Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca Afryka, wielka miłość i droga do spełnienia marzeń…
Charlotte zostaje właścicielką plantacji kawy w górach Usambara, by tylko odwrócić uwagę od tęsknoty za ukochanym, który wyruszył w niebezpieczną podróż. Kiedy jego listy docierają coraz rzadziej, Charlotte zaczyna mieć złe przeczucia i obawia się o jego życie. Czy kochankowie odnajdą się ponownie i będą jeszcze szczęśliwi?
Poruszająca i pełna emocji powieść od bestsellerowej autorki – Anne Jacobs!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
LIPIEC 1908
Dar es Salaam był olśniewającą, nastrojową pięknością, malowniczo odpoczywającą na białych piaskach wybrzeża. Energiczne parady przed monotonnymi śnieżnymi kolonialnymi budynkami. Kipiący, wielobarwny tłum pomiędzy kolorowymi straganami. Czuły sen o palmach i akacjach we wschodzącej porannej mgle. Charlotte nigdy nie patrzyła na to miasto tak intensywnie jak teraz, biegając po ulicach, opętana gorączką polowania, szukając odpowiednich kadrów.
Udała się na targ afrykański za Inderstrasse, gdzie chciała sfotografować jedną z czarnoskórych kobiet siedzących na rynku i stosy sprzedawanych przez nią owoców, ale zatrzymała się w wąskim przejściu między dwoma budynkami i spojrzała na nie przez obiektyw ręcznego aparatu fotograficznego Drexler & Nagel[1]. Czy zdjęcie odzwierciedlałoby ten obraz tak, jak widziały go jej oczy? W alejce na schodach wejściowych swojego domu siedział starszy mężczyzna, a obok niego leżało na poduszce śpiące niemowlę. Niedaleko w kamiennej niecce wyrosło drobne drzewko i rzucało delikatne cienie na pas światła widoczny na środku alejki. W aparacie miała dwanaście płyt, z czego dwie wykorzystała już do zdjęć na plaży. Po prostu nie mogła powstrzymać się od wpatrywania się w morze pomiędzy palmami, mimo że rezultaty pracy aparatu nigdy nie były takie, jakich oczekiwała.
Starając się stać jak najbardziej nieruchomo, aby nie rozmazać obrazu, przekręciła regulowany obiektyw do najwygodniejszej pozycji i wcisnęła spust migawki zwisający na sznurku. Jakie to proste z tym lekkim modelem, który ważył nie więcej niż sto siedemdziesiąt pięć gramów i właśnie wszedł na rynek pod nazwą Contessa No.1! Pomyślała o wysiłku, który wkładano w studiu fotograficznym w tworzenie fotografii, kiedy rodzice robili sobie zdjęcie z Jonnym i z nią. Och, jak dawno to było, ale wyblakła fotografia wciąż wisiała w salonie babci, symbol zapomnianej już żałoby.
Gdyby się pospieszyła, mogłaby zrobić kilka dobrych zdjęć na targu. Tego ranka padał deszcz – co jest rzadkością w porze suchej – więc irytujący kurz nie będzie jej na razie przeszkadzał. Pociągnęła za małą dźwignię, aby zmienić szklaną płytkę. Teraz miała jeszcze dziewięć zdjęć do zrobienia – trzeba było ostrożnie obchodzić się z tym skarbem.
Śmiała się z George’a, kiedy dał jej ten aparat.
– Co mam z tym zrobić? – zapytała, przewracając zadziornie oczami.
– Robić zdjęcia. Zobaczysz, jak będziesz się dobrze bawić.
– Fotografie? Ja?
Zamówił także akcesoria z Niemiec, założył ciemnię i wywoływał płytki. Usiadła obok niego przy świetle latarni i wpatrywała się w tackę z płynem wywołującym zdjęcia, w której unosił się karton fotograficzny. Powoli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kontury obrazu wyłaniały się, początkowo słabo, potem coraz wyraźniej, aż w końcu można było zobaczyć gotowe zdjęcie. George wyjął go szczypcami z wanny i umieścił w innym płynie, gdzie został unieruchomiony. Wtedy zdjęcie musiało po prostu wyschnąć i można było je podnieść, pokazać, włożyć do albumu lub ramki. Przez kilka dni mieli nawet kopiarkę, za pomocą której można było kopiować fotografię tak często, jak się chciało. Mogła wysłać zdjęcia Klarze albo Ettje w Leer i zachować oryginał dla siebie.
Na początku była rozczarowana. Wiele obrazów nie tylko było zamazanych, ale też nigdy nie pokazywało tego, co tak bardzo ją fascynowało w krajobrazie lub danej sytuacji. Trochę czasu zajęło jej uświadomienie sobie, że musi patrzeć okiem obiektywu, które nie jest w stanie uchwycić kolorów, ruchów ani zapachów. Rysował natomiast ostre jak brzytwa kontury, odtwarzał światło i cień oraz mógł bawić się odcieniami szarości. Zdjęcia często pokazywały jej szczegóły, nie dające się uchwycić gołym okiem, co wywoływało uśmiech na twarzy George’a, zapalonego ilustratora.
– Gdybyś usiadła i narysowała ten budynek, zauważyłabyś to wszystko. Dzięki temu urządzenie wykona pracę za ciebie.
– Widziałeś to wszystko, kiedy tam staliśmy?
– No cóż, nie każdy szczegół. Nie miałem też ze sobą notesu ani długopisu...
Ale przede wszystkim była pod wrażeniem robionych przez siebie portretów, które niemalże ją szokowały. Były to głównie zdjęcia miejscowych, przypadkowo spotkanych kobiet, które poprosiła o możliwość zrobienia zdjęcia. Kiedy później patrzyła na fotografie, wydawało jej się, że ujawniają nieskończoną ilość informacji na temat tych nieznanych ludzi. Nawet to, co chcieli ukryć przed światem: smutek, namiętność, rozpacz i nadzieje, zostało uchwycone z bezlitosną precyzją szklanym okiem obiektywu.
Przeszła przez Inderstrasse, wahała się przez chwilę, czy powinna wejść do małego warsztatu kotlarza, po czym nagle otoczyła ją grupa Europejczyków, którzy również trzymali aparaty i najwyraźniej mieli podobne do niej zamiary. Byli to głównie Niemcy, ale w tej mieszaninie głosów dało się usłyszeć także kilka zdań po francusku i angielsku, a ponieważ nie miała ochoty mieszać się z grupą wycieczkową, szybko wyszła. Oczywiście, że jeździli na safari, przynajmniej panowie, tej przyjemności nie można było przecież odebrać bogatym Europejczykom, których było stać na wyjazd do Afryki. Musiał to być lew, może nosorożec i kilka antylop – najlepiej oczywiście słoń, nawet jeśli trzeba było słono zapłacić za licencję na strzelanie.
Dopiero gdy była już kilka domów dalej, odwróciła się ponownie, nie z zamiarem obserwowania panów ubranych na biało i w nowiutkich hełmach korkowych, ale dlatego, że ich stary sklep i mieszkanie, które kiedyś wynajmowali, znajdowało się tuż obok niej. Pomyślała o tym, jak przybyła tu dwanaście lat temu ze swoim ówczesnym mężem Christianem Ohlsenem i małą kuzynką, a dzięki wytrwałości i umiejętnościom, a także wsparciu szemranego Hindusa Kamala Singha, zbudowała odnoszący sukcesy sklep i przeciwstawiła się wszelkim przeciwnościom losu. Do czasu gdy Kamal Singh został skazany za oszustwa celne. Ach, ten sklep... Niemiecka administracja kolonialna kazała zburzyć dom po jego skonfiskowaniu. Jaka szkoda, że nie posiadała wtedy aparatu, bo przynajmniej miałaby zdjęcie, dzięki któremu mogłaby to wszystko zapamiętać. Przesunęła wzrokiem po europejskiej grupie turystów i nagle jej uwagę przykuł młody mężczyzna. Szczupły, muskularny chłopak o średniej długości włosach, które wysuwały się spod hełmu i lśniły niczym miedź w słońcu. Kiedy jednak chciała przyjrzeć się bliżej jego twarzy, odwrócił się gwałtownie i naciągnął hełm na czoło. Czy zauważył jej wzrok i poczuł się nim skrępowany? A może po prostu odwrócił się do znajomego?
Tak czy inaczej, nie miała ochoty ponownie spotykać się z Jeremym Brooksem. Może dlatego, że miała wobec niego wyrzuty sumienia. Teraz jednak mogła się uspokoić, że młody Anglik nie był bynajmniej całkowicie uzależniony od alkoholu. Wręcz przeciwnie: wyglądało na to, że znów stanął na nogi i zadawał się z bogatymi łajdakami, którzy podróżowali do Afryki, żeby dawać upust swojej głupocie i arogancji.
Nagle pojawił się przed nią wspaniały motyw fotograficzny, gdy dwóch Askarysów zatrzymało się u afrykańskiego sprzedawcy podpłomyków i ożywionymi gestami negocjowało cenę za placki nadziewane kurczakiem, więc przestała myśleć o Jeremym Brooksie. Miejmy nadzieję, że zdjęcie nie było rozmazane, specjalnie użyła migawki płaszczyznowej, która rzekomo zapewniała najlepsze zdjęcia. Później sfotografowała dwóch indyjskich handlarzy przed stosami owoców, grupę czarnych dzieci bawiących się kulkami i patykami między domami, aż w końcu nie mogła się powstrzymać od uchwycenia rikszy prowadzonej przez młodego Afrykanina, z katolickim misjonarzem w środku, jadącej przez targ.
Pozostałe dwie płyty zużyła w porcie – jednym z jej ulubionych miejsc, gdy szukała motywu do zdjęć – mimo że nie udało jej się uchwycić ani zapachów, ani hałasu, a już na pewno nie połyskującego niebieskozielonego koloru wody. Uwielbiała zgiełk, kiedy duży cesarski parowiec pocztowy lub inny statek zarzucał kotwicę, a miejscowi pospiesznie spychali swoje łodzie wiosłowe na fale, aby wywieźć na brzeg bagaże i podróżnych. Malownicze palmy i budynki misyjne w Immanuelskap niestety ją rozczarowały, gdyż jak w wielu innych przypadkach egzotyczna magia tego miejsca znikała na monochromatycznych fotografiach. Zdjęcia miasta widzianego z portu również wydawały się bardzo stonowane – domy, krzaki, wieże kościołów protestanckich i katolickich oraz wąskie minarety, na pierwszym planie biały budynek celny – obrazy, które żadną miarą nie oddawały jej fascynacji tym wyjątkowym miastem.
Kiedy armatka zegara słonecznego oznajmiła południe głuchym hukiem[2], zorientowała się, że zużyła wszystkie płytki i postanowiła wracać. Droga powrotna prowadziła na wschód, wzdłuż plaży, a potem musiała wspiąć się w dogodnym miejscu po skarpie i po kilku krokach znalazła się przed ogrodzoną posesją, którą wraz z George’em wynajmowali od kilku miesięcy.
Dom został zbudowany w stylu arabskim. Z zewnątrz pozbawiony ozdób, dopiero po przekroczeniu bramy zrobionej w murze i wejściu na wewnętrzny dziedziniec, odsłaniał swoje piękno. Wokół kwadratowego zbiornika wodnego założono ogród, w doniczkach kwitły drzewa pomarańczowe i cytrynowe, morwa ocieniała rabaty, w których rosły ognistoczerwone byliny i białe irysy. Wejścia do salonu chronił baldachim wsparty na słupach, z którego wyrastała roślina o jasnozielonych, delikatnie pierzastych liściach, wymagająca częstego przycinania. Miała słodko pachnące białe kwiaty, zamieniające się w czerwone jagody. Rzeźbione ramy okienne budynku również były piękne, a rośliny ogrodowe odbijały się w ich skomplikowanych wzorach, co przypominało Charlotte opowieści z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Czasami myślała też o scenografii, którą artyści ustawili na Gallimarkt w Leer i która wydawała jej się wówczas tak cudownie orientalna. Dziś wiedziała, jak ohydne były te przeładowane, jaskrawo pomalowane drewniane ściany.
Jim, boy, podbiegł do niej na dziedzińcu, w powiewających szatach, z okrągłą, dziecięcą twarzą pełną skruchy.
– Bibi nie może mnie ukarać, proszę. Jak wczoraj powiedział bwana Johanssen, Jim chciał towarzyszyć bibi. Ale Jim był w kuchni, mył naczynia i nie widział, jak bibi wychodziła...
Uśmiechnęła się i wyjaśniła zdenerwowanemu czarnemu chłopakowi, że celowo poszła sama i że nie potrzebuje opieki, kiedy robi zdjęcia. Uspokoił się trochę, ale poprosił ją, żeby wyjaśniła bwanie Johanssenowi, że nie został w domu z lenistwa.
George był zbyt zmartwiony od czasu pamiętnego wypadku, by pozwolić jej samej włóczyć się po mieście, zwłaszcza że kazała dzisiaj Simbie zostać w domu. Pies posłuchał, ale bardzo niechętnie i tylko dlatego, że mógł być blisko George’a. Oprócz Charlotte jej mąż był teraz jedyną osobą, której pies ufał. George interesował się Simbą od samego początku, naprawdę brał sobie głęboko do serca i czasami wzdychał z głęboką troską, że w psim życiu Simby zawsze będzie grał tylko drugie skrzypce, nawet jeśli mrugał przy tym okiem, dając do zrozumienia, że żartuje.
– On umarłby za ciebie, Charlotte – powtarzał wielokrotnie. – Gdybyśmy nie byli w pobliżu i nie słyszeli jego szczekania – kto wie, czy miałby szanse w starciu z lampartem. Strzał odstraszył wielkiego kota...
Teraz zastała męża w szlafroku, siedzącego wygodnie w fotelu, ze stosem poczty na kolanach. Szczerząc zęby w uśmiechu, patrzył na jej zakurzone ubranie, aparat wiszący na pasku na szyi i triumfujący wyraz twarzy.
– Znowu poszłaś sama na polowanie? Co tym razem ustrzeliłaś?
Musiała odeprzeć psa, który podbiegł do niej, machając ogonem i ocierając głową o biodro.
– Dwóch indyjskich handlarzy, starca z dzieckiem, dwóch askarysów i afrykańskiego sprzedawcę podpłomyków – relacjonowała, gładząc Simbę po uszach. – Plus kilka palm nad błękitnym morzem i imperialny parowiec pocztowy Kaiser.
George patrzył na nią szarymi, przenikliwymi, badawczymi oczami, które jednocześnie były pełne czułości.
– Dobry łup – zażartował, odkładając na bok stos listów i gazet. – Chociaż obawiam się, że błękitne morze po raz kolejny cię rozczaruje.
– Ale sylwetki palm są wspaniałe!
Roześmiał się, wstał, odebrał od niej Contessę No. 1 i zaniósł ją do ciemni, żeby wyjąć płytki. Jeśli się pośpieszą, będą mogli wywołać jedno lub dwa zdjęcia, zanim pójdzie do pracy w klinice.
Fotografia była pasją, która jeszcze bardziej ich do siebie zbliżyła. Wprowadzili się do tego domu już w kwietniu, przywieźli meble z Tanga, kupili kilka rzeczy i zaczęli się zadomawiać. Elisabeth poszła do rządowej szkoły dla białych dzieci, George wrócił do pracy w klinice dla rdzennej ludności, a Charlotte spędzała czas na zupełnie nowych zajęciach, do których zachęcał ją George. Nie chodziło tylko o fotografię – motywował ją także do pisania krótkich artykułów, nieustannie chwalił i dbał o to, aby część z tych reportaży została opublikowana. Wieczorami grali na pianinie na cztery ręce i choć Charlotte była lepszą pianistką, George wymyślał niezwykłe interpretacje, które przyjmowała częściowo z wahaniem, ale czasami też entuzjastycznie.
Nigdy wcześniej nie byli sobie tak bliscy jak w tych szczęśliwych dniach. Rozmawiali z namiętnością o obrazach i tekstach, w śmiechu spierali się z powodu kropki lub przecinka, aż w końcu oboje ustępowali, jednocześnie nie ulegając sobie bezmyślnie. Miłość, która przez tak długi czas była między nimi jedynie niewypowiedzianą tęsknotą, w końcu zaczęła się ujawniać w ich wspólnym życiu, a Charlotte często wydawało się, że dopiero teraz naprawdę poznaje swojego męża. To było ekscytujące spotkanie, przygoda, rozpoczęta z wielkim strachem i nadzieją, która z każdym dniem jednak dawała jej coraz więcej szczęścia. Nie, nie myliła się przez te wszystkie lata – George był osobą dla niej przeznaczoną. Potrafił ją codziennie fascynować nowymi pomysłami i rozmowami, dawał ciepło i wsparcie, był kochającym ojcem dla Elisabeth. Noce z nim też były szczęśliwe, a ona z ciekawością i oddaniem otwierała się na jego pieszczoty. Jej szczęście zakłócała tylko jedna kwestia: nie zaszła w ciążę. Być może miało to związek z poronieniem, ale nie chciała w to wierzyć. Wcześniej też nie mogła łatwo zajść w ciążę, co było zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Jej największym pragnieniem było urodzić zdrowe dziecko George’a. Miała teraz trzydzieści osiem lat – zostało jej niewiele czasu.
– Obraz w alejce! – krzyknęła w stronę ciemnego pokoju, w którym George już zniknął. – A potem zdjęcie z askarysami. Chcę wiedzieć, czy znowu je rozmazałam.
– Tak jak sobie moja pani życzy!
Niestety, przegapiła moment, aby wśliznąć się z nim do ciemni. Teraz musiała poczekać, ponieważ drzwi pod żadnym pozorem nie mogły zostać otwarte podczas opracowywania płytek. Z lekkim westchnieniem usiadła na fotelu i sięgnęła po stos arkuszy rękopisu, który jednak okazał się nie nowym projektem, lecz czystym egzemplarzem dla George’a, który już został poprawiony. Były to obserwacje, które zanotował podczas wyprawy z księciem Meklemburgii, dotyczące przede wszystkim wydarzeń w Kongu, tak niewiarygodnie okrutnych, że Charlotte wzdrygnęła się, gdy przeczytała opisujący je fragment. Niemcy też nie zawsze traktowali rdzennych mieszkańców Afryki łagodnie, ale od czasu powstania Maji-Maji ludzie w tym kraju próbowali obrać lepszą drogę. W państwie Konga wynajęci najemnicy nadal stosowali jednak najgorsze, średniowieczne metody, aby zmuszać ludzi do nieodpłatnej pracy. Kto nie zbierał kauczuku i nie polował na słonie dla białych panów, tego rozstrzeliwano. W ten sposób likwidowano całe wsie, a na dowód skuteczności swoich działań, najemnicy prezentowali odcięte ręce zabitych.
Oczywiście o takich niepopularnych praktykach nie wspominano księciu Meklemburgii i jego towarzyszom. Zamiast tego osoby za nie odpowiedzialne przechwalały się miesięczną produkcją od ośmiuset do dziewięciuset kilogramów gumy kauczukowej, obecnie bardzo szybko sprzedawanej do wytwarzania automobili. Nie wspominając już o ogromnych ilościach kości słoniowej – w tej okolicy żyło wiele słoni.
Odłożyła strony – ponowne ich czytanie było równie niepotrzebne, jak i pogarszające nastrój. Przez chwilę zastanawiała się, czy te doświadczenia przyczyniły się do ataków gorączki męża, choć wiedziała, że doktor George Johanssen wyśmiałby ją za takie przypuszczenia. Jego zdaniem to wysiłek fizyczny, ubóstwo, a także nieodpowiednie odżywianie spowodowały wybuch choroby. Uczucia takie jak żal, rozpacz czy przerażenie nie mają z tym nic wspólnego, na takie pomysły mogła wpaść tylko kobieta.
– Zdjęcie alei wyszło wspaniale, kochanie! – oznajmił triumfalnie George. – Mój Boże – jesteś prawdziwą artystką!
– Chyba sobie ze mnie żartujesz! – zawołała z powątpiewaniem, ale teraz podwójnie żałowała, że nie było jej w ciemni.
– Mówię poważnie, Charlotte. Masz dobre oko do znakomitych ujęć. Obróbka tych zdjęć to prawdziwa przyjemność.
– Ale ja chcę obejrzeć też te pozostałe!
– Naturalnie. Zrobimy to w ciszy i spokoju dzisiejszego wieczoru. Teraz muszę natychmiast iść.
Wzięła listy oraz czasopisma, które przyszły pocztą i zaczęła je przeglądać. Tak, teraz rozumiała George’a. Utrzymywał kontakt z niezliczoną liczbą osób, stale przesyłał artykuły i rękopisy, otrzymywał wiadomości z całego świata. Na plantację w górach Usambara poczta docierała co najwyżej co dwa tygodnie, ale tutaj, w stolicy, listy dostarczano codziennie. Czy ukazały się gdzieś jakieś jej artykuły? Pewnie tak, bo oprócz „Berliner Morgenpost” otrzymali dwie gazety angielskie, „The Guardian” i „The Observer”, których nie prenumerowali. Ucieszyła się, ale zostawiła gazety nieotwarte, żeby móc je przeczytać z George’em i przede wszystkim sprawdzić, czy teksty zostały wydrukowane w oryginale, czy też – co było irytujące – w wersji skróconej.
W jej ręce wpadł także list z Leer. Jak miło w końcu znów otrzymać wieści ze swojego starego domu! Miała nadzieję, że nie było w nim nic złego. Rozdarła kopertę i prześledziła wzrokiem zapisane linijki. Cóż, nie wydawały się szczególnie straszne. Mąż Ettje, Peter Hansen, ówczesny chłopak z sąsiedztwa z Leer, który kiedyś tak wytrwale zabiegał o względy Charlotte, znów zachorował. Miał problemy z płucami, często kaszlał i miał duszności. Ale teraz, latem, powrócił do dobrej formy. Najstarszy syn, Henrich, szkolił się u stolarza, ale było mu tam ciężko i marzył o lepszym życiu w Ameryce. Drugi, któremu nadano imię po ojcu, skończył szkołę i chciał wyjechać na morze. Jonny, najmłodszy, miał teraz czternaście lat i był najlepszym uczniem w szkole. Szkoda go, mówili nauczyciele, nadawałby się do liceum, ale nie było na to pieniędzy. Babcia dużo przesiadywała w ogrodzie, w palącym słońcu, w swojej czarnej sukience, ale dobrze jej to robiło, bo od tego czasu jej reumatyzm znacznie zelżał. Ettje nigdy nie pisała wiele o Paulu, Antje i dwójce dzieci, wspominając jedynie mimochodem, że są zdrowi. Czy doszło do jakiejś kłótni?
Charlotte pomyślała o tym, że jej babcia nie pożyje już długo, i ta myśl zabolała. Jej kuzyn Paul z pewnością nie mógł się doczekać spadku i nie miałby żadnych skrupułów, żeby obedrzeć z niego swoją siostrę Ettje. Ale Ettje też nie była głupia, a jej mąż Peter Hansen tym bardziej nie należał do naiwnych. Duża rodzina stanowiła bezpieczną przystań, ale jednocześnie zdradziecką pułapkę, o czym Charlotte na własnej skórze przekonała się po powrocie do Niemiec. Choć żałowała, że nie mogła zobaczyć Ettje i swojej babci, nadal była szczęśliwa, że stamtąd wyjechała, aby mieszkać w Afryce.
Natrafiła na dwa listy zaadresowane do George’a, jeden z Egiptu, drugi z Berlina. Potem zmarszczyła brwi – znała już dobrze ten charakter pisma: Kamal Singh pisał do niej kilka razy, odkąd mieszkali w Dar es Salaam – to, jak dowiedział się o jej miejscu pobytu, pozostawało tajemnicą. Kiedy zapytał o Shammiego, odpowiedziała mu i tak nastąpiła wymiana listów, która była prowadzona jedynie w ramach grzeczności z jej strony. Listy Kamala Singha przychodziły do domu z dużą regularnością. Nadal były przyjacielskie, choć pod pewnymi względami dość dziwne.
– Starzeje się i martwi się o swoje życie po śmierci – powiedział George, wzruszając ramionami. Niezbyt lubił Hindusa, choć sam Kamal Singh nigdy nie sprawił mu żadnych nieprzyjemności. Charlotte wyraziła też nieco absurdalne przypuszczenie, że Kamal Singh wiedział o rekonwalescencji George’a w lokalnej klinice i zwabił ją do Dar es Salaam nie tylko ze względu na Shammiego, ale także po to, aby mogła ponownie odnaleźć tam męża. George’a bardzo to rozbawiło i nazwał ją bystrą myślicielką. Przejrzenie zamiarów Kamala Singha, nie należało do najłatwiejszych zadań, ale lepiej było nie pokładać w nim pełnego zaufania. Hindus zapytał kiedyś, czy Charlotte nie chciałaby przejąć jednego z jego biznesów w Dar es Salaam, wiedział na pewno, że jest do tego odpowiednią osobą. Oferta nie dawała jej spokoju od wielu dni, zwłaszcza odkąd George w zaskakujący sposób ją do tego zachęcił. W końcu jednak odrzuciła propozycję Kamala Singha. Nieprzyjemne było dla niej to, że ciągle wspominał o ich dawnej przyjaźni i wielokrotnie zapraszał ją do odwiedzenia go w Tanga. Z niepokojem przypomniała sobie wrogie spojrzenie młodego mężczyzny, spotkanego w domu Hindusa. Nadal zakładała, że był to jeden z jego synów lub zięciów, ponieważ prawdopodobnie rodzina Kamala Singha z podejrzliwością odnosiła się do jego wieloletniej przyjaźni z Charlotte Johanssen.
Z westchnieniem rozdarła kopertę i rozłożyła list, który jak zawsze był napisany na najlepszej jakości papierze i miał wytłoczony kształt liścia lotosu.
Moja droga Przyjaciółko,
Jest coś dziwnego w cyklu, który określa całe nasze życie, ponieważ nie jest on wyznaczany przez nas, ale przez samooświeconego, zjednoczonego Boga. On wrzuca nas, grzesznych ludzi, z powrotem w niedoskonałość, bez pamięci o przeszłości i nadziei na przyszłość, aż pewnego odległego dnia zostaniemy wyniesieni ponad wszelkie błędy i namiętności i znajdziemy w nim zbawienie.
Ale nie chcę Cię zanudzać marudzeniem starego człowieka. Cieszę się, że odkryłaś nową pasję, jaką jest fotografia i rozumiem, że Twoje życie jest wypełnione po brzegi muzyką, miłością i troską o córkę. Szkoda, że nie znalazłaś czasu, żeby odwiedzić mnie w moim domu w Tanga, bo teraz jest już za późno.
Kiedy będziesz czytać ten list, nie będzie mnie już w Afryce. Morze, na które tak często patrzyłem z okien, niesie mnie na wschód, ku miejscu, z którym wiąże mnie pamięć. Czterdzieści lat ciężkiej pracy nie zamazało tej pamięci, ale teraz dotknę jej rękami, aby nie zaginęła jak proch uniesiony przez wiatr.
Żegnaj, Charlotte. Przez długi czas fakt, że nasze drogi życiowe się przecięły, był największą tajemnicą, jaką zesłał mi Bóg. Teraz poluzuję jednak ten zatrzask, aby moja dusza nie była obciążona miłością i nienawiścią. Ale moje dobre życzenia powinny Ci wciąż towarzyszyć.
Twój przyjaciel Kamal Singh
Charlotte dwukrotnie przeczytała ostatni akapit i nadal nie mogła zrozumieć, o co chodzi. W ogóle ten list był dość tajemniczy – jedyne, co było jasne, to fakt, że Kamal Singh wyjechał do Indii. Do ojczyzny – co może być w tym dziwnego? Drzwi ciemni otworzyły się i usłyszała, jak George cicho karci Simbę, ponieważ pies był tak blisko wejścia do pomieszczenia, że prawie na niego nadepnął.
– Możesz już zobaczyć zdjęcia, kochanie – usłyszała jego wesoły głos. – Co się stało? Jakieś złe wieści?
– Przeczytaj to sam i się przekonaj!
Przeglądał list pospiesznie i bez okularów, bo był już spóźniony i chciał się szybko przebrać, żeby iść do kliniki. On także zatrzymał się na ostatnim akapicie, po czym zmrużył oczy i potrząsnął głową.
– Wygląda na to, że ma jakieś dawne sprawy do załatwienia.
– Ale dlaczego było dla niego tajemnicą, że nasze ścieżki życiowe się skrzyżowały? Co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
Wzruszył ramionami i pocałował ją. Potem mrugnął do niej i powiedział żartobliwie:
– Kto wie? Wydaje mi się, że ma do ciebie szczególną słabość, moja tajemnicza indyjska księżniczko.
Przypisy