Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca Afryka, wielka miłość i droga do spełnienia marzeń…
Wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie szczęściu Charlotte i George’a. Mężczyzna postanawia jednak wyruszyć na niebezpieczną wyprawę. Tymczasem Charlotte kupuje plantację kawy w górach Usambara, by tylko odwrócić uwagę od tęsknoty za ukochanym.
Kiedy jego listy docierają coraz rzadziej, Charlotte zaczyna mieć złe przeczucia i obawia się o jego żucie.
Czy kochankowie odnajdą się ponownie i będą jeszcze szczęśliwi?
Poruszająca i pełna emocji powieść od bestsellerowej autorki – Anne Jacobs!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
MAJ 1906 ROKU
Charlotte Johanssen oparła obolałą głowę o poduszkę i zamknęła oczy, aby przez chwilę wsłuchać się w miarowy stukot pociągu. Czy była wyczerpana? Nie, był to raczej stan dokuczliwego napięcia, dziwna mieszanina radości i niepokoju, która nękała ją od rana i narastała im bardziej zbliżały się do założonego celu podróży.
Od czasu do czasu słychać było przeciągły gwizd lokomotywy, a czasem za oknem unosiły się białawe kłęby pary, ale nie zasłaniały one widoku zielonoszarej równiny Fryzji Wschodniej. Płaski teren ojczyzny Charlotte ciągnął się aż po horyzont, tworzyły go pola i łąki, przedzielone żywopłotami w odcieniu jasnej, nasyconej zieleni lub wąskimi rowami, a gdzieniegdzie widziała kilka kwitnących drzew owocowych. Pasły się tu krowy i owce. Potem pociąg mijał jakiś niewielki las, a za chwilę szarą plamę wsi, z wyraźniej zaznaczoną spiczastą wieżą kościelną.
– Mamo, czy wkrótce będziemy w Leer? – zapytała jej córka Elisabeth, która nieco ponad pół roku wcześniej skończyła sześć lat.
W jej głosie słychać było zniecierpliwienie – dziewczynka była wyczerpana i marudna po tygodniowej podróży. Usiadła na krawędzi siedzenia naprzeciwko Charlotte, opierając się na poduszce obiema rękami i ponuro wpatrując się w mijany krajobraz. Wyobrażała sobie, że wszystko tutaj będzie o wiele wspanialsze, o wiele bardziej kolorowe i wesołe. Nie było tu nawet słoni, tylko tłuste, czarno-białe krowy, a ona widziała na polach białe kobiety i dzieci, które musiały tam pracować, chociaż w rzeczywistości powinni to robić czarni. Cóż, przynajmniej tak było w Afryce, gdzie tego typu zajęcia należały do czarnoskórych pracowników. W Afryce, gdzie mieszkała na dużej plantacji u podnóża Kilimandżaro, tam gdzie się urodziła, wszystko było inne.
– Spokojnie, to nie potrwa już długo – Charlotte zapewniła dziewczynkę. – Masz ochotę na kolejny łyk herbaty? Zostało też kilka ciasteczek.
– Nie, dziękuję...
Elisabeth zrobiła grymas, który dał jasno do zrozumienia, że nie ma na świecie nic bardziej obrzydliwego niż suche ciastka i zimna herbata. Przesunęła się nieco bliżej okna i zacisnęła usta.
– Proszę, nie rób tego, moja mała dzikusko! – ostrzegła ją Charlotte, która dokładnie wiedziała, co to znaczy: Elisabeth uwielbiała rysować po szybach oblizanym palcem wskazującym.
Odpowiedzią na ostrzeżenie mamy było jedynie głębokie westchnienie. Mała osunęła się z powrotem na siedzenie, oparła plecy o poduszkę, wyciągnęła nogi na szerokim siedzisku i z ostentacyjnym niezadowoleniem szarpała nowe, szorstkie bawełniane pończochy, które kazała jej założyć matka. Obracała przy tym stopy w tę i z powrotem, aby przyjrzeć się bliżej jasnobrązowym skórzanym mokasynom. Te również były nowe, solidne, ale strasznie niezgrabne, nie tak ładne jak buty mamy, które były delikatnie wyprofilowane i miały obcas średniej wysokości.
Pociąg jechał prosto na południe. Rano opuściły Hamburg i przesiadły się do innego pociągu w Bremie, aby kontynuować podróż. Początkowo było wesoło, bo w ich przedziale siedziała młoda kobieta z dwiema małymi dziewczynkami, student i starszy pan w wysokim kapeluszu. Ale wszyscy wysiedli w Emden i teraz panowała tu po prostu śmiertelna nuda.
– Kiedy będziemy w Leer, poznasz swoich kuzynów. Synowie Ettje są w twoim wieku...
– Chłopcy – mruknęła Elisabeth, poruszając nogami. – Co ja mam z nimi robić?
– No cóż, na plantacji też bawiłaś się z chłopakami, nie będziesz się nudzić.
Charlotte próbowała zmienić ułożenie spinek w upięciu długich włosów, aby móc lepiej pochylić głowę. Okrągły, ciemnoczerwony kapelusz, który George kupił jej wczoraj w Hamburgu, ponieważ tak dobrze pasował do jej czarnych włosów, również musiał zostać przesunięty do przodu i ponownie przymocowany. Gdyby tylko te irytujące bóle głowy w końcu ustąpiły!
– Na pewno wspaniale się dogadacie. A jest też i mała Fanny, córka kuzyna Paula i jego żony Antje, która ma już prawie cztery lata.
– Ech, przecież to jeszcze dziecko!...
– Spodoba ci się tam, Elisabeth. Wszyscy nie mogą się doczekać, aż cię zobaczą, zwłaszcza babcia!
– Wolałabym wrócić do domu.
Dziewczynka nerwowym ruchem przetarła oczy. Długą podróż statkiem z Dar es Salaam do Hamburga przetrwała zaskakująco dobrze. Nie zachorowała nawet na chorobę morską. Prawdopodobnie miłość do morza odziedziczyła po swoim dziadku, kapitanie Ernście Dirksenie, który czuł się jak w domu na wszystkich oceanach świata. Córka Charlotte z kręconymi blond włosami stała się ulubienicą pasażerów pierwszej i drugiej klasy, pozwalała kobietom sobie matkować, by wręczały jej prezenty, a mężczyznom wierciła dziurę w brzuchu, ciągle zadając najróżniejsze pytania. Przede wszystkim George wzruszająco zaopiekował się Elisabeth. Dzięki swojej nieskończonej wyobraźni wymyślał dla dziewczynki gry, opowiadał jej na dobranoc wymyślone przez siebie historie, a także dbał o to, aby nadal ćwiczyła pisanie i uczyła się arytmetyki. Skądinąd zwykle niespokojny George Johanssen, był tak cierpliwy wobec tej sześciolatki, że Charlotte prawie nie rozpoznawała swojego ukochanego.
Kiedy przedwczoraj dotarli do Hamburga, Elisabeth nadal była pełna energii, ale już wieczorem pierwszego dnia na niemieckiej ziemi, dostała nagłej gorączki i nie chciała nawet na chwilę wypuścić z objęć Charlotte. Być może tęskniła za bezpieczną, uporządkowaną wspólnotą, która otaczała ją na parowcu Reichspostu, a może przerażał ją także zgiełk wielkiego niemieckiego miasta. W nocy, którą we trójkę spędzili w przestronnym pokoju hotelowym, dziewczynka godzinami nie spała i opowiadała o plantacji na Kilimandżaro, należącej niegdyś do jej biologicznego ojca, barona Maxa von Rodena, zanim zmarł w strasznych okolicznościach, ugryziony przez węża. Obecnie plantację tę prowadziła jej matka przy pomocy dwóch niezawodnych zarządców. Mówiła też o swojej czarnej niani Hamunie, za którą tak bardzo tęskniła. O służącym Sadalli. A także o swoich kozach i małym psie, którego musiała zostawić. Nawet dzisiaj, w czasie tej długiej podróży pociągiem, nie spała ani chwili.
– Dlaczego George nie jedzie z nami do Leer? – zapytała teraz matkę.
– Chce najpierw odwiedzić znajomych w Berlinie, Elisabeth. Wiesz, to jest to bardzo ważne dla jego książek i artykułów, które pisze do gazet.
– Chciałabym, żeby był teraz z nami!
Charlotte podzielała życzenie córki. Zdumiewające, wręcz głupie, było to, jak bardzo cierpiała z powodu tej rozłąki. George miał zostać w Berlinie tylko przez kilka dni, a następnie pojechać do Leer, żeby do nich dołączyć, ale dla Charlotte nawet ta krótka jego nieobecność była bolesna. Intensywne spojrzenie jego szarych oczu, wyrozumiały uśmiech, ramię, którym nieustannie ją obejmował – tego wszystkiego tak bardzo jej brakowało. Tak bardzo siebie pragnęli, tak długo pozostawali daleko od siebie, musieli pokonać tak wiele przeszkód, aby w końcu wyznać sobie miłość. Dlatego też nigdy do końca nie mogła się uporać ze strachem przed nagłą utratą George’a. Jakby był on jakimś wymarzonym obrazem, który mógł rozpaść się na kawałki, gdy tylko ona obudzi się ze snu.
– Zaśpiewaj mi piosenkę, którą Hamuna zawsze mi śpiewa, kiedy mam iść spać, proszę mamo...
Elisabeth wśliznęła się na siedzenie obok Charlotte i próbowała wspiąć się na jej kolana. Ostatnio rzadko to robiła, na statku nawet odważnie oznajmiła, że nie jest już dzieckiem, siedzącym mamie na kolanach i tylko od czasu do czasu pozwalała George’owi kołysać ją w ramionach.
– Wimbo wa watoto? – tę dziecięcą piosenkę Hamuny?
– To nie jest piosenka dla dzieci. To matumbuizo. Jak to się nazywa po niemiecku, mamo?
– Kołysanka, kochanie.
Charlotte zaczęła cicho nucić, po czym przypomniała sobie słowa i próbowała naśladować ciemny, nieco szorstki głos ciemnoskórej niani. Hamuna znała niezliczone pieśni, ale wszystkie były do siebie podobne, prawdopodobnie sama je wymyślała. Opowiadały o dziewczynach, idących z dzbanami do wodopoju, o psotnych małpach i gadających hienach, o drzewie baobabu, które wielki duch wyrwał z ziemi i wbił w nią znowu, ale korzeniami do góry. Charlotte często uśmiechała się pod nosem, słuchając piosenek Hamuny, ale teraz czuła zbawienną moc w tych prostych melodiach. Zdawało się, że dobrze znane dźwięki piosenek mieszają się teraz ze stukotem pociągu, rytmicznym klaskaniem w dłonie czarnoskórych mężczyzn, wysokimi, przenikliwymi nawoływaniami kobiet, głuchym dźwiękiem bębnów. Afryka wyłoniła się nagle z tych pieśni i otuliła je, pozwalając oddychać zapachem morza i delikatną wonią gałki muszkatołowej, unosząc w ich stronę gorący pył sawanny i wilgotny, ziemisty zapach starych lasów.
Czy naprawdę zasnęły? Sapanie i gwizdanie trzęsącego się pociągu ustało i nagle znajomy, metaliczny pisk przeszył i tak już obolałą głowę Charlotte. Gdy pociąg hamował, wcisnął matkę i córkę mocno w siedzenia, a gdy się zatrzymał, ponownie, nagłym szarpnięciem, przesunął je do przodu.
– Leeeeeeer! Proszę uważać na krawędzi peronu! Pociąg zatrzymuje się na dziesięć minut. Leeeeer! Proszę uważać na krawędzi peronu! Pociąg zatrzymuje się...
– Jesteśmy na miejscu Elisabeth. Chodź już szybko!
Charlotte opuściła okno pociągu i próbowała coś zobaczyć w szarych kłębach pary, unoszących się na zewnątrz. Budynek stacji! Mój Boże, wyglądało tu wszystko tak samo ponuro jak dziesięć lat temu, kiedy o świcie wsiadła z Christianem i Klarą do pociągu, aby w całkowitej tajemnicy wyjechać z miasta, uciekając przed długami swojego męża i mając w sercu nadzieję na szczęśliwy nowy początek w obcym kraju.
– Charlotte! Charlotte! Boże, to ona! Pchnij tam wózek, Henrich! No dalej, chłopcze, czy wy wszyscy jesteście ślepi? Stoją tam, przy oknie. Charlotte!
Głos był dobrze znany Charlotte, ale tęga osoba w jasnoniebieskiej sukience i białym kapeluszu zdawała się nie pasować do jej wspomnień.
– Ta gruba kobieta macha rękami, czy ona jest częścią naszej rodziny, mamo?
– To twoja ciotka!
Charlotte pomachała do pulchnej kobiety, którą najwyraźniej była jej, niegdyś szczupła, kuzynka Ettje, po czym pospiesznie chwyciła torbę podróżną i poleciła Elisabeth, aby wzięła małą walizkę i parasolkę. Szły pośpiesznie do wyjścia, gdzie służący wyciągał już ich dużą walizkę z pociągu na wózek bagażowy, który przywiozła ze sobą Ettje.
– Och, Charlotte! Nadal wyglądasz tak samo jak wtedy! Jaka jesteś piękna! Jak dobrze ubrana! I ten kapelusz – takiego nie znajdziesz w całym Leer...
Tak już bywało w rodzinach, gdy bliscy nie widzieli się przez długi czas, w momencie ponownego spotkania nie mogli przestać mówić i pogawędka zamieniała się w potok słów. Nawet kuzynka Klara, zazwyczaj dość milcząca, mówiła przy takich okazjach bez kropek i przecinków. Charlotte została przytulona do bujnych piersi Ettje, wdychała zapach swojego dzieciństwa, kiedy ubrania zawsze pachniały wilgotną pleśnią, kuchennymi oparami oraz proszkiem na mole i była głęboko poruszona szczerą radością kuzynki z ich ponownego spotkania.
– Jak widzisz, jestem trochę przy kości – mówiła Ettje, wciąż ściskając Charlotte. – To zaczęło się, gdy Peter kilka lat temu poważnie zachorował i teraz tłuszcz nie chce już zejść z moich bioder...
– Jesteś może trochę bardziej okrągła niż kiedyś, ale poza tym nic się nie zmieniłaś, Ettje. Nie zapominaj, że sprowadziłaś na świat trzech pięknych, silnych chłopców...
– A ty masz uroczą córeczkę. O mój Boże, to dziecko wygląda jak Wschodniofryzyjka, taka śliczna blondyneczka, a oczy ma po naszym dziadku, nie ma co do tego wątpliwości...
Elisabeth zamrugała sennie w stronę swoich trzech kuzynów, zajętych torbami i walizkami, po czym nagle została przyciśnięta do piersi Ettje, która szorstką ręką przeczesała kręcone włosy dziewczynki.
Droga na Ulrichstrasse nie była długa, a popołudniowe słońce otulało przyjemnym ciepłem, więc przeszli całą trasę pieszo. Charlotte pomyślała, że niewiele się zmieniło, odkąd opuściła Leer. Tu i ówdzie widać było nowe domy, powiększono basen portowy, a brzydkie brązowe koszary handlowe nad Nesse, pośrodku pętli Ledy stały się rozleglejsze. Wpatrywała się cały czas w Ettje, ciężko stąpającej obok niej. Kuzynka miała teraz czterdzieści lat, była cztery lata starsza od Charlotte, której mimo to wydawało się, że dzieli je całe pokolenie. Ettje nigdy nie była ładna ani elegancka, a teraz nie przejmowała się nawet swoją tuszą, która sprawiała, że wyglądała na starszą i jeszcze bardziej zaniedbaną. Kuzynka Ettje była dumną mamą trójki chłopców i wierną, troskliwą żoną byłego sąsiada Petera Hansena, pracownika urzędu celnego – znalazła swoje powołanie, niczego więcej nie oczekiwała od życia. Tęsknota, która jeszcze w dzieciństwie odciągała Charlotte daleko od domu w Leer, pochłaniająca miłość do nieosiągalnego dla niej mężczyzny, marzenia, nadzieje, spełnienie w muzyce – tego wszystkiego Ettje nigdy nie doświadczyła.
– Będziesz zdumiona, Charlotte – nie przestawała mówić. – Babcia wciąż jest pełna życia i w żadnej sytuacji nie da się zwieść. Paul i jego żona Antje nie mają łatwego życia w tym domu! Jedynie małą Fanny rozpieszcza jak tylko może.
W ogrodach kwitło jeszcze kilka jabłoni, ale większość płatków o brązowych brzegach była już porozrzucana przez wiatr na rabatach i łąkach. Wiatraki obracały swoje wielkie ramiona, te okropne potwory, przerażające małą Charlotte w dzieciństwie. Jakże odległy wydawał się ten pamiętny majowy dzień, kiedy wraz z Paulem i Ettje wróciła z targu, dumnie zawijając w chusteczkę zaoszczędzone grosze, aby pochwalić się przed babcią. Tego dnia śmierć nagle wkroczyła w jej życie. Minęło tyle czasu, a jednak znów poczuła ból dziesięciolatki, która uparcie nie wierzyła w słowa tego ponurego mężczyzny i miała nadzieję, że tata, mama i mały Jonny wrócą do niej z końcem wakacji – jednak na próżno.
Elisabeth najpierw złapała matkę za rękę, bo nowi krewni wciąż ją przerażali, ale wkrótce pobiegła za wózkiem bagażowym, w której Henrich, najstarszy syn Ettje, wiózł walizki i torby podróżne na Ulrichstrasse.
– Uważaj – instruowała spoconego chłopca – za chwilę będzie dziura. Trzeba pilnować, żeby walizki nie spadły, bo są w nich prezenty. Dla każdego mamy coś cudownego – ale jak zrzucisz walizkę z wózka, to nic nie dostaniesz...
Jeszcze na peronie, ciocia Ettje przedstawiała swoje potomstwo jedno po drugim i każdy z chłopców musiał przyjąć przy tym wyprężoną, dumną postawę. Henrich był szczupły i muskularny, miał o wiele za długie ramiona i proste włosy w kolorze jasnego blondu. W zeszłym roku przyjął bierzmowanie, wyglądał bardzo poważnie i sprawiał wrażenie dorosłego. Średni syn miał na imię Peter, był prawie tak wysoki jak jego starszy brat, ale włosy miał rudawe, a twarz pełną jasnobrązowych piegów.
„Jonny jest najmilszy” – pomyślała Elisabeth, ponieważ zawsze się śmieje i opowiada zabawne rzeczy, a poza tym potrafi grać na źdźble trawy, tak jak to robili też czarnoskórzy pracownicy na plantacji.
– Och, jaka szkoda, że nie zabrałaś ze sobą Klary, Charlotte. Bardzo chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć! Moja młodsza siostra Klara, utykająca na jedną nogę. Kto by wtedy pomyślał, że pewnego dnia wyjdzie za misjonarza w Afryce i zostanie matką, będzie mieć syna...
We wspomnieniach Charlotte dom babci był znacznie większy. Teraz wydawał się jej bardzo niski. Cegła była zaczerniona, dach już trochę zapadnięty – czy ona naprawdę mieszkała w tym domu przez tyle lat? A także dziadek, babcia, ciocia Fanny, kuzynki Ettje i Klara, kuzyn Paul – wszyscy ci ludzie znajdywali tu dla siebie miejsce. W porównaniu z nim, dom na plantacji na Kilimandżaro, ze swoimi grubymi białymi ścianami sięgającymi czasów arabskich, wydawał się niemalże pałacem.
– Wejdź! – zawołała pełna dumy Ettje, wykonując zamaszysty ruch ramieniem. – Piekliśmy dla Was ciastka maślane. I możesz spędzić noc na górze, w naszej starej sypialni. Paul i Antje będą spać w łóżkach dziadków, a babcia wprowadzi się do gabinetu. Przez kilka dni sobie w ten sposób poradzimy.
„Nic się nie zmieniło!” – pomyślała Charlotte. Drzwi wejściowe wraz ze świetlikiem pomalowano na biało i tak jak poprzednio, farba odchodziła na środku drzwi, w miejscu uderzeń kropel deszczu. W przedpokoju wyczuła zapach wilgotnego drewna i wosku do podłóg, zmieszany z delikatną wonią ciasta. Na starej komodzie stało kilka zakurzonych słoiczków na przetwory, które właśnie przyniesiono z piwnicy. Babcia Grete Dirksen siedziała w salonie w swojej starej dobrej czarnej sukience i w tym samym koronkowym czepku na głowie. Stała się mniejsza i znacznie chudsza, a przez jej niegdyś gładką twarz przebiegały niezliczone zagłębienia i zmarszczki. Oczy staruszki wydawały się zapadłe, ale nadal były jasne, a czujne spojrzenie nie dawało złudzenia, kto jest panią domu. Żona Paula faktycznie nie miała tu łatwego życia.
– Lotte wróciła! – zawołała babcia i szybko podeszła do drzwi pokoju. – Uciekła w nocy poprzez mgłę i zabrała ze sobą biedną Klarę i nieroba Christiana. Nigdy raczej pożytku z niego nie było, w Afryce też nie, prawda?
Zamiast odpowiedzieć, Charlotte wzięła staruszkę w ramiona. Choć głos babci był nadal mocny, wydawało się, że pod grubą warstwą ubrań i bielizny kryje się lekki ptak. Miała wrażenie, że tylko żelazna siła woli nie pozwala się rozpaść temu kruchemu ciału osiemdziesięciopięciolatki.
– Pozwól mi przyjrzeć się tej twojej dziecince, Lotte. Niewiarygodne, jaka jasna blondynka! Oczy jak mój błogosławiony Henrich, te same zresztą, które miał i twój ojciec, Lotte. To jest czysty Dirksen, kochanie. Jak ona ma na imię? Elisabeth? O nie, tutaj tak nie będzie, w Leer będziemy nazywać cię Lisa! Wejdę teraz z wami do pokoju. Zaparzyliśmy kawę i herbatę Bünting[1].
Pokój również pozostał niezmieniony. Welurowa sofa, stół i fotel nadal stały na tym samym miejscu, wazon ze sztucznymi liśćmi palmowymi i liczne bibeloty zostały poukładane na parapetach. Krzyż z białego marmuru z Carrary, który jej ojciec, kapitan Ernst Dirksen, przywiózł z Ameryki Południowej ponad trzydzieści lat temu, błyszczał w popołudniowym słońcu. A na ścianie wisiała wciąż nawet ta sama fotografia, na której dziesięcioletnia wówczas Charlotte została sfotografowana z rodzicami i małym Jonnym. Przemijający czas sprawił, że zatarły się ostre kontury, zmieniając kolorystykę na jasnobrązowe i żółte tony, a niegdyś czarna żałobna krepa stała się teraz ciemnoszara i bardzo cienka oraz krucha w dotyku.
– Mój fortepian... szepnęła czule Charlotte, przesuwając palcami po gładkim czarnym drewnie instrumentu.
– Tak – powiedziała z uśmiechem Ettje, niosąc talerz z ciastem. – Ta bezużyteczna skrzynia wciąż tu stoi. Ile razy Paul i ja prosiliśmy, żeby w końcu sprzedać tego potwora, bo wujek Gerhard nawet nie myśli o tym, żeby go odebrać. Ale babcia nie pozwoliła go nawet tknąć.
Wujek Gerhard był najmłodszym synem pastora Henricha Dirksena i jego żony Grety, który – jak Charlotte wywnioskowała już w dzieciństwie z opowieści dziadków – naprawdę robił wszystko, żeby nie pracować. Miał jednak zamiłowanie do muzyki i dzięki niej podobno, zarabiał na życie nauczając w Hamburgu. Nikt nie był w stanie powiedzieć, co się z nim stało.
– Pewnego dnia Gerhard stanie w drzwiach i będzie chciał odzyskać swoje pianino – upierała się babcia. – A fortepian powinien być u niego.
Instrument był zupełnie rozstrojony. Nic dziwnego, zimą pomieszczenie ogrzewano tylko wieczorami, zaś w ciągu dnia ludzie lubili oszczędzać na drewnie i zostawać w kuchni, gdzie i tak palił się piec. Ta ciągła zmiana temperatury była jednak szkodliwa dla fortepianu.
Do pokoju wślizgnęła się teraz młoda kobieta, nieśmiała, nieco przestraszona istota o wodnoniebieskich oczach i pełnych ustach. To była Antje, żona kuzyna Paula. Ciągnęła za sobą córeczkę Fanny, ubraną w luźną różową sukienkę z falbankami i haftowany czepek. Czepek zakrył cienkie, jasnobrązowe włosy dziewczynki, a matka natychmiast klepnęła ją po ręce, bo ze wstydu włożyła kciuk do ust.
Podobnie jak za dawnych czasów, z kuchni przyniesiono krzesła, aby wszyscy goście mogli usiąść przy stoliku kawowym. Wcześniej było to zadaniem Charlotte, ale teraz Ettje i Antje wykonały tę pracę. Charlotte została zupełnie pominięta w podziale obowiązków, nie pozwolono jej nawet nalać herbaty, to również robiła Antje. Rozdzielała też cukier i śmietankę, a Ettje podała ciastka maślane. Charlotte i Elisabeth traktowano tutaj jako gości; w domu babci, przyjmowano je serdecznie i zapewniano im miejsce na nocleg, ponieważ były ich krewnymi. Nie był to już jednak ich dom, inni zajęli ich miejsce.
– Smakują ci? – chciała wiedzieć babcia Elisabeth.
Sześciolatka siedziała na kuchennym krześle, którego siedzisko zostało podwyższone dwiema poduszkami z pierza, dzięki czemu mogła spokojnie sięgać do stolika kawowego. Charlotte niepotrzebnie zmarszczyła brwi, gotowa strofować córkę. Elisabeth oświadczyła bowiem, że nigdy wcześniej nie jadła tak dobrego ciasta i chociaż mówiła z pełnymi ustami, odtąd zaskarbiła sobie na zawsze czułą miłość swojej prababci.
– Czy w Afryce nie ma ciasta maślanego? – chciała wiedzieć Ettje.
– Są inne smakołyki przyrządzane z bananów, miodu, mango i pieczone w oleju arachidowym – odpowiedziała Charlotte.
Pozostali ze współczuciem pokiwali głowami. Zapiekane na zjełczałym oleju – można sobie wyobrazić, jak smakują. Bez dobrego masła nie było przyzwoitego jedzenia, a już na pewno nie dało się upiec smacznego ciasta. Charlotte potrafiła długo opowiadać o chrupiących smażonych plackach kukurydzianych i tym indyjskim przysmaku, samosie – to właśnie jedli czarnoskórzy i Hindusi, ale nie niemieccy chrześcijanie.
– Przywiozłam wam przyprawy. Kurkumę i gałkę muszkatołową. I galgant[2]. A nawet nitki kminku, białego pieprzu i szafranu!
To entuzjastyczne obwieszczenie wywołało przyjazne skinienie głowami i lekką ciekawość, po czym Antje ostrożnie zapytała, czy przywiozła ze sobą również kawę i rozczarowała się, gdy Charlotte odpowiedziała, że na plantacji na Kilimandżaro rosną już niemalże wyłącznie rośliny sizalowe, a drzew kawowych nie ma prawie wcale.
– Kawa rośnie na drzewach? Jakie to dziwne.
– I co, strząsa się ziarenka, gdy są już dojrzałe?
Elisabeth znalazła się w centrum uwagi i była w stanie dokładnie wyjaśnić, w jaki sposób zbierano kawę. Krewni słuchali podejrzliwie, zwłaszcza synowie Ettje nie chcieli uwierzyć sześciolatce, że kawa ukryta jest w czerwonych jagodach i głośno się śmiali, ale Charlotte potwierdziła słowa Elisabeth.
– Co to za dziwactwo – stwierdziła babcia, która teraz patrzyła tylko na nową prawnuczkę o blond włosach i kiwnęła głową z uznaniem.
Rozmowy ucichły. Charlotte szybko zdała sobie sprawę, że jej opowieści zostały źle odebrane i że niemal niemożliwe jest przekonanie bliskich do zrozumienia życia w Afryce w całej jego różnorodności i wyjątkowości. Ich wyobrażenia o Afryce zostały ukształtowane przez Kościół protestancki, który wielokrotnie zbierał pieniądze, aby móc pokierować biedne pogańskie dzieci na jedyną prawdziwą, protestancką wiarę. Co jakiś czas czytało się w którymś czasopiśmie czy w „Ostfriesenbote” jakąś relację z Afryki, artykuły o pracy misyjnej, zwyczajach i obyczajach czarnych czy o cennych surowcach, jakie można było pozyskać w koloniach afrykańskich. Dla mieszkańców Leer czarni tubylcy z Afryki byli w najlepszym razie ignorantami i poganami, dla których latem robiono na drutach ocieplacze na nadgarstki. W najgorszym zaś wariancie, uznawano ich za bestialskich dzikusów, gotujących swoje ofiary w wielkich kotłach i poddających je makabrycznym torturom. Każdy, kto dobrowolnie żył wśród takich potworów, musiał więc być albo niezwykle pobożny, albo miał nie po kolei w głowie i należało mu serdecznie współczuć.
– Pan Bóg sprowadził cię z powrotem do domu – stwierdziła Ettje z głęboką powagą. – Chciałabym tylko, żeby Klara też szybko wróciła do przyzwoitego życia.
Charlotte, która poczuła się w końcu zupełnie zrezygnowana, odpowiedziała z uśmiechem, że Klara zawsze zostanie u boku swojego męża, co zostało potwierdzone smutnym, pełnym zrozumienia skinieniem głowy. Tak, oczywiście, to przecież miejsce każdej kobiety.
Rozmowa zeszła na plotki z Leer i Charlotte musiała przyznać, że teraz to jej zabrakło zrozumienia dla tych spraw i problemów. Czy naprawdę ktoś mógł być aż tak zmartwiony rzucającym się w oczy kapeluszem żony nowego nadinspektora? Czy faktycznie wstrząsające było przeniesienie targu drzewnego z centrum miasta w jego dalszą, wschodnią część? Albo to, że córka burmistrza Wagnera śmiała się spotykać na oczach wszystkich z uczniem z Aurich i widziano ją z nim na łąkach?
Kiedy kuzynka Menna weszła do pokoju z dwiema córkami Johanną i Gretą, mały ceglany domek zdawał się pękać w szwach. Czy wcześniej było tu tak ciasno? Jeśli tak, to Charlotte po prostu tego nie zauważyła. Bez wahania wepchnięto jeszcze trzy krzesła pomiędzy pozostałe oraz ustawiono talerze i filiżanki. Imbryk z herbatą wydawał się teraz niewyczerpanym źródłem aromatycznego napoju, podobnie jak ciasto i okrągłe ciasteczka, wyciągnięte z puszki przez babcię, których również nie ubywało.
Powitanie ze strony Menny było pełne bezstronnej serdeczności, co sprawiło, że Charlotte poczuła ulgę. Menna była siostrą Marie, z którą rozwiódł się jej mąż George Johanssen i chociaż rozwód miał miejsce wiele lat temu, a Marie od dawna była szczęśliwą żoną innego mężczyzny, mieszkającą w Londynie, Charlotte obawiała się w duchu, że Menna może żywić do niej urazę. Menna jednak radośnie rozmawiała z nią o najróżniejszych codziennych sprawach, chwaliła suknię Charlotte i czarujący kapelusz oraz była zachwycona śliczną, pełną życia Elisabeth – wydawało się więc, że wszystko jest w idealnym porządku.
Dzięki temu Charlotte w końcu znów poczuła ciepło dużej rodziny i bezpieczeństwo, jakie kiedyś dawał jej ten krąg bliskich krewnych. Teraz jednak po domu kręciło się siedmioro dzieci, goniło się na korytarzach, rzucało piłkami w ogródku, kłóciło się, ciągnęło za włosy, płakało, narzekało, a potem natychmiast znów lgnęło do siebie z wypiekami na twarzy. Szczególnie Elisabeth, której pozwolono rozdawać prezenty dzieciom, wykorzystała tę okazję, by popisywać się również przed starszymi domownikami. Scyzoryki dla chłopców, czerwona gumowa piłka dla małej Fanny, lalki z prawdziwymi włosami, ubrane jak eleganckie damy – nawet na Boże Narodzenie dzieci nie dostawały tutaj tak pięknych rzeczy. – W końcu do domu wracam tylko co dziesięć lat – zażartowała Charlotte, po czym natychmiast poczuła ciężar tych słów i ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
Ona sama nie kupiłaby dzieciom tak wiele, to George ją do tego namówił. A Charlotte rozumiała dobrze, co kryje się za jego życzeniem. Jej mąż byłby bardzo szczęśliwy, gdyby mógł przywieźć te prezenty swoim dzieciom mieszkającym w Londynie, zobaczyć je ponownie i przytulić. Jednakże Marie, w odpowiedzi na jego prośbę dała mu bardzo stanowczą odpowiedź: jeśli zamierzał pojechać do Londynu ze swoją nową żoną i córeczką, to Charlotte i Elisabeth będą zawsze ciepło witane w jej domu. Jednakże nie ma mowy, żeby George Johanssen spotkał się ze swoimi dziećmi.
List Marii otrzymali w czasie postoju statku w Neapolu. George otworzył go przy śniadaniu, przejrzał krótko zapisaną kartkę, a następnie bez słowa wręczył Charlotte. Wyczytała ból w jego oczach i próbowała go pocieszyć. Nie zawsze tak będzie, Berta miała już osiemnaście lat, za trzy lata osiągnie pełnoletność i wtedy sama będzie mogła zdecydować, czy chce jeszcze raz zobaczyć ojca. W przypadku Johannesa, który był dwa lata młodszy od swojej starszej siostry, będzie trzeba na to poczekać trochę dłużej. W duchu Charlotte była jednakże wściekła na swoją kuzynkę Marie, która zawsze, z największą pewnością siebie, brała od życia to, czego chciała. Miała przy tym jeden bardzo wyraźny sposób na osiąganie swoich celów i walkę o szczęście: nie kierowała się współczuciem. Ale teraz, gdy Charlotte słyszała ten radosny zgiełk, panujący w domu jej babci, zaczęła mieć nadzieję, że tutaj, w Leer George’owi uda się znaleźć choć namiastkę tego, co stracił. Tutaj byli mile widziani, witani serdecznie i bez żadnych zastrzeżeń w dużej rodzinie, w ciepłym gnieździe, którego tak bardzo potrzebowała osoba wracająca do domu z zagranicy.
Charlotte nalegała, aby pomóc Antje w zmywaniu naczyń i nie dała się odwieść od tego zamiaru nawet w kuchni.
– Latami czekałam aby znów umyć tu naczynia – wyjaśniła ze śmiechem. – Mój Boże, ile wspomnień kłębi się w mojej głowie, gdy stoję w tej kuchni!
W pamięci zapisały się jej nie tylko te miłe chwile. Siedziała tutaj ze swoim pierwszym mężem, Christianem, ze złością żądając od niego wyjaśnień, kiedy pojawił się ponownie w domu po swoim haniebnym bankructwie, całkowicie zdruzgotany i zdający się na jej łaskę. W jej myślach dominowały jednakże piękne wspomnienia: posiłki w wesołym towarzystwie, radosne pogawędki przy myciu warzyw, przyjaźń z Klarą, która zawsze z miłością i oddaniem stała u jej boku... Tak bardzo kochała swoją Klarę! Jaka szkoda, że nie było jej teraz w Leer, z nimi wszystkimi.
Kuzyn Paul pojawił się dopiero wieczorem, kiedy Menna już myślała o powrocie do domu i przygotowywała chleb dla dzieci, które po zabawie znów były głodne. Charlotte ledwo go rozpoznała. Jego włosy na czole przerzedziły się, a poza tym wydawał jej się sztywny i znacznie cichszy niż kiedyś. Czasy, kiedy Paul rzucał w dziewczyny grudkami ziemi i czerpał przyjemność z dokuczania Charlotte z powodu jej egzotycznego wyglądu, odziedziczonego po swojej indyjskiej matce, najwyraźniej minęły. Paul Budde został ambitnym urzędnikiem państwowym, jednym z tych, którzy najpewniej już urodzili się w biurze i których skóra na twarzy przybrała kolor papieru listowego. Powitanie było krótkie, bo ledwie zamienili kilka słów, gdyż Elisabeth potknęła się w korytarzu i uderzyła głową o komodę. Dziewczynka była całkowicie przytłoczona całym zamieszaniem tego dnia i płakała tak głośno, że babcia chciała posłać po lekarza. Trzeba było użyć mokrej szmatki, żeby ochłodzić guz, wszyscy kierowali w stronę dziewczynki słowa pocieszenia, a Peter, który brał udział w wypadku, próbował ją przeprosić. W końcu łzy wyschły i Elisabeth zamrugała ze zmęczenia.
PRZYPISY