Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
CZY MAJĄC WSZYSTKO, MOŻNA BYĆ NIESZCZĘŚLIWYM?
Julie Davis ledwie zdołano odratować, kiedy próbowała popełnić samobójstwo. Wkrótce ma urodzić syna. Zdeterminowana, by prowadzić „normalne” życie, stara się być silna i cieszyć ze wszystkiego, co ma. A patrząc z boku, można odnieść wrażenie, że ma wszystko – kochającego męża, pieniądze, mieszkanie na Upper West Side. Jednak pod tą powłoką idealności kryje się paraliżujące poczucie wstydu i lęki. Emocjonalne demony nie odpuszczają, pogłębiając coraz gorsze samopoczucie młodej kobiety.
W trakcie niekończących się zmagań z chorobą, Julie ponownie zachodzi w ciążę i musi odstawić leki, dzięki którym jest w stanie normalnie funkcjonować.
Łapiąc oddech to historia, która w przejmujący sposób pokazuje, że bólu depresji nie są w stanie uśmierzyć dobra materialne ani „dobre rady” ludzi, którzy nie mają pojęcia, na czym polega ta choroba. Każda karta tej opowieści wydobywa na światło dzienne złożoność i kruchość ludzkiej psychiki.
Na podstawie książki powstał film pod tym samym tytułem z Amandą Seyfried w roli głównej.
Niezwykle przekonująca historia. Już nigdy więcej nie przejdziesz na ulicy obok młodej mamy, nie zastanawiając się, co kryje się za jej pełną uśmiechu twarzą.
„The New York Observer”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Tytuł oryginału
MOUTHFUL OF AIR
Copyright © 2003 by Amy Koppelman
First published by MacAdam/Cage in 2003; published in the United States in 2021 by Two Dollar Radio.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Marika Nosowska
Korekta
Eliza Orman
Skład i łamanie
Sławomir Kukurenda
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2022
eISBN 978-83-67295-80-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Dla Briana, Samuela i Anny
oraz dla Diane
Dziewczyna
Tak blisko do końca mojego życia, polegającego
na rodzeniu dzieci bez dzieci
Jeśli potrafiłabym przypomnieć sobie dzień, w którym
byłam całkowicie dziewczyną jeszcze nie kobietą
Ale nie sądzę, żeby istniał dla mnie taki dzień.
Kiedy patrzę na dziewczynę, którą byłam,
w mokrym stroju kąpielowym
Lub jadącą na rowerze po nowo wybrukowanej ulicy
Ma ukradkowy wygląd
I nawet gdybym mogła cofnąć się w czasie do niej jako
mnie, w wieku, w jakim jestem, nigdy nie padłaby
w moje ramiona wierząc, że nic od niej nie chcę.
— Marie Howe, z Co robią żyjący: Wiersze
JEDEN
Postronnemu obserwatorowi mogłaby wydać się teraz po prostu jeszcze jedną młodą, dość wysoką, atrakcyjną dziewczyną w podszytym futrem skórzanym płaszczu, idącą przez Broadway. Mała torba z zakupami wisi na jej lewym nadgarstku, ciemne okulary przeciwsłoneczne i oliwkowa czapka z daszkiem osłaniają twarz. Oto idzie Broadwayem, popychając dziecięcy wózek, skręcając w lewo w Amsterdam Avenue.
Julie żyje. Każdy oddech w zimnym powietrzu tego grudniowego dnia jest tego dowodem. Kładzie przy wózku torbę z importowanymi brzoskwiniami, zakrywa wełnianym kocykiem podbródek dziecka. Jej synek śpi ze smoczkiem w ustach. Jutro ma pierwsze urodziny i na śniadanie dostanie brzoskwinie. Purée z brzoskwiń. Jest koniec roku 1997 i dwudziestopięcioletnia Julie Davis uśmiecha się do każdej z tych myśli, wdzięczna za to, że jest gospodynią domową.
Julie idzie spiesznie w górę Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy. Dlaczego, pyta sama siebie, zawsze zapominam o tej górce? Żadna inna ulica nie jest tak stroma jak Siedemdziesiąta Siódma. Bierze haust powietrza, trzyma, wypuszcza. To coś, czego nauczyła się w szpitalu. Jeśli chce być żoną dla Ethana i matką dla Teddy’ego, musi pozwolić sobie na oddech.
– Już bisko – mamrocze. Wreszcie widać zadaszenie przed budynkiem, gdzie mieszka. Stara się wrócić, zanim Raymond rozpocznie pracę. Radzi sobie w konfrontacjach z innymi ludźmi, ale Raymond stanowi wyzwanie.
Julie jest w stanie wyobrazić sobie plastikową maskę tlenową na swojej twarzy i okropną niepewność w oczach windziarza. Poza ciemnością nie pamięta za wiele z tamtego dnia.
– Raymond znowu pytał, jak się masz – powiedział jej Ethan przedwczoraj, wieczorem, kiedy myła zęby. – Pyta, czy może przyjść cię odwiedzić.
– Nie jestem gotowa. – Julie zaskoczył niemiły ton własnego głosu. – Przepraszam, Ethan, ja po prostu… – ale mąż zdążył już wrócić do oglądania telewizji. Spojrzała na siebie w lustrze, na ściągniętą twarz, wodniste oczy.
– Cholera.
Odkładając szczoteczkę do pojemnika, zastanawiała się – ile zarabia Raymond? Tata, Ethan, Teddy, Raymond – ilu ludziom złamała życie?
Przebaczenie. To kolejna rzecz, którą podkreślali w szpitalu. Jeśli chce wydobrzeć, musi nauczyć się przebaczać samej sobie. Myśli o tym, o pragnieniu wyzdrowienia, gdy zapala się zielone światło i przechodzi przez Columbus Avenue. Na patio nie ma krzeseł Izabeli, przykrytych deskami na zimę. Pokryta szronem markiza kawiarenki ze stoicyzmem przypomina każdemu jeżdżącemu na rolkach czy pijącemu kawę na West Side, że kiedyś przyjdzie wiosna.
Julie wystawia język. Czuje smak śniegu w powietrzu. Jego słodycz przypomina rozpuszczoną watę cukrową. Śnieg. Zastanawia się, jak wygląda park pokryty śniegiem, i obwinia o to, że przed tym wszystkim nie pofatygowała się sprawdzić. Powstrzymuje się; już wystarczy, wystarczy żalu. W końcu pcha wózek z synem w dół ulicy. Jest z nią faktycznie coraz lepiej.
Julie stara się doceniać wszystko przed sobą: to drzewo, tamten przejeżdżający samochód, sprzedawcę precli na rogu. Dostała z jakiegoś powodu drugą szansę. Tej zimy ona i Ethan będą spacerowali nad stawem, może nawet pójdą na lodowisko. Ojciec weźmie Teddy’ego na barana, jej syn będzie machał rękami, tworzył wspomnienia.
„Tak”. Julie uśmiecha się na myśl o swojej małej rodzinie. „Znowu jest czas na to wszystko”.
Ale nie jest ślepa. Zauważa spojrzenia ludzi, szepty, ale to nic. Po prostu będzie robiła swoje, zażartuje, gdy sytuacja stanie się niezręczna:
– Powinniście zobaczyć wszystkie kartki z wyrazami współczucia, które dostał Ethan. Przynajmniej następnym razem będzie wiedział, ilu może się spodziewać.
Trudno w to uwierzyć, ale ludzie się z tego śmieją. Ludzie, jak dowiedziała się Julie, lubią śmierć w małych porcjach, między garścią złotych myśli i kęsem łososia z kaparami. Są gotowi do gestu, kartki, „zadzwoń, jeśli mnie potrzebujesz”. Ale, ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie chcą znać przyczyn. Przyczyny mają przecież swoje konsekwencje.
Nawet Ethan zachowuje swoje myśli dla siebie. Czy to ze strachu? Kto wie, może ze względu na dobre wychowanie. Dorastał w domu, gdzie mężczyzna i kobieta po zawarciu związku małżeńskiego nie zadają pytań. Gdzie kłótnie, jeśli jakiekolwiek nawet się zdarzają, pozostają za zamkniętymi drzwiami. Jego matka i ojciec świętowali swoją ostatnią rocznicę na wielkim statku wycieczkowym płynącym na Alaskę. Konfetti, niekończący się krem karmelowy. To prawdopodobnie lepiej, że nie pytał. Jak facet, który pochodzi z takich sfer, nawet tak inteligentny jak Ethan, ma zrozumieć, „czemu”?
Dlaczego? Julie wie, dlaczego. Rozmawiała o tym dzisiaj z doktorem Edelmanem i, tak jak jej obiecywał, kiedy wypowiedziała te słowa, nie stało się nic szczególnego. Popłakała się, wytarła oczy i było po wszystkim.
Lekarstwo, które bierze, jest naprawdę cudem. Czuje się już o wiele silniejsza. Kto wie, może pewnego dnia będzie na tyle silna, by wyjaśnić to Ethanowi. Czemu? Bo na ciebie nie zasługuję, nie zasługuję na dziecko, które mamy, ani na życie, które mi dałeś.
Patrzy na swoje ręce na wózku. Jej przedramiona napiętnowane nierównymi, różowymi bliznami, które obezwładniają. Uczy się je pokazywać.
Przy każdym uścisku dłoni pokazuje, że chciała umrzeć.
„Przynajmniej – myślała w tamtym momencie, tuż przed przyciśnięciem ostrza do skóry – przynajmniej nie będę już więcej kłamać”.
I to prawda. Nie jest już kolejną śliczną kłamczuchą, czyż nie?
Czyż nie?
Julie odsłania budę wózka. Teddy jest taki piękny, taki… Ciało matki to nie kryjówka dla grzesznika. Podnosi brodę ku niebu.
– Pieprz się! – chce krzyknąć, ale tego nie robi.
Zamiast tego przeczekuje; łzy mijają. Potem robi około dziesięciu kroków, które dzielą ją od wejścia.
DWA
Winda powinna za chwilę być na miejscu. Julie przesuwa ręką po czerwonej, welurowej tapicerce kanapy. W tym korytarzu jest coś staromodnie eleganckiego. Dotyka palcami rur. Seledyn, kto to wymyślił? Seledyn i czerwień. Po prostu wspaniale.
Oczywiście matka uważa, że mogłaby mieszkać w lepszym miejscu, na Park Avenue, z większą ilością złoceń. Jednak Julie czuje się tutaj wygodnie, jak u siebie.
– Nawet na West Side – wyjaśniła matce – potrzeba listów rekomendacyjnych i zeznań podatkowych, żeby dostać się do spółdzielni.
To głównie Ethan wypowiadał się na spotkaniu zarządu spółdzielni. Julie słuchała, równie oczarowana swoim mężem co ci mężczyźni. Tak, to ekscytujący moment dla nich obojga. Niedawno został najmłodszym wspólnikiem w swojej firmie prawniczej. Specjalizował się w rozrywce. Nie, nie znał Cruise’a, ale Julie przez kilka miesięcy uczyła jedno z jego dzieci. To było bardzo szanowane przedszkole. Spojrzeli w jej kierunku. Przytaknęła.
Czy Ethan myśli, że Tom Cruise jest gejem?
– Absolutnie nie. Proszę o następne pytanie.
A Travolta?
– Nie chcecie wiedzieć, czy planujemy remont?
Zaśmiali się.
Julie to wzruszało – ta błyskotliwa wymiana zdań Ethana z tymi facetami. Odniósł sukces. Nie był już kolejnym młodym człowiekiem, którego należało wspierać, lecz, podobnie jak oni wszyscy, bystrym, cieszącym się sukcesem Demokratą. Wyciągnął do niej rękę:
– Mam wrażenie, że powinienem wam powiedzieć. Po mojej pięknej żonie jeszcze tego nie widać, ale jest w ciąży.
Julie niemal umarła ze wstydu, ale im bardzo się to spodobało. Wywołało mnóstwo uśmiechów i gratulacji.
Julie słyszy szum windy i sprawdza godzinę. W pewien sposób na końcu tej rozmowy („Witamy w naszym budynku, pani Davis”) w niej też coś się zmieniło. Nie była już córką swojego ojca, lecz żoną Ethana. Mężczyzna, którego poślubiła, wierzył i nadal wierzy, że sama wiara wystarczy, by spełniły się wszystkie marzenia.
– To – zapewniał ją raz za razem – jest część twojej historii, o której można powiedzieć „i żyli długo i szczęśliwie”.
Może. Julie sięga po wózek i zatrzymuje się. Niewykluczone, że tak będzie.
Drzwi windy otwierają się.
– Pomogę pani. – Hector pośpiesznie sięga po torbę z brzoskwiniami w jej ręce, lecz powstrzymuje się.
– Nie trzeba, dam sobie radę, Hectorze.
Julie wyczuwa po jego niepewności, po tym, jak zesztywniał obok niej, że jest zdenerwowany.
„Kto by pomyślał. – Wprowadza śpiącego syna do windy. – Sprawiam, że ludzie się denerwują”.
Jest teraz znana, jak Philip Roth, pisarz, który mieszka pod numerem 16. Tego popołudnia jedzie z Rothem w górę. On uśmiecha się. Ona odwzajemnia uśmiech. Kiedyś, dawno temu, zaoferował jej podwózkę do centrum, ale była wtedy sama, sama i bez dziecka.
Julie prostuje się, zakładając luźne kosmyki włosów za prawe ucho. Kim ona dla niego jest? Kolejną żydowską księżniczką w windzie z obsługą na West Side? Jeszcze jedną dziewczyną bez gustu, chowającą się za wózkiem dziecięcym?
Julie czuje na swoim ciele jego niespokojne spojrzenie. Czy on wie, co sobie zrobiła? Julie patrzy na niego, lecz on unika jej wzroku.
„Tak czy inaczej – myśli – jest za wysoki, czyż nie, zbyt wysoki, żeby go kochać”.
Jednak ona tego chce. Gdyby nie zwracał uwagi na pozory, umiałaby go kochać. Jego wielki nos, okulary, jakby skórzaną skórę. Pomogliby sobie nawzajem. Mogłaby przytulić go do swojej piersi, przeczesać palcami rzedniejące włosy. Tak, w tym momencie Julie jest pewna, że gdyby Philip Roth dał jej szansę, wiedziałaby, jak go kochać.
„Ale teraz mu się nie spodobam, nie, teraz jestem matką”.
Julie czuje, że zaczyna się pocić i poluzowuje szalik. Ta próżna i brzydka część niej samej zwala się nocą na jej barki. Znowu tu jest, grożąc palcem. Wewnętrzny głos, pełen złych przeczuć, ostrzega: Nie uda ci się, cokolwiek byś zrobiła, przegrasz.
Julie się starzeje. Dziewczyny w czasopismach i piłkarze na Super Bowl są młodsi od niej. Więc martwi się, mimo miłości męża, mimo dziecka, które promienieje na jej widok, martwi się, co będzie, gdy jej uroda zniknie.
Ethan zapewnia ją raz za razem, że nie odejdzie. Robi to ciągle, wszędzie potrafi wcisnąć przypomnienia. Pokazuje starsze pary, idące noga za nogą po chodniku, mówi o podróży przez cały kraj w kamperze, którą zorganizowaliby pewnego dnia, mówi jej, że jest ładna, ładniejsza nawet niż w dniu, w którym ją poślubił.
Może faktycznie jej nie opuści.
Ale ojciec odszedł. Po tylu latach, po tylu obietnicach, mimo wszystko je opuścił. Okay, może Julie ma szansę. Może, jeśli będzie nad tym pracować, będzie zdolna o nim zapomnieć albo przynajmniej pozbyć się jego ciągłej obecności. Ale jakie szanse ma jej matka i osiemdziesięcioczteroletnia, z dwojgiem dorosłych dzieci, babcia?
Julie nie może zostawić numeru swojej matki Philipowi Rothowi. Ten facet wybrałby Mię Farrow, bo ta jest mimo wszystko Mią Farrow. Lecz poza nią, i może kilkoma innymi kobietami, wolałby kogoś młodszego. Młodość zapewnia nieskażoną miłość, a jeśli nie nieskażoną, to przynajmniej gwarantuje coś milszego dla oczu.
Więc oto Julie. W trakcie własnego dramatu. Przepychająca się przez życie z kremem na pieluszkowe odparzenia. Jest tak samo gotowa do życia, do wiary, do robienia brzoskwiniowego purée, jak każdy człowiek stojący na progu szczęścia. Ale co, jeśli nic – terapia, Zoloft, zrozumienie swojej przeszłości – nie uchroni jej przed samotnym końcem?
Spójrzmy choćby na Rotha. Facet wygląda dość schludnie, w dopasowanym tweedowym płaszczu, ze zwiniętą gazetą pod pachą. Ale, ostatecznie, czyż wszyscy mężczyźni nie są tacy sami? Co z tego, że jest pisarzem?
Jego twarz. Twarz jej ojca.
Mówił miękko, przesuwając grzbiet dłoni po jej policzku. Podniosła wafelek, szukając zgody, i on skinął głową. Kohr’s custard, haagen-dazs, carvel. To te wszystkie lody. Polizał swój kciuk. Jego oddech był nieświeży, pachniał czymś, co zjadł poprzedniej nocy. Starł z jej ust resztkę wanilii. Uśmiechnął się do niej zachęcająco. Wgryzła się w wafelek, a kiedy lód zaczął kapać, był przy niej, z kolejną chusteczką, z wilgotnym kciukiem. Działo się tak rok za rokiem, wafelek za wafelkiem, aż utyła.
Julie jest przekonana, że mężczyźni mają niezliczone szanse. Mężczyzna nigdy nie jest za stary na spłodzenie dziecka. Dla mężczyzny nigdy nie jest za późno, żeby znaleźć nową dziewczynkę do kochania.
Hector otwiera drzwi windy na czwartym piętrze. Julie patrzy po raz ostatni na Rotha, pochyla głowę, a potem wyjeżdża ze śpiącym w wózku dzieckiem do holu.
TRZY
Georgie wita ją z westchnieniem, ze szczerym westchnieniem pełnym ulgi.
– Gdzie pani była? – pyta niania Teddy’ego.
– Na Broadwayu, na bazarze z owocami.
Stoisko z owocami brzmi dobrze w uszach Julie. Pojechanie z dzieckiem na stoisko z owocami, kupienie kilku brzoskwiń – nie można za coś takiego kogoś zamknąć.
Dwie kobiety stoją po obu stronach drzwi, ze śpiącym dzieckiem między nimi. To dla Julie równie dobry moment jak każdy inny, żeby się odezwać. Ale jak, jak podziękować komuś za uratowanie życia? „Dobrze, że przyszłaś do pracy wcześniej tamtego dnia” lub „O rany, Georgie, gdyby nie ty, wykrwawiłabym się na śmierć”? I potem co, podkreślić to przytuleniem?
– Facet ma ładne owoce na tym stoisku.
– Tak, miał dzisiaj bardzo ładne brzoskwinie.
Julie wyciąga swoją torbę brzoskwiń. Zobaczcie, naprawdę poszłam na stoisko z owocami. Pewnie, sama to na siebie ściągnęła, czego się spodziewać, gdy podetniesz sobie żyły? Ale poradzi sobie z tym, wymyśli, jak naprawić relacje z Georgie. Jak to było? Miej przyjaciół blisko, nieprzyjaciół bliżej.
– Czy mogę wejść?
– Och, przepraszam, proszę pani.
Georgie wycofuje się, pozwala Julie na wjechanie wózkiem do przedpokoju. To, co zrobi, to kupienie jej prezentu. Doskonale, Julie spotka się z mamą w Bloomingdale’s. Jej mama będzie wiedziała, co wybrać, nowy zimowy płaszcz, sweter w ptaszki, piękny filigranowy krzyż. Tak, kupi Georgie prezent, ładnie go zapakuje. Hallmark nie produkuje kartek z podziękowaniami dla niedoszłych samobójców, lecz będzie to coś w tym stylu.
Właściwie to po zakupach pójdzie na lunch. Ona i jej matka w jej ulubionym barze, omlet z białek, dietetyczna cola. Ostatecznie, jeśli będzie nad tym wystarczająco dużo pracowała, ten mały epizod zniknie bez pamięci. Tak, zawsze będzie miała blizny na ramieniu, ale z czasem zblakną. Julie będzie kolejną osobą, która popełniła błąd, lecz pozostanie żywa. Nie ma większej różnicy miedzy nią a innymi ludźmi.
Teddy wydaje dźwięk. Czego ten mały facet chce? Obie kobiety sięgają po niego. Chłopiec patrzy na swoją matkę, a potem na Georgie. Georgie odwraca się do Julie i uśmiecha. W innych okolicznościach byłby to uśmiech wyrażający „zobacz-jaki-on-słodki”. Ale dzisiaj uśmiech nie mówi tego. Julie trzyma ręce na boku wózka i czeka, aż Georgie podniesie jej syna i zabierze go.
„Jak – myśli, patrząc, jak znikają za zakrętem – jak to się stało, że straciłam swojego małego chłopczyka i został mi ktoś obcy?”.
Julie rozgląda się po swoim mieszkaniu. Lalki Barbie, szklanki na galaretki, kule śnieżne. Bez wątpienia inni ludzie zbierają takie rzeczy, Julie nie jest jedynym członkiem Stowarzyszenia Pudełek Śniadaniowych Ameryki. Jednak… By dojść do siebie, musi zaakceptować, że te różne zbiory nie są tylko wyborami dekoracyjnymi. Nie jest dziesięciolatką z domkiem dla lalek.
Jest dorosła. Powinna zbierać porcelanę lub świeczki. Sensowne rzeczy. Nie ma opcji, żeby Georgie marnowała swoje ciężko zarobione pieniądze na równie niepoważne rzeczy.
Zbawienie. Jedno jest pewne – jeśli jest coś takiego jak zbawienie, bez wątpienia nie znajduje się ono na dnie termosu ze Snoopym.
„Depresja ma wiele twarzy” to ważne hasło w szpitalu.
„Tak” – myśli Julie, biegnąc do kuchni, aby odebrać telefon.
Tym razem depresja przyszła do jej kuchni w formie dekoracji w temacie farmerskim, kotków i krów na malowanych ręcznie płytkach, biało-czarnej podłodze ze wzorem szachownicy, truskawkowego papieru. Kto wie, w jakiej przyjdzie następnym razem. Jest tyle różnych motywów, spośród których można wybrać. Możliwości są nieskończone.
Julie nie jest pewna, czy to zabawne, czy smutne, ale jest to prawda, więc stara się przynajmniej zrozumieć. Tym, co zaczyna sobie uświadamiać, jest fakt, że jej depresja – Boże, jak ona nienawidzi tego słowa – jej smutek, melancholia, jej życzenie, by wszystko rozpłynęło się w ciemności, gdy tylko zamknie oczy, nigdy nie odejdzie. Będą momenty, gdy się uspokoi – szczęśliwa niedziela, kilka szczęśliwych niedziel. Ale z pewnością depresja powróci.
Nadzieja polega na tym, że przy ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia będzie na to gotowa. Ostatecznie, ma psychiatrę, leki, cholerną osobę do pomocy, która z nią mieszka.
Julie podnosi słuchawkę z haczyka.
– Halo?
– Hej, malutka.
Głos jej męża jest miękki, miły.
– Hej – mówi, przysuwając słuchawkę do swojego ucha.
– Co powiesz na mecz?
– Mecz?
– Nie chcę wywierać na ciebie presji ani nic takiego. Jeśli nie możesz, to nie możesz. Ale Ira pytał, czy dołączylibyśmy dzisiaj do niego i Robin na meczu Knicksów, i pomyślałem, czemu nie spróbować.
Zajmuje jej to chwilę. Patrzy na truskawki; szczęśliwa osoba nie wytapetowałaby całej kuchni w jasnoczerwone truskawki.
– Malutka?
Mniejszy druk w truskawki pokrywa sufit.
– Malutka, wszystko, czego potrzebuję, to tak lub nie.
Pamięta ostatni raz, wszystkich tych ludzi w jednej, zamkniętej przestrzeni.
– Przepraszam, Ethan. Chcę iść. Nie powiedziałam tego? Chcę iść na ten mecz.
– To wspaniale. I nie martw się, jeśli cię to przytłoczy, wyjdziemy wcześniej.
Julie wie, że Ethan kłamie. Nie ma opcji, żeby wstał i wyszedł, nie taki fan jak on. Mimo wszystko entuzjazm w jego głosie sprawia, że czuje się dobrze. Julie chce być w stanie to zrobić, dać swojemu mężowi możliwość spędzenia miłego wieczoru.
– Gdzie powinniśmy się spotkać?
– Przy wejściu na Trzydziestą Czwartą ulicę. Przy windzie. Będę na ciebie czekał.
– Czekaj. O której?
Śmieje się.
– O siódmej trzydzieści.
– Dobrze. Będę.
Julie jest podekscytowana.
– Gdzie?
– Weź, przestań, Eth. Być może jestem trochę w depresji, ale nie jestem idiotką.
– Masz rację. Ja jestem idiotą. Idiotą z wielkim uśmiechem na twarzy.
Julie rozłącza się. Przez chwilę nie potrafi zlokalizować swoich dłoni. Ma wrażenie, jakby zwisały z jej ramion, tłuste dodatki bez czucia i kości. Potrząsa nimi i chwyta papieros ze słoika na ciastka na blacie. Tamta ostatnia gra była ponad rok temu. Może dzisiaj nie będzie aż tak źle.
– Lecę na dół po pocztę! – krzyczy do Georgie.
Od „wypadku” (Ethan upiera się, żeby nazywać to wypadkiem) Georgie żyje z nimi w małym pokoju oddzielonym od kuchni. Julie tego nie lubi, ale nie powinno jej to dziwić. Co miał niby zrobić Ethan, zrezygnować z pracy i zostać w domu z Teddym w trakcie, gdy ona ogarniała swoje życie?
A Georgie jest godna zaufania. Sprzątała ich mieszkanie, odkąd się tu wprowadzili, więc ma to sens. Miejsca jest więcej, niż go dla niej trzeba. Właściwie agent nieruchomości mówił o pokoju, gdzie mieszka Georgie, jako o „pokoju pokojówki”, gdy pokazywał im to miejsce.
Wtedy Julie czuła się skonsternowana nazwą „pokojówka”. Nie mogła uwierzyć, że to nadal używane słowo. Nie, nalegała, jeśli kupiliby to mieszkanie, ten dodatkowy pokój byłby biurem dla Ethana lub pokojem dla drugiego dziecka. Nie była osobą, która zatrudniłaby służących na stałe, żyjących na miejscu. Śmieje się do siebie. Teraz na pewno jest taką osobą.
„Georgie zostanie tu tylko dopóki nie poczujesz się lepiej”. Może Ethan jest szczery, gdy to mówi. Może wierzy, że jej się polepszy. Ale co to właściwie znaczy? Czy „lepiej” to wtedy, gdy będzie w stanie wykąpać swojego synka bez strachu, że go utopi? Tak, to byłoby lepiej, ale czy wystarczająco? Ciągle musiałaby go karmić tak, by się nie udusił, zmieniać mu pieluszkę bez wywoływania zapalenia układu moczowego.
Pieprzyć to. Nie ma innej opcji niż robienie tego, co robi. Wczoraj pralnia chemiczna, dzisiaj stoisko z owocami, wieczorem mecz Knicksów. Ciągle wydaje jej się to nie fair, jakby musiała martwić się dziękowaniem Georgie. Julie otwiera drzwi prowadzące na tylną klatkę schodową i klęka między dwoma wielkimi kubłami na śmieci. Zapala papierosa, wyjmuje pustą puszkę po coli z pojemnika na surowce wtórne i strząsa do niej popiół. Czemu się tu chowa, gdy za tymi drzwiami jest jej syn, jej dom, jej tapeta w truskawki?
Zanim Julie była w ciąży z Teddym, patrzyła przez swoje okno i widziała młode matki pchające wózki dziecięce Perego ulicą. Zawsze wydawały się chichotać, gdy obok niej przechodziły. Julie nie mogła doczekać się narodzin Teddy’ego. Zrobiła wszystko to, co powinna była zrobić: przestała palić, brała swoje witaminy, dobrze jadła. W końcu stała się kolejną matką, spacerującą ulicą z tym samym wózkiem Perego.
– Jakimś sposobem – powiedziała doktor Edelman – miałam wózek, ale nie chichot.
Julie słyszy odgłosy kroków nad sobą. Ktoś schodzi ze schodów. Zaciąga się porządnie, zanim wrzuca niedopałek do puszki po coli. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest Wspaniały znajdujący ją tutaj i raportujący Raymondowi, że to prawda, jak widział na własne oczy panią Davis, przycupniętą jak ptak na klatce schodowej, palącą ukradkiem.
Ale nie powinno to tak wyglądać. Papierosy to nie coś, co powinna ukrywać w jej wieku.
„Na Boga, miliony ludzi pali”.
Julie śmieje się, wyobrażając ich sobie, Raymonda i Hectora, Owena Wspaniałego, zbierających się wokół bojlera, jedzących swoje kanapki z kiełbasą bolońską, plotkujących.
„Dlaczego jest nieszczęśliwa, ta dziewczyna pod 5b?”.
„Stałam się pośmiewiskiem”. Julie myje ręce w zlewie w kuchni. Wyciera je do sucha ręcznikiem, podnosi końcówki palców do nosa, by upewnić się, że ładnie pachną. „Stałam się artykułem w Cosmo”.
Julie patrzy przez okno w kuchni. W mieszkaniu na wprost przed nią, po drugiej stronie podwórka, prosty żyrandol świeci nad małym stolikiem obiadowym, na którym stoją: pojedynczy talerz, pojedyncza szklanka i pojedyncza filiżanka. Zasłony o kolorze kości słoniowej, zaczepione po obu stronach okna, wiszą na brzegu blatu kuchennego z linoleum, w kolorze limonki.
„Smutne – myśli Julie. – Ta staruszka, całkiem sama”.
Sprawdza czas na mikrofalówce. Powinna zacząć się przygotowywać, ale brzoskwinie… Otwiera papierową torebkę. Oto są, ciągle okrągłe i pokryte meszkiem, bez żadnego obicia.
Kiedyś wyobrażała sobie wracanie do domu i przerabianie każdego z posiłków Teddy’ego na purée, pieczenie mu ciastka w kształcie chrupiących gwiazdek, robienie mu jajecznicy. Julie chce, żeby Teddy rósł na silnego, porządnego młodego mężczyznę. Młodego mężczyznę, któremu bokserki wystają z drelichów, gdy idzie swobodnie, wysoki i szczupły w wypłowiałym T-shircie.
Julie ciągle pamięta te dobre, drobne rzeczy, które robił jej ojciec – jak równo kroił jej bajgiel, przez sam środek, wiązał jej buty w podwójny węzeł, rozśmieszał ją, kochał ją.
– Czasami – Julie szepcze w powietrze – czasem sprawiasz, że czuję się, jakbym była w żałobie.
Zostawia torbę z brzoskwiniami na blacie kuchennym i idzie korytarzem. Będzie mogła zrobić wiele miłych rzeczy dla Teddy’ego. Na razie jednak musi wziąć prysznic, ubrać się i spotkać z mężem. Potem, obiecuje sobie, potem ugotuje brzoskwinie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej