Pod niebem Afryki - Anne Jacobs - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Pod niebem Afryki ebook i audiobook

Anne Jacobs

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fascynująca Afryka, wielka miłość i droga do spełnienia marzeń…

 

Charlotte zostaje właścicielką plantacji kawy w górach Usambara, by tylko odwrócić uwagę od tęsknoty za ukochanym, który wyruszył w niebezpieczną podróż. Kiedy jego listy docierają coraz rzadziej, Charlotte zaczyna mieć złe przeczucia i obawia się o jego życie. Czy kochankowie odnajdą się ponownie i będą jeszcze szczęśliwi?

Poruszająca i pełna emocji powieść od bestsellerowej autorki – Anne Jacobs!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 4 min

Lektor: Lidia Pronobis
Oceny
4,5 (12 ocen)
8
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elusive_Soul
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

To już koniec tej niezwykłej serii. Sama fabuła nie zwala z nóg w żadnej z czterech części, za to wszechobecna Afryka, jej piękno i egzotyka pozostanie z Wami na zawsze.. No i pióro Anne Jacobs... Polecam 😍
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuSan­fter Mond über Usam­bara
Re­dak­cjaDa­ria Le­bida
Tłu­ma­cze­nieEwe­lina Twar­doch-Raś
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładceAdo­be­Stock
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
First pu­bli­shed by Anne Ja­cobs/Leah Bach. All Ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2012 by Bla­nva­let a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use Ver­lags­gruppe GmbH, Mün­chen, Ger­many
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ewe­lina Twar­doch-Raś
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-41-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I

LI­PIEC 1908

Dar es Sa­laam był olśnie­wa­jącą, na­stro­jową pięk­no­ścią, ma­low­ni­czo od­po­czy­wa­jącą na bia­łych pia­skach wy­brzeża. Ener­giczne pa­rady przed mo­no­ton­nymi śnież­nymi ko­lo­nial­nymi bu­dyn­kami. Ki­piący, wie­lo­barwny tłum po­mię­dzy ko­lo­ro­wymi stra­ga­nami. Czuły sen o pal­mach i aka­cjach we wscho­dzą­cej po­ran­nej mgle. Char­lotte ni­gdy nie pa­trzyła na to mia­sto tak in­ten­syw­nie jak te­raz, bie­ga­jąc po uli­cach, opę­tana go­rączką po­lo­wa­nia, szu­ka­jąc od­po­wied­nich ka­drów.

Udała się na targ afry­kań­ski za In­der­strasse, gdzie chciała sfo­to­gra­fo­wać jedną z czar­no­skó­rych ko­biet sie­dzą­cych na rynku i stosy sprze­da­wa­nych przez nią owo­ców, ale za­trzy­mała się w wą­skim przej­ściu mię­dzy dwoma bu­dyn­kami i spoj­rzała na nie przez obiek­tyw ręcz­nego apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego Dre­xler & Na­gel[1]. Czy zdję­cie od­zwier­cie­dla­łoby ten ob­raz tak, jak wi­działy go jej oczy? W alejce na scho­dach wej­ścio­wych swo­jego domu sie­dział star­szy męż­czy­zna, a obok niego le­żało na po­duszce śpiące nie­mowlę. Nie­da­leko w ka­mien­nej niecce wy­ro­sło drobne drzewko i rzu­cało de­li­katne cie­nie na pas świa­tła wi­doczny na środku alejki. W apa­ra­cie miała dwa­na­ście płyt, z czego dwie wy­ko­rzy­stała już do zdjęć na plaży. Po pro­stu nie mo­gła po­wstrzy­mać się od wpa­try­wa­nia się w mo­rze po­mię­dzy pal­mami, mimo że re­zul­taty pracy apa­ratu ni­gdy nie były ta­kie, ja­kich ocze­ki­wała.

Sta­ra­jąc się stać jak naj­bar­dziej nie­ru­chomo, aby nie roz­ma­zać ob­razu, prze­krę­ciła re­gu­lo­wany obiek­tyw do naj­wy­god­niej­szej po­zy­cji i wci­snęła spust mi­gawki zwi­sa­jący na sznurku. Ja­kie to pro­ste z tym lek­kim mo­de­lem, który wa­żył nie wię­cej niż sto sie­dem­dzie­siąt pięć gra­mów i wła­śnie wszedł na ry­nek pod na­zwą Con­tessa No.1! Po­my­ślała o wy­siłku, który wkła­dano w stu­diu fo­to­gra­ficz­nym w two­rze­nie fo­to­gra­fii, kiedy ro­dzice ro­bili so­bie zdję­cie z Jon­nym i z nią. Och, jak dawno to było, ale wy­bla­kła fo­to­gra­fia wciąż wi­siała w sa­lo­nie babci, sym­bol za­po­mnia­nej już ża­łoby.

Gdyby się po­spie­szyła, mo­głaby zro­bić kilka do­brych zdjęć na targu. Tego ranka pa­dał deszcz – co jest rzad­ko­ścią w po­rze su­chej – więc iry­tu­jący kurz nie bę­dzie jej na ra­zie prze­szka­dzał. Po­cią­gnęła za małą dźwi­gnię, aby zmie­nić szklaną płytkę. Te­raz miała jesz­cze dzie­więć zdjęć do zro­bie­nia – trzeba było ostroż­nie ob­cho­dzić się z tym skar­bem.

Śmiała się z Geo­rge’a, kiedy dał jej ten apa­rat.

– Co mam z tym zro­bić? – za­py­tała, prze­wra­ca­jąc za­dzior­nie oczami.

– Ro­bić zdję­cia. Zo­ba­czysz, jak bę­dziesz się do­brze ba­wić.

– Fo­to­gra­fie? Ja?

Za­mó­wił także ak­ce­so­ria z Nie­miec, za­ło­żył ciem­nię i wy­wo­ły­wał płytki. Usia­dła obok niego przy świe­tle la­tarni i wpa­try­wała się w tackę z pły­nem wy­wo­łu­ją­cym zdję­cia, w któ­rej uno­sił się kar­ton fo­to­gra­ficzny. Po­woli, jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, kon­tury ob­razu wy­ła­niały się, po­cząt­kowo słabo, po­tem co­raz wy­raź­niej, aż w końcu można było zo­ba­czyć go­towe zdję­cie. Geo­rge wy­jął go szczyp­cami z wanny i umie­ścił w in­nym pły­nie, gdzie zo­stał unie­ru­cho­miony. Wtedy zdję­cie mu­siało po pro­stu wy­schnąć i można było je pod­nieść, po­ka­zać, wło­żyć do al­bumu lub ramki. Przez kilka dni mieli na­wet ko­piarkę, za po­mocą któ­rej można było ko­pio­wać fo­to­gra­fię tak czę­sto, jak się chciało. Mo­gła wy­słać zdję­cia Kla­rze albo Et­tje w Leer i za­cho­wać ory­gi­nał dla sie­bie.

Na po­czątku była roz­cza­ro­wana. Wiele ob­ra­zów nie tylko było za­ma­za­nych, ale też ni­gdy nie po­ka­zy­wało tego, co tak bar­dzo ją fa­scy­no­wało w kra­jo­bra­zie lub da­nej sy­tu­acji. Tro­chę czasu za­jęło jej uświa­do­mie­nie so­bie, że musi pa­trzeć okiem obiek­tywu, które nie jest w sta­nie uchwy­cić ko­lo­rów, ru­chów ani za­pa­chów. Ry­so­wał na­to­miast ostre jak brzy­twa kon­tury, od­twa­rzał świa­tło i cień oraz mógł ba­wić się od­cie­niami sza­ro­ści. Zdję­cia czę­sto po­ka­zy­wały jej szcze­góły, nie da­jące się uchwy­cić go­łym okiem, co wy­wo­ły­wało uśmiech na twa­rzy Geo­rge’a, za­pa­lo­nego ilu­stra­tora.

– Gdy­byś usia­dła i na­ry­so­wała ten bu­dy­nek, za­uwa­ży­ła­byś to wszystko. Dzięki temu urzą­dze­nie wy­kona pracę za cie­bie.

– Wi­dzia­łeś to wszystko, kiedy tam sta­li­śmy?

– No cóż, nie każdy szcze­gół. Nie mia­łem też ze sobą no­tesu ani dłu­go­pisu...

Ale przede wszyst­kim była pod wra­że­niem ro­bio­nych przez sie­bie por­tre­tów, które nie­malże ją szo­ko­wały. Były to głów­nie zdję­cia miej­sco­wych, przy­pad­kowo spo­tka­nych ko­biet, które po­pro­siła o moż­li­wość zro­bie­nia zdję­cia. Kiedy póź­niej pa­trzyła na fo­to­gra­fie, wy­da­wało jej się, że ujaw­niają nie­skoń­czoną ilość in­for­ma­cji na te­mat tych nie­zna­nych lu­dzi. Na­wet to, co chcieli ukryć przed świa­tem: smu­tek, na­mięt­ność, roz­pacz i na­dzieje, zo­stało uchwy­cone z bez­li­to­sną pre­cy­zją szkla­nym okiem obiek­tywu.

Prze­szła przez In­der­strasse, wa­hała się przez chwilę, czy po­winna wejść do ma­łego warsz­tatu ko­tla­rza, po czym na­gle oto­czyła ją grupa Eu­ro­pej­czy­ków, któ­rzy rów­nież trzy­mali apa­raty i naj­wy­raź­niej mieli po­dobne do niej za­miary. Byli to głów­nie Niemcy, ale w tej mie­sza­ni­nie gło­sów dało się usły­szeć także kilka zdań po fran­cu­sku i an­giel­sku, a po­nie­waż nie miała ochoty mie­szać się z grupą wy­ciecz­kową, szybko wy­szła. Oczy­wi­ście, że jeź­dzili na sa­fari, przy­naj­mniej pa­no­wie, tej przy­jem­no­ści nie można było prze­cież ode­brać bo­ga­tym Eu­ro­pej­czy­kom, któ­rych było stać na wy­jazd do Afryki. Mu­siał to być lew, może no­so­ro­żec i kilka an­ty­lop – naj­le­piej oczy­wi­ście słoń, na­wet je­śli trzeba było słono za­pła­cić za li­cen­cję na strze­la­nie.

Do­piero gdy była już kilka do­mów da­lej, od­wró­ciła się po­now­nie, nie z za­mia­rem ob­ser­wo­wa­nia pa­nów ubra­nych na biało i w no­wiut­kich heł­mach kor­ko­wych, ale dla­tego, że ich stary sklep i miesz­ka­nie, które kie­dyś wy­naj­mo­wali, znaj­do­wało się tuż obok niej. Po­my­ślała o tym, jak przy­była tu dwa­na­ście lat temu ze swoim ów­cze­snym mę­żem Chri­stia­nem Ohl­se­nem i małą ku­zynką, a dzięki wy­trwa­ło­ści i umie­jęt­no­ściom, a także wspar­ciu szem­ra­nego Hin­dusa Ka­mala Sin­gha, zbu­do­wała od­no­szący suk­cesy sklep i prze­ciw­sta­wiła się wszel­kim prze­ciw­no­ściom losu. Do czasu gdy Ka­mal Singh zo­stał ska­zany za oszu­stwa celne. Ach, ten sklep... Nie­miecka ad­mi­ni­stra­cja ko­lo­nialna ka­zała zbu­rzyć dom po jego skon­fi­sko­wa­niu. Jaka szkoda, że nie po­sia­dała wtedy apa­ratu, bo przy­naj­mniej mia­łaby zdję­cie, dzięki któ­remu mo­głaby to wszystko za­pa­mię­tać. Prze­su­nęła wzro­kiem po eu­ro­pej­skiej gru­pie tu­ry­stów i na­gle jej uwagę przy­kuł młody męż­czy­zna. Szczu­pły, mu­sku­larny chło­pak o śred­niej dłu­go­ści wło­sach, które wy­su­wały się spod hełmu i lśniły ni­czym miedź w słońcu. Kiedy jed­nak chciała przyj­rzeć się bli­żej jego twa­rzy, od­wró­cił się gwał­tow­nie i na­cią­gnął hełm na czoło. Czy za­uwa­żył jej wzrok i po­czuł się nim skrę­po­wany? A może po pro­stu od­wró­cił się do zna­jo­mego?

Tak czy ina­czej, nie miała ochoty po­now­nie spo­ty­kać się z Je­re­mym Bro­ok­sem. Może dla­tego, że miała wo­bec niego wy­rzuty su­mie­nia. Te­raz jed­nak mo­gła się uspo­koić, że młody An­glik nie był by­naj­mniej cał­ko­wi­cie uza­leż­niony od al­ko­holu. Wręcz prze­ciw­nie: wy­glą­dało na to, że znów sta­nął na nogi i za­da­wał się z bo­ga­tymi łaj­da­kami, któ­rzy po­dró­żo­wali do Afryki, żeby da­wać upust swo­jej głu­po­cie i aro­gan­cji.

Na­gle po­ja­wił się przed nią wspa­niały mo­tyw fo­to­gra­ficzny, gdy dwóch Aska­ry­sów za­trzy­mało się u afry­kań­skiego sprze­dawcy pod­pło­my­ków i oży­wio­nymi ge­stami ne­go­cjo­wało cenę za placki na­dzie­wane kur­cza­kiem, więc prze­stała my­śleć o Je­re­mym Bro­ok­sie. Miejmy na­dzieję, że zdję­cie nie było roz­ma­zane, spe­cjal­nie użyła mi­gawki płasz­czy­zno­wej, która rze­komo za­pew­niała naj­lep­sze zdję­cia. Póź­niej sfo­to­gra­fo­wała dwóch in­dyj­skich han­dla­rzy przed sto­sami owo­ców, grupę czar­nych dzieci ba­wią­cych się kul­kami i pa­ty­kami mię­dzy do­mami, aż w końcu nie mo­gła się po­wstrzy­mać od uchwy­ce­nia rik­szy pro­wa­dzo­nej przez mło­dego Afry­ka­nina, z ka­to­lic­kim mi­sjo­na­rzem w środku, ja­dą­cej przez targ.

Po­zo­stałe dwie płyty zu­żyła w por­cie – jed­nym z jej ulu­bio­nych miejsc, gdy szu­kała mo­tywu do zdjęć – mimo że nie udało jej się uchwy­cić ani za­pa­chów, ani ha­łasu, a już na pewno nie po­ły­sku­ją­cego nie­bie­sko­zie­lo­nego ko­loru wody. Uwiel­biała zgiełk, kiedy duży ce­sar­ski pa­ro­wiec pocz­towy lub inny sta­tek za­rzu­cał ko­twicę, a miej­scowi po­spiesz­nie spy­chali swoje ło­dzie wio­słowe na fale, aby wy­wieźć na brzeg ba­gaże i po­dróż­nych. Ma­low­ni­cze palmy i bu­dynki mi­syjne w Im­ma­nu­el­skap nie­stety ją roz­cza­ro­wały, gdyż jak w wielu in­nych przy­pad­kach eg­zo­tyczna ma­gia tego miej­sca zni­kała na mo­no­chro­ma­tycz­nych fo­to­gra­fiach. Zdję­cia mia­sta wi­dzia­nego z portu rów­nież wy­da­wały się bar­dzo sto­no­wane – domy, krzaki, wieże ko­ścio­łów pro­te­stanc­kich i ka­to­lic­kich oraz wą­skie mi­na­rety, na pierw­szym pla­nie biały bu­dy­nek celny – ob­razy, które żadną miarą nie od­da­wały jej fa­scy­na­cji tym wy­jąt­ko­wym mia­stem.

Kiedy ar­matka ze­gara sło­necz­nego oznaj­miła po­łu­dnie głu­chym hu­kiem[2], zo­rien­to­wała się, że zu­żyła wszyst­kie płytki i po­sta­no­wiła wra­cać. Droga po­wrotna pro­wa­dziła na wschód, wzdłuż plaży, a po­tem mu­siała wspiąć się w do­god­nym miej­scu po skar­pie i po kilku kro­kach zna­la­zła się przed ogro­dzoną po­se­sją, którą wraz z Geo­rge’em wy­naj­mo­wali od kilku mie­sięcy.

Dom zo­stał zbu­do­wany w stylu arab­skim. Z ze­wnątrz po­zba­wiony ozdób, do­piero po prze­kro­cze­niu bramy zro­bio­nej w mu­rze i wej­ściu na we­wnętrzny dzie­dzi­niec, od­sła­niał swoje piękno. Wo­kół kwa­dra­to­wego zbior­nika wod­nego za­ło­żono ogród, w do­nicz­kach kwi­tły drzewa po­ma­rań­czowe i cy­try­nowe, morwa ocie­niała ra­baty, w któ­rych ro­sły ogni­sto­czer­wone by­liny i białe irysy. Wej­ścia do sa­lonu chro­nił bal­da­chim wsparty na słu­pach, z któ­rego wy­ra­stała ro­ślina o ja­sno­zie­lo­nych, de­li­kat­nie pie­rza­stych li­ściach, wy­ma­ga­jąca czę­stego przy­ci­na­nia. Miała słodko pach­nące białe kwiaty, za­mie­nia­jące się w czer­wone ja­gody. Rzeź­bione ramy okienne bu­dynku rów­nież były piękne, a ro­śliny ogro­dowe od­bi­jały się w ich skom­pli­ko­wa­nych wzo­rach, co przy­po­mi­nało Char­lotte opo­wie­ści z „Księgi ty­siąca i jed­nej nocy”. Cza­sami my­ślała też o sce­no­gra­fii, którą ar­ty­ści usta­wili na Gal­li­markt w Leer i która wy­da­wała jej się wów­czas tak cu­dow­nie orien­talna. Dziś wie­działa, jak ohydne były te prze­ła­do­wane, ja­skrawo po­ma­lo­wane drew­niane ściany.

Jim, boy, pod­biegł do niej na dzie­dzińcu, w po­wie­wa­ją­cych sza­tach, z okrą­głą, dzie­cięcą twa­rzą pełną skru­chy.

– Bibi nie może mnie uka­rać, pro­szę. Jak wczo­raj po­wie­dział bwana Jo­hans­sen, Jim chciał to­wa­rzy­szyć bibi. Ale Jim był w kuchni, mył na­czy­nia i nie wi­dział, jak bibi wy­cho­dziła...

Uśmiech­nęła się i wy­ja­śniła zde­ner­wo­wa­nemu czar­nemu chło­pa­kowi, że ce­lowo po­szła sama i że nie po­trze­buje opieki, kiedy robi zdję­cia. Uspo­koił się tro­chę, ale po­pro­sił ją, żeby wy­ja­śniła bwa­nie Jo­hans­se­nowi, że nie zo­stał w domu z le­ni­stwa.

Geo­rge był zbyt zmar­twiony od czasu pa­mięt­nego wy­padku, by po­zwo­lić jej sa­mej włó­czyć się po mie­ście, zwłasz­cza że ka­zała dzi­siaj Sim­bie zo­stać w domu. Pies po­słu­chał, ale bar­dzo nie­chęt­nie i tylko dla­tego, że mógł być bli­sko Geo­rge’a. Oprócz Char­lotte jej mąż był te­raz je­dyną osobą, któ­rej pies ufał. Geo­rge in­te­re­so­wał się Simbą od sa­mego po­czątku, na­prawdę brał so­bie głę­boko do serca i cza­sami wzdy­chał z głę­boką tro­ską, że w psim ży­ciu Simby za­wsze bę­dzie grał tylko dru­gie skrzypce, na­wet je­śli mru­gał przy tym okiem, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że żar­tuje.

– On umarłby za cie­bie, Char­lotte – po­wta­rzał wie­lo­krot­nie. – Gdy­by­śmy nie byli w po­bliżu i nie sły­szeli jego szcze­ka­nia – kto wie, czy miałby szanse w star­ciu z lam­par­tem. Strzał od­stra­szył wiel­kiego kota...

Te­raz za­stała męża w szla­froku, sie­dzą­cego wy­god­nie w fo­telu, ze sto­sem poczty na ko­la­nach. Szcze­rząc zęby w uśmie­chu, pa­trzył na jej za­ku­rzone ubra­nie, apa­rat wi­szący na pa­sku na szyi i trium­fu­jący wy­raz twa­rzy.

– Znowu po­szłaś sama na po­lo­wa­nie? Co tym ra­zem ustrze­li­łaś?

Mu­siała ode­przeć psa, który pod­biegł do niej, ma­cha­jąc ogo­nem i ocie­ra­jąc głową o bio­dro.

– Dwóch in­dyj­skich han­dla­rzy, starca z dziec­kiem, dwóch aska­ry­sów i afry­kań­skiego sprze­dawcę pod­pło­my­ków – re­la­cjo­no­wała, gła­dząc Simbę po uszach. – Plus kilka palm nad błę­kit­nym mo­rzem i im­pe­rialny pa­ro­wiec pocz­towy Ka­iser.

Geo­rge pa­trzył na nią sza­rymi, prze­ni­kli­wymi, ba­daw­czymi oczami, które jed­no­cze­śnie były pełne czu­ło­ści.

– Do­bry łup – za­żar­to­wał, od­kła­da­jąc na bok stos li­stów i ga­zet. – Cho­ciaż oba­wiam się, że błę­kitne mo­rze po raz ko­lejny cię roz­cza­ruje.

– Ale syl­wetki palm są wspa­niałe!

Ro­ze­śmiał się, wstał, ode­brał od niej Con­tessę No. 1 i za­niósł ją do ciemni, żeby wy­jąć płytki. Je­śli się po­śpie­szą, będą mo­gli wy­wo­łać jedno lub dwa zdję­cia, za­nim pój­dzie do pracy w kli­nice.

Fo­to­gra­fia była pa­sją, która jesz­cze bar­dziej ich do sie­bie zbli­żyła. Wpro­wa­dzili się do tego domu już w kwiet­niu, przy­wieźli me­ble z Tanga, ku­pili kilka rze­czy i za­częli się za­do­ma­wiać. Eli­sa­beth po­szła do rzą­do­wej szkoły dla bia­łych dzieci, Geo­rge wró­cił do pracy w kli­nice dla rdzen­nej lud­no­ści, a Char­lotte spę­dzała czas na zu­peł­nie no­wych za­ję­ciach, do któ­rych za­chę­cał ją Geo­rge. Nie cho­dziło tylko o fo­to­gra­fię – mo­ty­wo­wał ją także do pi­sa­nia krót­kich ar­ty­ku­łów, nie­ustan­nie chwa­lił i dbał o to, aby część z tych re­por­taży zo­stała opu­bli­ko­wana. Wie­czo­rami grali na pia­ni­nie na cztery ręce i choć Char­lotte była lep­szą pia­nistką, Geo­rge wy­my­ślał nie­zwy­kłe in­ter­pre­ta­cje, które przyj­mo­wała czę­ściowo z wa­ha­niem, ale cza­sami też en­tu­zja­stycz­nie.

Ni­gdy wcze­śniej nie byli so­bie tak bli­scy jak w tych szczę­śli­wych dniach. Roz­ma­wiali z na­mięt­no­ścią o ob­ra­zach i tek­stach, w śmie­chu spie­rali się z po­wodu kropki lub prze­cinka, aż w końcu oboje ustę­po­wali, jed­no­cze­śnie nie ule­ga­jąc so­bie bez­myśl­nie. Mi­łość, która przez tak długi czas była mię­dzy nimi je­dy­nie nie­wy­po­wie­dzianą tę­sk­notą, w końcu za­częła się ujaw­niać w ich wspól­nym ży­ciu, a Char­lotte czę­sto wy­da­wało się, że do­piero te­raz na­prawdę po­znaje swo­jego męża. To było eks­cy­tu­jące spo­tka­nie, przy­goda, roz­po­częta z wiel­kim stra­chem i na­dzieją, która z każ­dym dniem jed­nak da­wała jej co­raz wię­cej szczę­ścia. Nie, nie my­liła się przez te wszyst­kie lata – Geo­rge był osobą dla niej prze­zna­czoną. Po­tra­fił ją co­dzien­nie fa­scy­no­wać no­wymi po­my­słami i roz­mo­wami, da­wał cie­pło i wspar­cie, był ko­cha­ją­cym oj­cem dla Eli­sa­beth. Noce z nim też były szczę­śliwe, a ona z cie­ka­wo­ścią i od­da­niem otwie­rała się na jego piesz­czoty. Jej szczę­ście za­kłó­cała tylko jedna kwe­stia: nie za­szła w ciążę. Być może miało to zwią­zek z po­ro­nie­niem, ale nie chciała w to wie­rzyć. Wcze­śniej też nie mo­gła ła­two zajść w ciążę, co było za­równo bło­go­sła­wień­stwem, jak i prze­kleń­stwem. Jej naj­więk­szym pra­gnie­niem było uro­dzić zdrowe dziecko Geo­rge’a. Miała te­raz trzy­dzie­ści osiem lat – zo­stało jej nie­wiele czasu.

– Ob­raz w alejce! – krzyk­nęła w stronę ciem­nego po­koju, w któ­rym Geo­rge już znik­nął. – A po­tem zdję­cie z aska­ry­sami. Chcę wie­dzieć, czy znowu je roz­ma­za­łam.

– Tak jak so­bie moja pani ży­czy!

Nie­stety, prze­ga­piła mo­ment, aby wśli­znąć się z nim do ciemni. Te­raz mu­siała po­cze­kać, po­nie­waż drzwi pod żad­nym po­zo­rem nie mo­gły zo­stać otwarte pod­czas opra­co­wy­wa­nia pły­tek. Z lek­kim wes­tchnie­niem usia­dła na fo­telu i się­gnęła po stos ar­ku­szy rę­ko­pisu, który jed­nak oka­zał się nie no­wym pro­jek­tem, lecz czy­stym eg­zem­pla­rzem dla Geo­rge’a, który już zo­stał po­pra­wiony. Były to ob­ser­wa­cje, które za­no­to­wał pod­czas wy­prawy z księ­ciem Me­klem­bur­gii, do­ty­czące przede wszyst­kim wy­da­rzeń w Kongu, tak nie­wia­ry­god­nie okrut­nych, że Char­lotte wzdry­gnęła się, gdy prze­czy­tała opi­su­jący je frag­ment. Niemcy też nie za­wsze trak­to­wali rdzen­nych miesz­kań­ców Afryki ła­god­nie, ale od czasu po­wsta­nia Maji-Maji lu­dzie w tym kraju pró­bo­wali obrać lep­szą drogę. W pań­stwie Konga wy­na­jęci na­jem­nicy na­dal sto­so­wali jed­nak naj­gor­sze, śre­dnio­wieczne me­tody, aby zmu­szać lu­dzi do nie­od­płat­nej pracy. Kto nie zbie­rał kau­czuku i nie po­lo­wał na sło­nie dla bia­łych pa­nów, tego roz­strze­li­wano. W ten spo­sób li­kwi­do­wano całe wsie, a na do­wód sku­tecz­no­ści swo­ich dzia­łań, na­jem­nicy pre­zen­to­wali od­cięte ręce za­bi­tych.

Oczy­wi­ście o ta­kich nie­po­pu­lar­nych prak­ty­kach nie wspo­mi­nano księ­ciu Me­klem­bur­gii i jego to­wa­rzy­szom. Za­miast tego osoby za nie od­po­wie­dzialne prze­chwa­lały się mie­sięczną pro­duk­cją od ośmiu­set do dzie­wię­ciu­set ki­lo­gra­mów gumy kau­czu­ko­wej, obec­nie bar­dzo szybko sprze­da­wa­nej do wy­twa­rza­nia au­to­mo­bili. Nie wspo­mi­na­jąc już o ogrom­nych ilo­ściach ko­ści sło­nio­wej – w tej oko­licy żyło wiele słoni.

Odło­żyła strony – po­nowne ich czy­ta­nie było rów­nie nie­po­trzebne, jak i po­gar­sza­jące na­strój. Przez chwilę za­sta­na­wiała się, czy te do­świad­cze­nia przy­czy­niły się do ata­ków go­rączki męża, choć wie­działa, że dok­tor Geo­rge Jo­hans­sen wy­śmiałby ją za ta­kie przy­pusz­cze­nia. Jego zda­niem to wy­si­łek fi­zyczny, ubó­stwo, a także nie­od­po­wied­nie od­ży­wia­nie spo­wo­do­wały wy­buch cho­roby. Uczu­cia ta­kie jak żal, roz­pacz czy prze­ra­że­nie nie mają z tym nic wspól­nego, na ta­kie po­my­sły mo­gła wpaść tylko ko­bieta.

– Zdję­cie alei wy­szło wspa­niale, ko­cha­nie! – oznaj­mił trium­fal­nie Geo­rge. – Mój Boże – je­steś praw­dziwą ar­tystką!

– Chyba so­bie ze mnie żar­tu­jesz! – za­wo­łała z po­wąt­pie­wa­niem, ale te­raz po­dwój­nie ża­ło­wała, że nie było jej w ciemni.

– Mó­wię po­waż­nie, Char­lotte. Masz do­bre oko do zna­ko­mi­tych ujęć. Ob­róbka tych zdjęć to praw­dziwa przy­jem­ność.

– Ale ja chcę obej­rzeć też te po­zo­stałe!

– Na­tu­ral­nie. Zro­bimy to w ci­szy i spo­koju dzi­siej­szego wie­czoru. Te­raz mu­szę na­tych­miast iść.

Wzięła li­sty oraz cza­so­pi­sma, które przy­szły pocztą i za­częła je prze­glą­dać. Tak, te­raz ro­zu­miała Geo­rge’a. Utrzy­my­wał kon­takt z nie­zli­czoną liczbą osób, stale prze­sy­łał ar­ty­kuły i rę­ko­pisy, otrzy­my­wał wia­do­mo­ści z ca­łego świata. Na plan­ta­cję w gó­rach Usam­bara poczta do­cie­rała co naj­wy­żej co dwa ty­go­dnie, ale tu­taj, w sto­licy, li­sty do­star­czano co­dzien­nie. Czy uka­zały się gdzieś ja­kieś jej ar­ty­kuły? Pew­nie tak, bo oprócz „Ber­li­ner Mor­gen­post” otrzy­mali dwie ga­zety an­giel­skie, „The Gu­ar­dian” i „The Ob­se­rver”, któ­rych nie pre­nu­me­ro­wali. Ucie­szyła się, ale zo­sta­wiła ga­zety nie­otwarte, żeby móc je prze­czy­tać z Geo­rge’em i przede wszyst­kim spraw­dzić, czy tek­sty zo­stały wy­dru­ko­wane w ory­gi­nale, czy też – co było iry­tu­jące – w wer­sji skró­co­nej.

W jej ręce wpadł także list z Leer. Jak miło w końcu znów otrzy­mać wie­ści ze swo­jego sta­rego domu! Miała na­dzieję, że nie było w nim nic złego. Roz­darła ko­pertę i prze­śle­dziła wzro­kiem za­pi­sane li­nijki. Cóż, nie wy­da­wały się szcze­gól­nie straszne. Mąż Et­tje, Pe­ter Han­sen, ów­cze­sny chło­pak z są­siedz­twa z Leer, który kie­dyś tak wy­trwale za­bie­gał o względy Char­lotte, znów za­cho­ro­wał. Miał pro­blemy z płu­cami, czę­sto kasz­lał i miał dusz­no­ści. Ale te­raz, la­tem, po­wró­cił do do­brej formy. Naj­star­szy syn, Hen­rich, szko­lił się u sto­la­rza, ale było mu tam ciężko i ma­rzył o lep­szym ży­ciu w Ame­ryce. Drugi, któ­remu nadano imię po ojcu, skoń­czył szkołę i chciał wy­je­chać na mo­rze. Jonny, naj­młod­szy, miał te­raz czter­na­ście lat i był naj­lep­szym uczniem w szkole. Szkoda go, mó­wili na­uczy­ciele, nada­wałby się do li­ceum, ale nie było na to pie­nię­dzy. Bab­cia dużo prze­sia­dy­wała w ogro­dzie, w pa­lą­cym słońcu, w swo­jej czar­nej su­kience, ale do­brze jej to ro­biło, bo od tego czasu jej reu­ma­tyzm znacz­nie ze­lżał. Et­tje ni­gdy nie pi­sała wiele o Paulu, An­tje i dwójce dzieci, wspo­mi­na­jąc je­dy­nie mi­mo­cho­dem, że są zdrowi. Czy do­szło do ja­kiejś kłótni?

Char­lotte po­my­ślała o tym, że jej bab­cia nie po­żyje już długo, i ta myśl za­bo­lała. Jej ku­zyn Paul z pew­no­ścią nie mógł się do­cze­kać spadku i nie miałby żad­nych skru­pu­łów, żeby obe­drzeć z niego swoją sio­strę Et­tje. Ale Et­tje też nie była głu­pia, a jej mąż Pe­ter Han­sen tym bar­dziej nie na­le­żał do na­iw­nych. Duża ro­dzina sta­no­wiła bez­pieczną przy­stań, ale jed­no­cze­śnie zdra­dziecką pu­łapkę, o czym Char­lotte na wła­snej skó­rze prze­ko­nała się po po­wro­cie do Nie­miec. Choć ża­ło­wała, że nie mo­gła zo­ba­czyć Et­tje i swo­jej babci, na­dal była szczę­śliwa, że stam­tąd wy­je­chała, aby miesz­kać w Afryce.

Na­tra­fiła na dwa li­sty za­adre­so­wane do Geo­rge’a, je­den z Egiptu, drugi z Ber­lina. Po­tem zmarsz­czyła brwi – znała już do­brze ten cha­rak­ter pi­sma: Ka­mal Singh pi­sał do niej kilka razy, od­kąd miesz­kali w Dar es Sa­laam – to, jak do­wie­dział się o jej miej­scu po­bytu, po­zo­sta­wało ta­jem­nicą. Kiedy za­py­tał o Sham­miego, od­po­wie­działa mu i tak na­stą­piła wy­miana li­stów, która była pro­wa­dzona je­dy­nie w ra­mach grzecz­no­ści z jej strony. Li­sty Ka­mala Sin­gha przy­cho­dziły do domu z dużą re­gu­lar­no­ścią. Na­dal były przy­ja­ciel­skie, choć pod pew­nymi wzglę­dami dość dziwne.

– Sta­rzeje się i mar­twi się o swoje ży­cie po śmierci – po­wie­dział Geo­rge, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Nie­zbyt lu­bił Hin­dusa, choć sam Ka­mal Singh ni­gdy nie spra­wił mu żad­nych nie­przy­jem­no­ści. Char­lotte wy­ra­ziła też nieco ab­sur­dalne przy­pusz­cze­nie, że Ka­mal Singh wie­dział o re­kon­wa­le­scen­cji Geo­rge’a w lo­kal­nej kli­nice i zwa­bił ją do Dar es Sa­laam nie tylko ze względu na Sham­miego, ale także po to, aby mo­gła po­now­nie od­na­leźć tam męża. Geo­rge’a bar­dzo to roz­ba­wiło i na­zwał ją by­strą my­śli­cielką. Przej­rze­nie za­mia­rów Ka­mala Sin­gha, nie na­le­żało do naj­ła­twiej­szych za­dań, ale le­piej było nie po­kła­dać w nim peł­nego za­ufa­nia. Hin­dus za­py­tał kie­dyś, czy Char­lotte nie chcia­łaby prze­jąć jed­nego z jego biz­ne­sów w Dar es Sa­laam, wie­dział na pewno, że jest do tego od­po­wied­nią osobą. Oferta nie da­wała jej spo­koju od wielu dni, zwłasz­cza od­kąd Geo­rge w za­ska­ku­jący spo­sób ją do tego za­chę­cił. W końcu jed­nak od­rzu­ciła pro­po­zy­cję Ka­mala Sin­gha. Nie­przy­jemne było dla niej to, że cią­gle wspo­mi­nał o ich daw­nej przy­jaźni i wie­lo­krot­nie za­pra­szał ją do od­wie­dze­nia go w Tanga. Z nie­po­ko­jem przy­po­mniała so­bie wro­gie spoj­rze­nie mło­dego męż­czy­zny, spo­tka­nego w domu Hin­dusa. Na­dal za­kła­dała, że był to je­den z jego sy­nów lub zię­ciów, po­nie­waż praw­do­po­dob­nie ro­dzina Ka­mala Sin­gha z po­dejrz­li­wo­ścią od­no­siła się do jego wie­lo­let­niej przy­jaźni z Char­lotte Jo­hans­sen.

Z wes­tchnie­niem roz­darła ko­pertę i roz­ło­żyła list, który jak za­wsze był na­pi­sany na naj­lep­szej ja­ko­ści pa­pie­rze i miał wy­tło­czony kształt li­ścia lo­tosu.

Moja droga Przy­ja­ciółko,

Jest coś dziw­nego w cy­klu, który okre­śla całe na­sze ży­cie, po­nie­waż nie jest on wy­zna­czany przez nas, ale przez sa­mo­oświe­co­nego, zjed­no­czo­nego Boga. On wrzuca nas, grzesz­nych lu­dzi, z po­wro­tem w nie­do­sko­na­łość, bez pa­mięci o prze­szło­ści i na­dziei na przy­szłość, aż pew­nego od­le­głego dnia zo­sta­niemy wy­nie­sieni po­nad wszel­kie błędy i na­mięt­no­ści i znaj­dziemy w nim zba­wie­nie.

Ale nie chcę Cię za­nu­dzać ma­ru­dze­niem sta­rego czło­wieka. Cie­szę się, że od­kry­łaś nową pa­sję, jaką jest fo­to­gra­fia i ro­zu­miem, że Twoje ży­cie jest wy­peł­nione po brzegi mu­zyką, mi­ło­ścią i tro­ską o córkę. Szkoda, że nie zna­la­złaś czasu, żeby od­wie­dzić mnie w moim domu w Tanga, bo te­raz jest już za późno.

Kiedy bę­dziesz czy­tać ten list, nie bę­dzie mnie już w Afryce. Mo­rze, na które tak czę­sto pa­trzy­łem z okien, nie­sie mnie na wschód, ku miej­scu, z któ­rym wiąże mnie pa­mięć. Czter­dzie­ści lat cięż­kiej pracy nie za­ma­zało tej pa­mięci, ale te­raz do­tknę jej rę­kami, aby nie za­gi­nęła jak proch unie­siony przez wiatr.

Że­gnaj, Char­lotte. Przez długi czas fakt, że na­sze drogi ży­ciowe się prze­cięły, był naj­więk­szą ta­jem­nicą, jaką ze­słał mi Bóg. Te­raz po­lu­zuję jed­nak ten za­trzask, aby moja du­sza nie była ob­cią­żona mi­ło­ścią i nie­na­wi­ścią. Ale moje do­bre ży­cze­nia po­winny Ci wciąż to­wa­rzy­szyć.

Twój przy­ja­ciel Ka­mal Singh

Char­lotte dwu­krot­nie prze­czy­tała ostatni aka­pit i na­dal nie mo­gła zro­zu­mieć, o co cho­dzi. W ogóle ten list był dość ta­jem­ni­czy – je­dyne, co było ja­sne, to fakt, że Ka­mal Singh wy­je­chał do In­dii. Do oj­czy­zny – co może być w tym dziw­nego? Drzwi ciemni otwo­rzyły się i usły­szała, jak Geo­rge ci­cho karci Simbę, po­nie­waż pies był tak bli­sko wej­ścia do po­miesz­cze­nia, że pra­wie na niego na­dep­nął.

– Mo­żesz już zo­ba­czyć zdję­cia, ko­cha­nie – usły­szała jego we­soły głos. – Co się stało? Ja­kieś złe wie­ści?

– Prze­czy­taj to sam i się prze­ko­naj!

Prze­glą­dał list po­spiesz­nie i bez oku­la­rów, bo był już spóź­niony i chciał się szybko prze­brać, żeby iść do kli­niki. On także za­trzy­mał się na ostat­nim aka­pi­cie, po czym zmru­żył oczy i po­trzą­snął głową.

– Wy­gląda na to, że ma ja­kieś dawne sprawy do za­ła­twie­nia.

– Ale dla­czego było dla niego ta­jem­nicą, że na­sze ścieżki ży­ciowe się skrzy­żo­wały? Co ja mam z tym wszyst­kim wspól­nego?

Wzru­szył ra­mio­nami i po­ca­ło­wał ją. Po­tem mru­gnął do niej i po­wie­dział żar­to­bli­wie:

– Kto wie? Wy­daje mi się, że ma do cie­bie szcze­gólną sła­bość, moja ta­jem­ni­cza in­dyj­ska księż­niczko.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Dok­tor Au­gust Na­gel Fac­tory – w 1908 Au­gust Na­gel (ur. 1882 – zm. 1943) wraz z przy­ja­cie­lem Car­lem Dre­xle­rem za­ło­żyli nie­wielką firmę pro­du­ku­jącą apa­raty fo­to­gra­ficzne Dre­xler & Na­gel. Od 1907 firma na­zy­wała się Con­tessa Ca­me­ra­werke Stut­t­gart, a po I woj­nie świa­to­wej zo­stała prze­kształ­cona w Con­tessa Net­tel.
[2] Od około 1750 roku do po­cząt­ków XIX wieku w nie­któ­rych miej­scach grzmot ar­mat mie­szał się ze „spo­koj­nym” dźwię­kiem dzwo­nów. Działo po­łu­dniowe, ze­gar sło­neczny z efek­tem pi­ro­tech­nicz­nym, ogła­szało po­łu­dnie gło­śnym hu­kiem o go­dzi­nie dwu­na­stej. Kiedy słońce było w naj­wyż­szym punk­cie, skon­cen­tro­wane pro­mie­nie pa­dły na otwór za­pło­nowy i za­pa­lił się ła­du­nek pro­chowy ar­maty.