylko Cecylia, Camilla, czy Belinda”, czyli zwięźle mówiąc, utwór, który świadczy o inteligencji autorki, utwór, w którym znajomość natury ludzkiej i trafne ukazanie jej wielu odmian, polot, skrzący się dowcip i humor, wszystko to przekazane jest światu w doskonałym stylu. A gdyby tak owa młoda dama pochłonięta była rocznikiem „Spectatora” zamiast powieścią, z jaką dumą pokazałaby opasłe tomiszcze i wymieniła jego tytuł, chociaż niewiele przemawia za tym, by wciągnęła ją jakakolwiek część rocznika pisma, którego zawartość i styl pisania bez wątpienia zniechęcą każdą młodą kobietę o wyrobionym guście. Sens zawartych tam artykułów polega głównie na prezentowaniu mało wiarygodnych okoliczności i wymyślonych postaci oraz takich tematów rozmów, które dziś nikogo nie obchodzą. Język, którym są pisane, jest często pospolity i mało pochlebne daje świadectwo naszym czasom.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Podczas wojen napoleońskich w Zjednoczonym Królestwie imię Richard było pogardliwym określeniem francuskiego rewolucjonisty (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
2. Uposażenie duchownych. [wróć]
3. Bath Assembly Rooms (Upper, czyli Górne i Lower, czyli Dolne) to kompleks sal zlokalizowanych w Bath, zaprojektowany przez Johna Wooda młodszego w 1769 roku. Odbywały się w nich bale i koncerty; goście mogli też grać w karty. [wróć]