Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna wzruszeń powieść bestsellerowej autorki Anne Jacobs!
W cieniu Kilimandżaro młoda kobieta szuka szczęścia wbrew wszelkim przeciwnościom…
Charlotte dociera do Afryki, by rozpocząć nowe życie. Wcześniej jedynie marzyła o wielkim świecie i podróżach do egzotycznych krajów. Nie spieszyło jej się do ślubu, jednak gdy oświadczył jej się znacznie starszy Christian, zafascynowana jego sklepem z egzotycznymi przyprawami i tytoniem, zgodziła się na jego zaloty.
Los sprawił jednak, że życie nie ułożyło się tak jak chciała tego Charlotte. A może właśnie przeciwnie, i to właśnie w Afryce spełnią się wszystkie marzenia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeśli w książce pojawiają się linki do stron internetowych osób trzecich, nie ponosimy odpowiedzialności za umieszoną w nich treść. Nie uznajemy ich bowiem za źródła własne, a jedynie odnosimy się do nich jako do miejsca pierwszej publikacji danych treści.
OD TŁUMACZKI
W czasach, w których rozgrywa się powieść Anne Jacobs nie istniała jeszcze świadomość, że język oraz techniki retoryczne mogą stanowić narzędzia rasowej i etnicznej opresji. Współcześnie ta świadomość jest bardzo duża, nie tylko w kręgach akademickich. Znakomity artykuł na ten temat napisała Margaret Ohia-Nowak, zauważając, że słowo „Murzyn” „(...) przekazuje negatywne znaczenia, służy do deprecjacji i bywa narzędziem agresji, zarówno werbalnej, jak i zapowiedzią przemocy niewerbalnej, naruszania nietykalności cielesnej”[1]. Kierując się tymi ustaleniami, w swoim tłumaczeniu starałam się uwzględniać tę współczesną świadomość, obejmującą różnice znaczeniowe między językiem niemieckim i polskim, ale jednocześnie oddając także ducha epoki. Z tego względu zachowałam w tłumaczeniu słowo „Murzyn” (i pochodne) jedynie w dialogach i narracji, która przedstawia punkt widzenia konkretnej postaci czy stanowi relację z wydarzeń dyskryminujących lub wskazanie panujących rasistowskich poglądów. W pozostałych przypadkach, w tłumaczeniu używam słów, które zgodnie z badaniami Ohii-Nowak, w języku polskim nie są uznawane za obraźliwe i deprecjonujące, choć i w tym przypadku nie zawsze bez zastrzeżeń, takich jak: czarnoskóry(a), ciemnoskóry(a), czarny(a), czy związanych z pochodzeniem etnicznym – jak Afrykanin(ka)[2].
CZĘŚĆ I
LIPIEC 1897
Ognie tlące się rażącą w oczy czerwienią pośród głębokiej ciemności, ostry zapach dymu, czarne postacie w blasku płomieni, krzyki, kłótnie, uniesione pięści – tak opisywano jej piekło, gdy była dzieckiem. Charlotte klęczała przed swoim namiotem w skropionej rosą trawie i nie mogła oderwać wzroku od tego fascynującego spektaklu. Po chwili zobaczyła nakrycie głowy z piór, czubek lancy, powiewającą grzywę antylopy, gwałtowny ruch czerwonego płaszcza. Pomiędzy dokuczliwymi, skomlącymi, piskliwymi okrzykami, brzękiem blaszanych naczyń, gdakaniem kur, ktoś przysunął do siebie drewniany fotel. Gdzieś w tym zgiełku zapiał kogut, był to złowrogi, przeciągły dźwięk, jakby nakłaniający zebranych ludzi do jeszcze większego pośpiechu.
Osoby śpiące w sąsiednim namiocie zdawały się nie przejmować panującym zamieszaniem. Nocowali w nim dwaj Niemcy, biolog i malarz, planujący podróżować z karawaną. Poznali się wczoraj po południu, kiedy Charlotte przybyła do Pangani na przybrzeżnym parowcu. Panowie byli tu od kilku dni, rozłożyli się wygodnie w swoim namiocie i zaprosili Charlotte na wspólną kolację. Ze zdumieniem stwierdziła, że ci Niemcy, z dużym doświadczeniem w podróżowaniu, przywieźli ze sobą stół i krzesła, a nawet dwa fotele i liczne walizki z najróżniejszymi rzeczami, bez których – jak obaj twierdzili – takie safari byłoby nie do zniesienia. Poinformowali ją, że około piątej rano, na dobrą godzinę przed świtem, między tragarzami wybuchnie zwyczajowa kłótnia, o to, kto ma zabrać jak najlżejszy ładunek. Ponadto każdy tragarz zatrudniał i opłacał innego jeszcze tragarza. Trzeba przy tym pamiętać, że czarnoskórzy Afrykanie byli samowystarczalni i dlatego nosili naczynia kuchenne, maty z rafii i jedzenie na kilka dni, nie tylko dla siebie, ale także dla swoich żon i dzieci. Nie warto jednak wstawać o tej porze, bo biały człowiek nie będzie w stanie się odnaleźć w tym tumulcie. O wiele rozsądniej jest poczekać, aż szef kuchni zrobi dla nich śniadanie i dopiero po nim przygotować się do dalszej podróży.
Tylko, jaki człowiek mógł spać przy takim hałasie! Przytłaczającym i jednocześnie przerażającym, niczym ryk pochodzący z samego piekielnego rojowiska, oświetlanego czerwonawymi płomieniami. Charlotte odważyła się tylko patrzeć na całe zajście z bezpiecznej odległości, bo gdyby weszła do tego bulgoczącego kotła, nieuchronnie zostałaby zmiażdżona. Jak ten chaos miał kiedykolwiek zamienić się w zorganizowaną karawanę? Przy jednym z ognisk zauważyła jaskrawo ubranych Arabów, którzy spokojnie rozmawiali i palili, zostawiając tragarzom rozwiązanie sporu między sobą. Ci ludzie byli faktycznymi panami karawany, odpowiedzialnymi za powodzenie przedsięwzięcia, jakie powierzył im Kamal Singh, ale wydawało się, że interweniowali dopiero wtedy, gdy przychodził na to odpowiedni czas.
Zapach kawy i gorącego oleju arachidowego mieszał się z gryzącym dymem. Obok nich nagle odsunięto płótno założone na sztaludze i w świetle lampy naftowej można było zobaczyć ostry profil młodego malarza Antona Dobnera. Chłopak ziewnął gwałtownie, potarł rudawy trzydniowy zarost i przeczesał palcami splątane blond włosy. Kiedy zobaczył Charlotte, uśmiechnął się.
– No i jak? Za dużo pani obiecywałem?
– W żadnym wypadku. Obawiam się tylko, że nie wyruszymy w drogę aż do wieczora.
– Nonsens! Zajmuje to trochę czasu, ale zwykle dogadują się szybciej, niż pani myśli.
Po czym wrócił na swoje miejsce i usłyszała, jak cicho rozmawia w namiocie z doktorem Meyerwaldem. Z niepokojem zdała sobie sprawę, że sylwetki mężczyzn są dobrze widoczne przez tkaninę, gdy namiot jest oświetlony od wewnątrz. Wczoraj więc ci dwaj mogli też i ją bez problemu obserwować, jak zdejmuje sukienkę i zakłada spodnie, uszyte z wielką uwagą przez Klarę. Suknia miała głębokie rozcięcie, ale szarpanie z nią i rozebranie się zajęło Charlotte dużo czasu, ponieważ przedłużane majtki zaplątały się pod spodem. Pomimo wszystkich obaw nie chciała rezygnować z gorsetu, ale nie był on ciasno zasznurowany i miała też na sobie luźną bawełnianą koszulę z długimi rękawami, ściągniętą w talii paskiem. Najdroższymi elementami jej ekwipunku były łóżko polowe, hełm korkowy i buty.
Humadi, boy, wynajęty dla niej przez Kamala Singha, wyłonił się teraz z mroku, trzymając w dłoniach kubek i talerz wypełniony małymi, płaskimi plackami. Był przystojnym chłopcem o okrągłej twarzy i ogolonej głowie. Miał na sobie długą szatę i czapkę, noszone zazwyczaj przez służbę białych panów, a w jego uśmiechu można było dostrzec mieszankę zdumienia i serdeczności.
– Jambo. Dzień dobry, Humadi przynosi śniadanie. Pani zje to wszystko. Droga jest długa, a przejście jej to ciężka praca...
Mówił w języku suahili z domieszką niemieckich i arabskich wyrażeń. Rozpoznała też kilka słów w innym jeszcze języku, przypuszczalnie używanym przez plemię Wanjamuesi, do którego należał.
– Jambo, Humadi. Czy kiedykolwiek podróżowałeś już z karawaną?
– Wiele razy – odparł z dumą. – Kiedy byłem małym dzieckiem, szedłem z karawaną do Tabora. Potem bwana Singh uczynił mnie swoim pomocnikiem. A teraz wszyscy idziemy z karawaną do Kilimandżaro. Góry Chagga i złego ducha.
Charlotte zaśmiała się i zaczęła jeść śniadanie. Bardzo rzadka kawa miała ziemisty smak, placki z prosa pieczone w tłuszczu z orzechów arachidowych konsystencją i twardością przypominały podeszwy butów, ale miód akacjowy, którym były pokryte, wynagradzał kiepski smak. W końcu na wschodnim niebie można było zobaczyć słabą wiązkę światła, wznoszącą się coraz wyżej i dzielącą się na kolejne, węższe pasma słonecznego blasku. Noc zanikała z minuty na minutę, widać było teraz liczne namioty, kwadratowe stosy dużych i małych ładunków, powód wciąż trwających zaciekłych walk pomiędzy tragarzami, widać było też krzaki i pnie drzew. Tylko wierzchołki drzew wciąż pokrywała biaława warstwa mgły, która powoli się unosiła i zanikła. Usłyszała, jak biolog Meyerwald narzekał na te wstrętne placki z prosa, ponieważ mało brakowało a połamał by sobie na nich zęby, podczas gdy kilku czarnoskórych służących krzątało się już w namiocie, hałaśliwie składając polowe łóżka, trzaskając pudłami, odsuwając krzesła. Teraz weszli też do namiotu Charlotte, żeby wszystko spakować, a ona cieszyła się, że zamknęła już swoją jedyną walizkę – byłaby zawstydzona, gdyby czarnoskórzy służący zobaczyli jej bieliznę.
Doktor Meyerwald pojawił się przed swoim namiotem z kubkiem kawy w jednej ręce i plackami z prosa w drugiej, wykrzykując rozkazy w suahili z pełnymi ustami. Prawdopodobnie martwił się o swój dobytek, który właśnie pakowano. Widząc Charlottę, skłonił się jej uprzejmie i zauważył, że zachowała się bardzo mądrze, ubierając się stosownie do podróży. Jego gęsta, czarna broda sprawiała, że trudno było stwierdzić, czy się uśmiecha, ale ton jego głosu nie brzmiał ironicznie. Cóż, obaj panowie odbyli już razem wiele podróży i widok Europejki w spodniach najwyraźniej nie był im całkiem obcy. Zdenerwowana swoim zakłopotaniem, wyprostowała długą koszulę i sięgnęła po drugi placek z prosa. Podczas gdy służący za nią zwijali namiot i zabierali ubrania, ona z zaciekawieniem obserwowała przygotowania do podróży odbywające się na rozległej polanie.
– Tragarze mają swoich przywódców – wyjaśnił doktor Meyerwald, starając się usilnie od ostatniej nocy poszerzyć jej wiedzę o zwyczajach karawany. Mówił bardzo płynnie i trochę monotonnie, mogła sobie wyobrazić, jak wygłasza wykład na temat afrykańskich owadów przed wypełnioną po brzegi widownią. Tylko przewieszony przez plecy karabin i szeroki pas z nabojami nie pasowały do tej wizji. – Poszczególne grupy są zawsze z tego samego plemienia i zawsze obozują razem wieczorami. Niech się pani przyjrzy belom towarów. Wczoraj tkaniny ułożono jedna na drugiej i zawinięto w łykowe maty, a następnie związano razem sznurkami kokosowymi, waląc pięściami i kijami, aż tobół z tymi ciężarami stał się mały i twardy jak skała. Teraz przywiązują do niego tyczki, po trzy do beli, więc tragarz, który ma ładunek na plecach, musi tylko trochę się odchylić, kiedy kładzie pakunek, a wtedy bele opierają się na tyczkach. W ten sposób nie musi się schylać i łatwiej też znowu podnieść pakunek.
Bele różniły się wagą, niektóre ważyły zaledwie pięćdziesiąt, inne nawet sto funtów. Zrozumiała więc, dlaczego tragarze się o nie kłócili. To nie był pierwszy raz, kiedy widziała karawanę – jak doktor Meyerwald słusznie założył – do Dar es Salaam regularnie przybywały towary z głębi kraju, przede wszystkim długie kły słoni. Ale do tej pory nie myślała o niewiarygodnie ciężkich tobołach, jakie ci mężczyźni musieli dźwigać. Bardzo rzadko karawany zabierały ze sobą osły lub muły, ponieważ zwierzęta te zazwyczaj po prostu padały z powodu jakiejś choroby lub zabijały je drapieżniki. Konie tym bardziej nie wchodziły w grę. Na wybrzeżu było ich zaledwie kilka – przeznaczone dla niemieckich oficerów. Tylko ludzie mogli transportować towary przez stepy i dżungle.
Unosząca się mgła stała się niemalże zupełnie przezroczysta i różowa, sylwetki wierzchołków drzew wyglądały w niej na czarne, a poranne niebo zalewało pomarańczowe światło. Jakaś kobieta wyjęła pusty kubek z ręki Charlotte i podniosła talerz, ogniska już zgasły, tylko gdzieniegdzie jeszcze któryś z tragarzy przykucnął na ziemi, by zapalić kilka ostatnich kłębów konopi. Kogut wciąż piał, ale teraz zagłuszały go odgłosy bębnów i dziwnie skrzeczących rogów.
– Dmą w bargumu, czyli róg antylopy – wykładał dalej doktor Meyerwald. – I to wszystko bez ustnika, dźwięki są wytwarzane tylko przez napięcie ust...
Następnie rozległy się liczne głuche wystrzały, wraz z towarzyszącymi im morderczymi wrzaskami i piskliwym wołaniem kobiet. Charlotte schyliła głowę, by uniknąć trafienia zabłąkaną kulą.
– Przywódca dał sygnał do wyjścia – zaczynamy, młoda panno! Ale pamiętaj, że zawsze pole pole[3]. Gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy...
Przygoda się zaczęła i była nią ogromnie podekscytowana. Tam gdzie wąska ścieżka wiodła pomiędzy drzewami na zachód, zebrała się grupa uzbrojonych mężczyzn, czarnoskórych mężczyzn o groźnym wyglądzie, zaopatrzonych w karabiny i włócznie, noszących na ramionach jaskrawe płaszcze na znak godności wojownika. Tam też znajdowali się teraz jej dwaj towarzysze podróży, a ona dołączyła do nich. W tym dziwnym ubraniu czuła się dziwnie – swobodna i skrępowana zarazem, ale cieszyła się przede wszystkim z tego, że kupiła buty z miękkiej skóry na twardej, płaskiej podeszwie. Nie było mowy, żeby dała się nieść, nawet będąc kobietą. Była silna i wytrzymała, a jeśli tragarz ze stoma funtami na plecach mógł iść w ten sposób, to ona też da radę, zwłaszcza że szła bez obciążenia.
Troje Europejczyków szło więc otoczonych przez uzbrojonych wojowników, w towarzystwie dwóch Arabów, także wyposażonych w długą broń. Posłali oni Charlotte pełne dezaprobaty spojrzenia. Prawdopodobnie z jakiegoś powodu nie podobało im się, że z karawaną podróżowała biała kobieta.
– Będziemy szli z naszą strażą przednią – niezmordowany doktor Meyerwald szeptał jej do ucha, gdy powoli zaczęli się poruszać. – W ten sposób jesteśmy najlepiej chronieni. Niech się pani nie zdziwi, jeśli na początku postęp będzie bardzo powolny. Chłopcy nie są jeszcze przyzwyczajeni do dźwigania ciężarów, spędzili kilka miłych dni na wybrzeżu i muszą najpierw postawić stopy na prawdziwej ziemi.
– A co z kobietami i dziećmi?
– Idą gdzieś przy końcu karawany. Na samym tyle zawsze znajduje się natomiast grupa wanjampara, czarnych przywódców i ich doradców. Jest to o tyle ważne, że poszczególne karawany często oddalone są od siebie o wiele kilometrów i może być tak, że tragarze z towarem gdzieś się zgubią. Czasami dochodzi również do napadów. Bandy rabusiów wpadają w szeregi tragarzy, zabijają czarnoskórych i zabierają, co się da.
– Czy to się często zdarza? – Charlotte zapytała niespokojnie, ponieważ Kamal Singh również mówił o takich wydarzeniach.
– Niestety wciąż zbyt często – stwierdził z żalem Meyerwald.
Nic nie odpowiedziała. Może tak to już jest w życiu, że walcząc o szczęście, trzeba płacić wysoką cenę. Z poczuciem winy, chorobą, może nawet ze śmiercią. Ale tego właśnie chciała, nie było już odwrotu.
Czarnoskórzy tragarze nie wydawali się przejmować niepokojącymi myślami – wręcz przeciwnie. Wyraźnie przepełnieni entuzjazmem, po prostu szli naprzód, wykrzykiwali do siebie różne żarty, śmiali się, bębnili, zaczęli śpiewać piosenki, a czasem przyłączyły się do nich liczne inne głosy. Melodie były dziwnie monotonne i często się powtarzały, ale pomiędzy nimi zawsze pojawiało kilka odważnych okrzyków i wesołych tryli, przypominających Charlotte zawołania wojenne. Radosny duch optymizmu był zaraźliwy. Odczuwała coś wspaniałego, przebywając wśród tych szczęśliwych, hałaśliwych ludzi, którzy wszędzie głośno wykrzykiwali: oto jesteśmy, jesteśmy silni, jest nas wielu, jesteśmy odważni. Wkrótce poczuła ten sam entuzjazm, idąc wąską ścieżką pośród palm i gęstych krzaków, a także dała do zrozumienia idącemu przed nią malarzowi Dobnerowi, że może przyspieszyć powolne tempo. Poranek był jeszcze rześki i chłodny, trawa i listowie pokrywały lśniące krople rosy, opalizujące owady siadały na nich, by wypić poranny nektar. Z trawy wyglądały białe i niebieskie kwiaty, zwrócone w stronę słońca, przedzierającego się przez baldachim rozłożystych liści. Gdzieniegdzie w gałęziach akacji można było dostrzec szarobrązową małpę, obserwującą ciekawskim wzrokiem hałaśliwych ludzi z bezpiecznej wysokości. Ścieżka wiła się wzdłuż szerokiej rzeki Pangani, ale w bezpiecznej odległości od krokodyli i hipopotamów, zajmujących jej brzeg dla siebie. W niektórych miejscach gąszcz zarośli się przerzedzał i odsłaniał jasnoniebieską wodę. Część strefy nadbrzeżnej pokrywały lasy namorzynowe, zwisające w wodzie wrzecionowatymi, splątanymi korzeniami, a wśród nich przechadzały się białe ptaki o szarych łapach i dziobach, leniwe i sztywne jakby za dużo zjadły. Stado czarno-białych pelikanów przemknęło przez rzekę na zachód, kierując się w stronę jezior i mokradeł, które po porze deszczowej wciąż były dobrze nawodnione.
– Niech pani spojrzy, ile tam jest motyli! – wykrzyknął doktor Meyerwald z entuzjazmem. – W tym kraju są setki gatunków, a większość z nich nie została jeszcze naukowo zarejestrowana. Ten tam, to amphicallia thelwalli[4], żółto-czarna ze wspaniałą siedmiocentymetrową rozpiętością skrzydeł. A tam na białej porannej pajęczynie, niech tylko pani spojrzy! Opalizujące niebieskie skrzydła z rubinowymi plamami, arniocera zambesia[5], mały, ale cudownie ubarwiony. A tam delikatny zielono-żółty nerwus, czyli taeda prasina[6]...
Faktycznie, wszędzie po drodze można było dostrzec niezliczone piękne, kolorowe motyle. Charlotte jednak uważała za czyste okrucieństwo, że zapalony biolog przechodząc pomiędzy nimi, chwytał te delikatne stworzenia gołymi rękami, rozciągał ich skrzydła dwoma palcami i ostrożnie umieszczał przedmiot badań na jednym z pergaminów, zabrany w ramach ekwipunku. Przechwalał się, że udokumentował już trzynaście nowych gatunków, nadając im szczególnie piękne nazwy, takie jak motyl sowa, motyl sierp księżyca czy motyl błękitna noc. Charlotte postanowiła, że nie będzie komentować tych jego nieustających wykładów, a ponieważ szedł za nią, i tak nie mógł zobaczyć wyrazu jej twarzy. Gdy po jakimś czasie malarz Anton Dobner odwrócił się do niej na chwilę, wydawał się rozbawiony – chyba cieszył się, że choć raz nie padł ofiarą gadatliwego przyjaciela.
Raz po raz idący z przodu wojownicy wydawali głośne okrzyki, te zaś były powtarzane z ust do ust i tym sposobem trafiały coraz dalej na tył karawany. Charlotte nie mogła rozróżnić słów, ale potrafiła poskładać w całość ich znaczenie. Tragarzy ostrzegano przed wysokimi korzeniami drzew, zwisającymi gałęziami, zagłębieniami czy przecinającym ścieżkę strumykiem. Wiadomości były przekazywane również w przeciwnym kierunku. Co jakiś czas musieli się zatrzymywać, bo gdzieś ktoś zgubił ładunek, źle zawiązany pakunek się rozleciał, albo któryś z chłopców upadł i trzeba było go opatrzyć. Szli nieco ponad trzy godziny, a Charlotte już miała zmęczone stopy i zastanawiała się, jak ktoś może chodzić boso przez wiele godzin po lesie z tak ciężkim ładunkiem. Dlaczego ci ludzie tak entuzjastycznie rzucali się w tę przygodę, która kosztowała ich tyle sił i mogła źle się dla nich skończyć? Zarobki, jakie otrzymywali za udział w karawanie były niskie i tylko niewielka część była wypłacana w gotówce. Kamal Singh dawał im głównie czerwone sukno, czarny proch, kiepską broń i tani alkohol.
Odpoczywali teraz w czystym miejscu niedaleko rzeki. Bębny, tupanie i krzyki odpędziły potencjalnych mieszkańców tamtych terenów, takich jak węże lub zbłąkane krokodyle, po czym wanjampara usiedli na ziemi, a długa kolejka tragarzy, między którymi zawsze przechodziło kilku uzbrojonych wojowników, stopniowo tworzyła obóz. Charlotte była zdumiona, widząc, że kobiety i dzieci nie wyglądały na wyczerpane, chociaż chłopcy i dziewczęta nie mogli mieć więcej niż sześć do ośmiu lat. Niektórzy tragarze wydawali się jednak być już u kresu sił, odłożyli swoje ciężary i opadli obok na ziemię, jakby zamierzali tam leżeć do następnego ranka.
Humadi szedł z kobietami, a teraz podbiegł do Charlotte z tykwą, podał wodę i rozpakował resztki placków z prosa na wypadek, gdyby była głodna. Kilku tragarzy chciało zbiec do rzeki, ale zabroniono im tego i musieli zawrócić.
– Kiedy ci mężczyźni zaczynają pluskać się w wodzie, to nie jest łatwo ich zmotywować do pracy. Potem trafiają strzałami kilka ryb, zaczynają je smażyć, napełniają żołądki i ciężko jest im już cokolwiek nosić – wyjaśnił doktor Meyerwald.
Sama Charlotte miała wielką ochotę zejść nad rzekę do kusząco lśniącej wody, ale Meyerwald natychmiast ostrzegł ją przed krokodylami, lubiącymi chować się w szarych korzeniach namorzynów. Usiadła więc pod drzewem akacji, oparła się plecami o pień i zamknęła oczy, by odetchnąć od jego ciągłych wykładów. Wokół nich toczyła się wesoła paplanina we wszystkich możliwych językach. Ludzie popijali ze słojów i tykw, ptaki wrzeszczały, jakieś dziecko płakało i pocieszał je szorstki, ponury głos matki. Pomyślała wtedy o Klarze i Schammim, o tym jak żegnała się z nimi zeszłego poranka. Schammi nie odezwał się ani słowem, tylko spojrzał na nią w milczeniu i z ogromnym żalem, tak że prawie poczuła wyrzuty sumienia. Nie wierzył w jej obietnice, że wróci za kilka tygodni i przyniesie mu prezent. Być może bał się, że straci ją na zawsze, tak jak rodziców i rodzeństwo.
Z kolei Klara, będąca z początku zupełnie przerażona jej decyzją, podczas pożegnania zachowała spokój. Czule wzięła Charlotte w ramiona, przytuliła ją i szepnęła jej do ucha, że będzie się za nią modliła. Och, tak dobrze rozumiała, że Charlotte musiała zobaczyć tę wielką górę, sama by z nią poszła, gdyby tylko miała taką możliwość. Była jednak zadowolona również z prowadzenia sklepu tutaj, w Dar es Salaam, i doskonale wiedziała, że Bóg przyprowadzi do niej jej ukochaną kuzynkę całą i zdrową. Charlotte w końcu wybuchła płaczem pod wpływem kojącego dotyku Klary, chociaż obiecała sobie, że będzie się kontrolować. Planowała pożegnać się również z Kamalem Singhiem, jednak nie było go w sklepie. Powiedziano jej, że wyjechał do miasta i wróci dopiero w południe. Martwiło ją to, bo wiedział, że dzisiaj wyjeżdża i w ten właśnie sposób okazywał niezadowolenie, że go nie posłuchała. Bolesne ukłucie w prawą kostkę wyrwało ją z zamyślenia. Pospiesznie podciągnęła nogę i uderzyła dłonią w miejsce ugryzienia.
– Mrówki! – krzyknął gniewnie Dobner. – Przeklęte bestie. Są tutaj ich całe tłumy!
Podskakiwał i klepał się po udach. Małe czarne insekty wpełzły mu w nogawki spodni, a Charlotte też podskoczyła i potrząsnęła swoimi szerokimi spodniami, tupiąc przy tym nogami i dopiero wtedy zauważyła, że czerwonawe leśne poszycie roi się od mrówek. W obozie wybuchł wówczas gromki śmiech, szczególnie afrykańskie kobiety cieszyły się z faktu, że biali usiedli w pobliżu mrowiska. Charlotte nie była z tego powodu zła, znała skłonność Afrykanów do nieszkodliwej, szczerej radości i sama zaczęła się z tego śmiać. Troje Europejczyków przeniosło się więc w inne miejsce wolne od mrówek, a doktor Meyerwald, na szczęście uniknął ataku insektów, wyjaśnił, że prawdopodobnie to placki z prosa zanurzone w miodzie przyciągnęły do nich te roje.
– Te małe zwierzęta mają bardzo interesującą strukturę społeczną, droga pani Ohlsen. Kiedy wędrująca mrówka zauważy smakołyk i nie jest w stanie sama go unieść, wędruje z powrotem do mrowiska i zdradza swoim towarzyszom dokładną lokalizację źródła pożywienia.
W tym momencie na terenie obozowiska pojawiło się kilku maruderów, dwóch tragarzy, którzy najwyraźniej upadli po drodze i posuwali się naprzód z zabandażowanymi kolanami. Szli w towarzystwie kilku kobiet, uzbrojonego wojownika i białego mężczyzny w jasnym tropikalnym garniturze. Ten ostatni rozejrzał się, dostrzegł troje Europejczyków siedzącym pod palmą, po czym zdjął swój korkowy hełm. Charlotte wstrzymała oddech, kiedy go rozpoznała. Wymachiwał w jej stronę, po czym usiłował utorować sobie drogę do nich pośród leżących tłumnie ludzi.
– Christian Ohlsen – powiedział i uścisnął dłoń jednemu z dwóch zdumionych Niemców. – Zamierzam dołączyć do wyprawy. Oczywiście, jeśli nie macie nic przeciwko, panowie.
PRZYPISY