Las we mnie - Jowita Kosiba - ebook + audiobook + książka

Las we mnie ebook i audiobook

Kosiba Jowita

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po kilkunastu latach Sara, uznana psychoterapeutka, porzuca wygodne mieszkanie w mieście i powraca do rodzinnego domu, położonego na skraju lasu i będącego na przestrzeni lat świadkiem wielu niepokojących, tragicznych zdarzeń. Szybko aklimatyzuje się i zaczyna żyć w zgodzie z rytmem natury, co zaskakuje nawet ją samą. Wkrótce jedną z jej pacjentek zostaje Jaśmina – młodziutka dziewczyna, której życie naznaczył tajemniczy wypadek w lesie. Pomiędzy kobietami wytwarza się więź, która niepokoi Sarę, tak samo jak powrót koszmarów, które dręczą ją każdej jesieni i które tym razem stają się zaskakująco rzeczywiste.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 12 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElzuniaDz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca. Dobrze oddaje atmosferę małych, wiejskich społeczności oraz skomplikowanych więzi rodzinnych.
00

Popularność




Kiedy spo­glą­dasz w ot­chłań, ona rów­nież pa­trzy na cie­bie.

F. Nie­tz­sche

PRO­LOG

Gdy na­dej­dzie noc,

gdy otuli mrok,

dzieci mu­szą ba­czyć

na każdy swój krok.

Pieśń ża­łob­ni­ków nio­sła się echem po łą­kach i po­lach. Wzbi­jała w niebo, roz­pru­wa­jąc jego chłodny błę­kit. Wi­bro­wała we wrze­śnio­wym po­wie­trzu, na­zna­czo­nym pierw­szymi od­de­chami nad­cho­dzą­cej je­sieni. Słowa mo­dli­twy roz­pły­wały się po­woli, trwa­jąc jesz­cze przez chwilę w wierz­choł­kach drzew, na ka­mien­nych krzy­żach i da­chach oko­licz­nych do­mów. To ten mo­ment, gdy nie wia­domo, co ro­bić da­lej. Ksiądz już skoń­czył, ski­nął głową w stronę naj­bliż­szej ro­dziny i osten­ta­cyj­nie udał się alejką w stronę ple­ba­nii. Jego rola się za­koń­czyła.

Czas na roz­pacz.

Sara nie wie­działa, co da­lej. Stała nie­ru­chomo, wpa­trzona we wbity przez Li­cho­nia krzyż z małą ta­bliczką – imię, na­zwi­sko, daty uro­dzin i śmierci. Całe ży­cie, dzie­siątki lat, setki mie­sięcy, ty­siące go­dzin, za­warte w kilku sło­wach.

Wiecz­ność jest okrutna.

– Daj, po­ło­żymy.

Mama de­li­kat­nie wy­jęła jej z rąk ol­brzymi bu­kiet po­lnych kwia­tów, który Sara ze­brała tego ranka, i po­ło­żyła go obok wień­ców. To było naj­pięk­niej­sze, co mo­gła od sie­bie dać. Na­włoć, wrzosy, sto­krotki, wro­tycz, krwaw­nik. Na ich wi­dok Syl­wia prych­nęła.

– Wstyd ta­kie ba­dyle na gro­bie kłaść.

Ale Sara wie­działa, że pra­babci nic nie ucie­szy­łoby bar­dziej. Żadne wy­mu­skane róże uło­żone w naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wany spo­sób. Żadne pa­te­tyczne na­pisy.

Tylko kwiaty z łąk, które ko­chała.

Lu­dzie za­częli pod­cho­dzić do babci, po­tem mamy, cioci i wujka. Nie­któ­rzy na­wet do niej. A ona ki­wała głową, nie mo­gąc spoj­rzeć im w oczy. Ktoś pła­kał, chyba bab­cia. Ktoś szep­tał ner­wowo, ktoś inny śmiał się ci­cho. Lu­dzie róż­nie re­agują w ob­li­czu tego, co czeka każ­dego, a co każdy, aż do ostat­niej mi­nuty, wy­piera ze swo­jej świa­do­mo­ści. A ona wciąż nie może uwie­rzyć, że wyj­dzie stąd, przej­dzie przez bramę i nie po­bie­gnie do domu na zupę szcza­wiową i pie­rogi. Nie usią­dzie na ławce pod lipą i nie po­słu­cha sta­rych, dziw­nych opo­wie­ści. Nie po­może roz­wie­szać w spi­żarni su­szo­nej ma­cie­rzanki i za­krę­cać sło­ików z po­wi­dłami.

Nie wyj­rzy przez okno, gdy chłodna rosa po­krywa trawy i nie zo­ba­czy pra­babci idą­cej sa­mot­nie do lasu.

Za­wsze mó­wiła, by się go strzec, a rów­no­cze­śnie, zbie­ra­jąc jabłka i wi­śnie w sa­dzie, tę­sk­nie spo­glą­dała w jego stronę. Za­bra­niała im tam się ba­wić, a po­tem za­nu­rzała w jego cień, zbie­ra­jąc praw­dziwki, kurki i je­żyny.

Świat mu­siał się za­trzy­mać, bo na­gle za­le­gła ci­sza. Prze­ogromna, dła­wiąca ci­sza. Sara po­czuła ją w gar­dle, a po­tem we wszyst­kich mię­śniach. Krzyże i na­grobki spo­wiła mgła. Je­sie­nią to nor­malne, na­wet tak wcze­sną. Bo lato się skoń­czyło. Te­raz na­staną dłu­gie, zi­mowe noce, bez świa­tła dnia.

Ktoś ob­jął ją de­li­kat­nie. Wu­jek Pa­weł pła­kał i chyba my­ślał, że ona także. Jed­nak nie mo­gła. Nie miała w so­bie ani jed­nej łzy – może gdzieś tam tkwiły, uwię­zione, a może stru­mień zdą­żył w ciągu tych trzech dni wy­schnąć.

– Ty ją naj­le­piej ro­zu­mia­łaś – szep­nął nie­spo­dzie­wa­nie. Pod­nio­sła wzrok, ale nie na niego, tylko na łąkę poza ogro­dze­niem. Ktoś tam prze­mknął, ja­kiś cień.

Rude włosy. Ciemna su­kienka.

A może to ona sama opu­ściła swe ciało i po­szła na łąki? Od tam­tego dnia nie czuła w ogóle koń­czyn, na­wet głowa zda­wała się nie na­le­żeć do niej. Czy jesz­cze żyje? Może to ją po­cho­wali, a te­raz stoi tu i ob­ser­wuje świat po­ciem­niały w ciągu kilku go­dzin i po­sta­rzały o mi­liony lat.

– Po co tam po­szłaś, bab­ciu? – szep­nęła, nie przej­mu­jąc się, że wu­jek Pa­weł ją usły­szy. – Po co po­szłaś do lasu?

* * *

Ka­ro­lina Ba­rzy­kowa le­żała na pod­ło­dze w ka­łuży krwi. Wy­cie­kała z jej roz­cię­tych brwi, ze znie­kształ­co­nych ust i z brzu­cha. Dy­szała ci­chutko, jakby już się pod­dała. Jej mąż sie­dział przy stole i ści­skał dłoń w pięść. Był wy­czer­pany, ale na­dal nie od­czu­wał sa­tys­fak­cji. Kara, jaką wy­mie­rzył tej bu­dzą­cej po­li­to­wa­nie zdzi­rze, nie wy­star­czyła, by stłu­mić jego gniew.

Wie­dział, co zro­bić.

Wy­szedł z domu w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu. Są­sie­dzi, Go­łaś i Mi­recki, cze­kali na niego pod ka­pliczką na skrzy­żo­wa­niu dróg. Mieli ze sobą noże i wi­dły. Ni­gdy nie wia­domo, co bę­dzie po­trzebne. A dzi­siaj on sta­nie się wy­ba­wi­cie­lem wsi. Oczy­ści ją z plu­ga­stwa i grze­chu. A po­tem opo­wie wszystko Ka­ro­li­nie. W nocy, pod pie­rzyną, znowu sta­nie się od niego za­leżna. A on znowu zrobi z nią, co ze­chce.

I nikt tego nie ze­psuje.

We­szli do lasu, gdy zie­mię spo­wił już gę­sty mrok. Było wy­jąt­kowo ci­cho, po­mię­dzy drze­wami uno­siła się mgła, która od­bie­rała im i tak le­d­wie wi­doczne kształty. Mi­recki prze­że­gnał się po­śpiesz­nie, za co Ba­rzyk go ofuk­nął. Boi się dia­bła? Prze­cież wła­śnie idą się z nim roz­pra­wić.

– Nie, chłopy, ja wra­cam. – Je­den z męż­czyzn za­trzy­mał się jak wryty. Ni­czym koń, który po­czuje coś i za­prze się, sprze­ci­wia­jąc dal­szej dro­dze.

– Co? Chcesz, żeby jej to uszło, kurwa, na su­cho?

– Tak się nie go­dzi. – Tam­ten po­krę­cił głową. Było ciemno, że oko wy­kol i Go­łaś po­świe­cił mu la­tarką pro­sto w twarz – tru­pio bladą, zdjętą trwogą.

– Bo­isz się! – prych­nął z po­gardą.

– A boję, bo to... nie po bo­żemu.

– A żeby dzieci spę­dzać to po bo­żemu? By­dło za­bi­jać?

– Wra­cam. Wy idź­cie i rób­cie, co chce­cie.

Trzask su­chych li­ści to­wa­rzy­szył jego od­da­la­ją­cym się kro­kom. Ba­rzyk za­klął siar­czy­ście.

– Może... – Go­łaś na­gle stra­cił pew­ność sie­bie.

– Co, kurwa? Też się bo­isz tej suki?

Nie cze­kał na od­po­wiedź i ru­szył w stronę po­lany. Go­łaś stał chwilę nie­pewny, za któ­rym z są­sia­dów po­dą­żyć – prze­cież każda ścieżka za­pro­wa­dzi­łaby go w mrok.

ROZ­DZIAŁ 1

1992

– Dla­czego nie mo­żemy iść same?

– Je­ste­śmy już duże!

– Nikt nie jest za duży, by się ustrzec wiedźmy – od­parła pra­bab­cia to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Ściem­nia się, a po zmroku ni­gdy nie jest bez­piecz­nie dla ma­łych dziew­czy­nek.

Syl­wia spoj­rzała trwoż­li­wie na sio­strę. Za­wsze pierw­sza mię­kła pod wpły­wem „strasz­nych” opo­wie­ści. Sara jed­nak nie dała się zbyć byle czym.

– Cią­gle mó­wisz: wiedźma, wiedźma! Chcę wie­dzieć, co ona ta­kiego robi!

– Zjada nie­grzeczne dzieci, to pewne – od­parła bab­cia cał­ko­wi­cie po­waż­nym to­nem. We­szła wła­śnie do po­koju i od razu za­uwa­żyła, że je­den ze sto­ją­cych na kre­den­sie kwiat­ków ma su­chą zie­mię. – Za chwilę bę­dzie wie­czo­rynka. Chce­cie ją prze­ga­pić?

– Ale mia­ły­śmy iść na po­ziomki... – Sara po­czuła, że bab­cia nie da się ubła­gać. – Obie­ca­ły­ście nam!

– Pój­dziemy, ale ju­tro. Z Ma­rzeną i Mir­kiem. Oni też pójdą.

– I wtedy wiedźma nas nie zła­pie? – spy­tała Sara za­czep­nie. Syl­wia spoj­rzała z po­dzi­wem na star­szą sio­strę.

– Nie, bo bę­dzie ja­sno, a ona naj­więk­szą moc ma w nocy.

Sara za­pa­mię­tała te słowa. Ale po­tem zro­zu­miała, że pra­bab­cia, za­zwy­czaj wszyst­ko­wie­dząca i zna­jąca od­po­wie­dzi na każde py­ta­nie, my­liła się cał­ko­wi­cie.

* * *

2019

Sara ode­tchnęła głę­boko. Naj­trud­niej­szy krok miała za sobą.

Te­raz bę­dzie już tylko ła­twiej.

Po­śred­nik oka­zał się bar­dzo kom­pe­tentny i, co naj­waż­niej­sze, sku­teczny, po­mimo swo­jego mło­dego wieku i iry­tu­ją­cego zwy­czaju ki­wa­nia co kil­ka­na­ście se­kund głową. Sara do­strze­gła ten ner­wowy tik już pod­czas pierw­szej roz­mowy i póź­niej miała pro­blem ze sku­pie­niem uwagi na tym, co Grze­sicki do niej mówi – przez cały czas śle­dziła jego ru­chy. Naj­praw­do­po­dob­niej był to tik wro­dzony, nie na­byty, zwa­żyw­szy na dużą dozę pew­no­ści sie­bie, jaką ema­no­wał męż­czy­zna. Nie wy­glą­dał jej na ko­goś z za­bu­rze­niami spo­łecz­nymi.

Z kup­cami swo­jego miesz­ka­nia, mi­łym mło­dym mał­żeń­stwem zbzi­ko­wa­nym na punk­cie eko­lo­gii, umó­wiła się na trzy­mie­sięczny okres do wy­pro­wadzki. Li­czyła, że tyle czasu jej wy­star­czy na do­pro­wa­dze­nie domu w Brze­zi­nach do stanu miesz­kal­nego. Za­trud­niła je­dy­nie ekipę od in­sta­la­cji wodno-ga­zo­wych, resztę prac miał wy­ko­nać jej ku­zyn, a te naj­prost­sze – jak ma­lo­wa­nie ścian czy skrę­ca­nie me­bli – być może ona sama. Ja­nusz, wie­lo­letni ko­lega z pracy i jej szef, na­ma­wiał ją, by wzięła pro­fe­sjo­na­li­stów i za­miesz­kała w go­to­wym, świe­żut­kim i pach­ną­cym czy­sto­ścią domu – stać ją było na to, pie­nię­dzy za miesz­ka­nie do­stała sporo, ale ona nie chciała za­cząć nimi sza­stać już na sa­mym po­czątku. Za­wsze była za­po­bie­gliwa i te­raz rów­nież pla­no­wała wpła­cić je na konto i nie za­glą­dać na nie przez naj­bliż­sze kilka lat. Pie­nię­dzy na re­mont wy­star­czy z jej oszczęd­no­ści, a co da­lej, czas po­każe.

Wła­ści­wie już po­ka­zał. Być może nie zde­cy­do­wa­łaby się na prze­pro­wadzkę aku­rat te­raz, gdyby nie wia­do­mość, że w gmin­nym ośrodku zdro­wia we Wrzosz­czyńcu otwie­rają ga­bi­net psy­cho­te­ra­peu­tyczny. Po­wie­dział jej o tym Ja­nusz, tak mi­mo­cho­dem, bo wie­dział, że ona po­cho­dzi z tych oko­lic. Po­tem przez całe po­po­łu­dnie i wie­czór nie mo­gła zna­leźć so­bie miej­sca, w nocy zaś przy­śnił jej się stary dom. Uznała, że to znak, gdyż wbrew swo­jej za­wo­do­wej wie­dzy głę­boko wie­rzyła w moc snów i wi­zji. Z sa­mego rana za­dzwo­niła do kie­row­nika wrzosz­czy­niec­kiej przy­chodni i za­pro­po­no­wała wła­sną kan­dy­da­turę. Nie mu­sie­liby za­trud­niać dwóch spe­cja­li­stów i to prze­ko­nało jej roz­mówcę od razu. Pew­nie nie mieli też wielu chęt­nych, gdyż Wrzosz­czy­niec był jed­nak głę­boką pro­win­cją. Gdy kilka dni póź­niej po­wie­działa Ja­nu­szowi o swo­jej de­cy­zji, długo i prze­ni­kli­wie przy­glą­dał się jej zza szkieł swo­ich gru­bych oku­la­rów – nie­mal sły­szała w swo­jej gło­wie jego my­śli, po­błaż­liwe i kpiące. Je­śli na­wet uznał, że źle robi, nie po­wie­dział jej o tym. Jed­nak od tam­tej pory ich sto­sunki ochło­dziły się, jak gdyby jej po­sta­no­wie­nie oso­bi­ście go do­tknęło. Być może zresztą tak było.

Te­raz mu­siał zna­leźć za nią za­stęp­stwo.

Zgo­dziła się przy­jeż­dżać raz w ty­go­dniu na se­sje, szcze­góły ustalą, gdy bę­dzie już znała gra­fik dy­żu­rów we wrzosz­czy­niec­kiej przy­chodni. Na ra­zie jesz­cze przez mie­siąc miała pra­co­wać na pełny etat w Lu­bli­nie, w Brze­zi­nach spę­dza­jąc week­endy.

Niech Bóg ma ją w swo­jej opiece!

* * *

2019

Las pach­niał tego dnia wy­jąt­kowo in­ten­syw­nie. Deszcz pa­dał przez całą noc, zra­sza­jąc spra­gnioną zie­mię, mech i pa­pro­cie, drobne po­lne kwiaty i przy­gar­bione drzewa. Ptaki śpie­wały z ca­łych sił, ja­kimi dys­po­no­wały ich małe, pu­chate piersi. Na­zbie­rała już mnó­stwo kwia­tów. Za­wilce, przy­laszczki i mio­dunki lśniły w bla­sku słońca ni­czym praw­dziwe klej­noty. Będą z nich piękne na­szyj­niki, pier­ścionki, kol­czyki i de­ko­ra­cje ścienne. Może zrobi jedną dla sie­bie albo dla matki, żeby ją udo­bru­chać? Ostat­nio znów na­si­liły się na­tar­czywe, nie­chciane py­ta­nia i Ja­śmina mu­siała ucie­kać przed nimi z domu. Cza­sami zni­kała na dłu­gie go­dziny, a po po­wro­cie cze­kała ją la­wina wy­rzu­tów i pre­ten­sji. Dla­tego lu­biła wy­mknąć się z domu jesz­cze przed wscho­dem słońca, by unik­nąć po­ran­nego zrzę­dze­nia i na­ła­do­wać ba­te­rie.

Las był jej po­trzebny do ży­cia.

Oni tego nie ro­zu­mieli. Nikt jej nie ro­zu­miał. Była sama, sa­miutka na ca­łym wiel­kim świe­cie. Ale to jej nie mar­twiło. Do­póki miała swoje pa­pro­cie, po­lne kwiaty i mo­krą od rosy trawę pod sto­pami, czuła się szczę­śliwa. A wręcz upo­jona. Za­sta­na­wiała się cza­sem, czy może tak czuje się czło­wiek pod wpły­wem nar­ko­ty­ków. Po­bu­dzony, roz­ko­ja­rzony, a rów­no­cze­śnie mak­sy­mal­nie sku­piony. Nie mo­gła tego wie­dzieć, bo nikt ni­gdy nie za­pro­po­no­wał jej na­wet kie­liszka wódki. Była od­mień­cem, z któ­rym nie chciano roz­ma­wiać. Pa­ty­ko­watą brzy­dulą o wiel­kich oczach. Choć te­raz Ja­śmina już wie­działa, że to się zmie­niło. Lu­stro nie kła­mało. Z nie­uro­dzi­wej na­sto­latki za­mie­niła się w piękną dziew­czynę o lśnią­cych, wi­ją­cych się czar­nych pu­klach i roz­kosz­nych ru­mień­cach. Lu­dzie po­dzi­wiali jej urodę, a rów­no­cze­śnie pu­kali się w głowę. Nie­któ­rzy wręcz się jej bali. I bar­dzo do­brze.

Le­piej bu­dzić strach, niż bać się sa­memu.

Zo­ba­czyła kępę wy­jąt­kowo so­czy­stej, wy­so­kiej trawy. Nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Rzu­ciła ko­szyk na zie­mię i po­ło­żyła na brzu­chu, za­ta­pia­jąc twarz w mięk­kiej zie­leni.

* * *

2019

– Nie bo­isz się?

– Czego?

Sara i jej ku­zynka Ma­rzena sie­działy na we­ran­dzie. Po­po­łu­dnie było wy­jąt­kowo cie­płe jak na po­czą­tek kwiet­nia, dla­tego po­sta­no­wiły wy­pić kawę na ze­wnątrz. Sara nie prze­pa­dała za ko­fe­iną, wo­lała miętę, jed­nak nie chciała po raz ko­lejny wy­cho­dzić na dzi­wo­ląga. Z uśmie­chem przy­stała więc na kawę.

– No, tej zmiany.

– Zmiany są do­bre. Po­zwa­lają nam nie stać w miej­scu – od­parła Sara fi­lo­zo­ficz­nie.

– No nie wiem. Z Lu­blina tu­taj...

– Tu spę­dzi­łam dzie­ciń­stwo i lata na­sto­let­nie. Stąd po­cho­dzę.

– Tak, ale to było dawno temu.

– Po­tem też od­wie­dza­łam bab­cię. Był taki czas, że przy­jeż­dża­łam co kilka dni.

– To nie to samo. – Ma­rzena po­krę­ciła z prze­ko­na­niem głową.

– Nie za­mie­rzam ho­do­wać świń, trzy­mać kur ani kró­li­ków. Przy­naj­mniej na po­czątku – do­dała ze śmie­chem.

– Ale przy­wy­kłaś do wy­gody. Do tego, że wszę­dzie bli­sko. A tu – je­den sklep, a ko­lejny do­piero we Wrzosz­czyńcu.

– Mam je­epa, wszę­dzie do­jadę. I przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu będę w Lu­bli­nie, w przy­chodni.

– Dasz radę to po­go­dzić? – za­py­tała Ma­rzena. W jej gło­sie sły­chać było po­wąt­pie­wa­nie. No bo kto to wi­dział z wiel­kiego mia­sta wró­cić na ta­kie za­du­pie? – Te re­monty i pracę? I do­jazdy? To pra­wie osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów.

– Spró­buję. Czło­wiek ni­gdy nie wie do końca, czy mu się uda, do­póki nie spró­buje. A co do od­le­gło­ści, lu­bię jeź­dzić. Pro­wa­dząc, od­po­czy­wam.

Ma­rzena spoj­rzała na nią ja­koś dziw­nie.

– No i Mi­rek mi po­może. Za­trud­ni­łam też ekipę do wody i gazu.

Ma­rzena mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– Na nich to nie ma co li­czyć. Po­wie­dzą, że przyjdą ju­tro, to spo­dzie­waj się za mie­siąc.

– Spi­sa­łam umowę. Mają skoń­czyć przed koń­cem maja. A na Mirku mogę prze­cież po­le­gać.

– O! – Ku­zynka spoj­rzała na nią z po­dzi­wem. – Ty to masz głowę. Je­śli mają pod­pi­saną umowę, to pew­nie się wy­wiążą. Ale do­brze, że bę­dzie tu taki le­karz jak ty – zmie­niła na­gle te­mat. – Lu­dzie te­raz strasz­nie na głowę cho­rują. A jak mnie coś się sta­nie, to do cie­bie nie bę­dzie wstyd pójść – do­dała ze śmie­chem.

– Gdy Paw­łow­ski po­wie­dział mi o tym, by­łam w szoku. Ale uzna­łam, że to znak i jed­no­cze­śnie szansa dla mnie, żeby wró­cić. Za­wsze chcia­łam wró­cić – do­dała przy­tłu­mio­nym gło­sem.

Ma­rzena spoj­rzała na nią z rzadką u niej tkli­wo­ścią.

– Ja też się cie­szę, że tu bę­dziesz. Tylko tro­chę mar­twię się, czy przy­wyk­niesz i nie uciek­niesz po kilku mie­sią­cach.

– Już ucie­kłam – od­parła Sara po­waż­nie, pa­trząc na zie­le­nie­jące się w głębi ogrodu lipy. – Te­raz tylko wra­cam.

* * *

2019

Po­skrę­cane ga­łę­zie i ko­ronka ciem­no­zie­lo­nych li­ści two­rzyły na tle nieba ażu­rowy wzór, ni­czym ser­wetki z bab­ci­nej skrzyni. Było ci­cho. Las od­dy­chał. Słońce scho­wało się za ho­ry­zont, lecz mrok jesz­cze nie za­padł. Od­le­gły błę­kit nę­cił ją i za­pra­szał. Tylko co to zna­czyło? I gdzie ona wła­ści­wie się znaj­do­wała? Ota­czała ją wil­goć i dziwny, prze­cho­dzący przez skórę za­pach. Wy­cią­gnęła rękę do góry – była taka długa – i po­trzą­snęła li­śćmi. Kilka ja­błek, cho­ciaż drzewo nie było ja­bło­nią, spa­dło tuż obok niej. So­czy­stych i twar­dych. Pod­nio­sła jedno z ziemi i ugry­zła. Po­czuła na ję­zyku nie­przy­jemny, kwa­śny po­smak – przyj­rzała się owo­cowi i do­strze­gła, że już dawno zgnił. Szkoda, ta­kie ładne jabłka. Mo­głaby je za­nieść babci na mar­mo­ladę albo kom­pot. Na­gle wiatr po­ru­szył ga­łę­ziami i świa­tło po­częło ga­snąć.

– Sara!

Od­wró­ciła się gwał­tow­nie. Ktoś ją wo­łał. Była w le­sie, ciem­nym i mo­krym, przy­jem­nie pach­ną­cym ak­sa­mit­nymi pa­pro­ciami. Kto to był? Pra­bab­cia? Może wy­szła na grzyby albo ja­gody. Sara ru­szyła przed sie­bie. Nie miała bu­tów, a po­szy­cie ła­sko­tało jej stopy.

– Sara!

Nie, to nie pra­bab­cia. Ani bab­cia. Ani mama. Ktoś inny. Od­gar­nęła z czoła pa­smo wło­sów. Było mo­kre od potu. Bała się.

Na­gle ro­ze­rwał nie­ru­chome po­wie­trze.

Krzyk. A wła­ści­wie prze­raź­liwy wrzask.

– Sara!

Ze­rwała się z po­duszki, dy­sząc ciężko. Spoj­rzała na te­le­fon – 3.45. Za oknem pa­no­wała noc, roz­świe­tlona ulicz­nymi lam­pami. Za parę ty­go­dni nie bę­dzie już tego świa­tła. Pa­mię­tała gę­stość nocy w Brze­zi­nach. Czy znowu przy­zwy­czai się do niej?

Wstała z łóżka, wło­żyła pan­to­fle i wy­szła na bal­kon. Rześ­kie kwiet­niowe po­wie­trze ocu­ciło ją w mgnie­niu oka. W od­dali, na są­sied­niej ulicy, ktoś się ro­ze­śmiał. Po dru­giej stro­nie prze­mknął sa­mo­chód. Resztki snu ule­ciały z jej umy­słu. Ktoś ją wo­łał czy tylko to so­bie wy­obra­ziła? Ja­kiś miękki, a po­tem ostry i nie­przy­jemny głos. Nie, już nie pa­mięta... Wcią­gnęła głę­boko po­wie­trze. O siód­mej musi być na no­gach. Nie ma co roz­trzą­sać snów. Ba­weł­niana po­ściel ku­siła, by do niej wró­cić, więc Sara na­piła się wody z lo­dówki i po­ło­żyła do łóżka, za­raz jed­nak wstała i się­gnęła po cze­ka­jące na bla­cie ta­bletki. Le­d­wie za­mknęła oczy, gdy znów zo­ba­czyła las.

ROZ­DZIAŁ 2

2019

Wio­sna w Brze­zi­nach przy­wi­tała Sarę fe­erią bieli, różu i so­czy­stej zie­leni. Gdy pod ko­niec kwiet­nia za­par­ko­wała na pod­jeź­dzie i wy­siadł­szy z auta, ru­szyła w stronę lasu, gdzie, o dziwo, za­sięg był znacz­nie lep­szy, omal nie krzyk­nęła. Iza, do któ­rej za­dzwo­niła, na próżno po­wta­rzała „halo, „halo”. Sara prze­pa­dła. Rzu­ciła te­le­fon w trawę i jak za­hip­no­ty­zo­wana spo­glą­dała na sad.

Przy­brane śnież­no­bia­łym pu­chem drzewa wy­strze­li­wały do nieba w na­boż­nym sku­pie­niu, po­mimo sę­dzi­wego wieku nie­przy­zwo­icie dumne, uka­zu­jące ma­je­stat i bez­czelne piękno na­tury. Nie wi­działa ich w sta­nie kwit­nie­nia chyba od kilku do­brych lat... Przez mo­ment po­my­ślała, że zna­la­zła drzwi do ja­kiejś ba­śnio­wej kra­iny, bo taki roz­koszny wi­dok nie mógł być rze­czy­wi­sty... A po­tem wzięła głę­boki wdech i ro­ze­śmiała się szcze­rze i gło­śno. Pod­nio­sła te­le­fon i nie przej­mu­jąc się ze­rwa­nym po­łą­cze­niem z ko­le­żanką, za­częła ro­bić zdję­cia.

Sad okry­wała de­li­katna mgła, lekko drżąca pod wpły­wem cie­płych od­de­chów ziemi. W tra­wie mi­go­tały drobne główki ja­skrów. Rzu­cane przez drzewa cie­nie za­częły gęst­nieć i for­mo­wać się w kształt. Dziwny, nie­ludzki, a jed­nak bar­dzo przy­po­mi­na­jący czło­wieka. Sta­rego i przy­gnie­cio­nego tro­skami. Mło­dego i peł­nego ener­gii. Dziew­czyny, dziecka, sta­ruszki. Biel pa­ro­wała, pul­so­wała swoim wła­snym ży­ciem. Sara już to wi­działa... Dawno, gdy stała w taki sam spo­sób, a wio­senne chmury prze­bie­gały po nie­bie. Ktoś ją wtedy za­wo­łał, ktoś się za­śmiał. A może za­pła­kał... Wspo­mnie­nie było bar­dzo nie­wy­raźne, za­ma­zane i po­szar­pane, jakby ktoś wy­rwał je z no­tat­nika.

– Co tak te foty trza­skasz?

Mi­rek wy­szedł na ta­ras, uma­zany białą farbą i jak zwy­kle w za­wa­diac­kim na­stroju. Sara otrzą­snęła się. Wi­zja znik­nęła. Nie było głosu, śmie­chu, pła­czu. Ani ko­biety.

– Ro­bi­łam zdję­cia dla taty i Syl­wii.

– Kiedy ona ostat­nio tu była? – za­py­tał, przy­sta­jąc tuż obok. – Chyba z dzie­sięć lat temu.

– Moż­liwe – przy­znała Sara. – Wiesz, jaka to świa­towa ko­bieta się zro­biła.

– Po­cze­kaj na ko­niec re­montu. Jak wy­ślesz zdję­cia, oko jej zbie­leje.

– Chcia­ła­bym! Spójrz na te drzewa! Jezu, są prze­piękne...

– No, ślicz­nie kwitną. I tak co roku, nie­zmien­nie. Jabłka też do­bre dają, nie za kwa­śne, za­wsze je zbie­ram. W tym roku strasz­nie wcze­śnie za­kwi­tły te drzewa.

– Prawda? Po­winny chyba do­piero w maju... Ale tym le­piej. Ma­rzena mó­wiła, że ma jesz­cze w spi­żarni mnó­stwo sło­ików mar­mo­lady jabł­ko­wej z tego sadu. Nie wie­rzę... – do­dała po chwili. – Nie wie­rzę, że to jest moje. Że wró­ci­łam.

– Cóż, wró­ci­łaś i... – Spoj­rzał wy­mow­nie na jej stopy.

– Auu! – Od­sko­czyła jak opa­rzona. – No to będę pięk­nie pach­nieć!

– To wła­śnie są Brze­ziny! – Mi­rek wy­buch­nął śmie­chem. – Och, ach, ja­kie drzewa, ale gówno to jed­nak gówno.

– No nie, wczo­raj myte trampki...

– Dziew­czyno, tu gu­mioki są pod­stawą. Do­bra, ja spa­dam do ro­boty, a ty się za­chwy­caj da­lej... Tylko patrz pod nogi, bo li­cho nie śpi!

Żar­to­wał, na­wią­zu­jąc do kupy, w którą wdep­nęła, ale to były słowa ich pra­babci.

Li­cho nie śpi.

– Przy­wio­złam ser­nik! Za­raz wam ukroję! – krzyk­nęła do ku­zyna zni­ka­ją­cego w drzwiach.

– Tylko naj­pierw wy­trzyj buty!

Po­krę­ciła głową, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

Li­cho nie śpi.

* * *

2019

– Ta Sara to nie­zła wa­riatka! – Mu­la­kowa, wła­ści­cielka je­dy­nego w Brze­zi­nach sklepu, pa­ko­wała za­kupy Ma­rzeny do fo­lio­wej re­kla­mówki. Na­kazy eko­lo­gii jesz­cze tu­taj nie do­tarły ze swoją re­cy­klin­gową re­wo­lu­cją. – Wró­cić z Lu­blina tu­taj.

– Ona jest prze­cież tu­tej­sza – od­parła Ma­rzena chłodno, ura­żona sło­wem „wa­riatka”. Na­wet je­śli sama po­dob­nie my­ślała, to co in­nego – ona jest ro­dziną, a Wieśka jest obca i nie ma prawa tak mó­wić.

– Ale kiedy to było! Ze trzy­dzie­ści lat temu!

– Dwa­dzie­ścia – po­pra­wiła Ma­rzena. – I ona tu co mie­siąc przy­jeż­dżała, cza­sem i czę­ściej, jak bab­cia żyła.

– Ano, to prawda. Nie za­po­mniała o niej – sprze­daw­czyni prze­cią­gnęła ostat­nie zda­nie, spo­glą­da­jąc na Ma­rzenę zna­cząco.

– Nikt o niej nie za­po­mniał. – Ko­lejna obe­lga. Co ta Mu­la­kowa so­bie my­śli?

– Ale z do­mem ro­boty bę­dzie huk. – Ko­bieta, do­strze­ga­jąc błysk w oku roz­mów­czyni, szybko zmie­niła te­mat. – Po­dobno Mi­rek bę­dzie tam ro­bił.

– Mhm, z ko­legą.

– Za­ra­biać na pewno bę­dzie mniej niż w Lu­bli­nie. – Mu­la­kowa wró­ciła do wątku o Sa­rze. – Ale jak miesz­ka­nie sprzeda, to bieda jej nie za­grozi. Coś jesz­cze? – Mu­la­kowa przy­po­mniała so­bie, że już dawno skoń­czyła pa­ko­wać za­kupy.

– Tyle, dzię­kuję.

– Dzie­więć­dzie­siąt osiem i pięć­dzie­siąt gro­szy. Cie­kawe czy dużo lu­dzi bę­dzie do niej cho­dzić. Bo cho­ro­wać, to cho­rują, tylko mogą się wsty­dzić.

– Cho­roba to nie po­wód do wstydu – od­parła Ma­rzena z god­no­ścią.

– Ano, pew­nie, ale wiesz, ja­kie nie­które lu­dzi­ska są. Za­co­fane. Już mnie się stara Woj­dy­lina py­tała, czy Sara nie boi się w tym domu sama miesz­kać.

– Wi­docz­nie się nie boi – od­parła Ma­rzena ostroż­nie.

– Bo wiesz, róż­nie to lu­dzi­ska mó­wią o tym le­sie i w ogóle...

– Kie­dyś tak, za dzie­ciaka to nas stra­szyli, ale te­raz, kto w to wie­rzy? Na­wet jak co tam sie­działo, to już tego nie ma... Stare dzieje!

– A po­zdrów tam Sarę, jak do was przy­je­dzie!

Gdy Ma­rzena wy­szła, sto­jąca za nią w ko­lejce Mi­chal­czy­kowa, drobna ko­bie­cina, którą gra­wi­ta­cja jakby moc­niej niż in­nych przy­cią­gała do ziemi, na­chy­liła się nad ladą.

– Stara Ju­lia umarła – wy­szep­tała ostroż­nie. – Mało kto ją tam te­raz pa­mięta.

Mu­la­kowa przyj­rzała się jej bacz­nie.

– Tak, ano umarła, świeć Pa­nie nad jej du­szą.

– Już jej to aku­rat świa­tła bar­dzo po­trzeba – od­parła Mi­chal­czy­kowa, wyj­mu­jąc po­miętą re­kla­mówkę ze sfa­ty­go­wa­nej to­rebki. – Bar­dziej niż ko­mu­kol­wiek.

* * *

2019

„Co wi­dzisz, gdy pa­trzysz na ten dom?”

Sara pró­bo­wała od­po­wie­dzieć so­bie na za­dane w my­ślach py­ta­nie. Stare de­ski po­ma­lo­wane nie­bie­ską farbą, te­raz już wy­bla­kłą i odła­żącą spo­rymi pła­tami. Pa­ję­czyny w oknach za­miast fi­ra­nek. Za­chwasz­czony ogró­dek, w któ­rym oprócz lip, brzó­zek i ja­błoni le­żały tu i ów­dzie w wy­so­kiej tra­wie ja­kieś prze­gniłe de­ski, które spa­dły z da­chu.

Naj­pięk­niej­szy wi­dok na świe­cie.

Wy­jęła te­le­fon i zro­biła parę zdjęć. Ju­tro wcho­dzi tu Mi­rek ze swoim ko­legą i za­czną re­mont. Po tym nie bę­dzie już sta­rego, roz­la­tu­ją­cego się domu, lecz cał­kiem nowy. Z ra­do­ścią prze­su­wała pal­cem ko­lejne zdję­cia w ga­le­rii, przed­sta­wia­jące miej­sce jej dzie­ciń­stwa ską­pane w pro­mie­niach ran­nego słońca. Scho­wała te­le­fon do to­rebki i po­szła do znaj­du­ją­cego się na ty­łach domu ogródka. Ja­kież było jej zdzi­wie­nie, gdy uj­rzała mo­rze drob­nych, bia­łych i żół­tych kwiat­ków.

– A nie za wcze­śnie na was? – za­py­tała po ci­chu, klę­ka­jąc i zry­wa­jąc je z za­mia­rem zro­bie­nia bu­kietu. Po­tem jed­nak przy­po­mniała so­bie, że wraca do­piero wie­czo­rem, więc z ża­lem rzu­ciła kilka ło­dy­żek w wy­soką trawę i pod­nio­sła się, spo­glą­da­jąc na mały sad, cią­gnący się od le­d­wie sto­ją­cego jesz­cze płotu aż po ciemną gra­nicę lasu. Cóż, nie przy­je­chała tu próż­no­wać. Miała za­brać wszyst­kie rze­czy, ja­kie jesz­cze zo­stały w domu po jej bab­ciach, i spa­ko­wać je do wor­ków i skrzy­nek po jabł­kach, które miała w sa­mo­cho­dzie. Dom musi być pu­sty przed przyj­ściem chło­pa­ków.

Nie­chęt­nie od­wró­ciła wzrok od drzew i skie­ro­wała się ku gan­kowi.

* * *

2019

Sara otarła pot z czoła. Tyle się już na­pra­co­wała, a prze­pa­trzyła do­piero dwie szafki. Wy­cią­ga­nie z pó­łek, szaf i za­ka­mar­ków czy­je­goś ży­cia nie na­le­żało do naj­przy­jem­niej­szych za­jęć. Zwłasz­cza je­śli sa­memu było się tego ży­cia ogromną czę­ścią. Każdy przed­miot, na­wet naj­drob­niej­szy, bu­dził w Sa­rze nie­okre­ślone wzru­sze­nie. Coś jakby ci­chutki, ale kłu­jący wy­rzut su­mie­nia. Choćby ta szklana kulka... Pa­mię­tała, jak ba­wiły się nią z Syl­wią i pra­bab­cią, to­cząc po stole. Tu­taj, pod tym oknem. Pro­mień słońca oświe­tlał wtedy siwą głowę... nie, o tym nie może my­śleć. Weź się w garść, ina­czej nie zdą­żysz przed zmro­kiem. W domu był prąd, lecz wszyst­kie ża­rówki oka­zały się prze­pa­lone, a Sara wo­lała nie ba­wić się w elek­tryka, bo a nuż ja­kiś ka­bel się prze­pa­lił, le­piej niech się tym zaj­mie Mi­rek. Owi­nęła kulkę chu­s­teczką hi­gie­niczną i scho­wała ją do sta­rej skrzyni przy­tar­ga­nej ze stry­chu, którą wcze­śniej wy­szo­ro­wała. Otwie­rała wła­śnie dużą szafę w po­koju go­ścin­nym, gdy usły­szała ja­kiś sze­lest. Za­marła. Może to sarna albo lis... w końcu las jest bli­sko, nie­mal pod sa­mym do­mem. Z bi­ją­cym ser­cem po­de­szła do okna, gdy za ple­cami usły­szała czy­jeś kroki.

– Matko Bo­ska!

– To tylko ja!

– Prze­pra­szam, wy­stra­szy­łam się... – Sara chwy­ciła się za pierś. Serce biło jej nie­po­ko­jąco szybko. – Co tu ro­bisz?

Ma­rzena zro­biła ob­ra­żoną minę.

– My­śla­łaś, że cię z tym samą zo­sta­wię? Czemu nie za­dzwo­ni­łaś? By­ła­bym wcze­śniej.

– Nie chcia­łam ci za­wra­cać głowy.

Te­raz biło już nieco wol­niej.

– Też coś!

– Skąd wie­dzia­łaś, że tu je­stem?

– A pod­ku­siło mnie, żeby tędy pójść. – Ma­rzena po­sta­wiła za­kupy na stole i pod­wi­nęła rę­kawy. – W skle­pie by­łam i po­my­śla­łam, że zajdę, zo­ba­czę ostatni raz przed re­mon­tem.

– Mu­la­kowa coś o mnie mó­wiła?

– A jak! – Ma­rzena za­śmiała się gło­śno. – Wie­działa na­wet, że wie­czo­rem masz do nas przyjść.

– No tak, to się nie zmie­niło.

– I się nie zmieni. No, to jak już je­stem, bierzmy się do ro­boty!

* * *

2019

– Wiem, że to sa­mo­lubne, ale li­czę, że chło­paki nie skoń­czą przed la­tem i że za­miesz­kasz u mnie.

Ciotka Jolka na­ło­żyła Sa­rze na ta­lerz so­lidną por­cję kar­patki.

– Je­stem taka sa­motna...

– Wiem, cio­ciu, ale nie chcia­ła­bym ci prze­szka­dzać.

– Prze­szka­dzać! Koń by się uśmiał. Prze­cież je­stem tu zu­peł­nie sama... Poli nie ma ca­łymi dniami. A to w szkole, a to z ko­le­żan­kami... A dom jest ogromny! I po co nam to wszystko? – Wska­zała ręką dom i ogród. Bu­dy­nek rze­czy­wi­ście im­po­no­wał roz­mia­rami – dwu­pię­trowy, roz­le­gły, z licz­nymi wie­życz­kami, sta­no­wił kwin­te­sen­cję stylu koń­cówki lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ota­czał go roz­le­gły ogród z licz­nymi wo­do­spa­dami, skal­niacz­kami i za­gaj­ni­kami peł­nymi tui i igla­ków. Sara lu­biła to miej­sce – ko­ja­rzyło jej się z let­nimi gril­lami przy mu­zyce di­sco polo, któ­rej wu­jek, zmarły przed pię­cioma laty, był wiel­kim mi­ło­śni­kiem.

– Chło­paki w Lu­bli­nie, a ja tu sama jak pa­lec. By­łoby mi miło mieć cię przy so­bie.

– Je­śli zaj­dzie taka po­trzeba, z przy­jem­no­ścią sko­rzy­stam z za­pro­sze­nia – za­pew­niła Sara.

– Ale bę­dziesz mnie od­wie­dzać? Przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu? Bę­dziemy mo­gły so­bie urzą­dzać po­ga­du­chy i oglą­dać filmy.

– Pew­nie – od­parła Sara. Sama nie wie­działa, dla­czego do­tych­czas tak rzadko od­wie­dzała ciotkę Jolę. Była ona młod­szą sio­strą jej matki, nieco roz­trze­paną i o za­wa­diac­kim uspo­so­bie­niu, które cza­sami prze­cho­dziło w me­lan­cho­lię. A przy tym po­sia­daczką naj­pięk­niej­szego uśmie­chu, za­czy­na­ją­cego się w ła­god­nych, sza­rych oczach, bar­dzo po­dob­nych do jej wła­snych.

– A ty po­mo­żesz mi w ogródku? Nie znam się na sa­dze­niu kwia­tów i tej ca­łej ro­bo­cie w ziemi...

– O, już my­śla­łam, że nie spy­tasz! – od­parła Jola we­soło. – Z przy­jem­no­ścią! Ale też nie mów, że nie masz ręki do kwia­tów – prze­cież co­kol­wiek za­sa­dzi­łaś przed do­mem, ro­sło jak zwa­rio­wane!

– Na­prawdę?

– Nie pa­mię­tasz?

– Cza­sem mam wra­że­nie, że miesz­ka­łam tu­taj w in­nym ży­ciu... Wiele wspo­mnień jakby wy­pa­ro­wało ze mnie.

– To w końcu tyle lat – po­tak­nęła Jola. – Ale na przy­kład te pi­wo­nie, które za­sa­dzi­łaś po swo­jej ko­mu­nii... Co roku w czerwcu za­kwi­tają!

– Na­prawdę?

– Sama się dzi­wię. Na­wet raz roz­ma­wia­ły­śmy o tym z Ma­rzeną, ja­kie to nie­zwy­kłe, że tyle lat mi­nęło, a one co roku wscho­dzą. A brzózki za do­mem? Też ty je sa­dzi­łaś.

– Z pra­bab­cią i Syl­wią. Tylko Syl­wia nie lu­biła grze­bać się w ziemi. Na­dal nie lubi.

– Dzwo­niła do mnie w ze­szłym ty­go­dniu. Chwa­liła się, że do­stała pod­wyżkę.

– Tak, układa jej się – przy­tak­nęła Sara bez prze­ko­na­nia. – Chyba już nie wróci.

– Tak my­ślisz?

– Do­brze jej w Ka­na­dzie. Ma męża stam­tąd, za­do­mo­wiła się.

– A może pój­dzie za twoim przy­kła­dem, kto wie. Po­cze­kaj, za­raz przy­niosę wię­cej kom­potu.

Jola znik­nęła w drzwiach, zo­sta­wia­jąc Sarę samą ze wspo­mnie­niami o sa­dze­niu brzóz. Było wtedy bar­dzo cie­pło jak na li­sto­pad, za­raz po­tem po­szły na cmen­tarz za­pa­lić zni­cze za du­sze pra­dziadka i ja­kichś od­le­glej­szych krew­nych, któ­rych na­grobki po­za­pa­dały się pod na­po­rem lat w miękką cmen­tarną zie­mię.

Wi­działa to jak przez mgłę – senny, ospały ogród, Syl­wię w nie­bie­skiej kurtce i pra­bab­cię w kra­cia­stej spód­nicy. I cmen­tarz, jakby spo­wity dy­mem, może po­cho­dzą­cym z pierw­szo­li­sto­pa­do­wych zni­czy? I od­le­głe wzgó­rza, za­bar­wione na przy­ga­szony fio­let. I są­siada, idą­cego z krową, po­zdra­wia­ją­cego je z da­leka. I las, pach­nący cie­płą je­sie­nią.

Ale sa­dze­nia pi­wo­nii nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, cho­ciaż do­sko­nale pa­mię­tała pierw­szą ko­mu­nię, tłum go­ści, pa­nu­jący w ko­ściele za­duch i głos or­ga­ni­sty, in­to­nu­ją­cego Po gó­rach, do­li­nach...

– Pro­szę! – Sara wzdry­gnęła się, bo, za­my­ślona, nie za­uwa­żyła po­wrotu ciotki z dzban­kiem peł­nym kom­potu.

– Na­prawdę cię po­dzi­wiam.

– Czemu?

– Jak to czemu? Nie szkoda ci miesz­ka­nia? To w końcu tyle lat...

– Nie, w ogóle. Za­wsze wie­dzia­łam, że kie­dyś wrócę na wieś.

– A wiesz, że roz­ma­wia­łam wczo­raj o to­bie z Kubą? Też jest pe­łen po­dziwu i sam na­wet za­czął my­śleć o po­wro­cie tu­taj. Daj, Boże!

Od przej­ścia rok temu na eme­ry­turę ciotka nu­dziła się nie­po­mier­nie i wciąż na­rze­kała na fakt, że obaj sy­no­wie osie­dli w du­żym mie­ście.

– Za jego po­wrót. I Maćka. – Sara wznio­sła w to­a­ście szklankę z kom­po­tem ma­li­no­wym. Ciotka po­szła za jej przy­kła­dem.

ROZ­DZIAŁ 3

2019

Sara nie bez wzru­sze­nia oglą­dała swój przy­szły ga­bi­net. A wła­ści­wie ga­bi­ne­cik, bo był on na­prawdę nie­wiel­kich roz­mia­rów, choć i tak im­po­nu­ją­cych, zwa­żyw­szy na fakt, że prze­ro­biono na niego dawny skła­dzik na na­rzę­dzia ogrod­ni­cze, które te­raz mu­siały za­do­wo­lić się ką­tem w piw­nicy. Małe, drew­niane biurko, re­gał na książki i fo­tel z Jy­ska. Za biur­kiem duże okno wy­cho­dzące na dwie śliwy i wzgó­rza po­ro­śnięte bzami. Szklany sto­lik przy­wie­zie tu z Lu­blina. I swój ulu­biony, plu­szowy fo­tel w ko­lo­rze przy­ga­szo­nej zie­leni. Na­le­żały do niej, ku­piła je do swo­jego ga­bi­netu w Lu­bli­nie i te­raz przy­jadą tu za nią. Ja­nusz bę­dzie mu­siał wsta­wić w ich miej­sce ja­kieś inne me­ble, trudno. Prze­je­chała pal­cem po bla­cie biurka, wy­obra­ża­jąc so­bie le­żące na nim no­tesy i książki. Na ścia­nach po­wiesi ob­razy, ja­kieś gra­fiki ziół i kwia­tów. I po­wiesi ko­ron­kowe fi­ranki, żeby było przy­tul­niej. Usia­dła w fo­telu i okrę­ciła się do­okoła. W tym mo­men­cie do środka wszedł kie­row­nik przy­chodni.

– Jak się pani po­doba?

– Bar­dzo – od­parła Sara, która, przy­ła­pana na dzie­cin­nym za­cho­wa­niu, za­ru­mie­niła się, tak jak w dzie­ciń­stwie przy­ła­pana na kra­dzieży wi­śni z sadu By­stro­nio­wej. – I pro­szę mi mó­wić po imie­niu: Sara.

– Do­brze, pani... to zna­czy ty rów­nież. Le­szek.

– Miło mi. – Uści­snęła wy­cią­gniętą w jej kie­runku dłoń.

– To nie­sa­mo­wite, że tak szybko zna­la­złem obu le­ka­rzy. Wła­ści­wie to dwóch w jed­nym.

– Tak jest ła­twiej i le­piej dla pa­cjenta, bo nie musi dwa razy opo­wia­dać tej sa­mej hi­sto­rii – od­parła Sara.

– Za ty­dzień uru­cho­mimy re­je­stra­cję. Ale na brak pa­cjen­tów nie bę­dziesz na­rze­kać. Już dzi­siaj kilka osób otrzy­mało od na­szych le­ka­rzy ro­dzin­nych skie­ro­wa­nia do psy­chia­try lub psy­cho­loga. Mu­sisz ich po­znać.

Sara do­my­śliła się, że Le­szek ma na my­śli ko­le­gów z pracy.

– Z przy­jem­no­ścią.

– Sły­sza­łem, że re­mon­tu­jesz dom. Kiedy się wpro­wa­dzisz?

– Mam na­dzieję, że na prze­ło­mie maja i czerwca. Je­śli wi­zyty za­czną się szyb­ciej, a dom bę­dzie nie­go­towy, za­miesz­kam u ciotki.

– Po­cho­dzisz stąd?

– Tak, mam tu ro­dzinę. To zna­czy, w tych oko­li­cach. Brze­ziny, Pod­las, Haj­nówka, Li­piny.

– Po­wrót z Lu­blina do Brze­zin. No pro­szę, pro­szę.

– Wiem, wszy­scy uwa­żają, że to sza­lone. – Sara za­śmiała się lekko. Za­czy­nała czuć się zmę­czona re­ak­cją in­nych lu­dzi na wia­do­mość o swo­jej de­cy­zji – każda wy­glą­dała tak samo: wiel­kie oczy i głu­pawy uśmiech.

– Tro­chę – przy­znał szcze­rze Le­szek. – Ale na pewno tu jest czyst­sze po­wie­trze.

Jakby nie było in­nych ar­gu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych za prze­pro­wadzką z mia­sta na wieś.

– O tak.

„Ale to nie po­wie­trze mnie tu ścią­gnęło, tylko prze­szłość”.  Tego jed­nak nie po­wie­działa na głos.

* * *

2019

– A pa­mię­ta­cie ten fe­styn?

– Jak mo­gła­bym za­po­mnieć, ko­bieto! Wy­gra­łam na nim te nie­bie­skie ko­rale.

– Po­tem wszę­dzie w nich cho­dzi­łaś, aż bab­cia chciała ci je za­brać i scho­wać.

– I scho­wała!

Sie­dzieli we trójkę na ta­ra­sie sta­rego domu: Sara, Ma­rzena i Mi­rek. Nie­mal jak przed trzy­dzie­stu laty. Od strony lasu, ciem­nie­ją­cego tuż za sa­dem, po­wie­wał lekki ma­jowy wia­te­rek. Ak­sa­mitny mrok roz­świe­tlały le­dowe lam­piony, które Sara po­usta­wiała w ogro­dzie, na stole i pa­ra­pe­cie. Ćmy, wa­bione ich bla­skiem, nad­pły­wały z ciem­no­ści. Oglą­dali stare zdję­cia. Część na­le­żała do Sary, inne przy­nio­sła Ma­rzena. Kom­pot z ja­błek koń­czył się, po­po­łu­dnie prze­szło w zmierzch, a oni co chwila wy­bu­chali śmie­chem.

– To wtedy Mi­rek wy­grał kon­kurs tańca?

– O Boże! Wy­glą­dał, jakby go pchły ob­sia­dły!

– Egur­rola mógłby mi buty czy­ścić! Siu­bi­du­bi­ken­dens!

Wstał i za­to­czył kilka kó­łek, koń­cząc na jed­nym ko­la­nie w stylu Elvisa Pre­sleya. Sara za­kla­skała w dło­nie.

– Ta­niec z gwiaz­dami czeka!

– Co ja jesz­cze ro­bię w tej bu­dow­lance? – Mi­rek wy­ko­nał dra­ma­tyczny gest. – Ży­cie mar­nuję! Cho­ciaż kostka bru­kowa cze­goś mnie jed­nak na­uczyła.

– Czego?

– Że w ży­ciu wszystko się ułoży – od­parł fi­lo­zo­ficz­nie.

Dziew­czyny wy­buch­nęły śmie­chem.

– No, mu­szę tak my­śleć. Wra­ca­jąc tu­taj z Lu­blina...

– Co, już ża­łu­jesz? – Ma­rzena, która po wy­pi­ciu ca­łego kom­potu za­brała się do nieco cięż­szego trunku w po­staci wina po­rzecz­ko­wego wła­snej ro­boty, zro­biła się jesz­cze bar­dziej bez­po­śred­nia. – A mó­wiła ci Mu­la­kowa, a wła­ści­wie to mnie, że tak bę­dzie! – za­śmiała się.

– No, skoro stara tak prze­po­wie­działa, to tak na pewno bę­dzie! – Mi­rek także do­lał so­bie wina. – Jej oj­ciec prze­po­wia­dał przy­szłość.

– Co ty ga­dasz? Jaką przy­szłość?

– Wró­żył z dna szklanki – od­parł Mi­rek po­waż­nie. – Tylko że ni­gdy go nie wi­dział, to i prze­po­wied­nie się nie spraw­dzały.

Do Sary do­piero po chwili do­tarł sens słów ku­zyna.

– Czy to nie on przy­szedł kie­dyś na mszę kom­plet­nie pi­jany?

– I usiadł w pierw­szej ławce. I śpie­wał gło­śniej od or­ga­ni­sty – po­twier­dziła Ma­rzena. – Gdy­byś jej to przy­po­mniała, toby cię zja­dła! Udaje, że nie pa­mięta. Ale co­kol­wiek by mó­wić o jej ojcu, był do­brym czło­wie­kiem. Ona wdała się w matkę. War­cho­łowa była strasz­nie wredną babą.

– Na­zwi­sko zo­bo­wią­zuje – wtrą­cił Mi­rek.

– Pa­mię­tam ją. Wy­sta­wała za­wsze po mszy na placu ko­ściel­nym, żeby wi­dzieć, kto z kim przy­szedł. Raz się do mnie przy­cze­piła! – Sara na­gle przy­po­mniała so­bie pewną sy­tu­ację. Prze­błysk. Jak za­wsze, gdy wra­cała do prze­szło­ści. Albo gdy prze­szłość wra­cała do niej. – Za­rzu­ciła mi, że je­stem za­ro­zu­miała z po­wodu wło­sów i że rude osoby są fał­szywe.

– Na se­rio?

– Mia­łam może ze dwa­na­ście lat... Boże, ależ to była franca. Do dziecka tak po­wie­dzieć. I po­my­śleć, że stra­szono nas ja­kąś babą-jagą, pod­czas gdy War­cho­łowa była chyba naj­więk­szą wiedźmą po tej stro­nie rów­nika.

– To już ja­sne, dla­czego War­choł tyle pił – do­dał Mi­rek.

– Có­reczka jest taka sama, tylko słod­szą udaje, żeby się lu­dziom przy­po­chle­bić i jak naj­wię­cej o nich do­wie­dzieć. Już w szkole taka była – do­dała Ma­rzena.

– Ona jest od cie­bie parę lat star­sza? – za­py­tała Sara.

– Tak, ale do­brze małpę za­pa­mię­ta­łam.

– Za du­szę sta­rego War­choła! – Mi­rek wzniósł nie­spo­dzie­wany to­ast. – Aby tam, gdzie jest, był wolny od swo­jej żonki.

– Za War­choła! – przy­łą­czyła się Sara. Chyba z ni­kim na świe­cie nie czuła się rów­nie swo­bod­nie. Przy­naj­mniej, od­kąd ode­szły jej pra­bab­cia i bab­cia.

– A to czyj ślub? – Spoj­rzeli na ko­lejne zdję­cie.

– Baśki So­bo­nio­wej. By­ły­śmy jej dru­hen­kami, pa­mię­tasz?

– Rze­czy­wi­ście! Mia­łam wtedy chyba z pięć lat!

Znów błysk. Ośle­pia­jące pro­mie­nie prze­dzie­ra­jące się przez ga­łę­zie ja­błoni.

– Ale­ście miały kiece!

– Całe w ko­ron­kach. By­łam taka dumna z tej su­kienki. – Sara uśmiech­nęła się do świeżo od­na­le­zio­nego wspo­mnie­nia.

– A tu pra­bab­cia. Ja­kaś taka nie­wy­raźna.

Sara wy­jęła zdję­cie zza ochron­nej fo­lii i przyj­rzała mu się z bli­ska. Kilka ko­biet sto­ją­cych w ogro­dzie, pod roz­ło­ży­stą ja­bło­nią w pełni kwit­nie­nia. Ich pra­bab­cia z tyłu, na ubo­czu. Dziw­nie smutna. Czy nie była taka za­wsze? Za­my­ślona, nie­obecna. Jed­nak nie, Sara za­pa­mię­tała ją jako po­godną, pro­sto­li­nijną ko­bietę o nie­zu­ży­tych po­kła­dach ener­gii. Tylko cza­sem sia­dy­wała pod oknem w kuchni... Albo na ławce pod lipą. Nu­ciła ja­kąś starą me­lo­dię i ukrad­kiem ocie­rała spły­wa­jącą po po­liczku łzę. Gdy mała Sara py­tała, dla­czego się smuci, od­po­wia­dała, że śpiewa dla zmar­łych, któ­rych już nie ma. I Sara też za­częła śpie­wać zmar­łym. Naj­pierw wuj­kowi. Po­tem pra­babci, babci, matce. I wszyst­kim in­nym.

– Sara, tu zie­mia!

Ma­rzena ma­chała jej przed oczami pu­stą szklanką.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się.

– A my­śla­łam, że już się upi­łaś. No do­bra, idę do kuchni, moja ko­chana, po na­stępną bu­telkę.

* * *

2019

Sara kła­mała, mó­wiąc ciotce, że nie bę­dzie tę­sk­nić za swoim miesz­ka­niem w Lu­bli­nie.

Te­raz roz­glą­dała się po nim z mie­sza­niną żalu i lęku. A je­śli po­peł­nia naj­więk­sze głup­stwo w ży­ciu? Tu­taj miała swój azyl, który z każ­dym ro­kiem udo­sko­na­lała – prze­ma­lo­wu­jąc ściany, zmie­nia­jąc me­ble i ich usta­wie­nie, do­da­jąc de­ko­ra­cje, kwiaty i ob­razy. Tu spę­dzała dłu­gie go­dziny, czy­ta­jąc ulu­bione ba­śnie i oglą­da­jąc se­riale kry­mi­nalne, go­tu­jąc i słu­cha­jąc mu­zyki. Tu też, w naj­mniej­szym po­koju, przez kilka lat przyj­mo­wała pa­cjen­tów w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie, do­póki Ja­nusz nie za­pro­po­no­wał jej pracy w swo­jej kli­nice. Dużo do­brych wspo­mnień, tro­chę tych gor­szych – te naj­czar­niej­sze roz­pły­nęły się, bo za­wsze w kry­tycz­nym mo­men­cie je­chała do Brze­zin – no wła­śnie, za­wsze tam wra­cała. Tam było jej miej­sce, tu­taj żyła jakby w po­cze­kalni.

Po­szła do kuchni, ogo­ło­co­nej już nie­mal ze sprzę­tów, po­cho­wa­nych do wiel­kich kar­to­no­wych pu­deł usta­wio­nych w ko­ry­ta­rzu i daw­nym ga­bi­ne­cie, i włą­czyła czaj­nik. Wsy­pała do kubka kilka li­ści lipy i za­lała je wrząt­kiem. Ubra­nia już spa­ko­wała, zo­stały ob­razy, pla­katy i zdję­cia. No i kwiaty.

Prze­szła do sa­lonu i otwo­rzyła drzwi bal­ko­nowe. No­wych wła­ści­cieli za­chwy­cił wi­dok na park, wła­ści­wie bar­dziej skwer, ale gę­sto za­ro­śnięty drze­wami i da­jący przy­jemny cień w upalne dni. Miesz­ka­nie znaj­do­wało się z dala od cen­trum, co oni uwa­żali za duży plus. No bo cóż to za pro­blem, je­śli ma się sa­mo­chód? A zresztą przy­sta­nek jest za­le­d­wie sto me­trów od bloku, au­to­busy zaś jeż­dżą co kil­ka­na­ście mi­nut.

Wy­ma­rzone miej­sce na nowy po­czą­tek.

A dla niej ko­niec.

Jaki ko­niec? Skąd te dziwne my­śli? Czy z po­wodu wczo­raj­szego snu, w któ­rym wi­działa las? Nie był to zwy­czajny las, ale dziwna plą­ta­nina zie­leni i czerni, zie­jąca ja­kimś nie­wy­po­wie­dzia­nym mro­kiem. Co wię­cej, Sara była prze­ko­nana, że to jej las, ten za do­mem. Może tak go za­pa­mię­tała z dzie­ciń­stwa? Ten sen po­wtó­rzył się już któ­ryś raz. Oczy­wi­sty sy­gnał, że, choć na po­zór ra­dziła so­bie ze zwią­za­nym z prze­pro­wadzką stre­sem, to na po­zio­mie pod­świa­do­mo­ści prze­ży­wała ogromne na­pię­cie. Ale to nic nie­po­ko­ją­cego. Tak działa ludzka psy­chika. Na­gle za­dzwo­niła jej ko­mórka. Sara po­de­szła do sto­lika i zo­ba­czyła wia­do­mość od Izy.

Dziś o 18! Nie za­po­mnij!

Wy­piła her­batę, po­łknęła dwie ta­bletki i za­częła szy­ko­wać się do wyj­ścia.

* * *

2019

– To kiedy pa­ra­pe­tówka?

– Je­śli do­brze pój­dzie, w czerwcu.

– Przy­jadę na cały ty­dzień – za­pew­niła Iza, do­pi­ja­jąc swo­jego drinka. Była je­dyną ko­le­żanką, z którą Sara utrzy­my­wała kon­takt. Za­pewne dla­tego, że ona także nie miała męża ani dzieci. – We­zmę wolne i tyle mnie będą wi­dzieć w biu­rze.

– Ko­niecz­nie! Zwłasz­cza że na po­czątku bę­dzie mi pew­nie nie­swojo. Przy­wy­kłam do miej­skiego gwaru, a tam tylko las do­okoła.

– Żad­nych in­nych do­mów?

– Naj­bliż­szy jest ja­kieś pięć­dzie­siąt me­trów od nas, po­tem ka­wa­łek da­lej ko­lejne. Ale nie ma okna w okno, jak tu­taj.

– I nie bę­dziesz się... czuła dziw­nie?

– Przy­wyknę.

– No wiesz, cho­dzi mi o to, co przy­da­rzyło się two­jej pra­babci i babci, po­tem ma­mie...

– Lu­dzie umie­rają, i tyle. – Sara wzru­szyła ra­mio­nami, jak za­wsze uci­na­jąc te­mat. Każdy, kto ją znał, wie­dział, że to mo­ment, w któ­rym na­leży od­pu­ścić, jed­nak Iza tym raz po­sta­no­wiła nie dać za wy­graną tak ła­two.

– Ale nie wszy­scy w ta­kich oko­licz­no­ściach, w le­sie.

Sara ze­sztyw­niała. Nie lu­biła mó­wić o szcze­gó­łach tam­tych wy­da­rzeń, zwłasz­cza zaś draż­niły ją pół­słówka i zna­czące spoj­rze­nia.

– W ja­kich? Po­szły na grzyby i do­stały za­wału.

Sara bez­wied­nie pod­nio­sła głos, zwra­ca­jąc uwagę pary sie­dzą­cej przy sto­liku obok. Iza zde­cy­do­wała się wy­co­fać.

– Na pewno bę­dziesz mieć kupę frajdy z re­mon­tem – po­wie­działa, by zmie­nić te­mat.

– Pew­nie tak. – Sara z ka­mienną twa­rzą mie­szała ły­żeczką her­batę. Za­pa­dła nie­zręczna ci­sza, którą sama po chwili, ku uldze Izy, prze­rwała.

– Już wy­bra­łam ko­lory do po­koi.

– Oo! Szybka je­steś – pod­chwy­ciła Iza en­tu­zja­stycz­nie. Nie chciała de­ner­wo­wać ko­le­żanki, na­wet je­śli ta za­cho­wy­wała się cza­sem ir­ra­cjo­nal­nie. To był de­li­katny te­mat i naj­wy­raź­niej w jej sy­tu­acji spraw­dzało się po­wie­dze­nie: Szewc bez bu­tów cho­dzi. – Ja­kie? A me­ble? Weź­miesz wszystko?

– Tak. W więk­szo­ści to nowe rze­czy. Ka­napa ma może trzy lata. Ku­pię tylko stół i krze­sła ogro­dowe. Może po­je­dziesz ze mną któ­re­goś dnia do Ca­sto­ramy?

– Z przy­jem­no­ścią! Uwiel­biam za­kupy, gdy ktoś inny za nie płaci.

Sara wy­da­wała się ja­kaś nie­obecna, roz­ko­ja­rzona. Od­po­wia­dała wpraw­dzie na py­ta­nia, ale były to au­to­ma­tyczne, wy­uczone zda­nia. Mie­wała ten­den­cję do po­pa­da­nia w za­my­śle­nie, te­raz jed­nak Iza do­szła do wnio­sku, że to coś wię­cej.

– Może mo­gła­bym ci po­móc w pa­ko­wa­niu? Albo w za­ła­twia­niu in­nych spraw?

– Nie, nie trzeba – od­parła Sara, otrzą­sa­jąc się z za­my­śle­nia. – Już i tak więk­szość pracy mam za sobą.

– Wiesz, że je­steś sza­lona? – za­ry­zy­ko­wała po­now­nie Iza.

– Wiem. Wszy­scy mi to mó­wią. – Sara uświa­do­miła so­bie, że cał­kiem nie­dawno wy­po­wie­działa te same słowa. – A je­śli nie mó­wią, to my­ślą.

– Naj­dziw­niej­sze jest to, że na­wet nie wiem, czy jest mi smutno, czy się cie­szę – do­dała i Iza od­nio­sła wra­że­nie, że to pierw­sze szczere zda­nie, ja­kie wy­po­wie­działa pod­czas ich dzi­siej­szego spo­tka­nia.

– To duża zmiana... – od­parła ostroż­nie.

– Na­wet nie o to cho­dzi. Ja nie czuję tej zmiany. Jakby to było na­tu­ralne, że te­raz wła­śnie mam wy­je­chać z Lu­blina. Jakby wszystko działo się bez mo­jej woli, tak po pro­stu. Wiesz co? Na­cieszmy się mia­stem, póki tu je­stem. Za mie­siąc nie będę już co­dzien­nie oglą­dać tych ko­lo­ro­wych świa­teł.

– Mó­wisz, masz! Prze­pra­szam. – Ge­stem przy­wo­łała kel­nerkę. – Po­pro­simy jesz­cze jedną bu­telkę.

Do Sary zaś po­wie­działa:

– Warto od czasu do czasu wy­pić coś in­nego niż zioła.

* * *

2019

Co roku w maju Sara od­wie­dzała ciotkę Ma­rię, ku­zynkę swo­jej pra­babci. Ko­bie­cina miesz­kała sa­mot­nie w ma­łym drew­nia­nym domku w do­li­nie, po dru­giej stro­nie lasu, który Sara mo­gła zo­ba­czyć z okna swo­jej daw­nej sy­pialni. Były więc są­siad­kami, cho­ciaż dzie­liły je trzy ki­lo­me­try. Tym ra­zem od­wie­dziła ją pod ko­niec kwiet­nia, cho­ciaż drzewa w ogródku ciotki były w pełni kwit­nie­nia, jakby to był już maj.

– Za­wsze mó­wi­łam, że wró­cisz. Zo­śce, Jolce. Ma­rze­nie też, gdy tu ostat­nio była.

– Dla­czego tak są­dzi­łaś? – za­py­tała Sara, za­le­wa­jąc wrząt­kiem her­batę. Ciotka Ma­ria miała tra­dy­cyjną, starą ka­flową kuch­nię, którą wraz z Syl­wią uwiel­biały, gdy przy­cho­dziły tu jako dzieci.

– No bo ty masz wieś we krwi!

– Nie wiem, czy to kom­ple­ment – od­parła Sara ze śmie­chem.

– Wiesz, o czym mó­wię. Je­steś tu­tej­sza, nie mia­stowa. No i może tu wyj­dziesz za mąż.

– Wąt­pię, abym zna­la­zła ko­goś w Brze­zi­nach, skoro w Lu­bli­nie mi się nie udało – od­parła Sara po­god­nie. Nie czuła swo­jej czter­dziestki i lek­kie przy­tyki do­ty­czące sta­ro­pa­nień­stwa ni­gdy jej nie do­ku­czały. – Tam jed­nak mieszka tro­chę wię­cej lu­dzi.

– Tacy lu­dzie! – Ciotka mach­nęła ręką. – Cu­kier jest w kre­den­sie, w szu­fla­dzie, po pra­wej. Wszy­scy się śpie­szą, po­tem roz­wody. W te­le­wi­zji mó­wili, że te­raz co dru­dzy się roz­cho­dzą.

– Nie jest aż tak źle, cio­ciu. Ile? Jedna?

– A jedna, cu­kier mi ska­cze ostat­nio.

– By­łaś u le­ka­rza?

– By­łam ra­zem z Ma­rzeną w ze­szłym ty­go­dniu. Tylko ręce roz­ło­żył i ka­zał leki brać.

– To i w przy­chodni bę­dziemy się cza­sem wi­dy­wać.

– Ano, pani dok­tor w ro­dzi­nie, to jest coś! – Uśmiech­nęła się dum­nie. – Już mnie Ba­na­siowa za­cze­piała o cie­bie.

– O co py­tała?

– A tak, ogól­nie, co u cie­bie. Sły­szała, że się wpro­wa­dzasz.

– Już chyba wszy­scy wie­dzą.

– Ano, wie­dzą. – Siorb­nęła gło­śno łyk her­baty. – Nie­któ­rzy się dzi­wią.

– Że z mia­sta przy­jeż­dżam na wieś?

– Nie tylko – od­parła ciotka, pod­no­sząc zna­cząco brew. – Cho­dzi o las.

– O jaki znowu las?

Sara po­sta­wiła ku­bek na stole z taką mocą, że roz­lała nieco her­baty. Ciotka spoj­rzała na nią prze­cią­gle.

– O ten las. I o Anielę i Jó­zię. O twoją mamę i Pawła.

– Do­stały za­wału, jaka w tym sen­sa­cja? – za­py­tała Sara lekko zi­ry­to­wa­nym to­nem, ście­ra­jąc wziętą ze zlewu szmatką wy­lany na­par. Nie chciała się kłó­cić z ciotką, ale ko­lejny raz w ostat­nim cza­sie sły­szała o tym le­sie.

– A co wcze­śniej wi­działy? Komu zdro­wemu serce staje?

– Wi­docz­nie nie były zdrowe.

Nie do­dała, że sama co pół roku od­wie­dza kar­dio­loga, w oba­wie, że i ją spo­tka na­gła śmierć.

– Zdrowe były, nie ga­daj! Dwa dni wcze­śniej w polu cały dzień za­pie­przały obie!

Sara wes­tchnęła. Nie było sensu po­le­mi­zo­wać z osiem­dzie­się­cio­let­nią ciotką. Ona żyła w świe­cie swo­ich prze­ko­nań, w któ­rym człon­ko­wie ro­dziny nie cho­rują i umie­rają za­wsze w po­dej­rza­nych oko­licz­no­ściach. No bo jak to tak, przed setką? Do­piła her­batę i po­sta­no­wiła się po­że­gnać.

– Wra­casz dziś do Lu­blina?

– Nie. Rano mam roz­mowę w kie­row­ni­kiem przy­chodni. Mamy pod­pi­sać umowę. Prze­no­cuję u cioci Joli.

– Tylko pil­nuj, żeby tam ci cze­goś złego w tej umo­wie nie na­pi­sali.

– Nie martw się, cio­ciu. – Na­chy­liła się i po­ca­ło­wała ciotkę w po­li­czek, roz­ba­wiona jej po­dejrz­li­wym na­sta­wie­niem do ży­cia.

– I pil­nuj się – do­dała, gdy Sara stała już w progu. – Li­cho nie śpi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2024, Jo­wita Ko­siba Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Wszyst­kie po­sta­cie opi­sane w tej książce są wy­two­rem wy­obraźni au­torki, po­do­bień­stwo do osób i wy­da­rzeń jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-8241-033-4
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©Ru­dzhan, ©FE­RO­HORA, ©Yuliya, ©arxich­tu­4ki)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl