Niebo nad Kilimandżaro - Anne Jacobs - ebook + audiobook + książka

Niebo nad Kilimandżaro ebook i audiobook

Anne Jacobs

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna wzruszeń powieść bestsellerowej autorki Anne Jacobs!

W cieniu Kilimandżaro młoda kobieta szuka szczęścia wbrew wszelkim przeciwnościom…

Charlotte dociera do Afryki, by rozpocząć nowe życie. Wcześniej jedynie marzyła o wielkim świecie i podróżach do egzotycznych krajów. Nie spieszyło jej się do ślubu, jednak gdy oświadczył jej się znacznie starszy Christian, zafascynowana jego sklepem z egzotycznymi przyprawami i tytoniem, zgodziła się na jego zaloty.

Los sprawił jednak, że życie nie ułożyło się tak jak chciała tego Charlotte. A może właśnie przeciwnie, i to właśnie w Afryce spełnią się wszystkie marzenia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Lidia Pronobis
Oceny
3,8 (33 oceny)
6
17
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alen877

Dobrze spędzony czas

„Niebo nad Kilimandżaro” to drugi tom przygód Charlotte. Pierwsza część zrobiła na mnie duże wrażenie, dlatego z chęcią sięgnęłam po kontynuację losów niezłomnej Charlotte. Byliście w Afryce? Dzięki książkom Anne Jacobs zapragnięcie się tam wybrać. Autorka świetnie opisuje afrykańską ziemię i zwyczaje tam panujące. Duża rolę w tym tomie odgrywają plemiona afrykańskie. A co słychać u Charlotte? Bohaterka próbuje odnaleźć się w Afryce. Nie ma łatwo. Nigdy nie miała. Mimo to, zawsze szła do przodu. Nie poddawała się. Jest kobietą niezależną, walczącą o swoje marzenia. A jednym z nich jest ujrzeć Kilimandżaro. Wyrusza w ciężką podróż karawaną. Jest pierwszą białą kobietą, która się odważyła to uczynić. Co przyniesie jej los? Czy będzie w końcu szczęśliwa? Przyznam, że Charlotte jest nietuzinkową bohaterką kobiecą. Bardzo nowoczesną jak na czasy, w których żyła. Od początku ją polubiłam. Nie mogę się doczekać kiedy przeczytam kolejne tomy tej serii.
00
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie afrykańskie pejzaże bądź miejsca najbardziej pragnęlibyście ujrzeć na własne oczy? 🌍📚 "Niebo nad Kilimandżaro" autorstwa Anne Jacobs to nie tylko powieść – to portal wiodący w głąb serca Afryki, gdzie przygoda splata się z duchowym przebudzeniem. W tej urzekającej kontynuacji losów Charlotte, nasza bohaterka zanurza się w dzikie piękno Tanzanii, gdzie natura rządzi nieujarzmionym majestatem, a życie pulsuje nieposkromioną energią. Charlotte, osiedlona już na tej magicznej ziemi, stara się wtopić w lokalną społeczność, jednocześnie mierząc się z nowymi wyzwaniami, które zmuszają ją do konfrontacji z własnymi demonami, a przede wszystkim - marzeniami. Charlotte już w pierwszej części dała się poznać jako kobieta zdeterminowana, niezłomna i żyjąca wbrew wszelkim konwenansom. Osobiście uwielbiam takie kobiety. Odważne i niezwykle inspirujące swoim postępowaniem. Wyprawa na Kilimandżaro to nie tylko geograficzne przedsięwzięcie; to duchowa pielgrzymka, podczas której Lotte odkryw...
00
do_przeczyt_Ania

Dobrze spędzony czas

Chcielibyście spędzić te wakacje w Afryce? W takim razie zapraszam, do przeczytania lektury #niebonadkilimandżaro 🌌 Wspaniały klimat i styl, który zaprezentowała nam autorka, zabiera nas w przygodę wraz z bohaterami. Tu wszystko jest bardzo dobrze przygotowane, opisane, a nawet „pokazane”! Tak łatwo jest wyobrazić sobie, każdy fragment ziemi i otoczenia jaki oddaje nam Anne Jacobs. Książka nie tylko, zapewni wam otoczkę Afrykańskiej przygody, ale również dostarczy wielu emocji! Te, które wydobędą chęć sięgnięcia, po własne marzenia. Ale i te, które doprowadzą do łez. Ja jestem bardzo zadowolona z tej książki! I z ręką na sercu polecam sięgnięcie po oba tomy!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:Der Him­mel über dem Ki­li­mand­scharo
First pu­bli­shed by Anne Ja­cobs/Leah Bach. All Ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2019 by Bla­nva­let a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use Ver­lags­gruppe GmbH, Mün­chen, Ger­many
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ewe­lina Twar­doch-Raś
Re­dak­cjaDa­ria Le­bida
Tłu­ma­cze­nieEwe­lina Twar­doch-Raś
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładceAdo­be­Stock
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-65-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­śli w książce po­ja­wiają się linki do stron in­ter­ne­to­wych osób trze­cich, nie po­no­simy od­po­wie­dzial­no­ści za umie­szoną w nich treść. Nie uzna­jemy ich bo­wiem za źró­dła wła­sne, a je­dy­nie od­no­simy się do nich jako do miej­sca pierw­szej pu­bli­ka­cji da­nych tre­ści.

OD TŁU­MACZKI

W cza­sach, w któ­rych roz­grywa się po­wieść Anne Ja­cobs nie ist­niała jesz­cze świa­do­mość, że ję­zyk oraz tech­niki re­to­ryczne mogą sta­no­wić na­rzę­dzia ra­so­wej i et­nicz­nej opre­sji. Współ­cze­śnie ta świa­do­mość jest bar­dzo duża, nie tylko w krę­gach aka­de­mic­kich. Zna­ko­mity ar­ty­kuł na ten te­mat na­pi­sała Mar­ga­ret Ohia-No­wak, za­uwa­ża­jąc, że słowo „Mu­rzyn” „(...) prze­ka­zuje ne­ga­tywne zna­cze­nia, służy do de­pre­cja­cji i bywa na­rzę­dziem agre­sji, za­równo wer­bal­nej, jak i za­po­wie­dzią prze­mocy nie­wer­bal­nej, na­ru­sza­nia nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej”[1]. Kie­ru­jąc się tymi usta­le­niami, w swoim tłu­ma­cze­niu sta­ra­łam się uwzględ­niać tę współ­cze­sną świa­do­mość, obej­mu­jącą róż­nice zna­cze­niowe mię­dzy ję­zy­kiem nie­miec­kim i pol­skim, ale jed­no­cze­śnie od­da­jąc także du­cha epoki. Z tego względu za­cho­wa­łam w tłu­ma­cze­niu słowo „Mu­rzyn” (i po­chodne) je­dy­nie w dia­lo­gach i nar­ra­cji, która przed­sta­wia punkt wi­dze­nia kon­kret­nej po­staci czy sta­nowi re­la­cję z wy­da­rzeń dys­kry­mi­nu­ją­cych lub wska­za­nie pa­nu­ją­cych ra­si­stow­skich po­glą­dów. W po­zo­sta­łych przy­pad­kach, w tłu­ma­cze­niu uży­wam słów, które zgod­nie z ba­da­niami Ohii-No­wak, w ję­zyku pol­skim nie są uzna­wane za ob­raź­liwe i de­pre­cjo­nu­jące, choć i w tym przy­padku nie za­wsze bez za­strze­żeń, ta­kich jak: czar­no­skóry(a), ciem­no­skóry(a), czarny(a), czy zwią­za­nych z po­cho­dze­niem et­nicz­nym – jak Afry­ka­nin(ka)[2].

CZĘŚĆ I 

LI­PIEC 1897

Ognie tlące się ra­żącą w oczy czer­wie­nią po­śród głę­bo­kiej ciem­no­ści, ostry za­pach dymu, czarne po­sta­cie w bla­sku pło­mieni, krzyki, kłót­nie, unie­sione pię­ści – tak opi­sy­wano jej pie­kło, gdy była dziec­kiem. Char­lotte klę­czała przed swoim na­mio­tem w skro­pio­nej rosą tra­wie i nie mo­gła ode­rwać wzroku od tego fa­scy­nu­ją­cego spek­ta­klu. Po chwili zo­ba­czyła na­kry­cie głowy z piór, czu­bek lancy, po­wie­wa­jącą grzywę an­ty­lopy, gwał­towny ruch czer­wo­nego płasz­cza. Po­mię­dzy do­kucz­li­wymi, skom­lą­cymi, pi­skli­wymi okrzy­kami, brzę­kiem bla­sza­nych na­czyń, gda­ka­niem kur, ktoś przy­su­nął do sie­bie drew­niany fo­tel. Gdzieś w tym zgiełku za­piał ko­gut, był to zło­wrogi, prze­cią­gły dźwięk, jakby na­kła­nia­jący ze­bra­nych lu­dzi do jesz­cze więk­szego po­śpie­chu.

Osoby śpiące w są­sied­nim na­mio­cie zda­wały się nie przej­mo­wać pa­nu­ją­cym za­mie­sza­niem. No­co­wali w nim dwaj Niemcy, bio­log i ma­larz, pla­nu­jący po­dró­żo­wać z ka­ra­waną. Po­znali się wczo­raj po po­łu­dniu, kiedy Char­lotte przy­była do Pan­gani na przy­brzeż­nym pa­rowcu. Pa­no­wie byli tu od kilku dni, roz­ło­żyli się wy­god­nie w swoim na­mio­cie i za­pro­sili Char­lotte na wspólną ko­la­cję. Ze zdu­mie­niem stwier­dziła, że ci Niemcy, z du­żym do­świad­cze­niem w po­dró­żo­wa­niu, przy­wieźli ze sobą stół i krze­sła, a na­wet dwa fo­tele i liczne wa­lizki z naj­róż­niej­szymi rze­czami, bez któ­rych – jak obaj twier­dzili – ta­kie sa­fari by­łoby nie do znie­sie­nia. Po­in­for­mo­wali ją, że około pią­tej rano, na do­brą go­dzinę przed świ­tem, mię­dzy tra­ga­rzami wy­buch­nie zwy­cza­jowa kłót­nia, o to, kto ma za­brać jak naj­lżej­szy ła­du­nek. Po­nadto każdy tra­garz za­trud­niał i opła­cał in­nego jesz­cze tra­ga­rza. Trzeba przy tym pa­mię­tać, że czar­no­skó­rzy Afry­ka­nie byli sa­mo­wy­star­czalni i dla­tego no­sili na­czy­nia ku­chenne, maty z ra­fii i je­dze­nie na kilka dni, nie tylko dla sie­bie, ale także dla swo­ich żon i dzieci. Nie warto jed­nak wsta­wać o tej po­rze, bo biały czło­wiek nie bę­dzie w sta­nie się od­na­leźć w tym tu­mul­cie. O wiele roz­sąd­niej jest po­cze­kać, aż szef kuchni zrobi dla nich śnia­da­nie i do­piero po nim przy­go­to­wać się do dal­szej po­dróży.

Tylko, jaki czło­wiek mógł spać przy ta­kim ha­ła­sie! Przy­tła­cza­ją­cym i jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­ją­cym, ni­czym ryk po­cho­dzący z sa­mego pie­kiel­nego ro­jo­wi­ska, oświe­tla­nego czer­wo­na­wymi pło­mie­niami. Char­lotte od­wa­żyła się tylko pa­trzeć na całe zaj­ście z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, bo gdyby we­szła do tego bul­go­czą­cego ko­tła, nie­uchron­nie zo­sta­łaby zmiaż­dżona. Jak ten chaos miał kie­dy­kol­wiek za­mie­nić się w zor­ga­ni­zo­waną ka­ra­wanę? Przy jed­nym z ognisk za­uwa­żyła ja­skrawo ubra­nych Ara­bów, któ­rzy spo­koj­nie roz­ma­wiali i pa­lili, zo­sta­wia­jąc tra­ga­rzom roz­wią­za­nie sporu mię­dzy sobą. Ci lu­dzie byli fak­tycz­nymi pa­nami ka­ra­wany, od­po­wie­dzial­nymi za po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia, ja­kie po­wie­rzył im Ka­mal Singh, ale wy­da­wało się, że in­ter­we­nio­wali do­piero wtedy, gdy przy­cho­dził na to od­po­wiedni czas.

Za­pach kawy i go­rą­cego oleju ara­chi­do­wego mie­szał się z gry­zą­cym dy­mem. Obok nich na­gle od­su­nięto płótno za­ło­żone na szta­lu­dze i w świe­tle lampy naf­to­wej można było zo­ba­czyć ostry pro­fil mło­dego ma­la­rza An­tona Do­bnera. Chło­pak ziew­nął gwał­tow­nie, po­tarł ru­dawy trzy­dniowy za­rost i prze­cze­sał pal­cami splą­tane blond włosy. Kiedy zo­ba­czył Char­lotte, uśmiech­nął się.

– No i jak? Za dużo pani obie­cy­wa­łem?

– W żad­nym wy­padku. Oba­wiam się tylko, że nie wy­ru­szymy w drogę aż do wie­czora.

– Non­sens! Zaj­muje to tro­chę czasu, ale zwy­kle do­ga­dują się szyb­ciej, niż pani my­śli.

Po czym wró­cił na swoje miej­sce i usły­szała, jak ci­cho roz­ma­wia w na­mio­cie z dok­to­rem Mey­er­wal­dem. Z nie­po­ko­jem zdała so­bie sprawę, że syl­wetki męż­czyzn są do­brze wi­doczne przez tka­ninę, gdy na­miot jest oświe­tlony od we­wnątrz. Wczo­raj więc ci dwaj mo­gli też i ją bez pro­blemu ob­ser­wo­wać, jak zdej­muje su­kienkę i za­kłada spodnie, uszyte z wielką uwagą przez Klarę. Suk­nia miała głę­bo­kie roz­cię­cie, ale szar­pa­nie z nią i ro­ze­bra­nie się za­jęło Char­lotte dużo czasu, po­nie­waż prze­dłu­żane majtki za­plą­tały się pod spodem. Po­mimo wszyst­kich obaw nie chciała re­zy­gno­wać z gor­setu, ale nie był on cia­sno za­sznu­ro­wany i miała też na so­bie luźną ba­weł­nianą ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami, ścią­gniętą w ta­lii pa­skiem. Naj­droż­szymi ele­men­tami jej ekwi­punku były łóżko po­lowe, hełm kor­kowy i buty.

Hu­madi, boy, wy­na­jęty dla niej przez Ka­mala Sin­gha, wy­ło­nił się te­raz z mroku, trzy­ma­jąc w dło­niach ku­bek i ta­lerz wy­peł­niony ma­łymi, pła­skimi plac­kami. Był przy­stoj­nym chłop­cem o okrą­głej twa­rzy i ogo­lo­nej gło­wie. Miał na so­bie długą szatę i czapkę, no­szone za­zwy­czaj przez służbę bia­łych pa­nów, a w jego uśmie­chu można było do­strzec mie­szankę zdu­mie­nia i ser­decz­no­ści.

– Jambo. Dzień do­bry, Hu­madi przy­nosi śnia­da­nie. Pani zje to wszystko. Droga jest długa, a przej­ście jej to ciężka praca...

Mó­wił w ję­zyku su­ahili z do­mieszką nie­miec­kich i arab­skich wy­ra­żeń. Roz­po­znała też kilka słów w in­nym jesz­cze ję­zyku, przy­pusz­czal­nie uży­wa­nym przez ple­mię Wan­ja­mu­esi, do któ­rego na­le­żał.

– Jambo, Hu­madi. Czy kie­dy­kol­wiek po­dró­żo­wa­łeś już z ka­ra­waną?

– Wiele razy – od­parł z dumą. – Kiedy by­łem ma­łym dziec­kiem, sze­dłem z ka­ra­waną do Ta­bora. Po­tem bwana Singh uczy­nił mnie swoim po­moc­ni­kiem. A te­raz wszy­scy idziemy z ka­ra­waną do Ki­li­man­dżaro. Góry Chagga i złego du­cha.

Char­lotte za­śmiała się i za­częła jeść śnia­da­nie. Bar­dzo rzadka kawa miała zie­mi­sty smak, placki z prosa pie­czone w tłusz­czu z orze­chów ara­chi­do­wych kon­sy­sten­cją i twar­do­ścią przy­po­mi­nały po­de­szwy bu­tów, ale miód aka­cjowy, któ­rym były po­kryte, wy­na­gra­dzał kiep­ski smak. W końcu na wschod­nim nie­bie można było zo­ba­czyć słabą wiązkę świa­tła, wzno­szącą się co­raz wy­żej i dzie­lącą się na ko­lejne, węż­sze pa­sma sło­necz­nego bla­sku. Noc za­ni­kała z mi­nuty na mi­nutę, wi­dać było te­raz liczne na­mioty, kwa­dra­towe stosy du­żych i ma­łych ła­dun­ków, po­wód wciąż trwa­ją­cych za­cie­kłych walk po­mię­dzy tra­ga­rzami, wi­dać było też krzaki i pnie drzew. Tylko wierz­chołki drzew wciąż po­kry­wała bia­ława war­stwa mgły, która po­woli się uno­siła i za­ni­kła. Usły­szała, jak bio­log Mey­er­wald na­rze­kał na te wstrętne placki z prosa, po­nie­waż mało bra­ko­wało a po­ła­mał by so­bie na nich zęby, pod­czas gdy kilku czar­no­skó­rych słu­żą­cych krzą­tało się już w na­mio­cie, ha­ła­śli­wie skła­da­jąc po­lowe łóżka, trza­ska­jąc pu­dłami, od­su­wa­jąc krze­sła. Te­raz we­szli też do na­miotu Char­lotte, żeby wszystko spa­ko­wać, a ona cie­szyła się, że za­mknęła już swoją je­dyną wa­lizkę – by­łaby za­wsty­dzona, gdyby czar­no­skó­rzy słu­żący zo­ba­czyli jej bie­li­znę.

Dok­tor Mey­er­wald po­ja­wił się przed swoim na­mio­tem z kub­kiem kawy w jed­nej ręce i plac­kami z prosa w dru­giej, wy­krzy­ku­jąc roz­kazy w su­ahili z peł­nymi ustami. Praw­do­po­dob­nie mar­twił się o swój do­by­tek, który wła­śnie pa­ko­wano. Wi­dząc Char­lottę, skło­nił się jej uprzej­mie i za­uwa­żył, że za­cho­wała się bar­dzo mą­drze, ubie­ra­jąc się sto­sow­nie do po­dróży. Jego gę­sta, czarna broda spra­wiała, że trudno było stwier­dzić, czy się uśmie­cha, ale ton jego głosu nie brzmiał iro­nicz­nie. Cóż, obaj pa­no­wie od­byli już ra­zem wiele po­dróży i wi­dok Eu­ro­pejki w spodniach naj­wy­raź­niej nie był im cał­kiem obcy. Zde­ner­wo­wana swoim za­kło­po­ta­niem, wy­pro­sto­wała długą ko­szulę i się­gnęła po drugi pla­cek z prosa. Pod­czas gdy słu­żący za nią zwi­jali na­miot i za­bie­rali ubra­nia, ona z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wała przy­go­to­wa­nia do po­dróży od­by­wa­jące się na roz­le­głej po­la­nie.

– Tra­ga­rze mają swo­ich przy­wód­ców – wy­ja­śnił dok­tor Mey­er­wald, sta­ra­jąc się usil­nie od ostat­niej nocy po­sze­rzyć jej wie­dzę o zwy­cza­jach ka­ra­wany. Mó­wił bar­dzo płyn­nie i tro­chę mo­no­ton­nie, mo­gła so­bie wy­obra­zić, jak wy­gła­sza wy­kład na te­mat afry­kań­skich owa­dów przed wy­peł­nioną po brzegi wi­dow­nią. Tylko prze­wie­szony przez plecy ka­ra­bin i sze­roki pas z na­bo­jami nie pa­so­wały do tej wi­zji. – Po­szcze­gólne grupy są za­wsze z tego sa­mego ple­mie­nia i za­wsze obo­zują ra­zem wie­czo­rami. Niech się pani przyj­rzy be­lom to­wa­rów. Wczo­raj tka­niny uło­żono jedna na dru­giej i za­wi­nięto w ły­kowe maty, a na­stęp­nie zwią­zano ra­zem sznur­kami ko­ko­so­wymi, wa­ląc pię­ściami i ki­jami, aż to­bół z tymi cię­ża­rami stał się mały i twardy jak skała. Te­raz przy­wią­zują do niego tyczki, po trzy do beli, więc tra­garz, który ma ła­du­nek na ple­cach, musi tylko tro­chę się od­chy­lić, kiedy kła­dzie pa­ku­nek, a wtedy bele opie­rają się na tycz­kach. W ten spo­sób nie musi się schy­lać i ła­twiej też znowu pod­nieść pa­ku­nek.

Bele róż­niły się wagą, nie­które wa­żyły za­le­d­wie pięć­dzie­siąt, inne na­wet sto fun­tów. Zro­zu­miała więc, dla­czego tra­ga­rze się o nie kłó­cili. To nie był pierw­szy raz, kiedy wi­działa ka­ra­wanę – jak dok­tor Mey­er­wald słusz­nie za­ło­żył – do Dar es Sa­laam re­gu­lar­nie przy­by­wały to­wary z głębi kraju, przede wszyst­kim dłu­gie kły słoni. Ale do tej pory nie my­ślała o nie­wia­ry­god­nie cięż­kich to­bo­łach, ja­kie ci męż­czyźni mu­sieli dźwi­gać. Bar­dzo rzadko ka­ra­wany za­bie­rały ze sobą osły lub muły, po­nie­waż zwie­rzęta te za­zwy­czaj po pro­stu pa­dały z po­wodu ja­kiejś cho­roby lub za­bi­jały je dra­pież­niki. Ko­nie tym bar­dziej nie wcho­dziły w grę. Na wy­brzeżu było ich za­le­d­wie kilka – prze­zna­czone dla nie­miec­kich ofi­ce­rów. Tylko lu­dzie mo­gli trans­por­to­wać to­wary przez stepy i dżun­gle.

Uno­sząca się mgła stała się nie­malże zu­peł­nie prze­zro­czy­sta i ró­żowa, syl­wetki wierz­choł­ków drzew wy­glą­dały w niej na czarne, a po­ranne niebo za­le­wało po­ma­rań­czowe świa­tło. Ja­kaś ko­bieta wy­jęła pu­sty ku­bek z ręki Char­lotte i pod­nio­sła ta­lerz, ogni­ska już zga­sły, tylko gdzie­nie­gdzie jesz­cze któ­ryś z tra­ga­rzy przy­kuc­nął na ziemi, by za­pa­lić kilka ostat­nich kłę­bów ko­nopi. Ko­gut wciąż piał, ale te­raz za­głu­szały go od­głosy bęb­nów i dziw­nie skrze­czą­cych ro­gów.

– Dmą w bar­gumu, czyli róg an­ty­lopy – wy­kła­dał da­lej dok­tor Mey­er­wald. – I to wszystko bez ust­nika, dźwięki są wy­twa­rzane tylko przez na­pię­cie ust...

Na­stęp­nie roz­le­gły się liczne głu­che wy­strzały, wraz z to­wa­rzy­szą­cymi im mor­der­czymi wrza­skami i pi­skli­wym wo­ła­niem ko­biet. Char­lotte schy­liła głowę, by unik­nąć tra­fie­nia za­błą­kaną kulą.

– Przy­wódca dał sy­gnał do wyj­ścia – za­czy­namy, młoda panno! Ale pa­mię­taj, że za­wsze pole pole[3]. Gdy się czło­wiek spie­szy, to się dia­beł cie­szy...

Przy­goda się za­częła i była nią ogrom­nie pod­eks­cy­to­wana. Tam gdzie wą­ska ścieżka wio­dła po­mię­dzy drze­wami na za­chód, ze­brała się grupa uzbro­jo­nych męż­czyzn, czar­no­skó­rych męż­czyzn o groź­nym wy­glą­dzie, za­opa­trzo­nych w ka­ra­biny i włócz­nie, no­szą­cych na ra­mio­nach ja­skrawe płasz­cze na znak god­no­ści wo­jow­nika. Tam też znaj­do­wali się te­raz jej dwaj to­wa­rzy­sze po­dróży, a ona do­łą­czyła do nich. W tym dziw­nym ubra­niu czuła się dziw­nie – swo­bodna i skrę­po­wana za­ra­zem, ale cie­szyła się przede wszyst­kim z tego, że ku­piła buty z mięk­kiej skóry na twar­dej, pła­skiej po­de­szwie. Nie było mowy, żeby dała się nieść, na­wet bę­dąc ko­bietą. Była silna i wy­trzy­mała, a je­śli tra­garz ze stoma fun­tami na ple­cach mógł iść w ten spo­sób, to ona też da radę, zwłasz­cza że szła bez ob­cią­że­nia.

Troje Eu­ro­pej­czy­ków szło więc oto­czo­nych przez uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, w to­wa­rzy­stwie dwóch Ara­bów, także wy­po­sa­żo­nych w długą broń. Po­słali oni Char­lotte pełne dez­apro­baty spoj­rze­nia. Praw­do­po­dob­nie z ja­kie­goś po­wodu nie po­do­bało im się, że z ka­ra­waną po­dró­żo­wała biała ko­bieta.

– Bę­dziemy szli z na­szą strażą przed­nią – nie­zmor­do­wany dok­tor Mey­er­wald szep­tał jej do ucha, gdy po­woli za­częli się po­ru­szać. – W ten spo­sób je­ste­śmy naj­le­piej chro­nieni. Niech się pani nie zdziwi, je­śli na po­czątku po­stęp bę­dzie bar­dzo po­wolny. Chłopcy nie są jesz­cze przy­zwy­cza­jeni do dźwi­ga­nia cię­ża­rów, spę­dzili kilka mi­łych dni na wy­brzeżu i mu­szą naj­pierw po­sta­wić stopy na praw­dzi­wej ziemi.

– A co z ko­bie­tami i dziećmi?

– Idą gdzieś przy końcu ka­ra­wany. Na sa­mym tyle za­wsze znaj­duje się na­to­miast grupa wan­jam­para, czar­nych przy­wód­ców i ich do­rad­ców. Jest to o tyle ważne, że po­szcze­gólne ka­ra­wany czę­sto od­da­lone są od sie­bie o wiele ki­lo­me­trów i może być tak, że tra­ga­rze z to­wa­rem gdzieś się zgu­bią. Cza­sami do­cho­dzi rów­nież do na­pa­dów. Bandy ra­bu­siów wpa­dają w sze­regi tra­ga­rzy, za­bi­jają czar­no­skó­rych i za­bie­rają, co się da.

– Czy to się czę­sto zda­rza? – Char­lotte za­py­tała nie­spo­koj­nie, po­nie­waż Ka­mal Singh rów­nież mó­wił o ta­kich wy­da­rze­niach.

– Nie­stety wciąż zbyt czę­sto – stwier­dził z ża­lem Mey­er­wald.

Nic nie od­po­wie­działa. Może tak to już jest w ży­ciu, że wal­cząc o szczę­ście, trzeba pła­cić wy­soką cenę. Z po­czu­ciem winy, cho­robą, może na­wet ze śmier­cią. Ale tego wła­śnie chciała, nie było już od­wrotu.

Czar­no­skó­rzy tra­ga­rze nie wy­da­wali się przej­mo­wać nie­po­ko­ją­cymi my­ślami – wręcz prze­ciw­nie. Wy­raź­nie prze­peł­nieni en­tu­zja­zmem, po pro­stu szli na­przód, wy­krzy­ki­wali do sie­bie różne żarty, śmiali się, bęb­nili, za­częli śpie­wać pio­senki, a cza­sem przy­łą­czyły się do nich liczne inne głosy. Me­lo­die były dziw­nie mo­no­tonne i czę­sto się po­wta­rzały, ale po­mię­dzy nimi za­wsze po­ja­wiało kilka od­waż­nych okrzy­ków i we­so­łych tryli, przy­po­mi­na­ją­cych Char­lotte za­wo­ła­nia wo­jenne. Ra­do­sny duch opty­mi­zmu był za­raź­liwy. Od­czu­wała coś wspa­nia­łego, prze­by­wa­jąc wśród tych szczę­śli­wych, ha­ła­śli­wych lu­dzi, któ­rzy wszę­dzie gło­śno wy­krzy­ki­wali: oto je­ste­śmy, je­ste­śmy silni, jest nas wielu, je­ste­śmy od­ważni. Wkrótce po­czuła ten sam en­tu­zjazm, idąc wą­ską ścieżką po­śród palm i gę­stych krza­ków, a także dała do zro­zu­mie­nia idą­cemu przed nią ma­la­rzowi Do­bne­rowi, że może przy­spie­szyć po­wolne tempo. Po­ra­nek był jesz­cze rześki i chłodny, trawa i li­sto­wie po­kry­wały lśniące kro­ple rosy, opa­li­zu­jące owady sia­dały na nich, by wy­pić po­ranny nek­tar. Z trawy wy­glą­dały białe i nie­bie­skie kwiaty, zwró­cone w stronę słońca, prze­dzie­ra­ją­cego się przez bal­da­chim roz­ło­ży­stych li­ści. Gdzie­nie­gdzie w ga­łę­ziach aka­cji można było do­strzec sza­ro­brą­zową małpę, ob­ser­wu­jącą cie­kaw­skim wzro­kiem ha­ła­śli­wych lu­dzi z bez­piecz­nej wy­so­ko­ści. Ścieżka wiła się wzdłuż sze­ro­kiej rzeki Pan­gani, ale w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od kro­ko­dyli i hi­po­po­ta­mów, zaj­mu­ją­cych jej brzeg dla sie­bie. W nie­któ­rych miej­scach gąszcz za­ro­śli się prze­rze­dzał i od­sła­niał ja­sno­nie­bie­ską wodę. Część strefy nad­brzeż­nej po­kry­wały lasy na­mo­rzy­nowe, zwi­sa­jące w wo­dzie wrze­cio­no­wa­tymi, splą­ta­nymi ko­rze­niami, a wśród nich prze­cha­dzały się białe ptaki o sza­rych ła­pach i dzio­bach, le­niwe i sztywne jakby za dużo zja­dły. Stado czarno-bia­łych pe­li­ka­nów prze­mknęło przez rzekę na za­chód, kie­ru­jąc się w stronę je­zior i mo­kra­deł, które po po­rze desz­czo­wej wciąż były do­brze na­wod­nione.

– Niech pani spoj­rzy, ile tam jest mo­tyli! – wy­krzyk­nął dok­tor Mey­er­wald z en­tu­zja­zmem. – W tym kraju są setki ga­tun­ków, a więk­szość z nich nie zo­stała jesz­cze na­ukowo za­re­je­stro­wana. Ten tam, to am­phi­cal­lia thel­walli[4], żółto-czarna ze wspa­niałą sied­mio­cen­ty­me­trową roz­pię­to­ścią skrzy­deł. A tam na bia­łej po­ran­nej pa­ję­czy­nie, niech tylko pani spoj­rzy! Opa­li­zu­jące nie­bie­skie skrzy­dła z ru­bi­no­wymi pla­mami, ar­nio­cera za­mbe­sia[5], mały, ale cu­dow­nie ubar­wiony. A tam de­li­katny zie­lono-żółty ner­wus, czyli ta­eda pra­sina[6]...

Fak­tycz­nie, wszę­dzie po dro­dze można było do­strzec nie­zli­czone piękne, ko­lo­rowe mo­tyle. Char­lotte jed­nak uwa­żała za czy­ste okru­cień­stwo, że za­pa­lony bio­log prze­cho­dząc po­mię­dzy nimi, chwy­tał te de­li­katne stwo­rze­nia go­łymi rę­kami, roz­cią­gał ich skrzy­dła dwoma pal­cami i ostroż­nie umiesz­czał przed­miot ba­dań na jed­nym z per­ga­mi­nów, za­brany w ra­mach ekwi­punku. Prze­chwa­lał się, że udo­ku­men­to­wał już trzy­na­ście no­wych ga­tun­ków, na­da­jąc im szcze­gól­nie piękne na­zwy, ta­kie jak mo­tyl sowa, mo­tyl sierp księ­życa czy mo­tyl błę­kitna noc. Char­lotte po­sta­no­wiła, że nie bę­dzie ko­men­to­wać tych jego nie­usta­ją­cych wy­kła­dów, a po­nie­waż szedł za nią, i tak nie mógł zo­ba­czyć wy­razu jej twa­rzy. Gdy po ja­kimś cza­sie ma­larz An­ton Do­bner od­wró­cił się do niej na chwilę, wy­da­wał się roz­ba­wiony – chyba cie­szył się, że choć raz nie padł ofiarą ga­da­tli­wego przy­ja­ciela.

Raz po raz idący z przodu wo­jow­nicy wy­da­wali gło­śne okrzyki, te zaś były po­wta­rzane z ust do ust i tym spo­so­bem tra­fiały co­raz da­lej na tył ka­ra­wany. Char­lotte nie mo­gła roz­róż­nić słów, ale po­tra­fiła po­skła­dać w ca­łość ich zna­cze­nie. Tra­ga­rzy ostrze­gano przed wy­so­kimi ko­rze­niami drzew, zwi­sa­ją­cymi ga­łę­ziami, za­głę­bie­niami czy prze­ci­na­ją­cym ścieżkę stru­my­kiem. Wia­do­mo­ści były prze­ka­zy­wane rów­nież w prze­ciw­nym kie­runku. Co ja­kiś czas mu­sieli się za­trzy­my­wać, bo gdzieś ktoś zgu­bił ła­du­nek, źle za­wią­zany pa­ku­nek się roz­le­ciał, albo któ­ryś z chłop­ców upadł i trzeba było go opa­trzyć. Szli nieco po­nad trzy go­dziny, a Char­lotte już miała zmę­czone stopy i za­sta­na­wiała się, jak ktoś może cho­dzić boso przez wiele go­dzin po le­sie z tak cięż­kim ła­dun­kiem. Dla­czego ci lu­dzie tak en­tu­zja­stycz­nie rzu­cali się w tę przy­godę, która kosz­to­wała ich tyle sił i mo­gła źle się dla nich skoń­czyć? Za­robki, ja­kie otrzy­my­wali za udział w ka­ra­wa­nie były ni­skie i tylko nie­wielka część była wy­pła­cana w go­tówce. Ka­mal Singh da­wał im głów­nie czer­wone sukno, czarny proch, kiep­ską broń i tani al­ko­hol.

Od­po­czy­wali te­raz w czy­stym miej­scu nie­da­leko rzeki. Bębny, tu­pa­nie i krzyki od­pę­dziły po­ten­cjal­nych miesz­kań­ców tam­tych te­re­nów, ta­kich jak węże lub zbłą­kane kro­ko­dyle, po czym wan­jam­para usie­dli na ziemi, a długa ko­lejka tra­ga­rzy, mię­dzy któ­rymi za­wsze prze­cho­dziło kilku uzbro­jo­nych wo­jow­ni­ków, stop­niowo two­rzyła obóz. Char­lotte była zdu­miona, wi­dząc, że ko­biety i dzieci nie wy­glą­dały na wy­czer­pane, cho­ciaż chłopcy i dziew­częta nie mo­gli mieć wię­cej niż sześć do ośmiu lat. Nie­któ­rzy tra­ga­rze wy­da­wali się jed­nak być już u kresu sił, odło­żyli swoje cię­żary i opa­dli obok na zie­mię, jakby za­mie­rzali tam le­żeć do na­stęp­nego ranka.

Hu­madi szedł z ko­bie­tami, a te­raz pod­biegł do Char­lotte z ty­kwą, po­dał wodę i roz­pa­ko­wał resztki plac­ków z prosa na wy­pa­dek, gdyby była głodna. Kilku tra­ga­rzy chciało zbiec do rzeki, ale za­bro­niono im tego i mu­sieli za­wró­cić.

– Kiedy ci męż­czyźni za­czy­nają plu­skać się w wo­dzie, to nie jest ła­two ich zmo­ty­wo­wać do pracy. Po­tem tra­fiają strza­łami kilka ryb, za­czy­nają je sma­żyć, na­peł­niają żo­łądki i ciężko jest im już co­kol­wiek no­sić – wy­ja­śnił dok­tor Mey­er­wald.

Sama Char­lotte miała wielką ochotę zejść nad rzekę do ku­sząco lśnią­cej wody, ale Mey­er­wald na­tych­miast ostrzegł ją przed kro­ko­dy­lami, lu­bią­cymi cho­wać się w sza­rych ko­rze­niach na­mo­rzy­nów. Usia­dła więc pod drze­wem aka­cji, oparła się ple­cami o pień i za­mknęła oczy, by ode­tchnąć od jego cią­głych wy­kła­dów. Wo­kół nich to­czyła się we­soła pa­pla­nina we wszyst­kich moż­li­wych ję­zy­kach. Lu­dzie po­pi­jali ze sło­jów i tykw, ptaki wrzesz­czały, ja­kieś dziecko pła­kało i po­cie­szał je szorstki, po­nury głos matki. Po­my­ślała wtedy o Kla­rze i Scham­mim, o tym jak że­gnała się z nimi ze­szłego po­ranka. Schammi nie ode­zwał się ani sło­wem, tylko spoj­rzał na nią w mil­cze­niu i z ogrom­nym ża­lem, tak że pra­wie po­czuła wy­rzuty su­mie­nia. Nie wie­rzył w jej obiet­nice, że wróci za kilka ty­go­dni i przy­nie­sie mu pre­zent. Być może bał się, że straci ją na za­wsze, tak jak ro­dzi­ców i ro­dzeń­stwo.

Z ko­lei Klara, bę­dąca z po­czątku zu­peł­nie prze­ra­żona jej de­cy­zją, pod­czas po­że­gna­nia za­cho­wała spo­kój. Czule wzięła Char­lotte w ra­miona, przy­tu­liła ją i szep­nęła jej do ucha, że bę­dzie się za nią mo­dliła. Och, tak do­brze ro­zu­miała, że Char­lotte mu­siała zo­ba­czyć tę wielką górę, sama by z nią po­szła, gdyby tylko miała taką moż­li­wość. Była jed­nak za­do­wo­lona rów­nież z pro­wa­dze­nia sklepu tu­taj, w Dar es Sa­laam, i do­sko­nale wie­działa, że Bóg przy­pro­wa­dzi do niej jej uko­chaną ku­zynkę całą i zdrową. Char­lotte w końcu wy­bu­chła pła­czem pod wpły­wem ko­ją­cego do­tyku Klary, cho­ciaż obie­cała so­bie, że bę­dzie się kon­tro­lo­wać. Pla­no­wała po­że­gnać się rów­nież z Ka­ma­lem Sin­ghiem, jed­nak nie było go w skle­pie. Po­wie­dziano jej, że wy­je­chał do mia­sta i wróci do­piero w po­łu­dnie. Mar­twiło ją to, bo wie­dział, że dzi­siaj wy­jeż­dża i w ten wła­śnie spo­sób oka­zy­wał nie­za­do­wo­le­nie, że go nie po­słu­chała. Bo­le­sne ukłu­cie w prawą kostkę wy­rwało ją z za­my­śle­nia. Po­spiesz­nie pod­cią­gnęła nogę i ude­rzyła dło­nią w miej­sce ugry­zie­nia.

– Mrówki! – krzyk­nął gniew­nie Do­bner. – Prze­klęte be­stie. Są tu­taj ich całe tłumy!

Pod­ska­ki­wał i kle­pał się po udach. Małe czarne in­sekty wpeł­zły mu w no­gawki spodni, a Char­lotte też pod­sko­czyła i po­trzą­snęła swo­imi sze­ro­kimi spodniami, tu­piąc przy tym no­gami i do­piero wtedy za­uwa­żyła, że czer­wo­nawe le­śne po­szy­cie roi się od mró­wek. W obo­zie wy­buchł wów­czas gromki śmiech, szcze­gól­nie afry­kań­skie ko­biety cie­szyły się z faktu, że biali usie­dli w po­bliżu mro­wi­ska. Char­lotte nie była z tego po­wodu zła, znała skłon­ność Afry­ka­nów do nie­szko­dli­wej, szcze­rej ra­do­ści i sama za­częła się z tego śmiać. Troje Eu­ro­pej­czy­ków prze­nio­sło się więc w inne miej­sce wolne od mró­wek, a dok­tor Mey­er­wald, na szczę­ście unik­nął ataku in­sek­tów, wy­ja­śnił, że praw­do­po­dob­nie to placki z prosa za­nu­rzone w mio­dzie przy­cią­gnęły do nich te roje.

– Te małe zwie­rzęta mają bar­dzo in­te­re­su­jącą struk­turę spo­łeczną, droga pani Ohl­sen. Kiedy wę­dru­jąca mrówka za­uważy sma­ko­łyk i nie jest w sta­nie sama go unieść, wę­druje z po­wro­tem do mro­wi­ska i zdra­dza swoim to­wa­rzy­szom do­kładną lo­ka­li­za­cję źró­dła po­ży­wie­nia.

W tym mo­men­cie na te­re­nie obo­zo­wi­ska po­ja­wiło się kilku ma­ru­de­rów, dwóch tra­ga­rzy, któ­rzy naj­wy­raź­niej upa­dli po dro­dze i po­su­wali się na­przód z za­ban­da­żo­wa­nymi ko­la­nami. Szli w to­wa­rzy­stwie kilku ko­biet, uzbro­jo­nego wo­jow­nika i bia­łego męż­czy­zny w ja­snym tro­pi­kal­nym gar­ni­tu­rze. Ten ostatni ro­zej­rzał się, do­strzegł troje Eu­ro­pej­czy­ków sie­dzą­cym pod palmą, po czym zdjął swój kor­kowy hełm. Char­lotte wstrzy­mała od­dech, kiedy go roz­po­znała. Wy­ma­chi­wał w jej stronę, po czym usi­ło­wał uto­ro­wać so­bie drogę do nich po­śród le­żą­cych tłum­nie lu­dzi.

– Chri­stian Ohl­sen – po­wie­dział i uści­snął dłoń jed­nemu z dwóch zdu­mio­nych Niem­ców. – Za­mie­rzam do­łą­czyć do wy­prawy. Oczy­wi­ście, je­śli nie ma­cie nic prze­ciwko, pa­no­wie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] M. Ohia-No­wak, Słowo „Mu­rzyn” jako per­lo­ku­cyjny akt mowy, „Prze­gląd Kul­tu­ro­znaw­czy”, nr 3(45)/2020, s. 195.
[2] Tamże, s. 206-207.
[3] W ję­zyku su­ahili: po­woli.
[4]Am­phi­cal­lia thel­walli to ćma z pod­ro­dziny Arc­tii­nae opi­sana po raz pierw­szy przez Her­berta Druce’a w 1882 roku. Wy­stę­puje w po­łu­dniowo-wschod­niej Afryce. Roz­pię­tość skrzy­deł wy­nosi około 70 mm. Ma czarno-żółte ubar­wie­nie; in­for­ma­cje o ga­tun­kach mo­tyli i ciem z ka­ta­logu „Afri­can Mon­ths”: https://afri­can­mo­ths.com/in­dex.html.
[5] Od­kryty przez F. Wal­kera, w 1866 roku, o nie­bie­skim ubar­wie­niu z czer­wo­nymi pla­mami, wy­stę­puje na te­re­nie Zim­ba­bwe, Ma­lawi, Kongo.
[6] Ina­czej: Pa­noc­te­nia pra­sina, ga­tu­nek ćmy o zie­lono-żół­tym ubar­wie­niu, wy­stę­puję w An­goli, Ma­lawi, Mo­zam­biku, Tan­za­nii, Ugan­dzie, Za­mbii, Zim­ba­bwe.