Zagubiony ptak - Kosiba Jowita - ebook + książka

Zagubiony ptak ebook

Kosiba Jowita

3,9

Opis

 

W snach Klaudii, dwudziestodziewięcioletniej absolwentki wydziału sztuk pięknych, regularnie pojawia się stary dwór, otoczony umarłym ogrodem. Dziewczyna nie przywiązuje większej wagi do tych iluzorycznych wizji aż do dnia, w którym zobaczy ów dwór na jawie. Zaintrygowana, postanawia wszcząć prywatne śledztwo na temat jego przeszłości. Badając historię tego opuszczonego i nieprzyjaznego miejsca, zanurza się w głąb innej historii, znacznie mroczniejszej, która powiedzie ją do odkrycia szokującej prawdy o najbliższych jej osobach i o sobie samej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (47 ocen)
19
14
7
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Sierpniak

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała.
00

Popularność




Las płaczących brzóz śniegiem osypany, pościnał mi mróz moje tulipany. Leży u mych stóp konająca mewa – patrzą na jej trup zamyślone drzewa. Śniegiem zmywam krew, lecz jej nic nie zgłuszy – słyszę dziwny śpiew

Sen

Niebo zasnuły ciężkie, burzowe chmury. Cień zaległ na trawie, pokrywając drobne białe kwiatki brudną szarością. Olbrzymie sosny trzęsły się pod naporem silnego wiatru, niczym pokutujące zakonnice, korzące się pod ciężarem swoich grzechów. Wokół nie było nikogo; wietrzną ciszę wypełniały jedynie jęki koron dumnych drzew i trzask suchych liści pod stopami. Szła szybko, nieżyczliwe gałęzie pokutnic raz po raz wymierzały jej ciosy w twarz i ramiona. Oddech zdawał się ciążyć niczym kamień u szyi. Gdzieś niedaleko zagrzmiało. Była wyczerpana, a mimo to biegła coraz szybciej, depcząc niemiłosiernie zeschłe liście. Piskliwe, duszące jęki umarłych odbijały się echem w jej głowie. Wybiegła na pustą przestrzeń i w tym momencie piorun, który przeszył ciężkie szare niebo, rozdzierając je na pół, na moment ją oślepił. W jego blasku dostrzegła zarys budowli – wielkiej, majestatycznej i całkowicie czarnej.

Dom. Ponura bryła ukształtowana z cegieł, zaprawy i cieni. Las drzew, tańczących wokoło, śmiejących się szyderczo bezgłośnym echem. Żelazna brama, o którą uderzały bezlitośnie mokre gałęzie. Późna jesień i ołowiane niebo. Błyskawice. Dom.

Wszystko zniknęło.

* * *

Niedomknięte okno stukało w okiennicę. Było wpół do czwartej nad ranem. Albo w nocy, zależnie od punktu widzenia. Klaudia wstała i pośpiesznie przymknęła niesforne szyby, po czym zapaliła lampkę. Dzisiaj już nie zaśnie. Wiedziała o tym, działo się tak zawsze, gdy pojawiał się ten sen. Była tym rozzłoszczona. Ostatnio niezwykle łatwo wpadała w irytację, zwłaszcza po nagłym przebudzeniu, gdy na zewnątrz wciąż panował mrok, a pokój przenikało przeraźliwe zimno. Który to już raz? Od kilku miesięcy nocami nawiedzała ją wizja dworu z ogrodem. Ogromnego, przypominającego raczej pałac niż dom prywatny. Często śniła, iż biegnie w jego kierunku, tak jak tej nocy. Czasami padał deszcz, czasem niebo nad nim zasnuwała jedynie gruba warstwa chmur. Zawsze jednak było ponuro i zimno. I zawsze była to jesień. Niejednokrotnie podchodziła tylko do bramy, przybliżała twarz do zimnych prętów i obserwowała budynek, niemal całkowicie zasłonięty ścianą drzew. Zawsze budził w niej dziwne uczucie lęku i ekscytacji, pomieszanych z tęsknotą. Za czym?

Nie wiedziała. Dotychczas się nad tym nie zastanawiała. Sny pojawiały się co kilka tygodni, ale w świetle dnia ich wspomnienie rozpływało się w natłoku obowiązków i strumieniu zwanego przez niektórych mądrych ludzi codziennością. Teraz jednak nawiedzał ją z większą częstotliwością, sny były też dłuższe i nie dawały o sobie tak szybko zapomnieć. Klaudia otrząsnęła się z zamyślenia i roztarła zziębnięte dłonie. Przesiedziała na parapecie przynajmniej pół godziny. Podeszła do kaloryfera i odkręciła zawór na maksimum. Wyobrażała sobie przy tym, iż rozpala ogień w kominku. Wesoło buzujący ogień, którego ciepły blask rozświetliłby nawet najsmutniejsze pomieszczenie. Bardzo chciałaby mieć swój kominek. I własny dom. Ten rodzinny, znajdujący się cztery kilometry od jej mieszkania, opuściła trzy lata temu. Bardzo kochała tamto miejsce – schludny biały domek pomiędzy dziesiątkami jemu podobnych. W nim czuła przywiązanie i miłość, a jednak podjęła decyzję, by zamieszkać sama. W tamtym domu czuła się zbyt dobrze, jakby tkwiła w niekończącym się paśmie niedziel i wakacji, a tymczasem potrzebowała tej wewnętrznej presji i samokontroli, aby nie rozleniwić się na dobre. We własnym mieszkaniu sprzątała, prała, prasowała, robiła zakupy, gotowała i zmywała – kompleksowy zestaw obowiązków domowych, podczas gdy w rodzinnym gnieździe jej aktywność ograniczała się do odwiedzania sklepów i zajadania posiłków. Matka, osoba surowa i niezwykle skrupulatna, lubiła mieć swój mały świat zorganizowany według własnego porządku, do którego nikt nie miał prawa wprowadzania zmian. Klaudia mogła jej co najwyżej pomagać w zmywaniu lub sprzątaniu, zawsze jednak stosując się ściśle do rad i wskazówek, niczego nie robiąc na własną rękę, a tym bardziej nie wprowadzając jakichkolwiek innowacji. Maria, kochająca córkę ponad wszystko, najchętniej widziała ją oddającą się nauce i rozrywkom, z dala od codziennych obowiązków. Klaudia odwiedzała ją co tydzień, spędzając trzy rozkoszne wieczory pod rodzinnym dachem. Traktowała je jako święto, prawdziwe wakacje – tym bardziej zasłużone, iż poprzedzone pięcioma dniami wypełnionymi pracą. Chociaż od jakiegoś czasu w tę baśniową sielankę zaczął wkradać się pewien cień.

Odkąd rodzinny krąg się zmniejszył, Klaudia jeszcze mocniej doceniała ciepło małego domku, przycupniętego w cieniu starych klonów. Przed trzema laty zmarł brat matki. Wujek Robert. Opanowany, cichy i życzliwy człowiek, który całe życie poświęcił pracy na roli. Nigdy się nie ożenił, mieszkał wraz z siostrą w ich rodzinnym gnieździe, wypełniając go spokojem i dobrym humorem. Klaudia bardzo go kochała. Zastępował jej ojca, którego nigdy nie poznała, bowiem zmarł tuż przed jej narodzinami. Razem z Robertem spędzali długie godziny, spacerując podmiejskimi drogami, łowiąc ryby w stawie lub opowiadając sobie treści przeczytanych książek czy obejrzanych filmów. Wujek był oczytanym, inteligentnym człowiekiem i chociaż nie posiadał formalnego wykształcenia, znał się na wielu rzeczach. To on zauważył u jedenastoletniej Klaudii talent malarski i to on upierał się przy wynajęciu dla niej prywatnej nauczycielki rysunku, wbrew wyraźnemu niezadowoleniu siostry. Maria początkowo niechętnym okiem spoglądała na artystyczne zapędy córki i chociaż z czasem przekonała się, iż Bóg obdarzył Klaudię talentem, któremu nie można pozwolić zwiędnąć i zmarnieć w bezczynności, nigdy nie wyzbyła się cichej wrogości wobec tego, co dziewczyna tworzyła. Był to niemal niezauważalny błysk w oku, minimalne drgnięcie skrzydełek nosa, leciutki grymas ust. Klaudii nie udało się odkryć przyczyny tej niechęci, którą wyczuwała zawsze, pomimo pozornych zachwytów i pochwał ze strony matki. Wujek Robert wprost przeciwnie – szczerze cieszył się z sukcesów siostrzenicy, kibicując jej kolejnym osiągnięciom – ukończenia liceum plastycznego, następnie Akademii Sztuk Pięknych i wreszcie zdobycia posady w galerii sztuki. Zawsze powtarzał jej, że daleko zajdzie. W letnie wieczory prowadził dziewczynkę przed ganek i wskazywał gwiazdy – drobniutkie złote punkciki na mapie nieskończoności. Wskazując palcem daleką gwiazdę, mówił:

– Tę osiągniesz jako następną.

Klaudia uśmiechnęła się do swoich myśli. Czajnik zaczął wypluwać z siebie kłęby wrzącej pary, wyłączyła go więc i zalała torebkę z herbatą. Podczas gdy woda przenikała sztucznym aromatem i zgaszoną czerwienią, za oknem odległe wzgórza poczęły oblewać się jaskrawoczerwonymi promieniami wschodzącego słońca. Odsunęła zasłony i wpuściła życiodajne blaski do pokoju. Nie był on bardzo duży, ale jej wystarczał w zupełności. Całe jej mieszkanie składało się z tego pomieszczenia, kuchni, łazienki i korytarzyka. No i maleńkiej „pracowni”, która zapewne w innych okolicznościach spełniałaby funkcję schowka. Kawalerka mieściła się na poddaszu niedużego, nowego i całkiem eleganckiego bloku na przedmieściach. Z okien wychodzących na zachód widać było ulice, ukwiecone ogrody i fragment miejskiego parku, zaś wschodnie ukazywały łagodne wzgórza, upstrzone domkami jednorodzinnymi, za którymi rozciągały się tonące w niebieskawej mgle nieco wyższe szczyty. Bardzo lubiła ten widok i zawsze z radością zrywała się z łóżka, by obserwować przebudzenie się nowego dnia. Teraz również usiadła z kubkiem w dłoni i rozkoszowała się ciszą majowego poranka, lekkiego i soczystego niczym najsłodsza i najdelikatniejsza woń bzu.

Właściwie od jakiegoś czasu niemal zawsze budziła się bardzo wcześnie. Źle sypiała, a rano bywała zła i rozdrażniona. Zrzucała to na karb ponurej zimowej aury i ociągającej się wiosny, która tego roku nadchodziła wyjątkowo późno. Sławetne wiosenne przemęczenie jest czymś równie naturalnym jak młode listki pokrywające w marcu i kwietniu nagie dotąd drzewa. Nie ma się czym przejmować. Trzeba przeczekać.

Na śniadanie zjadła tosty. Pracę zaczynała o dziewiątej, miała więc jeszcze sporo czasu. Wykorzystała go na dokończenie jednego z rysunków, które zamówiło u niej wydawnictwo zajmujące się publikacjami bajek i baśni dla dzieci. Ilustracja miała przedstawiać Alicję w Krainie Czarów biegnącą za królikiem. Klaudia zawsze uważała, iż moment pościgu jest kluczowy dla tej opowieści, dlatego niezmiernie długo trudziła się nad oddaniem emocji, jakie towarzyszyły Alicji w jego trakcie. Przygryzła wargę, spoglądając na swoje dzieło.

„Mniej więcej” – pomyślała, przechylając głowę. Niezmiernie trudno oddać pewne stany ducha, ulotne pragnienia, dziecięce fantazje, które po latach nawiedzają dorosłych niczym upiory, przypominając o zmarnowanych latach i zaprzepaszczonych marzeniach. Nie, niczego więcej nie będzie poprawiać, tak jest dobrze. Zrobiła zdjęcie rysunku i schowała go do teczki, po czym zaczęła szykować się do wyjścia.

Przeczesała szczotką gęste włosy, po czym upięła je w misterny kok, utworzony z kilku fantazyjnie zaplecionych warkoczy. Klientela galerii, zwłaszcza jej damska część, często zachwycała się wyszukanymi fryzurami Klaudii, co mile łechtało jej próżność. Włożyła cienki płaszcz, wzięła torbę i wyszła z domu. Majowy poranek był nadal chłodny, nieśmiałe słońce skąpiło rozkosznie ciepłych promieni budzącemu się do życia miastu. Galeria sztuki, w której pracował Klaudia, znajdowała się w centrum, blisko rynku, tak aby zwiedzający łatwo mogli do niej trafić. Dodatkową wskazówką była wielka tablica, stojąca kilka metrów przed wejściem, naprowadzająca turystów we właściwe miejsce.

W galerii sprzedawano obrazy najbardziej topowych artystów z Polski i zagranicy, a także kopie słynnych dzieł, dzięki czemu na kupujących z każdego kąta spoglądał dumny Poniatowski, zamyślony Stańczyk lub błagająca Żydówka handlująca pomarańczami. Galeria posiadała też na stanie złocone ramy, zabytkowe zegary, kunsztowne wazony, fikuśne świeczniki i inne bibeloty, takie jak obrazy malowane na szkle. Można było tutaj zamówić swój portret, co najczęściej czynili nowożeńcy lub rodzice dzieci pierwszokomunijnych. Minęły czasy, gdy każdy szanujący się obywatel żyjący na pewnym poziomie chciał uwieczniać się na obrazie, dlatego zamówienia dotyczyły głównie specjalnych okazji, takich właśnie jak śluby czy narodziny pierwszego potomka. Wykonywaniem portretów zajmowała się Klaudia, a w tym czasie klientów obsługiwała młoda studentka, Magda. Jednak pojawiała się ona jedynie w sezonie wakacyjnym, kiedy zwiększał się ruch związany z napływem turystów. W pozostałe pory roku galeria była niepodzielnym królestwem Klaudii. Aż do godziny piętnastej, kiedy to zmieniała ją właścicielka, panna Izabela. Pracowały na zmianę, i czasem to Klaudii udawało się spędzić w pracy jedynie trzy godziny popołudniowe, najczęściej jednak przychodziła na dziewiątą, tak aby móc zdążyć z wykonaniem wszystkich zamówień.

Na ten dzień miała w planach rozpoczęcie portretu pewnej młodej pary. Na szczęście ze zdjęcia. Nie lubiła malować ludzi z natury, drażniła ją ich niecierpliwość. Wyrzucała to sobie czasem, dochodząc do wniosku, iż w takim razie wielką artystką nie jest, gdyż te zawsze malują z natury. Jest za to zwykłym rzemieślnikiem, sprawnym i efektywnym, ale tylko rzemieślnikiem. Nie miała jednak wygórowanych ambicji i nie aspirowała do tytułu nowej Boznańskiej, malowanie ze zdjęć w zupełności jej wystarczało. Chociaż nie do końca. Najbardziej lubiła przenosić na płótno to, co podpowiadała jej wyobraźnia – fantastyczne wizje, jakich próżno szukać wokół; skłębione marzenia, nierealne kształty i żywe, soczyste kolory; baśniowe stwory, wiecznie zielone lasy skrywające mroczne tajemnice. O tak, to właśnie lubiła najbardziej. Natłok obowiązków nie pozwalał jej jednak folgować swoim upodobaniom. Oprócz pracy w galerii miała także prywatne zlecenia – ilustrowała książki, okładki płyt, kartki pocztowe i okolicznościowe. Na brak zajęć nie narzekała. Na brak czasu – owszem.

Zaparkowała samochód tam, gdzie zawsze, jednak kroki skierowała w kierunku przeciwnym do tego, jaki obierała każdego dnia. Postanowiła przed otwarciem galerii odwiedzić pobliski antykwariat i zaopatrzyć się w porządną, pełną księgę snów. Na wypadek, gdyby znowu pojawiły się tajemnicze domy i dziwne ogrody. Będzie wówczas przygotowana na ich rzetelną interpretację.

Dzwonek zadźwięczał, zwiastując antykwariuszowi nowego klienta. Klaudia rozejrzała się dookoła. Dawno tutaj nie była. Uwielbiała książki, ale miała tak mało czasu na czytanie… Jedynie o poranku lub późnym wieczorem. Będąc w domu, wypożyczała książki w pobliskiej bibliotece lub kupowała je w księgarni internetowej. Jednak, skoro antykwariat był tak blisko jej pracy, a kwestia snów wydawała się niecierpiąca zwłoki, postanowiła odwiedzić ten przybytek, nie czekając na sposobność buszowania po ulubionej stronie w sieci.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał uprzejmie malutki staruszek w wielkich okularach.

– Dzień dobry, szukam słownika… sennika.

– Sennika, ha? Na pewno? A może książkę kucharską? Te teraz najlepiej schodzą. – Wziął małą drabinkę i przesunął ją o pół metra, po czym wspiął się na samą górę. Klaudia miała wrażenie, że ten mały, zasuszony człowieczek zaraz zleci w dół, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Gdy zszedł, odwrócił się do niej i zamrugał swoimi małymi oczkami.

– Miewa pani koszmarki?

– Można tak powiedzieć. – Koszmarkiem wydał jej się antykwariusz, z nazbyt długimi rękami i pomarszczoną twarzą. Długo grzebał między tomami, aż w końcu podał jej dwie książki.

– Mam tylko takie. Jeden jest starszy, ale ma więcej haseł. Ten drugi zaś – dodał, podnosząc egzemplarz o lśniącej okładce – całkiem nowy, wydany rok temu, ale nie ręczę za rzetelność podanych w nim informacji. Ludzie teraz rzadko robią coś dobrze…

– Wezmę oba – odparła Klaudia bez zastanowienia.

– Oho, cóż to musi być za sen! – zaśmiał się gardłowo. Odgłos wydawał się tak samo zakurzony jak półki, na których stały książki. – Koszmarek z horroru.

– To na prezent – odparła Klaudia, zirytowana, iż antykwariusz posądza ją o jakiekolwiek sny. Nie jego sprawa, po co kupuje senniki.

– To może zapakuję je w ozdobny papier, mam całkiem niedrogi…

– Dziękuję, ale poradzę sobie sama. – Uśmiechnęła się słodko i pomimo skwaszonej miny sprzedawcy, któremu najwyraźniej nie spodobało się odrzucenie jego wspaniałomyślnej oferty, zapłaciła i wyszła.

– Na dobry sen najlepsze są tabletki! – staruszek zawołał za nią, gdy już zamykała drzwi. Przez otwarte okno usłyszała jeszcze jego rechoczący śmiech. Co za oryginał! Powinni go odkurzyć, jak całe to pomieszczenie. Wyobraziła sobie, jak ssawką odkurzacza wciąga antykwariusza, wysysając z niego głupkowate poczucie humoru. Zakaszlała, archiwalny kurz drapał ją ciągle w gardle. Otworzyła galerię, zapaliła w piecyku i nastawiła wodę na kakao. Napój bogów, nieodmiennie wprawiający ją w cudowny nastrój. Nie wyobrażała sobie życia bez niego.

Gdy już aromatyczna woń gorącego kakao wypełniła pomieszczenie, Klaudia usiadła i wyjęła kupione przed półgodziną senniki. Od razu wyszukała hasła „dom”, potem „ogród”, „pałac”, „sad” i wszystkie inne, pasujące do wizji z jej snów. Wyjaśnienia wcale jej się nie spodobały.

Pusty dom symbolizuje niespełnione marzenia, brak poczucia bezpieczeństwa.

Opuszczony ogród oznacza niezaspokojone potrzeby, czekające rozczarowania.

Zaniedbany sad to przestroga, by zadbać o relacje z bliskimi.

Pusty pałac symbolizuje samotność.

Sprawdziła jeszcze „drzewo”, „burzę”, „deszcz”, „błyskawicę” i „grzmot”.

Drzewo pozbawione liści oznacza wyczerpanie fizyczne i duchowe, jest przestrogą, aby znaleźć czas na odpoczynek i regenerację.

Burza to symbol nagromadzonego napięcia emocjonalnego, silnych uczuć i złości, ale też oczyszczenia.

Błyskawica oznacza niebezpieczeństwo.

Grzmot oznacza dobre wieści.

Ulewny deszcz zwiastuje kłopoty.

Klaudia zamknęła słownik. Analiza jej snów prowadzi do wniosku, iż powinna jak najszybciej skontaktować się z psychoterapeutą. Samotność, niezaspokojone potrzeby, nagromadzona złość, brak poczucia bezpieczeństwa, wyczerpanie… I malutki grzmot w oddali, oznaczający dobre wieści. Zbyt cichy grzmot. Zbyt daleki. Klaudia odsunęła się na krześle. Mężczyzna, który miał przynieść zdjęcie ze ślubu, nie pojawiał się, na nadmiar klientów nie mogła się dziś skarżyć. Podeszła do biurka i wyjęła z szuflady kartkę bloku rysunkowego. Zaczęła szkicować dom, który od kilku miesięcy nawiedzał ją nocami. Budynki w snach nigdy nie są wyraźne, stanowią raczej rodzaj skłębionych emocji, jakie żywi wobec nich śniąca osoba. Jednak ten dom jawił się Klaudii wystarczająco wyraźnie, bez żadnych szczegółów co prawda, ale jego zarys była w stanie świetnie sobie wyobrazić. W chwili gdy kończyła szkicować ostatnie sąsiadujące z nim drzewo, w galerii pojawiła się panna Izabela. Furkocząc spódnicą, podeszła do lady niczym księżna otoczona dworem. Klaudia schowała rysunek do teczki i zaproponowała właścicielce filiżankę kawy. Ta odrzuciła ofertę, tłumacząc, iż wpadła jedynie na chwilę, by coś znaleźć. Uwijając się pomiędzy obrazami, zegarami i drewnianymi kotami o nienaturalnie wyciągniętych szyjach, przypominała raczej zjawisko niż człowieka z krwi i kości. Ubrana w niebieską suknię ze złoconym haftem, z długimi kolczykami powiewającymi przy każdym ruchu i w ogromnym kapeluszu, zmęczonym dźwiganiem stłoczonych na nim sztucznych kwiatów, zdawała się bardziej pasować do ośrodka dla psychicznie strudzonych niż do galerii sztuki. Izabela Orlińska, choć Klaudia zawsze w myślach nazywała ją „Łęcką”, bardzo starała się wyglądem świadczyć o swojej artystycznej duszy i czasem nieźle jej to wychodziło, ale bywały takie dni, gdy zapędziła się za daleko, tak jak dzisiaj. Choć było coś fascynującego w jej swobodzie, w tym, iż nie przejmowała się opinią innych i ubierała tak, jak chciała, bez względu nawet na warunki atmosferyczne. Panna Izabela miała duszę artystki i chociaż sama nie tworzyła, roztaczana przez nią aura świadczyła o tym dobitnie.

– Pomóc pani? – zapytała Klaudia.

– O nie, już znalazłam. Ten obraz trzeba jutro zawieźć do… – Tu wymieniła nazwę miejscowości. – Piotrek się rozchorował, zupełnie nie przejmując się nami – powiedziała to w taki sposób, jak gdyby choroba chłopaka obraziła ją osobiście.

Klaudia sprawdziła w Internecie, gdzie znajduje się wymieniona przez jej szefową miejscowość.

– Ale to czterysta kilometrów w obie strony!

– Czyli tylko dwieście w jedną. – Łęcka uśmiechnęła się, trzepocząc długimi rzęsami. „Zapewne doklejanymi” – pomyślała Klaudia.

– A czy nie można z tym poczekać do poniedziałku, gdy wróci Piotrek? – Chłopak załatwiał wszelkie wysyłki, rozwożąc je nawet do najdalej mieszkających klientów. Galeria nie prowadziła wysyłki pocztowej.

– Osoba, która kupiła obraz, sporo za niego zapłaciła i życzy sobie mieć go jutro. Umówiłam się z nią już kilka dni temu, ale zapomniałam powiedzieć o tym wcześniej, jakoś wypadło mi z głowy. To zamożna kobieta i wydała u nas sporo pieniędzy. Mam nadzieję, że niemało jeszcze wyda. Nie mogę jej zawieść. Trzeba dotrzymywać słowa.

„Moim kosztem” – pomyślała Klaudia. Z rezygnacją poddała się losowi i zapakowała obraz. Izabela opuściła galerię, furkocząc warstwami tiulu. W drzwiach minęła się z mężczyzną, który przyniósł swoje ślubne zdjęcie.

– To prezent dla żony – poinformował z konspiracyjnym uśmiechem. Klaudia zabrała się do pracy, co pozwoliło jej na chwilę zapomnieć o niepożądanym wyjeździe służbowym, jaki czekał ją następnego dnia.

Wyjazd

Pochmurny poranek i południe ustąpiły miejsca chłodnemu, wilgotnemu popołudniu. Klaudia spakowała do samochodu szczelnie owinięty obraz, kosmetyczkę, laptopa i teczkę ze szkicami, po czym ruszyła do rodzinnego domu. Postanowiła, że skoro następnego dnia nie będzie mogła odwiedzić matki, zrobi to dzisiaj, zaś jutro z samego rana pojedzie dokonać transakcji. Gdy dotarła na miejsce, przywitało ją radosne szczekanie Wilka, psa sąsiadów, średniej wielkości mieszańca przeróżnych ras, który zawsze reagował na jej widok niekłamaną euforią. Klaudia nigdy nie miała swojego psa. Matka jej na to nie pozwalała. Teraz pogłaskała zwierzę, po czym weszła do domu, w którym unosił się smakowity zapach świeżo upieczonego ciasta.

– Klaudia! Nie dzwoniłaś, że przyjedziesz już dzisiaj – matka przywitała ją, stojąc w progu, ubrana w kwiecisty fartuch. W jej głosie nie było ani cienia zadowolenia z nieoczekiwanego pojawienia się córki.

– Postanowiłam zrobić ci małą niespodziankę. Poza tym jutro nie będzie mnie pewnie cały dzień… Muszę zawieźć obraz pewnej klientce, a ona mieszka dwieście kilometrów stąd.

– Kto?

– Kobieta, która kupiła obraz. – Klaudia bezczelnie zajrzała do piekarnika.

– Dwieście kilometrów? I ty musisz do niej pojechać? Przecież macie tego kuriera, Piotrka, czy jak mu tam. Czemu on nie zawiezie obrazu?

– Chłopak się rozchorował. Wziął zwolnienie. A Łęcka zapomniała go wcześniej uprzedzić, bo być może załatwiłby sobie jakieś zastępstwo… Przypomniała sobie o tym dopiero dzisiaj, dobrze, że nie jutro wieczorem.

– Ta kobieta kiedyś zgubi własną głowę.

– Raczej nietrudno byłoby ją potem odnaleźć. Żebyś zobaczyła, jaki miała dzisiaj kapelusz! – opowiedziała matce o stroju, w którym panna Izabela pojawiła się w galerii, podjadając jabłka obrane i pokrojone do szarlotki.

Pogawędziły przez chwilę, po czym do matki przyszła z wizytą sąsiadka. Kobiety usiadły w kuchni, zaś Klaudia w gościnnym pokoju włączyła telewizję. Na ekranie nie pokazało się nic ciekawego, więc wyjęła spakowane do torby senniki i zaczęła je przeglądać. Burza to symbol nagromadzonego napięcia emocjonalnego, silnych uczuć i złości, ale też oczyszczenia. Potem wyjęła rysunek, który wykonała rano w galerii, i przyjrzała mu się uważnie. W świetle lampy dom wydawał się bardzo odpowiadać wizji, jaka pojawiała się w jej snach.

Siedziała dość długo, przeskakując po kanałach i co jakiś czas spoglądając na szkic. Sąsiadka pożegnała się wreszcie, posyłając Klaudii życzliwy uśmiech. A gdyby tak zapytać matkę, co ona sądzi o jej snach? Przez chwilę ta myśl ją kusiła, jednak ostatecznie uznała, że nie warto. To nie był dobry pomysł. Matka z pewnością zbagatelizowałaby jej niepokoje, uznając za bzdurne. Zresztą, czy sama nie przesadza? W końcu to tylko sny, przychodzą od czasu do czasu i znikają w świetle dnia. Iluzoryczne wytwory umysłu, którego nie można zaspokoić codziennością.

Jednak nie, nikomu nie śni się bez przyczyny uporczywie jakieś jedno miejsce. I w dodatku takie, którego nigdy się nie widziało. W snach często pojawiają się miejsca, które znamy lub znaliśmy, nie zaś wyimaginowane domostwa z zapuszczonymi, przerażającymi ogrodami. Jeden taki sen można by zrzucić na karb przypadku, nawet dwa lub trzy. Ale nie kilkanaście.

Błyskawica oznacza niebezpieczeństwo.

Wyjęła z torby pamiętnik. Oprawiony w skórę gruby zeszyt, który otrzymała przed kilkoma laty od wuja Roberta. Gdy po raz drugi przyśnił jej się ten sam budynek otoczony zaniedbanym ogrodem, rozświetlony błyskawicami, zastanowiła się, czy nie byłoby rozsądnie zapisać ów sen. Od tamtej pory notowała daty, kiedy powracał, a także drobne szczegóły, które je różniły: burzę, deszcz, silny wiatr itp. Przejrzała teraz zapiski:

17 sierpnia. Wielki dom, wysokie drzewa, burza z piorunami.

20 września. Opadające z drzew liście. Ponura cisza, jak przed burzą.

12 października. Żelazna brama, pochmurne niebo, szum drzew.

8 listopada. Dom, deszcz.

19 listopada. Burza z piorunami, połamane drzewa.

Zauważyła, że sny nasilały się jesienią. Zimą było ich mniej, zaś teraz, na wiosnę, zdarzyły się zaledwie dwa razy. Czy miało to jakieś znaczenie? Ich sceneria niewątpliwie była jesienna. Nagie drzewa, deszczowa pogoda. I aura oczekiwania. Tak, w tych snach zawsze była podekscytowana, trochę przestraszona, jakby za czymś biegła, choć równocześnie obawiała się to coś dogonić. Może chciała się dostać do środka? Sen zawsze kończył się, zanim zbliżyła się do drzwi. Dom pozostawał odległy i niedostępny. Nawet gdy była blisko, zdawał się stać w oddali.

A może wyrażał jej tęsknotę za samą sobą. Nie pamiętała już dnia, w którym zrozumiała, że coś w niej jest niekompletne, jak gdyby stanowiła niedokończoną, przerwaną brutalnie w najciekawszym momencie opowieść. Ktoś już dawno przewrócił ostatnią zapisaną stronę i od tamtej pory tkwiła w głuchej przestrzeni białego papieru. Okaleczona, samotna, z tępym bólem za oczami, którego pulsowanie odbijało kolejne martwe godziny.

Od chwili, gdy uświadomiła sobie własną ułomność, pojawiła się tęsknota.

Przerzuciła kartki pamiętnika. Poza datami snów był całkiem pusty. Przez chwilę zastanawiała się, z jakiego powodu. Nieraz obiecywała sobie zapisywać ciekawsze wydarzenia ze swojego życia. Czyżby takich w ogóle nie było? Chodziła przecież na koncerty, do kina, na wystawy, spotykała się z krewnymi i koleżankami. Niezbyt często, to prawda, od czasu do czasu. Ale… nic nie wydawało się jej godnym zanotowania. Zwłaszcza od śmierci Roberta. I właśnie niedługo po niej zaczął nawiedzać ją ten dom. Może rzeczywiście ów sen świadczy o braku poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji? Gdy żył wujek, czuła się pewniej, z uniesioną głową spoglądała w przyszłość. Gdy umarł i przysypała go sucha ziemia, jakaś pustka, nienazwany niepokój zaczęły wkradać się do jej umysłu. Być może stąd ten wielki, opuszczony pałac, ten zaniedbany park i ta szalejąca burza? Domostwo straszyło brakiem obecności człowieka, była pewna, że nikt w nim nie mieszka. Czy te sny nadal będą się pojawiać? Słyszała o ludziach dręczonych koszmarami, którzy szukali pomocy u psychiatrów i dopiero w lekach znajdowali ukojenie. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Jej nie nękały koszmary. Po prostu sen, uporczywy, wciąż ten sam. Oznaczający samotność, niepewność, zagubienie. Tak, to samo odczuwała zaraz po śmierci Roberta, chociaż nie przyznawała się do tego przed samą sobą. Zadowolona z nieoczekiwanego odkrycia źródła sennych przeżyć, nałożyła płaszcz.

Ulewny deszcz zwiastuje kłopoty.

– A dokąd wybierasz się o tej porze? – Matka wychyliła się z kuchni.

– Pójdę na spacer, na cmentarz.

– Po ciemku? Bój się Boga! – Maria załamała ręce. – Nie rozumiem, skąd u ciebie ta upiorna skłonność.

Klaudia zaśmiała się. Wiele osób na samą myśl o wizycie w takim miejscu po zmroku dostawało gęsiej skórki, ale ona nie odczuwała strachu. Przed czym? Zawsze lubiła ciemność, chociaż mocno wierzyła, iż poza widzialnym, ludzkim światem istnieje jeszcze drugi, ukryty wymiar. Nie widziała jednak powodu, dla którego miałaby przed nim drżeć czy uciekać. Był on tak samo realny jak migoczące w świetle dnia tu i teraz. Jak ona sama.

– Nikomu nic złego nie zrobiłam, dlaczego więc miałabym bać się zmarłych?

Maria nie odpowiedziała, tylko znacząco pokręciła głową. Klaudia wyszła w chłodne, majowe powietrze. Wilk zauważył ją i teraz człapał tuż obok, wwąchując się w zapachy wieczornej trawy. Cmentarz był położony niedaleko, zaledwie piętnaście minut drogi spacerkiem. Otaczały go liczne domy, jeden stał nawet tuż przy cmentarnej bramie. Światła padające z okien kuchni świadczyły o życiu rodzinnym panującym o tej wieczornej godzinie. Przyjemny mrok rozświetlały uliczne lampy, ciszę zaś wypełniało poszczekiwanie psów zirytowanych zapachem Wilka i przytłumiony odgłos rozmów. Klaudia popchnęła lekko bramę i znalazła się na terenie cmentarza. Była to nieduża nekropolia, gdzie chowano ciała dusz należących do parafii św. Krzyża. Okolica, pomimo formalnej przynależności do Miasta, była w dużym stopniu wiejska, a o jej statusie świadczyły jedynie chodniki, jakimi nie mogły się poszczycić dalsze miejscowości. Odwiedziła najpierw grób ojca, a potem Roberta. Na obu położyła po wiązance zebranych po drodze polnych kwiatów. Pomodliła się nad mogiłą ojca, po czym przeszła na drugą stronę cmentarza, gdzie spoczywał Robert. Tutaj usiadła na ławeczce i zapatrzyła się w mrok. Nigdy nie czuła przywiązania czy jakiejkolwiek więzi z ojcem. Nie znała go. „To chyba naturalne – myślała – że ludziom łatwiej rozmawia się ze zmarłymi, których kochali za życia. Byli oni przez to jakby wciąż żywi, tylko pogrążeni we śnie, w przeciwieństwie do tych, których poznaliśmy jedynie ze zdjęć lub opowieści”.

Spędziła tam dobrą chwilę, pogrążona w myślach. Prosiła wujka o pomoc. Jeżeli to jego nieobecność wywołuje jej niepokój, powinien zesłać jej jakąś siłę. Jest jej to winien. Spojrzała w górę, dostrzegła jedną, samotną gwiazdę, błyszczącą nisko nad ciemnym zarysem wzgórz i uśmiechnęła się. Tej nocy, pod bezpiecznym rodzinnym dachem, nie miała żadnych snów.

* * *

Ranek nastał zimny i ponury. Klaudia ubierała się pośpiesznie w wychłodzonej sypialni, pragnąc jak najszybciej rozgrzać zdrętwiałe ciało gorącym kakao. Było bardzo wcześnie i matka jeszcze spała. Na palcach zeszła do kuchni i zagrzała mleko. Otuliwszy się szczelnie swetrem, przysiadła na krześle i pobieżnie przejrzała zostawioną na stole prasę, składającą się głównie z ofert reklamowych i magazynów poradnikowych, które nigdy jej nie interesowały. Przepisy na wyborną szarlotkę, sprawdzone sposoby na plamy po soku wiśniowym pozostawały poza orbitą jej zainteresowań, nad czym niejednokrotnie ubolewały matka i ciotki.

Właściwie cieszyła się na ten wyjazd. Od pewnego czasu jej przywiązanie do rodzinnego domu znacznie osłabło. Wyszorowana aż do bólu jasna kuchnia, ustawione z dokładnością do jednej dziesiątej milimetra książki, srebrne naczynia i fotografie. Paskudna serweta w kolorze musztardowym na samym środku ławy. Nudny widok za oknem – pomalowane na biało lub żółto niskie domki, otoczone paroma metrami kwadratowymi równo przystrzyżonego trawnika. Gdzieniegdzie drzewo lub trampolina. Nieco dalej sklep. Na ogrodzeniach rażące krzykliwymi kolorami i niewyszukanymi hasłami reklamy firm i galerii. Wąski pas chodnika po obu stronach ruchliwej drogi. Okolica dawno straciła dla Klaudii cały urok nieznanego, bajkowego świata, jaki pamiętała z dzieciństwa. Pozostała przytłaczająca swoją zwyczajnością ulica i ci sami, wiecznie śpieszący się i wiecznie spóźnieni ludzie. Nie miała tutaj przyjaciół, nawet bliższych znajomych. Sąsiedzi działali jej na nerwy, zwłaszcza kobiety, łagodnie kręcące głowami, gdy rozmowa nieoczekiwanie schodziła na jej „staropanieństwo”. Właściwie wszędzie, nie tylko tutaj, czuła się dziwnie obco i nieswojo. Wielokrotnie słyszała, jak ciotka Janka opowiadała o swojej przeprowadzce do syna, do odległej o sto kilometrów miejscowości i problemach z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Tak właśnie czuła się i ona – jak gdyby wrzucono ją nagle na tę małą ulicę na obrzeżach Miasta z całkowicie innego świata. Mieszkała tutaj od urodzenia, znała wszystkich i wszystko aż do żądlącego znudzenia. A jednak – nikt nie znał jej.

A może owe myśli to jedynie wynik podłego nastroju? W nocy nie mogła zasnąć, przewracała się z boku na bok i bezsennym oddechem odmierzała kolejne, wolno płynące godziny. Przez cały dzień zanosiło się na deszcz. Kaprys próżnej i świadomej swojej wartości wiosny. Po stokroć wolałaby, aby nabrzmiałe chmury wypuściły wreszcie nieco chłodnych kropli – zdawały się takie nabrzmiałe i zmęczone. I ona szybciej zasnęłaby, kołysana do snu miarowym dźwiękiem uderzeń deszczu o szybę. Ale nie nadszedł i siedziała teraz obolała w kuchni, wpatrzona w wyszorowaną przestrzeń chłodnego pomieszczenia.

Mleko zagotowało się, zalała trzy łyżki kakao wrzącym płynem. Rozszedł się smakowity zapach. Schody na górze skrzypnęły, sygnalizując przebudzenie się pani domu i jej córka, sama nie wiedząc czemu, poczuła dziwną niechęć. Odstawiła kubek na blat i wyszła. Postanowiła nie tracić czasu, lecz wyjechać jak najprędzej. Pośpiesznie spakowała potrzebne rzeczy i wybiegła, nie żegnając się z matką.

Czarny kot

Groźnie piętrzące się na zachodnim niebie chmury przestrzegały przed zbliżającą się nawałnicą. Powietrze było ciężkie, niemal lepkie, chociaż wiosenny chłód przenikał do szpiku. Klaudia starała się jechać możliwie jak najszybciej, tak aby zdążyć przed nadchodzącą burzą, a równocześnie niezbyt rozmijać się z przepisami regulującymi prędkość poruszania się po drogach publicznych. Czas umilały jej rzewne ballady Emmylou Harris. W rytm melancholijnego country przejechała już ponad trzysta kilometrów, nie mogąc się wprost doczekać, kiedy będzie mogła wysiąść z samochodu i rozprostować nogi. Wyjechała z domu tuż po siódmej, obawiając się powrotu w godzinach wieczornych, nie uśmiechała jej się jazda nieznaną drogą po zmierzchu. Teraz było już po czwartej, a jej pozostało jeszcze około osiemdziesięciu kilometrów. W miejscowości, do której zawiozła obraz, zabawiła trochę dłużej, niż zamierzała, gdyż po załatwieniu sprawy natknęła się na muzeum sztuki XIX wieku, w którym wizyty nie mogła sobie odmówić. Później jeszcze wstąpiła do kawiarni na ciastko i herbatę, pospacerowała po małym rynku i z kilkoma zakupionymi pocztówkami wsiadła do samochodu. Owe pocztówki to chyba jedyny plus tej niezaplanowanej wycieczki. Klaudia namiętnie kolekcjonowała kartki z różnych miejsc, nie przepuściła żadnej mieścinie czy wioseczce, jeśli można w niej było takowe zakupić.

Na korzyść zaliczyła także widoki. Wzdłuż drogi rozpościerały się pola, łagodne wzgórza i lasy, a w oddali widać było niewysokie góry, których harmonię tylko od czasu do czasu zakłócały pojedyncze gospodarstwa. Droga była przez większość czasu pusta, Klaudia celowo wytyczyła trasę nieco dłuższą, ale mniej ruchliwą i pozbawioną nadmiaru zakrętów, toteż teraz mogła od czasu do czasu porozglądać się wokół, bez obawy o nieoczekiwany i niepożądany zwrot akcji. Wjechała właśnie w las, rzucający na drogę drżące cienie i wydzielający ożywczy zapach żywicy. Podziwiała wiekowe sosny i rozłożyste jodły, gdy nagle wróciwszy wzrokiem na jezdnię, zobaczyła przed sobą czarne zwierzę. Zahamowała tak gwałtownie, że opony zapiszczały niczym gwizdek parowego czajnika. Przez ułamek sekundy, całą wieczność, wstrzymywała oddech, przerażona tym, co za chwilę nastąpi. Wielkie, nienaturalnie rozszerzone kocie oczy.

„Masz takie kocie oczy” – mówiły jej ciotki. I nie był to komplement.

Udało się. Samochód szarpnął, ale zatrzymała się tuż przed zwierzęciem. Spojrzała oszołomiona i zobaczyła wielkie, szmaragdowe ślepia, które zdawały się prześwidrowywać ją na wylot. Był to kot. Ogromny, czarny kot o lśniącym futrze i dwóch lampkach błyskowych w miejscu oczu. Nie drgnął nawet, gdy samochód zawył i zatrzymał się tuż przed nim. Siedział nieruchomo, poruszając jedynie grubym ogonem. Wreszcie wstał, przeciągnął się i wolno ruszył przed siebie, w stronę gęsto rosnących drzew, jak gdyby wcale nie otarł się właśnie o śmierć. Spoglądała za nim niczym zahipnotyzowana, wytrącona z równowagi gwałtownym wydarzeniem. Kot zniknął, a ona poczuła dojmujące zimno. Wiatr nie poruszał już gałęziami, powietrze wydawało się nieruchome. I martwe. Wysiadła z samochodu i rozejrzała się wokół. Nic się nie zmieniło, wszystko wyglądało tak samo jak od kilkunastu kilometrów, a jednak zaszła jakaś zmiana. Wyczuwała ją pod powierzchnią skóry, głęboko, gdzieś w miejscu, którego nie potrafiła nawet nazwać. Jej oddech stał się płytszy, więc pośpiesznie wsiadła do samochodu i ruszyła w dalszą drogę. Zaraz jednak zorientowała się, że z samochodem coś jest nie tak, nie chciał jechać. Dodawała gazu, lecz na próżno, auto nie chciało przekroczyć trzydziestu na godzinę. Kilkaset metrów od miejsca, w którym siedział kot, całkiem zgasło. Zapaliła silnik ponownie i ujechała kolejne kilkaset metrów, po czym sytuacja się powtórzyła. Tym razem samochód już nie zapalił. Daremnie przekręcała kluczyk, starając się tchnąć w starego forda nieco własnej energii. W końcu dała nura do przepastnej torebki, w poszukiwaniu komórki. Tego właśnie po cichu się obawiała, udając się w taką długą podróż. Problemów z samochodem. Nie znała się kompletnie na sprawach związanych z mechaniką, nigdy nawet nie zmieniała koła, a fakt, iż jej auto tak po prostu przestało reagować na pedał gazu, przerażał ją. Cóż by to było, gdyby przestało reagować na pedał hamulca?! Klaudia podziękowała w duchu, że dla niej przeznaczono ten pierwszy scenariusz, po czym głośno zaklęła. Telefon rozładował się. Jak mogła o tym zapomnieć? Chociaż dałaby głowę, że wczoraj wyświetliły jej się wszystkie kreski… No nic, musi sobie jakoś poradzić bez tych cholernych kresek. Wysiadła, zamknęła drzwi na kluczyk, po czym ruszyła przed siebie. Niedaleko widziała jakieś zabudowania. Pójdzie tam, poprosi o trochę prądu i tyle. Na szczęście miała ze sobą ładowarkę. Zawsze nosiła ją w torebce. Na takie właśnie przypadki. Szkoda, że nie miała także przenośnej prądnicy.

Najbliższy dom znajdował się około pięćdziesięciu metrów od miejsca, w którym utknął nieposłuszny ford. Drewniany dworek, bo takie wrażenie sprawiał niski i szeroki budynek z ciemnych desek, tonął w kwiatach. Klaudii bardzo się to spodobało, sama była zapaloną ogrodniczką amatorką. Gdy tylko zbliżyła się do posesji, usłyszała głośne poszczekiwanie. Ogromny, nieprzypominający żadnej konkretnej rasy pies obwąchał ją ze wszystkich stron, dając upust swojej radości na widok rudowłosego przybysza. Niepewnie go pogłaskała. Pamiętała, co w telewizji mówili o pierwszym kontakcie z obcym zwierzęciem – ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność. Ale to długowłose stworzenie o sierści bliżej nieokreślonego koloru wydało jej się niezwykle łagodne i przyjazne, więc postanowiła zaryzykować. Opłaciło się, bo pies odwdzięczył się, merdając puszystym ogonem. Razem z nowym przyjacielem weszła na werandę i zastukała do drzwi. Już po chwili w progu ukazała się wysoka kobieta o surowym spojrzeniu. Klaudia pośpieszyła z wyjaśnieniami:

– Dzień dobry. Niedaleko stąd zepsuł mi się samochód, a niestety nie mogę zadzwonić po pomoc, bo na dodatek rozładował mi się telefon. Chciałam zapytać, czy mogłabym u państwa skorzystać z prądu i podładować sobie ten nieszczęsny telefon…

Twarz kobiety nieco się rozpogodziła. Zaprosiła Klaudię do środka i wskazała kontakt. Wcześniej łagodnie upomniała psa, aby zostawił gościa w spokoju.

– Demon, idź do pana!

Demon! Nie istniało chyba bardziej nieodpowiednie imię dla tak przymilnego zwierzęcia.

Głos kobiety brzmiał miękko, zupełnie nie pasował do zimnego wyrazu twarzy.

– Dziękuję bardzo. Zaraz się trochę podładuje, to będę mogła zadzwonić…

– Proszę się nie śpieszyć. Napije się pani herbaty?

Już miała odmówić, gdy zdała sobie sprawę, iż zaschło jej w ustach. Przytaknęła więc. W tej chwili do pokoju weszła inna kobieta o jasnych włosach i równie jasnym spojrzeniu. Mogła mieć około czterdziestu lat. Uśmiechnęła się nieśmiało, więc Klaudia pośpieszyła z wyjaśnieniami.

– Dzień dobry! Nazywam się Klaudia Leniec. – W tej chwili uświadomiła sobie, iż jeszcze nie przedstawiła się. – Niedaleko stąd zepsuł mi się samochód, a telefon padł, więc przyszłam prosić o odrobinę prądu. – Uśmiechnęła się lekko.

– Samochód? A co się stało?

– Nie wiem, nagle przestał jechać. Po prostu.

– W takim razie ja zawołam Andrzeja – rzekła zdecydowanym głosem kobieta. Zaraz też pośpieszyła z wyjaśnieniem. – To mój mąż. On zna się na samochodach, na pewno coś zaradzi. – Wybiegła, zanim Klaudia zdążyła wyrzec choćby słowo protestu. Wróciła po minucie, prowadząc uśmiechniętego mężczyznę, także około czterdziestki, lekko szpakowatego, w niebieskiej koszuli w kratę całej usmarowanej olejem.

– Dzień dobry pięknej pani! – Rzeczony Andrzej chwycił rękę Klaudii i siarczyście ją pocałował. – Słyszałem, że ma pani jakieś kłopoty z autkiem?

– Tak, nagle zgasło i nie chce ruszyć, chociaż jest jeszcze sporo benzyny – dodała śpiesznie, aby gospodarze nie posądzili ją o skrajną głupotę. – Ale to nic, ja zaraz naładuję telefon i zadzwonię po pomoc.

– Nie ma potrzeby! Telefon niech się ładuje, a my tymczasem zajrzymy do rannego. Po co miałaby pani dzwonić po lawetę? Tyle kasy to kosztuje, a tam może jakaś głupotka tylko poszła…

Klaudia nie wspomniała, iż zadzwoniłaby do swojego dalekiego kuzyna, który zajmował się sprowadzaniem niesprawnych pojazdów. Skoro ci ludzie chcą jej pomóc, czemu nie? Może to rzeczywiście jakaś błahostka, którą wprawne oko wychwyci i pozwoli naprawić sprawnej ręce.

Przy tym wcale nie miała ochoty prosić o pomoc nikogo z rodziny.

Wyszli we trójkę. Majowe powietrze było wyjątkowe ostre i nieprzyjemne – nie dawało orzeźwienia, wręcz przeciwnie – dusiło i czyniło sennym. Szybko doszli do stojącego na drodze forda. Klaudia nie miała siły, by zepchnąć go na pobocze. Zostawiła włączone świata awaryjne, mające stanowić wyjaśnienie dla ewentualnych nieprzychylnie nastawionych kierowców. Na szczęście droga wciąż była pusta.

– Tędy mało kto jeździ – Andrzej jakby wyczytał niepokój z jej myśli. – Nieopodal jest druga droga, ruchliwsza.

– Celowo wybrałam tę, nie lubię dużego ruchu na trasie – odparła. Oddała Andrzejowi kluczyki, a ten zajrzał pod maskę. Zaraz też postawił diagnozę.

– Kable od świec się pozacierały…

– Czy to coś poważnego? – zapytała, jakby chodziło o chorobę bliskiego krewnego.

– A nic tam, chwila roboty i będzie po wszystkim. Tylko nowe kable muszę skądś wykombinować. Poszukam w garażu, na pewno coś się znajdzie. Teraz trzeba go dopchać bliżej domu. Niech pani wsiada, a my z tyłu popchniemy.

– Może ja popcham?… – Klaudia chciała być uprzejma, więc zaoferowała się wykonać cięższą robotę.

– Nic z tego! Ewka nie ma prawa jazdy, kierownicą kręcić nie umie – zaśmiał się, za co żona obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. Zaraz się jednak rozpogodziła. – My popchamy, proszę się nie martwić.

Po kilkunastu minutach udało im się doholować samochód bliżej domu. Klaudia wysiadła, zabierając ze sobą teczkę z rysunkami, która leżała na tylnym siedzeniu. Jakoś nie chciała jej zostawiać, skoro musiała oddać kluczyki obcemu człowiekowi.

– Proszę na herbatę, pewnie już wystygła. – Kobieta poprowadziła ją do środka. – To może chwilę potrwać, zapraszam.

Po chwili Klaudia siedziała przy stole w jasnej, przytulnej kuchni, popijając pyszną herbatę, która w jakiś niewytłumaczalny sposób wciąż była gorąca. Ewa i Anna, bo takie imiona nosiły gospodynie, gawędziły razem z nią o pogodzie i okolicy. Neutralne tematy wydawały się Klaudii najbezpieczniejsze, chociaż prawdę mówiąc, czuła się tutaj całkiem swobodnie. Pochwaliła kwiaty na werandzie, czym podbiła serce surowej jedynie z pozoru Anny. Kobieta uśmiechnęła się i odparła aksamitnym głosem:

– Kwiaty to coś, co kocham chyba najmocniej na świecie. Uwielbiam, kiedy kwitną.

– Cieszą oko, nie powiem – poparła ją Ewa. Były siostrami, o czym Klaudia zdążyła się już dowiedzieć. – A to co za teczka, coś ważnego?

– I tak, i nie. Moje prace. Jestem malarką. Jakoś nie lubię się z nimi rozstawać.

– Mogę pooglądać? – Oczy Ewy zapaliły się w jednej chwili.

– Ależ oczywiście, proszę.

Ewa przeglądała rysunki, wykonane w ciągu ostatnich kilku tygodni. Były tam między innymi szkice do portretu młodej pary. Klaudia wyjaśniła, iż wykonuje takie zamówienia.

– Niesamowite! – Ewa westchnęła z podziwem. – Pięknie pani rysuje. Też bym tak chciała… A to co?

Wzrok kobiety zatrzymał się na rysunku przedstawiającym dom, który od kilku miesięcy prześladował Klaudię w snach.

– Rysowała pani z natury czy znalazła jakieś zdjęcie w Internecie?

– To? Nie, to z… głowy. Tak sobie wyobraziłam.

– Ależ przecież to dwór Wrześniowieckich! – wykrzyknęła Ewa.

Anna posłała jej przelotne spojrzenie.

Klaudia poczuła, że robi jej się jakoś słabo.

– Jak to? Istnieje gdzieś taki dom? Zapewne podobny, tego nigdy nie widziałam na oczy…

– To niemożliwe! Od razu poznałam, prawda? – Pokazała rysunek Annie. Ta jakby drgnęła, po czym przytaknęła młodszej siostrze. – Rzeczywiście, dwór Wrześniowieckich.

– Chodźmy! – zakomenderowała Ewa. Narzuciła na plecy wełnianą chustę i pociągnęła Klaudię za sobą.

– Zobaczy pani!

Wyszły z domu, mijając uwijającego się przy samochodzie Andrzeja. Demon pobiegł za nimi. Znalazły się na głównej drodze, którą wcześniej jechała Klaudia. Nagle Ewa skręciła w bok, w szeroką aleję, której wcześniej nie zauważyła, po jej obu stronach rosły wysokie sosny i klony. Klaudię owionął chłód. Spojrzała w górę i zobaczyła zimne, szare niebo, tak blisko ziemi, jakby chciało się zwalić na głowę bezbronnym ludziom. Dziwne uczucie, którego doznała przed godziną na drodze, powróciło ze zdwojoną falą, rosnąc w niej niczym wielka, uciążliwa kula w gardle. Wreszcie zatrzymały się i Ewa rzekła z dumą:

– Oto i jest! Taki sam jak na rysunku.

Świat zawirował jej przed oczami. Wolno podeszła do żelaznej bramy i dotknęła jej chłodnych prętów rozgrzanymi palcami. Przed nią, w odległości około stu, może dwustu metrów, wznosił się dom. A raczej pałac lub dwór, który widziała tyle razy we śnie. Dokładnie taki sam – wielka, ciemna bryła o szerokich oknach, porośnięta bluszczem. Otaczały go wysokie drzewa: sosny, klony i dęby. Trwał dumnie, odcinając się wyraźnie na tle pochmurnego nieba. „Trwał” było najodpowiedniejszym określeniem. Był tutaj od lat, stuleci, od początku świata… I ona też. Klaudię przeszył dreszcz. Jak urzeczona wpatrywała się w pańską posiadłość, nie czując ani przejmującego chłodu, nie słysząc też głosu Ewy, zapewniającej, że od pierwszej chwili poznała, co przedstawia rysunek. Widać Klaudia musiała się natknąć na jego zdjęcie w Internecie. Cóż to za zbieg okoliczności, że właśnie tutaj zepsuł się jej samochód!

Zadrżała. Powrót do rzeczywistości okazał się bolesny. Rozejrzała się wokół. Powietrze było tak ciężkie, jakby niebo dźwigało brzemię całej ludzkości. Oderwała palce zaciśnięte dotychczas na prętach bramy i odetchnęła.

– Niesamowite… – przyznała. – Piękny dom. Niezwykłe, że go narysowałam. Kto tutaj mieszka?

Ewa wzięła ją pod rękę.

– Wracajmy, zaraz może nieźle lunąć. Kto mieszka? Nikt. Ten dom od lat stoi pusty.

* * *

Zdążyły wrócić, nim pierwsze grube krople deszczu uderzyły o parapet. W kuchni czekała na nie gorąca herbata i kanapki. Klaudia zjadła ze smakiem więcej, niż mogłaby podejrzewać, że w siebie zmieści.

– Wiejskie powietrze wyostrza apetyt – rzuciła Anna.

– Ja też pochodzę ze wsi… To znaczy spod miasta. Od trzech lat mieszkam jednak bliżej centrum, chociaż to wciąż obrzeża. Bardzo lubię wieś i chciałabym mieć kiedyś swój domek… – Mówiąc to, zastanowiła się przez chwilę. Przecież ma swój domek – mały, biały, z muślinowymi firankami i równo przystrzyżonym trawnikiem. Czemu więc nigdy o nim tak nie pomyślała?

– Dobrze jest mieć coś swojego. Ciasne, ale własne – zaśmiała się Ewa. – Ale pani nie wygląda na kogoś, kto miał wiele do czynienia z wsią – dodała, a w jej głosie nie dało się wyczuć ani śladu niechęci czy pogardy. Raczej coś na kształt podziwu.

Klaudia spojrzała na swoje wypielęgnowane paznokcie, lśniące wiśniową czerwienią i wypiłowane w szpic. Miała na sobie luźny, ale elegancki sweter i ciemnogranatowe dżinsy, a fantazyjnie ułożone włosy opadały kilkoma kosmykami na elegancko umalowaną twarz. W uszach lśniły dwa długie, szmaragdowe kolczyki. Porównała swój dzienny strój z wyglądem gospodyń: ciemne bluzki, zgrzebne spódnice, brak makijażu, krótko obcięte paznokcie… Rzeczywiście, różniła się od nich. Ale to nie była kwestia pochodzenia. Raczej sposobu myślenia.

Do kuchni wszedł właśnie Andrzej, brudny, ale zadowolony. Sprawnym ruchem biegłego w sztuce kradzieży kanapek złodzieja chwycił kawałek chleba z wędliną, jajkiem i warzywami, po czym mlasnął z zadowoleniem.

– Pyszne! Ale trochę mało!

– Nie dla ciebie, tylko dla gościa – upomniała go Ewa. – A ty najpierw umyj ręce, skoro zabierasz się do jedzenia.

– Jak tam samochód? – zapytała Klaudia nieśmiało. – Uda się?

– Już się udało! – Andrzej był wyraźnie z siebie dumny. – Mówiłem, że to nic takiego.

– Z całego serca dziękuję! Ile się należy?

– No wie pani! My nie pomagamy za pieniądze. – Ewa udała, że jest oburzona.

– Ale jak to? Pan naprawił mi samochód, panie mnie ugościły…

– Nie ma o czym mówić – ucięła krótko Anna.

– W takim razie jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję… – Wstała z zamiarem włożenia płaszcza, ale Andrzej ją uprzedził.

– No, ale w taką pogodę to chyba pani nie pojedzie. Leje jak z cebra, ciemno, że oko wykol.

Była to prawda. Chociaż zegar wskazywał dopiero ósmą, na dworze, przez grube strugi deszczu nie było prawie nic widać.

– Zostanie pani na noc, nie puścimy przecież gościa w taką pogodę i to na noc!

– Jest dopiero ósma… – chciała protestować, ale na próżno. Uświadomiła sobie nagle, że wcale nie chce odjeżdżać. Musi zostać, chociaż na tę jedną noc. I zobaczyć jeszcze raz ten dom. Bo teraz, po ciemku i tak niczego by nie ujrzała. Trzeba tylko zadzwonić do matki i uprzedzić, że nie wróci na noc. O problemach z samochodem Maria już została poinformowana. Zapewne przyzna córce rację, nie warto tłuc się po nocy w taki deszcz.

– Dobrze, w takim razie dziękuję za zaproszenie…

Andrzej zaśmiał się i poklepał ją po ramieniu, zaś Ewa poszła przygotować dla niej pokój. Anna również wyszła, do chorej babki, która nigdy nie opuszczała swojej sypialni.

– Ona nie lubi zmian ani gości. Ale nawet nie będzie wiedziała o twoim istnieniu, więc się nie przejmuj. Jest już bardzo stara, w dodatku ta choroba… trochę pomieszało jej się w głowie. Gdybyś w nocy usłyszała dziwne odgłosy, nie przestrasz się. Czasem płacze lub mówi sama do siebie – Ewa tłumaczyła Klaudii, prowadząc ją do przeznaczonej dla niej sypialni, małego pokoiku na poddaszu. – Kiedyś wynajmowaliśmy go letnikom… Ludzie lubili tu przyjeżdżać, bo niedaleko jest niewielki staw i takie miejsce do poopalania się. Ale teraz… – dodała w zamyśleniu – chyba mają inne rozrywki, bo rzadko tu ktoś zagląda.

Pokoik znajdował się na szczycie schodów. Był nieduży, ale przytulny. Drewniane niepomalowane ściany potęgowały wrażenie ciepła. Spore okno osłaniały koronkowe firanki, zza których zieleniła się potężna masa drzew. W rogu pod ścianą stało duże łóżko, nakryte kilkoma fantazyjnie plecionymi kapami. Dzieło Ewy, o czym nie omieszkała wspomnieć z nieukrywaną dumą. Umeblowania dopełniały toaletka z lustrem, komoda i nieduża szafa, obie z ciemnego mahoniu. Wszędzie stały kwiaty w fioletowych doniczkach. Klaudii pokój bardzo się spodobał. Wyjrzała przez okno i zadrżała. Gdzieś za tą ścianą drzew znajduje się dwór. Skryty przed światem i ciekawskimi spojrzeniami w głębi rozległego parku.

Dom z jej snów.

Wieczorem zjedli kolację, na którą podano jajecznicę z szynką i marynowanymi kurkami. Klaudia nigdy wcześniej nie jadła czegoś tak smacznego. Posiedzieli wspólnie do dziesiątej, po czym domownicy zaczęli się zbierać. Klaudia również. Ku jej zaskoczeniu łazienka, w przeciwieństwie do reszty domu, urządzona była nowocześnie i, co istotniejsze, okazała się czysta i jasna. Jednak gdy umyta i rozebrana wsunęła się pod kołdrę, doznała nieprzyjemnego uczucia podniecenia połączonego z niepewnością. I lękiem. Nie zaśnie tej nocy. Wiedziała o tym. Tam, za oknem, za czarną ścianą drzew znajdował się ten dom. Jej prześladowca. Klaudia wstała i przemierzyła pokój kilka razy wzdłuż i wszerz. Niesamowite myśli kłębiły się w jej głowie, tak absurdalne, że bała się wypowiedzieć je na głos. Co kilka minut podchodziła do okna. Coś, jakaś nienazwana energia, przyciągało ją w stronę mrocznego muru. I odpychało równocześnie. Nigdy dotąd nie bała się ciemności, wręcz przeciwnie – czuła się pośród niej błogo i bezpiecznie. Teraz musiała zapalić lampkę, gdyż drżące cienie rzucane przez posępne sosny na ścianę pokoju przerażały ją. Upiorny blask lampki okazał się jeszcze gorszy, włączyła więc górne światło. Deszcz walił niemiłosiernie o szybę. Powinna się cieszyć, poprzedniej nocy przecież bezowocnie modliła się o deszcz. Tutaj jednak brzmiał on całkiem inaczej… Groźniej. W jego ponurej muzyce zdawały się pobrzmiewać pomruki, których na próżno szukać by w łagodnej kołysance. Ta dysharmonia szumu i nierozróżnialnych akordów wprawiała ją w nerwowe roztrzęsienie, zeszła więc cicho na dół. Dom wydawał się pogrążony w spokojnym śnie. Wyjęła z lodówki sok, nalała do szklanki i wypiła jednym haustem. A gdyby tak?… Gdyby wyjść teraz i pójść do dworu? Przebiec szybko nieduży odcinek drogi dzielący ją od tego niezwykłego miejsca? Przemknąć w cieniu wysokich drzew i zbliżyć się do bramy? Wzdrygnęła się na myśl o dziewczynie pędzącej przez noc w strugach ulewnego deszczu. Nie, to idiotyczne. Nawet gdyby miała na tyle odwagi i tak niczego nie zdołałaby zobaczyć. Musiała się też przyznać przed sobą, że takiej brawury jej brakło. Jeszcze wczoraj szła beztrosko na cmentarz pośród odgłosów majowego wieczoru, a dzisiaj drży na myśl o naciśnięciu klamki i wystawieniu nosa za drzwi. Nalała sobie drugą szklankę soku i wróciła do sypialni. Włączyła szybko laptopa, podpinając zasilacz do prądu. Bateria działa tylko dwie godziny. A ona będzie potrzebować znacznie więcej czasu.

* * *

Nazajutrz, w drodze powrotnej do domu, zatrzymała samochód tuż przy skręcie do dworu. Wysiadła z pojazdu i wolnym krokiem zbliżyła się do bramy. Nie podeszła jednak całkiem blisko. Spojrzała w górę. Taki sam. Taki sam jak w jej snach. Wielki, przepastny, groźny.

– Wkrótce tu wrócę – obiecała sobie.

Nowi znajomi

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Sen
Wyjazd
Czarny kot
Nowi znajomi
Klucze
Oczekiwanie
Ogród
Zjawa
Zła krew
Siostry
Jaskółka
Czerwcowe ognie
Bieg w stronę światła
Wieczór w dolinie
Dwór
Róża Jaskólska
Mur
Prywatne śledztwo
Justyna
Upiór ze wzgórz
Na plebanii
Ci, którzy odeszli w mrok
Wikary i parafianka
Chatka zielarki
Opowieść Luizy
Portret
Helena
Biała pani
Drzwi
Opowieść Ewy
Lunatyczka
Spotkanie z Anielą Wrześniowiecką
Śnieg
Burza nad Wileszczycami
Kochankowie w cieniu starych lip
Ksiądz Długołęcki
Spotkanie z duchem

Copyright © 2020, Jowita Kosiba

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Zezwalamy na udostępnianie okładki w internecie.

ISBN: 978-83-7779-622-1

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Zdjęcia i ilustracje użyte na okładce: © shutterstock/ YuliaPodlesnova, © shutterstock/

JoeyPhoto, polona.pl (domena publiczna)

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek