Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Trzydziestodwuletni Robert pracuje w studiu fotograficznym w Krakowie. Pewnego popołudnia odwiedza go piękna, wyjątkowo smutna młoda kobieta, która prosi o wywołanie kilku starych zdjęć. Rutynowa prośba, rutynowe zajęcie, a jednak odmienia ono życie mężczyzny. Na jednej z fotografii dostrzega on bowiem tajemniczą postać, która od wielu lat prześladuje go w snach. Nie zna jej, nigdy jej nie spotkał, a jednak ma pewność, że przeznaczenie splotło jego los z losem tajemniczej, odzianej w żałobny strój kobiety.
Gdy właścicielka zdjęć nie pojawia się w studiu, Robert postanawia sam złożyć jej wizytę. W ten sposób trafia do Połańca, malowniczo ulokowanej wśród wzgórz i wrzosowisk wioski, nad którą góruje nadszarpnięty zębem czasu, lecz wciąż piękny, pałac rodziny Wilczyńskich. Od mieszkańców dowiaduje się, iż miejsce, w którym mieszka piękna nieznajoma, cieszy się złą sławą. Nawiedzany przez ciemne moce, omijany przez sąsiadów, stał się więzieniem młodej Ewy Wilczyńskiej, jej chorego brata, starej ciotki i dalekiego krewnego, którzy od wielu lat toczą walkę z losem o godne życie.
Robert, zafascynowany piękną Ewą i zaintrygowany obecnością swojej tajemniczej prześladowczyni na fotografii, postanawia za wszelką cenę zbliżyć się do mieszkańców pałacu. Aby to osiągnąć, decyduje się odegrać rolę łowcy duchów, nie wiedząc jeszcze, że oto przyjdzie mu się zmierzyć z siłą, która przekracza granice jego racjonalnego umysłu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Jowita Kosiba, 2018Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Korekta: Angelika Ślusarczyk
Ilustracja na okładce: Adobe Firefly
Projekt okładki: Adam Buzek/[email protected]
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Ilustracje wewnątrz książki: © by pxhere.com.pl, © by pngtree.com
Ilustracja na drugiej stronie: Ted Erski/Pixabay
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie II - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-617-2
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Fotografia
Pałac
Spotkanie z bóstwem
Nowe wyzwanie
Biblioteki
Nocne polowanie
Pamiętnik Emilii Wilczyńskiej
Spacer pośród kasztanów
Sen 1
Zwykłe sprawy
Każdy ma swoje duchy
Adam
Widziadło
Sen 2
Poszukiwania
Rozmowa
Nauczycielka muzyki
Głęboka studnia
Stukot, trzaski i wiatr
Groby we mgle
Zaginione egzemplarze
Plebania pośród wzgórz
Pytania i odpowiedzi
Ćmy
Motyle
„Awantury”
Nowy punkt widzenia
Spotkanie z duchem
Różne opinie
„W mroku gwiazd”
Zakochany głupiec
Wrzosowiska
Wizyta w domu
Fortepian, skrzypce i złamana dusza
Akt drugi
Cień podejrzeń
Metafora
Srebrna pani
Złamana gałąź
Wygnanie
Telefon
Ponownie w Połańcu
Niebieskookie lalki
Opowieści z mroku
Szkatułka z pamiątkami
Brat i siostra
Prawda wybrzmiewa
Demon ujawnia się
Skarb z wrzosowiska
I żyli długo i…
Słowem wstępu
Każda opowieść czerpie z dwóch źródeł – duszy pisarza i innych opowieści. Moja jest hołdem złożonym wszystkim przeczytanym przeze mnie historiom. Historiom, które mnie ukształtowały i przez lata stanowiły podstawę dla snutych przeze mnie baśni. Gdybym chciała podziękować za te inspirację, musiałabym podziękować duchom: siostrom Brontë, Elizabeth Gaskell, Jane Austen, Edagarowi Allanowi Poe, Wilkie Collinsowi, Ann Radcliff, Daphne du Maurier, Shirley Jackson, Henry Jamesowi, Josephowi Sheridanowi le Fanu, a przede wszystkim mojej ukochanej Lucy Maud Montgomery. Oni mnie ukształtowali, ich wyobraźnia pozwoliła mojej wyobraźnia „pofrunąć”, niejednokrotnie dalej niżbym sobie tego życzyła. Im dzisiaj, a także wciąż żyjącym autorom, których słowa chłonę każdego dnia, chcę zadedykować tę opowieść. Opowieść, której bohaterem jest w równej mierze Robert, co wszystkie „nienarodzone” postacie, które kiedykolwiek przewinęły się przez moją „zwichrowaną” nieco głowę.
Las płaczących brzózśniegiem osypany –pościnał mi mrózmoje tulipany.Leży u mych stópkonająca mewa –patrzą na jej trupzamyślone drzewa.Śniegiem zmywam krew,lecz jej nic nie zgłuszy –słyszę dziwny śpieww czarnym zamku duszy.
Tadeusz Miciński Nokturn
Fotografia
Każda opowieść ma swój początek. Nie każdy jednak potrafi wskazać ów punkt, w którym rozpoczynają się słowa, zdania i akapity, tworzące jej treść. Nie dlatego, iż jest wówczas nieświadomym zagrożeń noworodkiem, przecinającym powietrze wibrującym krzykiem paniki właściwej tym, którzy, wyrwani z ciepłego mroku, wystawieni zostają na rażące ciało światło. Nie dlatego też, że jego pamięć rozpływa się w mrokach przeszłości, która dla niego urasta do rangi baśni lub mitu. Dlatego zaś, iż najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, iż oto wkraczamy w zupełnie nową opowieść, odrzucając przeszłość niczym wąż zrzucający na wiosnę starą skórę lub poczwarka, przeistaczająca się w pięknego motyla.
Tak samo było ze mną. W mojej świadomości spojrzenia, oddechy, dotyk wiatru i ciemności stapiają się w jedno. Nie potrafię sprecyzować momentu, w którym pojawia się odziana w czerń kobieta. Niejasne przeczucia, mętne wspomnienia nie mają swojego punktu na osi czasu. Jakby nie istniały nigdy w świecie materialnym, egzystując jedynie w mojej głowie. I mojej duszy.
Pracowałem wówczas w niewielkim zakładzie fotograficznym na jednej z modnych podówczas ulic Krakowa. Ukończyłem rysunek i grafikę na Akademii Sztuk Pięknych, jednak już na drugim roku obudziła się we mnie pasja fotografowania wszystkiego i wszystkich. Zamykanie ulotnych milisekund, wzruszeń, świateł i cieni na płaskiej, jednowymiarowej kartce papieru – to coś, co pociągało mnie niczym kotwica na dno bezkresnego oceanu i zatrzymywało w miejscu, z którego nie mogłem i wcale nie pragnąłem się ruszać. Skończyłem studium fotograficzne, a niedługo potem rozpocząłem pracę jako pomocnik w zakładzie, którego, w chwili wydarzeń z początku mojej historii, byłem już współwłaścicielem. Kochałem swoją pracę i byłem w niej dobry; nadal jestem. Więzienie w niewzruszonym oku obiektywu ludzkich smutków, radości, gniewu i szaleństwa ekscytuje mnie nieodmiennie od wielu lat. Nasz zakład, a właściwie nasze „studio”, bo tak przemianowałem ów przybytek (cóż to jest, iż niektóre wyrazy brzmią po prostu lepiej od innych i przywołują o stokroć milsze konotacje?) świadczyło o wiele szersze usługi niż większość tego typu miejsc. Nasza oferta wykraczała daleko poza banalne zdjęcia do dokumentów, ślubne czy portrety, przede wszystkim bowiem oferowaliśmy sesje, które, pomimo wrodzonej skromności, muszę nazwać „artystycznymi”. W różnych stylistykach, różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy – wszytko zależnie od życzenia klienta. A te potrafiły być przedziwne i, nierzadko, ocierające się miękko o perwersję niczym rozleniwiony kot o nogi swojej pani, jak np. sesja w środku nocy na terenie nieczynnej fabryki z trzema lolitkami na pierwszym planie.
Ale nie o tym chciałem opowiedzieć. Zbyt często odchodzę od tematu, to moja wada, chociaż niektórzy widzą w niej wielka zaletę umysłu. Lotność. Wracając jednak do mnie, to byłem (i nadal, Bogu niech będą dzięki!, jestem) młodym mężczyzną w swoim najlepszym okresie życia. Wywodzę się ze statecznej, ciepłej i kochającej się rodziny, której nikt nie posądziłby o konszachty z ciemnymi siłami, pomimo iż w toku mojej opowieści zdawać się może coś wprost odwrotnego. Jednak rodzice moi byli najzwyklejszymi, czułymi i mądrymi ludźmi. Mam również trzy siostry, z których najmłodsza, w chwili owej, uczęszczała do szkoły podstawowej, zaś najstarsza kończyła właśnie studia farmaceutyczne, rojąc marzenia o miłości i pracy w miejscowej aptece. Mieszkaliśmy w niedużej, malowniczo położonej pośród wzgórz miejscowości, oddalonej od Krakowa zaledwie czterdzieści kilometrów. Nie mogłem jednak pozwolić sobie na luksus codziennego dojazdu, dlatego też wynajmowałem całkiem przyzwoite mieszkanko w ładnej i zadbanej okolicy. Rodziców i siostry odwiedzałem (niemal) każdej soboty, przedłużając swój pobyt do niedzieli, zawsze uroczyście obchodzonej, gdyż byliśmy statecznymi katolikami, z rodzaju tych, dla których tradycja jest świętością nie mniejszą niż ukryta w tabernakulum hostia. Nie oznacza to bynajmniej, że cechuje nas pusta dewocja – o, nie! Rodzina moja od zawsze odznaczała się refleksyjnością i szczerą żarliwością serc. Marzyłem, by któregoś dnia wrócić do domu i zorganizować sobie tam profesjonalne studio fotograficzne. Wizja siebie jako spełnionego fotografa w otoczeniu kwitnących jabłoni kusiła mnie i zakradała się do umysłu nader często, nieprzyzwoicie próżna i banalna. Pokoi było wystarczająco, a siostrom mój pomysł bardzo przypadł do gustu. Nie miałem jednak jeszcze wystarczających środków, a i motywacji mi nie zbywało. Było mi dobrze tak, jak było. Marzenia o słodkiej przyszłości były tym słodsze, że pozostawały marzeniami.
Tego dnia nie było wiele zleceń. Mój wspólnik i nasza pracownica już wyszli. Zostałem sam na posterunku. Dzień był szary i wietrzny, dlatego pomimo wczesnej pory nastał prawie zmierzch. Do zamknięcia zostało tylko pół godziny, powoli więc zabrałem się za zamiatanie podłogi i porządkowanie zleceń. Z tej jakże frapującej czynności wyrwał mnie dzwonek, oznajmujący przybycie klienta. Gościa, gdyż tak nazywaliśmy osoby korzystające z naszych usług. Tak było bardziej elegancko i klientom (gościom!) bardzo to schlebiało.
Podniosłem głowę znad arkuszy papierów. W pomieszczeniu nie było zbyt dużo światła. Celowo odmawiałem mu wstępu, aby nacieszyć się swojskim i ciepłym półmrokiem, który przez ludzi bywa tak brutalnie mordowany jednym pstryknięciem. W pierwszej chwili nie mogłem więc dobrze dostrzec twarzy mojego gościa. Była to kobieta. Wydedukowałem to z delikatnej, choć wysokiej postaci, odzianej w coś miękkiego i koronkowego. Najpierw usłyszałem jej głos. Niski, delikatny, równie miękki jak otulająca jej postać tkanina. Pragnęła wywołać parę zdjęć. A potem zobaczyłem jej twarz.
W życiu widziałem wiele ładnych dziewcząt i przystojnych kobiet, których widok nie jest niemiły męskiemu oku. Żadnej z nich nie nazwałbym jednak „piękną”, urody żadnej nie opiewałbym w poematach, nawet gdyby mojemu talentowi poetyckiemu brakowało jakichkolwiek podniet i tematów. Ta jednak, którą wówczas zobaczyłem, bez wątpienia i nawet przez niewprawne w kobiecej urodzie oko musiałaby zyskać to miano. Była piękna. Jej czar uwidaczniał się szczególnie w kruczoczarnych, gęstych włosach, które kaskadami fal opadały na czoło, ramiona i plecy; w szarych, rozgwieżdżonych oczach, zimnych niczym grudniowa noc. Gdy do tego dodać jeszcze klasyczne, szlachetne, choć nieco ostre, rysy twarzy, wąski i kształtny nos oraz szerokie, pełne usta – mamy obraz ideału. A przynajmniej kobiety, obok której nie może przejść obojętnie żaden mężczyzna, czy też żadna kobieta, posiadająca wyrobiony gust i zmysł piękna.
Oczywiście nie dostrzegłem wszystkich tych szczegółów od razu.
Nie pozwoliły mi na to półmrok i popłoch, w jaki wpadłem, zobaczywszy ją. Mój opis bazuje na obserwacjach poczynionych nieco później; czynionych do dziś. Wówczas, w tej popołudniowej godzinie, szarawym sierpniowym zmierzchu świadomy byłem jedynie nienaturalnej bladości jej cery, drżącego lekko głosu i miękkiej kobiecej sylwetki.
Nieznajoma stała przez chwilę nieruchomo, jakby wahając się, co powiedzieć wobec mojego milczenia (milczałem bowiem jak kretyn, zauroczony zjawiskiem, które wizualizowało się przed moimi oczami). Jej prośba była prozaiczna, jak na bóstwo, ale też niecodzienna. Pragnęła wywołać zdjęcia z klisz. Nie była pewna, czy nasze studio świadczy takowe usługi. Ależ tak! – cisnęło mi się na usta, ale odparłem w stonowany sposób, iż oczywiście, jak najbardziej, po czym wziąłem od niej drobne pudełeczko, w którym znajdowały się dwie klisze. Dłonie miała chłodne, ich dotyk elektryzował. Zapytała, kiedy może je odebrać. Odparłem, iż następnego dnia około południa.
Podziękowała i wyszła w mrok.
Stałem przez kilka minut, ściskając w spoconej dłoni małe pudełko. Otrząsnąwszy się z wrażenia, podszedłem do drzwi i zamknąłem je na klucz, wywieszając tabliczką z napisem: „Zamknięte”. Pozostało jeszcze piętnaście minut do siedemnastej, ale nie chciałem, by nowi goście zatruli mi tę słodką chwilę i wyparli ze świadomości uroczy obrazek. Zamknąłem się więc w ciemni, sam na sam ze zdjęciami, które miały się narodzić pod moimi czułymi dłońmi. Nic wielkiego, parę scenek z życia rodzinnego, z zamierzchłej przeszłości. Brat znalazł je w komodzie, pomyślałam, że warto by je wywołać… Tak powiedziała, dając mi klisze. Odniosłem wrażenie, że próbowała się usprawiedliwić. Po kilkunastu minutach mogłem się przekonać, iż mówiła prawdę. Fotografie przedstawiały scenki rodzajowe z życia rodzinnego: jakiś piknik w ogrodzie, kilka osób siedzących na ławce, wśród nich młoda matka z niemowlęciem na ręku i pięknym pałacykiem w tle. Zaintrygował mnie ów budynek, gdyż pojawił się na kilku zdjęciach, jedno zaś przedstawiało tylko jego front, bez zbędnych ludzkich modeli, pałętających się na pierwszym planie bądź w tle. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego postanowiłem zostać po godzinach i wywołać zdjęcia od razu. W innym przypadku machnąłbym ręką i zostawił klisze do następnego dnia, być może mojemu wspólnikowi lub naszej pani Renatce; cóż mnie mogą obchodzić czyjeś zdjęcia? Czyjeś wyrzucone poza nawias codzienności, rozmyte wspomnienia? Widywałem takich dziesiątki, może nawet setki każdego dnia. A jednak zostałem i cierpliwie płukałem zdjęcia w kąpieli, otoczony przyjemną, czerwonawą ciemnością i odgłosami skrzypiącej ciszy. Zostałem, gdyż szare oczy i miękki zarys sylwetki miały magnetyzującą moc. W mroku ciemni mogłem przywoływać ich obraz raz za razem, bez niebezpieczeństwa zostania posądzonym o głupi, rozmarzony wyraz twarzy. Marzyłem więc, czujny jednakże, by nie zaniedbać procesu powoływania do życia lśniących nowością fotografii, dzięki którym mogłem lepiej poznać czarnowłose bóstwo. Zastanawiałem się nawet, czy to się wydarzyło naprawdę, czy to nie jedynie rojenie mojego chorego i zbyt napiętego umysłu. Skutek uboczny rozbujałej imaginacji. Ostatnimi czasy kiepsko sypiałem, a zaaplikowane przez lekarza pigułki niewiele pomagały. Jednak nie, była tu, choć nierzeczywista, stopiona w jedno z sierpniowym zmierzchem. Dowodziły tego kartki papieru, trzymane przeze mnie w dłoni. I fakt, że pozostałem w pracy dłużej niż zwykle.
Nie oznacza to wcale, że nie lubiłem przebywać w studiu i perspektywa pozostania po godzinach była mi przykra czy wręcz wstrętna. O, nie.
Uwielbiałem to nieduże, wypełnione zapachami starych fotografii pomieszczenie. Potrafiłem godzinami krążyć pomiędzy złoconymi ramkami, wypłowiałymi portretami i pożółkłymi pejzażami. Czułem się wśród nich bezpiecznie, otulony spojrzeniami osób, zastygłych w niemym bezruchu. Niektórzy z nich odeszli już na zawsze i tylko tutaj można było spojrzeć im prosto w szeroko otwarte oczy. Tak jak tej dziewczynce z portretu na ścianie obok okna. Zmarła na raka pół roku po zrobieniu przeze mnie jej pięknych zdjęć na tle sadu wiśniowego. Budząca się do życia natura i odchodzące w cień dziecko. Mój wspólnik niejednokrotnie zwracał mi uwagę, abym usunął to zdjęcie – uważał, że to niesmaczne, ja jednak machałem ręką na jego gderanie. To ja zrobiłem owo zdjęcie i byłem z niego dumny. Często siadałem naprzeciwko niego i, patrząc zdrowemu jeszcze wówczas dziecku prosto w oczy, wyobrażałem sobie, jak też teraz wygląda. Kości, kawałki skóry pogryzione przez robactwo? Czy doskonałe piękno białej niewinności, z niewzruszonym uśmiechem? Najbardziej poruszające historie pisze przecież los – genialny poeta, kreślący na kartkach papieru znaki, frazy, linie i puste miejsca. Te puste miejsca były najciekawsze. Najsmutniejsze. Wielokrotnie przejeżdżałem palcem po szkle, za którym uwięziono małą Anię; duszka lasu, zwiastuna nadziei. Jej wielkie, radosne oczy pokrył cień i nie było to tylko moje wrażenie. Wiele osób, patrząc na tę fotografię, wyrażało zdumienie nad poważnym i mrocznym wyrazem twarzy dziecka. Wielu mówiło, że widziało w tej twarzy śmierć.
Ale chociaż lubiłem zostawać w studiu dłużej, jeszcze bardziej pociągały mnie samotne spacery po mieście. Nie, nie samotne. Z moim najlepszym przyjacielem. Łowcą ludzkich dusz. Razem wychodziliśmy w popołudniowe ulice i zatrzymywaliśmy czas. Wiosną kwitnące kasztany i organiczną zieleń bulwarów; latem dojrzałe barwy rynku, kamienic i wąskich ulic; jesienią melancholijne szepty drzew na Plantach i rdzawe kobierce alejek; zimą diamentową ciszę gwiazd i nierzeczywiste światła lamp ulicznych. Ramię w ramię przemierzaliśmy kilometry i godziny, dając nieśmiertelność ułamkom sekund, które, gdyby nie ja, rozpłynęłyby się w nicość.
Jednak tego popołudnia było we mnie coś silniejszego od pasji fotografowania. Była wciąż namacalna obecność czarnowłosej nieznajomej. Nie, już nie nieznajomej. Zostawiając klisze, pozostawiła także swoje nazwisko. Wilczyńska. Wymówiłem je parę razy na głos, popijając gorącą kawę i czekając na wyschnięcie odbitek. Chciałem im się przyjrzeć i w ten sposób spenetrować duszę tej kobiety. Za oknami zapadł już zmierzch. Delikatny, ociągający się, opadający na zmęczoną ziemię wraz z wirującymi, zielonymi jeszcze liśćmi. Sierpień bywa zdradliwy – gdy my cieszymy się wciąż pełnią lata, niepostrzeżenie wysyła nam pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Chłodniejsze noce, podmuchy wiatru, szybko nadciągający zmrok. Co parę minut przed witryną naszego studia zatrzymywał się jakiś przechodzień, zainteresowany naszą ekspozycją, na którą składało się kilka fotografii sporych rozmiarów o różnej tematyce. Ślubne, portretowe, pejzażowe, tematyczne. O moim dobrym smaku świadczył fakt, iż średnio w ciągu godziny wystawa przyciągała wzrok około pięćdziesięciu osób. To ja wybrałem zdjęcia, więc moją dumę łechtało to zainteresowanie przechodniów, nawet jeśli było tylko przelotne. Ten lub ów pociągnął za klamkę, nie zadając sobie trudu przeczytania napisu na drzwiach, lecz gdy ta ani drgnęła, odchodził w mrok. Ja pozostawałem, zapatrzony w szaro – zieloną przestrzeń, uszytą nierównym ściegiem ze skrawków kamienic, drzew, ulicy i nieba.
Po upływie godziny wróciłem do ciemni i zabrałem gotowe fotografie. Rozłożyłem je na biurku i zapaliłem światło. Musiałem to zrobić, albowiem ledwo mogłem odróżnić poszczególne kształty w pomieszczeniu, a jakaś cząstka mnie domagała się niezwłocznego obejrzenia owoców swojej pracy. Usiadłem wygodnie w miękkim fotelu (kaprys artysty!) i począłem lustrować strzępy przeszłości nieznanych mi osób, odbicia minionych chwil, emocji i wzruszeń. Klisze pochodziły z różnych okresów. Jedna była kolorowa, druga zaś, znacznie starsza, czarno-biała, właściwie mieniąca się wszystkimi odcieniami brudnej szarości. Na zdjęciach z obu klisz występowały te same osoby, oczywiście w różnym wieku.
Z łatwością rozpoznałem wysoką, całkiem ładną kobietę o wielkich ustach i jasnych włosach; postawnego, barczystego mężczyznę z brodą, w którego oczach czaił się ukryty lęk, zasłonięty maską zewnętrznej siły; i małą dziewczynkę, później młodziutką kobietę o gęstych czarnych włosach. To musiała być ona. Jako fotograf posiadałem błogosławieństwo łatwości zapamiętywania i rozróżniania ludzkich twarzy. A także wyczytywania z nich ukrytych głęboko emocji, wzruszeń, pragnień. Szczęśliwa rodzina spędzająca czas na trawie w ogrodzie; wokół kwitnące jabłonie, w tle niewyraźny, choć majestatyczny pałac. Jego zarys, kontur, ciemny, lecz wyraźny. Gdzieś z boku merdający ogonem psiak. Z pozoru sielanka. Z pozoru nic tu nie może zwrócić uwagi nawet wprawionego w odgadywaniu ludzkich tajemnic szamana. A jednak jakiś nienazwany cień, jakaś smuga na brzegu fotografii sugeruje, że w tej rodzinie nie wszystko i nie zawsze było tak, jak być powinno. Spojrzałem na inne zdjęcie, zrobione najprawdopodobniej w tym samym miejscu, lecz innym czasie. Ta sama smuga, ten sam cień. Uśmiechy, senne i rozmazane, zdały mi się makabrycznymi, jak gdyby fotografowani wiedzieli, co po latach odczyta z nich przypadkowy człowiek. Wiedzę. Tajemnicę. Mam ją od dzisiaj dzielić z tymi poszarzałymi, smutnymi postaciami o pustych oczach? Widziałem już wiele odsłoniętych na nagłe światło dnia ludzkich dusz, nagich i bezbronnych, złych i chciwych. A jednak te zrobiły na mnie wrażenie. Przejrzałem resztę. Piknik, zabawa z psem, widok zakola rzeki, niedzielne popołudnie na trawie…
Zamarłem. Palce moich dłoni zacisnęły się na brzegach ostatniej fotografii. Na parę minut, sekund, może całą wieczność, zabrakło mi tchu. Świat zawirował, pociemniał i roziskrzył się tysiącami świateł. Zimnych i odległych. Moje sny. Moja pamięć. Mój lęk.
Ze zdjęcia spoglądała na mnie twarz kobiety, którą dobrze znałem. A właściwie dobrze znanej mi nieznajomej. Nigdy jej nie spotkałem, nigdy o niej nie słyszałem. Nie znałem jej imienia ani jej historii. A jednak znałem ją od zawsze. Była ze mną, tuż obok, niczym zawieszona w powietrzu dłoń dyrygenta, spod której nigdy nie rodzi się żadna muzyka. Prześladowała mnie w snach. Pojawiała się rzadko, ale zawsze wracała. Wiedziałem, że jej twarz jest mi równie bliska jak ta, na którą spoglądam każdego ranka i każdego wieczoru w lustrze. Była moim duchem, jakimś wypartym wspomnieniem, nie wartym trudu odszukiwania o niej wiadomości. A teraz sama do mnie przyszła, spoglądała ze zdjęcia, nieruchoma, taka sama, jak zwykle. Wrażenie było tak silne, iż nie bez wysiłku wypuściłem powietrze, zbyt długo wypełniające pęcherzyki moich płuc. Zbliżyłem fotografię do światła. Nadal tam była. Nie istniała jedynie jako moje przywidzenie. Pobiegłem do ciemni i wyjąłem kliszę, niebaczny na jej zniszczenie. Była tam, rozświetlona czerń na maleńkim skrawku śliskiego materiału.
Odłożyłem kliszę i ponownie spojrzałem na zdjęcie. Nie mogłem uwierzyć, niemal roześmiałem się w głos. Zmrok zapadł już całkowity i drzewa nuciły do snu nieczułym kamiennym alejom, gdy spoglądaliśmy sobie w oczy.
Pałac
Tę noc, jak i wiele poprzednich, przeleżałem bezsennie. Długie cienie przesuwały się po ścianach i suficie, a mój wzrok podążał za nimi, niewidzący i cichy. Kobieta w czerni z fotografii wyprowadziła mój umysł z równowagi. Długo zastanawiałem się, łącząc fakty i strzępki wspomnień z przeszłości, próbując nakreślić punkt, w którym pojawiła się ona po raz pierwszy w moim życiu. Nadaremno. Nie potrafiłem sprecyzować, nazwać okoliczności, kiedy zaczęła nawiedzać moje sny i moją zastygłą podświadomość. Czy było to, gdy jako kilkulatek bawiłem się w ogrodzie rodzinnego domu, rozpasany i wesoły, niepomny na ostrzeżenia matki, by nie rozmawiać z nieznajomymi? Czy gdy jako młodzieniec wkraczałem w dorosły świat, poznając, czym są rozkosze świata i drżenie kobiecego uśmiechu? Nie, to było znacznie wcześniej, w zamierzchłych, mrocznych godzinach, spowitych woalem zapomnienia.
Kim była? A właściwie pytanie powinno brzmieć: kim była dla ciemnowłosej piękności? Drżałem niemal z podniecenia na myśl o więzi, łączącej te dwie postacie. Jak na skrzydłach pędziłem tego dnia do studia, wdzięczny Bogu i Mojrom, że wypadła wówczas kolej na mój dyżur. Dzisiaj sesje w terenie wykonywał mój wspólnik, mnie zaś udzielono błogosławieństwa obsługiwania gości. Te kilka godzin do południa spędziłem w stanie względnego spokoju, fotografując uczniów, studentów i emerytów i kątem oka jedynie obserwując drzwi, wyczulony na najmniejszy nawet ruch czy podmuch wiatru. Pani Renatka, jakimś cudem lub za pomocą sztuczek znanych tylko kobietom, dostrzegła moje roztargnienie i radziła zacząć uprawiać jogę. To wspaniała metoda relaksacji, on sama stosuje ją od kilku miesięcy i bardzo sobie chwali rezultaty. Spojrzałem na nią zaciekawiony: energiczna, roztrzepana kobietka, której usta nie zamykały się nawet na pół minuty przekonuje mnie, iż filozofia indyjska umożliwiła jej łączność ze światem duchowej refleksji i obdarza metafizyczną wolnością! Omal nie parsknąłem śmiechem, grzecznie jednak przyznałem jej rację. Tak, jestem ostatnio nieco rozdrażniony. Owszem, przydałoby mi się nieco medytacji.
Gdy nastało południe, stałem się jednym kłębkiem nerwów. Klienci wchodzili i wychodzili, a ja nieustannie szukałem wzrokiem wypchanej kremowej koperty z logiem naszego studia. Gdy odnajdywałem ją na swoim miejscu, oddychałem z ulgą. A więc jeszcze nie przyszła. A więc wciąż mam szanse ją zobaczyć i osobiście wręczyć zdjęcia. Minuty wlokły się niczym muchy schwytane na lep, zwłaszcza te spędzane w pokoju fotograficznym. Ledwie pamiętam, kogo wówczas uwieczniłem dla potomności. Jakąś młodą dziewczynę, poszukującą pracy i przygotowującą CV; pyzatego ucznia gimnazjum; ostro umalowaną, zielonowłosą kobietę, planującą w niedalekiej przyszłości szturmem zdobyć krakowskie ulice jako świeżo upieczony kierowca. Zupełnie nie zwracałem na nich uwagi, oni najwyraźniej jednak nie przejęli się brakiem atencji z mojej strony, jeśli nie liczyć wydętych ust zielonowłosej; te wszakże mogły być wynikiem niezbyt udanej interwencji chirurga.
Minęło południe i kolejne godziny odchodziły w wieczny mrok. Koperta nadal leżała na swoim miejscu, nietknięta. Gdy pani Renatka zatrzepotała rzęsami i zabrzęczała bransoletkami na do widzenia, stanąłem bezradny przy oknie, próbując uformować z płynącej nad krakowskimi ulicami mgły postać nieznajomej, której przybycia tak gorąco wyczekiwałem. Przyszło mi do głowy, po raz nie wiem już, który, iż spotkanie z nią nie wykroczyło poza mój umysł i gorącą tęsknotę. Wówczas spojrzałem na kopertę. Nie, to był materialny dowód, jakże namacalny. Dotknąłem jej śliskiej powierzchni. Czekała na swoją panią, lecz dzisiaj spotkało ją gorzkie rozczarowanie. Czy papier może płakać, tęsknić, cierpieć? Nie, lecz może pamiętać.
Znów pomyślałem o kobiecie w czarnej sukience.
Snując się po opustoszałych parkach, chwytałem mlecznobiałą mgłę i utrwalałem jej strukturę, substancję, istotę, wchłaniając w siebie ciszę późnoletniego wieczoru.
Upijałem się zapomnieniem, wyblakłymi barwami świata, symfonią ludzkich głosów i nieruchomego wiatru. Do domu wróciłem późno.
Zmęczony, od razu położyłem się do łóżka i zasnąłem snem sprawiedliwego, odbijając sobie wczorajsze godziny, wydarte przemocą Morfeuszowi przez kobietę z fotografii.
Rankiem obudziłem się rześki i wypoczęty.
Słońce przebijało się przez koronkowe firanki (uszyte staranną dłonią kochającej matki), zwiastując jasny i świetlisty dzień. Miałem go spędzić w terenie, wykonując sesje tematyczne. Powoli wizja pięknej nieznajomej ulatywała z mojej pamięci, w miarę jak pochłaniały mnie kolejne ujęcia, spojrzenia i gesty fotografowanych przeze mnie osób. Uwielbiam ten stan: tylko ja, aparat i duch drugiej osoby, unoszony wysoko moimi rozkazami. Tym razem pracowałem na jednej z urokliwych, małych uliczek na obrzeżach miasta. Moja modelka, piegowata i rudowłosa nimfa, wyginała się zalotnie na tle szarych kamienic i cmentarnych murów. Szmaragdowa zieleń jej oczu wibrowała w ciepłym powietrzu i gdy pakowałem sprzęt do torby, obraz czarnowłosej nieznajomej niemal wyparował z mojego umysłu.
Do studia wróciłem dobrze po piętnastej. Zamierzałem wykonać kilka telefonów i zabrać się za obróbkę graficzną piętrzących się na dysku komputera zdjęć. Ledwie zamknąłem za sobą drzwi i pozwoliłem dźwiękowi dzwonka wybrzmieć, gdy mój wzrok padł na miejsce na stoliku, gdzie jeszcze wczoraj leżała lśniąca koperta.
Pusto.
– Pani Renatko, zostawiłem wczoraj tutaj kopertę ze zdjęciami… – wskazałem palcem rzeczony stolik. – Widziała ją pani?
– Hm… – owemu „hm” towarzyszyło poważne zamyślenie, wyrażające się podłużną zmarszczką na mocno wypudrowanym czole.
– Czy ktoś po nią przyszedł? Młoda kobieta?
Dalszy ciąg niemiłosiernie irytującego „hmmmmmm”.
– Nie, przełożyłam ją. Leży tam.
Owo „leży tam” było najniewinniejsze w świecie, a ja poczułem, jak tysiące werbli pulsuje w moich skroniach triumfalne „ta dadam!”. Odetchnąłem z ulgą, chociaż przez moment poczułem się tak, jakbym zdradził swoją piękną nieznajomą z bladym, piegowatym rudzielcem.
***
Nieznajoma pozostawiła po sobie ślad. Była nim koperta, był nim folder, zawierający wszystkie informacje o sobie, jakie przyniosła. Zaraz po ich wywołaniu zostały one wprowadzone do systemu. Zazwyczaj po wykonaniu usługi kasujemy zdjęcia z pamięci komputera, tym razem jednak przezornie zachowałem je dla siebie. Mechanicznie wykonywałem swoje obowiązki aż do siedemnastej, kiedy to studio wyludniło się i zapadła w nim błoga cisza. Wówczas zasiadłem przed ekranem komputera i odszukałem pożądany plik.
Niczego o niej nie wiedziałem. Zostawiła mi jedynie swoje nazwisko i zdjęcia. Oczywiście mogłem spróbować odszukać jej za pomocą tej pierwszej informacji, jednak miałem coś, co wydawało mi się znacznie lepszą wskazówką. Pałac. Pojawiający się na niemal wszystkich fotografiach, niewyraźny, lecz mimo to majestatyczny i piękny. Bez wątpienia zabytkowy. Nieznajoma nie mogła przyjechać z daleka, gdyż w takim razie nie pozwoliłaby sobie na odbieranie zdjęć kilka dni później. A co, jeśli nie wróci po nie? Co, jeśli jej nigdy nie było? Być może była w Krakowie jedynie przejazdem. Odrzuciłem podobne myśli precz i powróciłem do faktów. Musi ona mieszkać stosunkowo blisko. Ów pałac musi stać stosunkowo blisko. Załadowałem zdjęcia jako załącznik do wiadomości i sformułowałem krótki list do swojego dawnego kolegi ze studiów. Pracował on jako konserwator zabytków i interesował się architekturą dworów i pałaców. Z pewnością rozpozna budynek ze zdjęcia i pomoże mi uzyskać o nim bliższe informacje. Kliknąłem ikonkę „wyślij” i odetchnąłem z ulgą. Nie pozwoliłem nieznajomej uciec.
***
Odpowiedź otrzymałem jeszcze tego samego dnia, a właściwie już w nocy. Tuż przed północą (oglądałem wówczas jakiś kryminał na podstawie prozy jakiegoś szwedzkiego pisarza) moje ucho wychwyciło dźwięk zwiastujący pojawienie się nowej wiadomości w skrzynce pocztowej. Pośpiesznie wyłączyłem telewizor i zasiadłem przy biurku. Oto wiadomość, jaką otrzymałem:
Witaj, Robercie!
Zdjęcia, które mi przysłałeś, przedstawiają pałacyk rodziny Wilczyńskich. Znajduje się on w Połańcu, czterdzieści kilometrów na północny wschód od Krakowa. Jest to osiemnastowieczny budynek, wzniesiony w 1769 roku stylu neobarokowym. Wokół niego znajduje się rozległy park, a niegdyś ogród w stylu angielskim. W dziewiętnastym wieku właściciele zgromadzili znaczne zbiory malarstwa oraz pokaźną bibliotekę, których lwia część została spalona w czasie II wojny światowej. Wtedy to Niemcy przejęli pałacyk, jednak dzięki protekcji jednego z krewnych, który pracował w rządzie, Wilczyńscy odzyskali go w 1954 roku. Obecnie budynek znacznie podupadł. Zastanawia mnie, jak zdobyłeś te zdjęcia? Wiem, że właściciele nie lubią, gdy fotografuje się ich ojcowiznę, nie zgodzili się nawet na umieszczenie informacji o pałacu w nowej antologii dworów i pałaców południowej Polski. Intryguje mnie zatem fakt, iż Tobie udało się dotrzeć do tych, co prawda niewyraźnych i starych, ale zawsze cennych fotografii. Liczę, że odpowiesz na moje pytania, gdy spotkamy się w jakimś pubie, by przy kuflu piwa powspominać dawne czasy.
Twój stary druh, Paweł Lubas.
Bladym świtem następnego dnia siedziałem w swoim volvo i jechałem na północ. Wakacje się skończyły i lato powoli chyliło się ku końcowi. Dzieci wracały do szkoły ze smętnymi minami, liście opadały z drzew, równie smętne, lecz cierpiące w milczeniu. Po czterdziestominutowej (wczesna pobudka pozwoliła mi ominąć korki) jeździe dotarłem na miejsce. Ze zdumieniem odkryłem przy okazji, iż byłem już niegdyś w tej okolicy. Na jednym ze skrzyżowań dostrzegłem bowiem tabliczkę z napisem Iglowice. Dawno temu, jako chłopiec, zatrzymałem się ze swoją klasą w tutejszej stadninie koni. Niezbyt dobre wspomnienia mam z tym miejscem, a właściwie prawie żadnych, co czasem jest jeszcze gorsze. Nie zamierzam jednak teraz o tym opowiadać, wszystko w swoim czasie. Połaniec okazał się niedużą, aczkolwiek malowniczo rozciągającą się pośród pól i łagodnych wzgórz miejscowością. Nieliczne domki stały w znacznym oddaleniu jeden od drugiego; pomiędzy nimi przestrzeń wypełniały pola uprawne, lasy i nieużytki. Taki krajobraz roztaczał się na prawo od drogi asfaltowej. Po lewej migotał nasycony, ciemny fiolet łąk. Wrzosowiska. Zjechałem z głównej trasy i wspinałem się teraz łagodnym wzgórzem. Drzew, klonów i dębów, było coraz więcej. Wreszcie, po kilku minutach, zza ich ciasno zbitej ściany wyłoniło się żelazne ogrodzenie. Domyśliłem się, że to tutaj.
Oczywiście gratulowałem sobie sprytu. Zaledwie wczoraj zainteresowałem się odnalezieniem tego miejsca i oto jestem. Moje ego przyjemnie łaskotała świadomość łatwości, z jaką udało mi się zdobyć informacje o pałacu i, co za tym idzie, pięknej nieznajomej. Nie, nie była już taka całkiem nieznajoma. Znałem jej nazwisko i, dość pobieżnie wprawdzie, ale jednak, historię rodziny. Wiedziałem, gdzie mieszka i mogłem to wykorzystać.
Zatrzymałem samochód nieopodal, pod rozłożystym dębem, i podszedłem do bramy. Była zamknięta. To jednak nie stanowiło dla mnie żadnego problemu i już po chwili znalazłem się na terenie pałacowego parku. A właściwie tego, co nim kiedyś było.
Otaczające mnie drzewa, wysokie, na poły nierzeczywiste w srebrzystej mgle poranka, zdawały się unosić nad ziemią. Ich splątane konary w wielu miejscach całkowicie broniły słońcu dostępu do nierówno przystrzyżonego trawnika, wyścielonego pierwszą warstwą opadłych, wciąż jeszcze wilgotnych i miękkich liści. W oddali majaczyła niewyraźna, lekko jedynie zarysowana sylwetka pałacu. Znajdował się jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów od bramy, na szczycie niezbyt stromego wzgórza. Pierwsze słoneczne blaski ślizgały się po jego dachu i murach, ozłacając geometryczne kształty dwóch wieżyczek. Powoli, gdyż welon bieli utrudniał pewne poruszanie się po terenie, zbliżyłem się do frontu. Kilkukrotnie natknąłem się na coś, co stanowiło relikt minionej epoki: marmurową rzeźbę, przedstawiającą skrzydlatego anioła, nieczynną, wyschniętą fontannę lub pokrytą zieloną mazią sadzawkę, w której mętna woda stała nieruchomo niczym czas, zastygły w tym cichym i melancholijnym miejscu jak w wielu podobnych. Początkowo zamierzałem trzymać się bocznych ścieżek, tak aby nie mogło mnie dostrzec żadne czujne oko mieszkańców pałacu, lecz ponieważ wszystko wokół spowijała mgła, a pośród wysokiej trawy nie wypatrzyłem żadnych śladów bocznych ścieżek, wszedłem na główną drogę, a właściwie szeroki, wydeptany pas ziemi. Zgmatwane gałęzie dębów utworzyły nad nim coś na kształt tunelu, a właściwie jego nadwątlonego szkieletu, gdyż, najwyraźniej pozbawione czułej opieki, rozrastały się w najrozmaitszych kierunkach, wątłe i kruche.
W miarę jak zbliżałem się do pałacu, jego rozmyty zarys przybierał konkretnych, chociaż nierzeczywistych w srebrnej poświacie kształtów. Pomimo ewidentnych oznak upływu czasu nadal sprawiał on imponujące wrażenie. Jego potężna bryła zdawała się płynąć w morzu bieli i srebra, rozmarzona i senna. Poczułem, jak krew zastyga mi w żyłach, oddech staje się płytszy, a bicie serce stanowi jedynie echo odległych dźwięków. Wisząca w powietrzu nabrzmiała woda zacierała kształty i godziny, czas tracił swoje kontury. Zapragnąłem podejść jeszcze bliżej, dojrzeć zarysy okien i drzwi, kolor ścian, fakturę tynku, lecz kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Nie wiedziałem, czy to człowiek, zwierzę czy istota z innego świata, lecz instynktownie cofnąłem się i skryłem za najbliższym drzewem. Cisza. Czymkolwiek to było, odeszło. Zdecydowałem jednak zawrócić do bramy. Mgła rzedła i zasięg widoczności powiększał się, mogłem więc w każdej chwili zostać przyłapany na szpiegowaniu. Odetchnąłem dopiero gdy znalazłem się po drugiej stornie ogrodzenia. Wilgoć już wyparowała i zza wybujałej zieleni drzew zobaczyłem wysoki, potężny budynek o licznych oknach, balkonach i dwóch wieżyczkach. Z oddali dobiegło mnie szczekanie psa. Jeśli znajdował się na terenie parku, to miałem ogromne szczęście, iż nie wyczuł mojego zapachu. Ruszyłem do samochodu. Pomyślałem, iż ten nielubiący być fotografowanym pałac stanowi klucz do rozwiązania wżerającej się w mój mózg od dawna zagadki.
Spotkanie z bóstwem
– Doprawdy, ta jajecznica to istna poezja!
Pani Dzwonkowska zaczerwieniła się na mój (nieco patetyczny i „wioskowy”) komplement niczym wiotka, nieśmiała panienka, mimo iż była korpulentną i postawną sześćdziesięcioletnią damą o rumianych policzkach i zamaszystych, energicznych ruchach. Uśmiechnięta od ucha do ucha, zabrała pusty talerz i przyniosła mi szklankę gorącej herbaty z cytryną. Szklanka była ozdobna, w róże z rżniętego szkła, a napój przyjemnie rozgrzewał gardło i zziębnięty żołądek. Spędziłem z moimi gospodarzami zaledwie godzinę i już zdążyłem się z nimi zaprzyjaźnić. Wracając spod pałacowej bramy, nieco niżej po lewej stronie drogi dostrzegłem napis Pensjonat pod Dębem i uświadomiłem sobie, iż wyszedłem z domu bez śniadania, za co moja kochana rodzicielka zdzieliłaby mnie nieźle po głowie. Aby naprawić ten błąd, czym prędzej zatrzymałem samochód na żwirowym podjeździe i zamówiłem solidną porcję jajecznicy. Właściciele okazali się sympatycznymi, starszymi ludźmi. Pan Dzwonkowski, mąż gospodyni, niski i chudziutki – zupełne przeciwieństwo swojej żony – siedział obok mnie, paląc papierosa przy otwartym oknie. Chciał wyjść na zewnątrz, lecz zapewniłem go, iż zapach tytoniu nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu.
– Piękną mamy okolicę, prawda? – zagadnęła gospodyni, siadając naprzeciwko mnie przy szerokim, dębowym stole.
– Uroczą – odparłem. – I jakie świeże powietrze. Gdy jechałem, zdaje się, że widziałem wrzosowiska.
– O tak, mamy tutaj całe wzgórza porośnięte wrzosem. Gdy tylko zaczynają kwitnąć, zjeżdżają się do nas pary młode i fotografują na ich tle. Nigdzie w pobliżu takich nie ma – dodała z dumą.
Postanowiłem, że sam także przespaceruję się po nich. Co prawda od dziecka czułem dziwną, niewytłumaczalną niechęć do wrzosowisk, lecz ich piękna nie próbowałem nigdy zanegować. Czemu zawdzięczałem ową niechęć? Nie potrafiłem tego wytłumaczyć.
Uwielbiałem niespokojne morze fioletowych kwiatów, wzburzane podmuchami wiatru, lecz myśl o samotnym spacerze pośród nich napawała mnie lękiem…
Być może kiedyś, jako dziecko, zapadłem się w ich wzburzone fale i niczym topielec próbowałem zaczerpnąć tchu. Cokolwiek to było, jakiekolwiek zdarzenie bądź też wyobrażenie (jakże trudno je nieraz od siebie oddzielić!) spowodowało narodziny owego lęku, nie był on na tyle silny, by powstrzymać mnie od kontemplacji urody owego morza. Niejednokrotnie fotografowałem pokryte wrzosem łąki, lecz nie zdarzało mi się wkroczyć w ich suche wody zbyt głęboko i pozwolić sobie odpłynąć. Dryfowanie wzbudzało we mnie niepokój.
– A więc zamierza odwiedzić pan Wilczyńskich? – Mój gospodarz zadał to pytanie, pomimo iż wyłożyłem wcześniej tę kwestię. Nie kontynuował też urwanej jakby myśli i zapadła krępująca cisza. Zaraz jednak jego małżonka, z ciężkim westchnieniem (większość swoich wypowiedzi zwykła takowymi okraszać) odłożyła szklankę i wtrąciła:
– Ciężkie ma Ewa życie. Nie zazdroszczę jej.
Zapytałem taktownie o powód jej słów.
– Sama, bez męża i dzieci, na utrzymaniu taki wielki dom…
– To znaczy, że mieszka w tym pałacu całkiem sama? – Przed moimi oczami na powrót stanęła majestatyczna bryła pałacu.
– O nie, wraz z bratem, ale on jeździ na wózku. Nogi ma do niczego, rozumie pan. No i mieszkają z nimi stara ciotka oraz Andrzej.
Owo „oraz Andrzej” wypowiedziane zostało tonem, który miał wyrażać najoczywistszy i znany powszechnie fakt.
– To ich daleki krewny – wyjaśnił pan Dzwonkowski, widząc pytanie w moich oczach. – Kilka lat temu dzieci wyrzuciły go z własnego domu. Wilczyńscy przygarnęli go. Pomaga im, jest silny, no a chłop potrzebny jest w domu, bo z Adama wielkiej pociechy nie ma… To znaczy jako z faceta, rozumie pan? – dodał, jak gdyby w obawie, bym nie posądził go o brak taktu lub tolerancji. Pośpiesznie przytaknąłem, iż, oczywiście, rozumiem go doskonale.
– Pałac się sypie, Adam wciąż choruje, no i jeszcze te duchy…
– Duchy?
– Ach, bo pan nie jest tutejszy… – żachnęła się pani Dzwonkowska. – Znów powiedziała coś, co wiedzą lub wiedzieć powinni wszyscy w promieniu stu kilometrów i po raz kolejny poczułem się jak kompletny ignorant. – W pałacu straszy – dodała konfidencjonalnym szeptem.
– Jak to: „straszy”? – zapytałem, gdyż myśl taka wydała mi się co najmniej dziwną. Owszem, osiemnastowieczny pałac otoczony rozległym, zaniedbanym parkiem jest scenerią wprost wymarzoną dla upiorów i wszelkiej maści zjaw, lecz teoria o nich w ustach tak praktycznej, by się zdawało, właścicielki pensjonatu wprowadzała niemały zgrzyt pomiędzy jej wyglądem i zachowaniem, a głoszonymi tezami.
– Normalnie – odparła najzwyczajniej w świecie moja rozmówczyni, zupełnie jak gdyby nawiedzone pałace stanowiły dla niej chleb powszedni. – Od kilku lat się to dzieje.
– Ale co? – nie dawałem za wygraną.
– Różnie – wtrącił się nieoczekiwanie gospodarz. – To jakieś głosy słychać nocami, to czyjś płacz, to skrzypienie drzwi… Okna się same otwierają, czasem gra fortepian.
– Państwo mówicie poważnie? – Musicie mi wybaczyć moje niedowierzanie, lecz gdybyście widzieli panią Dzwonkowską i jej męża, zjedli z nimi jajecznicę z szynką i szczypiorkiem, a potem usłyszeli z ich ust mrożące krew w żyłach szczegóły, również pozostalibyście nieufni.
– Ależ oczywiście! – Pani Dzwonkowska nie wydawała się być zrażona moim niedowierzaniem.
– Może to wybujała wyobraźnia mieszkańców?
– Gdyby tylko oni tak twierdzili, można by tak pomyśleć, ale z jakiegoś powodu goście uciekli w środku nocy.
– Goście?
– Wilczyńscy wynajmowali niegdyś pokoje turystom. – Tym razem to pani Dzwonkowska pośpieszyła z wyjaśnieniami. – Wokół mamy piękne krajobrazy, w sąsiedniej miejscowości jest stadnina koni i ośrodek wypoczynkowy, wie pan, spa i te sprawy… Do Krakowa też niedaleko, a ludziom podobały się noclegi w pałacu. Wszystko było pięknie, ładnie do czasu…
– Do czasu pojawienia się tego czegoś – dokończył za moją gospodynię mąż. – Straszyło ludzi po nocach, a ostatni uciekli w popłochu. Rozniosło się po okolicy i nikt już nie chciał spać w pałacu. Swoją drogą, nie uważa pan, że takie miejsca zawsze mają swoje duchy?
Przyznałem panu Dzwonkowskiemu rację. Miejsca takie jak to, ze swoją historią, przeszłością, obarczone smutkami i cierpieniami wielu pokoleń – takie miejsca zazwyczaj mają swoje duchy. Lecz nie zawsze te duchy ujawniają się, strasząc mieszkańców i, co więcej, Bogu ducha winnych turystów. Oddałem także moim gospodarzom sprawiedliwość – potrafili świetnie wykorzystać prawdziwe czy wyimaginowane pałacowe strachy i sprytnie rozwinąć własny, nieduży co prawda, ale zawsze, interes.
– A czy próbowano to jakoś wyjaśnić? – dopytywałem.
– A i owszem, ludzie głowili się, nawet ksiądz proboszcz był i święcił. Na chwilę pomogło, potem znowu… Drugi raz nie chciał przyjść. Ale coś musi być na rzeczy. Proszę popytać we wsi. Niewielu jest takich, co by nawet za pieniądze chcieli tam spędzić chociaż jedną noc.
– A biedna Ewa musi to znosić cały czas – westchnęła (po raz około czterdziesty) gospodyni. – Chociaż podobno czasem się uspokaja i przez długie miesiące nic się nie dzieje… A potem bach! Podobno nawet fortepian sam gra. W imię Ojca i Syna!
– Czy w tej rodzinie stało się coś złego? Nagła śmierć lub…
– W takich rodzinach zawsze dzieją się złe rzeczy. Świętej pamięci państwo zostali zamordowani przez Niemców wraz z najmłodszym dzieckiem. Prababka Ewy oszalała i biegała po wsi półnaga w burzowe noce. Takie domy pamiętają wiele smutnych historii – odparł gospodarz, gasząc skrawek suszonego papieru w popielniczce. – Nie dziwota, że teraz całe lata dają o sobie znać.
– Wychodząc z takiego założenia, musielibyśmy uznać, że każdy dom, który pamięta kilka pokoleń mieszkańców, jest nawiedzony – odparłem.
– Może tak być i pewnie jest – przyznał malutki człowieczek, niezrażony cieniem sceptycyzmu w moim głosie. – Tylko one nie zawsze się pokazują. Czasem nie mają po co.
– A więc… – zacząłem powoli – duch w pałacu musi mieć swój cel.
Dopiero w chwili wypowiedzenia tych słów zdałem sobie sprawę z ironii we własnym głosie. Na szczęście moi gospodarze jej nie dostrzegli, a może też zignorowali, zbyt kurtuazyjnie nastawieni wobec gościa z miasta.
– Zapewne. O, cóż ja widzę! Ciasto jagodowe! Dobrze radzę – niech go pan nie próbuje. Jeden kęs i uzależnienie gotowe.
Roześmiałem się przyjaźnie (częściowo szczerze, częściowo po to, by zatuszować wcześniejszą gafę) i zabrałem za pałaszowanie sporego kawałka ciasta z galaretką i soczystymi kawałkami aromatycznych leśnych owoców. Powziąłem już postanowienie. Swego czasu interesowałem się spirytyzmem i mistyką; przeczytałem całą masę książek o duchach, upiorach i ektoplazmie. Ileż to wieczorów spędziłem, wertując stronice opasłych tomów na temat opętań, demonów i tym podobnych, podczas gdy w kominku wesoło płonął ogień, a obecność rodziców i sióstr zapewniała mnie, iż daleki jestem od wszelkich niebezpieczeństw innego wymiaru. Oczywiście przeszedłem też etap fascynacji Lovecraftem. Parę razy z kolegami próbowaliśmy nawet organizować mini seanse spirytystyczne, ale najwyraźniej w jakimś punkcie popełnialiśmy błąd, gdyż nigdy żadna postać w bieli nie ukazała się nam podczas tych zebrań w zaciemnionym pokoju. A teraz mogłem spotkać prawdziwego ducha „z krwi i kości” (chociaż to stwierdzenie zakrawa na oksymoron, wydaje mi się najbardziej uzasadnione), w dodatku bezkarnie rezydującego w zabytkowym pałacu i dzielącego pokoje z moją piękną nieznajomą. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, co powinienem zrobić i to też postanowiłem uczynić. Od państwa Dzwonkowskich wiedziałem, że „dziedziczka” wraca z pracy około czternastej („uczy dzieciska muzyki” – jak wyjaśnił mój gospodarz), dlatego pozostały mi do tej pory czas zdecydowałem się wykorzystać, spacerując po najbliższej okolicy. Podziękowawszy za posiłek i towarzystwo, opuściłem państwa Dzwonkowskich, bogatszych o pięćdziesiąt złotych napiwku (mogę się założyć, że rzadko natrafiają oni na podobne gesty hojności). Okolica rzeczywiście była niepospolicie piękna. Rozległe, porosłe nawłocią łąki odcinały się wyraźnie na tle ciemnobłękitnego nieba. Łagodne wzgórza, pokryte nasyconym szmaragdem lasów, tworzyły fantastyczny kontrast dla złotych pól. Dalej, poza nimi, rozciągały się senne wrzosowiska, hen, aż po horyzont. Tu i ówdzie drewniany lub murowany dom, stodoła, płot, ogródek warzywny. Przy drodze, wijącej się między wzniesieniami, pochylone krzyże lub kapliczki. Okolica odludna. Nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób moi gospodarze są w stanie osiągnąć jakikolwiek dochód na takim odludziu. Później dowiedziałem się, iż pensjonat i karczma stanowiły dla nich jedynie działalność poboczną, hobbystyczne zajęcie pary małżonków, bez problemu utrzymujących się z emerytury. Co prawda, karczma stanowiła pewne źródło dochodu, zwłaszcza zimą, gdy nie było innych miejsc na kulturalną konsumpcję alkoholu, ale dochodów bardzo skromnych, albowiem mieszkańcy Połańca byli w większości ludźmi niezamożnymi i prostymi. Ich czas także upływał na prostych rozrywkach, takich jak zabawy w domu ludowym, wieczorach przy ogniskach czy właśnie niekończące się dysputy w karczmie przy flaszce wódki. Pałac, przygnieciony brzemieniem czasu, pozostawał z boku tych przyziemnych rozrywek, spoglądając z wysokości wzgórza na tych prostych ludzi. Ludzi, którzy nie wiedzieli, co oznacza zmaganie z duchem.
Przykościelny zegar wybił piętnastą (połanieckim zwyczajem wszystkie pełne godziny od porannej do wieczornej mszy ogłaszano biciem dzwonu), gdy zatrzymałem samochód pod tym samym co rano, rozłożystym dębem. Tym razem jednak nie przeskakiwałem ogrodzenia, lecz skorzystałem z domofonu. Domyśliłem się, iż Wilczyńscy zamontowali go w celu ochrony przed intruzami, których pragnieniem było sfotografowanie ich domu. Dziwiłem się przeto, dlaczego, skoro nie chcą żadnych publikacji na temat pałacu, zaryzykowali wywołanie owych zdjęć. Pomyślałem jednak, że budynek jest na moich fotografiach zbyt niewyraźny, aby mogli przypuszczać, że będą one miały jakąkolwiek wartość. I że ktokolwiek zorientuje się, co przedstawiają. Gdy przywitał mnie głos w domofonie, przedstawiłem się i powiedziałem, iż mam przesyłkę dla pani Ewy Wilczyńskiej. Po krótkiej chwili wahania (a może tylko ja odebrałem ją jako wahanie, gdyż moja cierpliwość wystawiona była na wielką próbę) rozległ się wysoki, ostry dźwięk i szarpnąłem za klamkę. Ustąpiła. Ponownie znalazłem się na terenie pałacowego ogrodu.
Tym razem jednak nie sprawił już na mnie tak niesamowitego wrażenia jak za pierwszym razem.
Mgła zniknęła i kształty ogrodzenia, drzew, krzewów oraz rzeźb powróciły do rzeczywistości. Szybkim krokiem ruszyłem główną aleją, czując na plecach nieprzyjazne spojrzenia dębów i lip, ciasnym pierścieniem otaczających wydeptaną ścieżkę. Czy miały prawo się mnie obawiać? Czy witały w ten sposób każdego przybysza, wiedzione doświadczeniem długich dziesięcioleci? Bryła pałacu stawała się coraz wyraźniejsza i w miarę, jak ogromniała na moich oczach, widoczne stawały się także oznaki rozkładu. Misterne zdobienia fasady i ażurowe wykończenia balkonów oraz wieżyczek tchnęły lekkością, lecz wykruszona balustrada oraz poszarzałe narożniki przydawały budynkowi wrażenia ponurej zadumy. Tynk w wielu miejscach odpadł, farba łuszczyła się, przybierając niezdrową barwę musztardowej szarości. W wielu miejscach ścianę frontu pokrywał pnący się bluszcz. Podtrzymujące portyk kolumny poczerniały od starości. Wrażenia spokojnej melancholii przydawały mu kwitnące wokół krzewy czerwonych i herbacianych róż. W odległości kilkunastu metrów od pałacu drzewa przerzedziły się, ustępując miejsca krótko przystrzyżonemu trawnikowi i wielobarwnym astrom. Tuż pod oknami piętrzyły się żółte mieczyki. Nie miałem czasu policzyć okien ani oszacować wielkości budynku, gdyż drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich pani domu.
Ona!
Serce zamarło na moment w mojej piersi, a następnie poczęło bić jak oszalałe. Stała na schodach, oparta lewą ręką o balustradę i spoglądała na mnie zaciekawiona. Miała na sobie prostą sukienkę za kolano w odcieniu lawendy. Lub wrzosu. Włosy, upięte nisko na karku, opadały puklami na czoło. Jakże musiała odczuwać ich ciężar! Były takie długie i gęste. Przez kilka chwil lustrowała mnie, niepewna najwyraźniej, z kim ma do czynienia. Jakie wieści przynoszę? Zwiastunem jakiej przyszłości jestem? Gdy byłem już wystarczająco blisko, ukłoniłem się i przedstawiłem jej swoje nazwisko. Zeszła kilka stopni i odwzajemniła przywitanie.
– Mam dla pani zdjęcia. Nie odebrała ich pani, więc pomyślałem, że wyświadczę pani przysługę, dostarczając je osobiście.
Miałem ochotę zażartować „Nie chciał Mahomet do góry, to musiała góra do Mahometa”, ale obawiałem się, że mogłaby potraktować moje słowa jako zbytnie spoufalanie się. Ograniczyłem się więc jedynie do lekkiego uśmiechu. Podałem jej lśniącą, brzuchatą kopertę. Wzięła ją i spojrzała na mnie skonsternowana. Spodziewałem się takiej reakcji. Cóż za głupiec jedzie osiemdziesiąt kilometrów, aby osobiście oddać nieznajomej fotografie, za które nawet nie zapłaciła! I skąd ów głupiec lub szaleniec wiedział, dokąd jechać? Skąd znał jej adres? Te pytania zapewne kotłowały się w jej głowie, gdy przenosiła wzrok ze mnie na kopertę i z koperty ponownie na mnie. Ale ja miałem już gotowe odpowiedzi.
– Byłem w okolicy wykonać pewną sesję, więc pomyślałem, że zajadę po drodze do pani.
– A skąd wiedział pan…
– Że pani to pani? Otrzymałem przecież jawną wskazówkę. Ten pałac. Przejeżdżałem tędy niejednokrotnie, kojarzyłem to miejsce. No i miałem jeszcze pani nazwisko…
Milczała przez dłuższą chwilę. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Czułem, że oto ważą się moje losy. Mogę otrzymać podziękowanie, ale też spodziewać się pretensji i chłodu. To drugie przekreśliłoby moje plany. Na szczęście otrzymałem to pierwsze.
– Nie wiem, jak panu dziękować. Nie mogłam wrócić po nie, zaszły pewne okoliczności… Ale może napije się pan kawy lub herbaty? – Nie wiem skąd, ale wyczułem, iż owo zaproszenie jest nieco wymuszone. Nie przejąłem się tym jednak zbytnio; nie zna mnie, to naturalne, że ma pewne opory.
– Herbata będzie w sam raz – odparłem. Zaraz też dostrzegłem jej zażenowanie. Najwyraźniej nie chciała mnie wpuszczać do środka. Dzwonkowscy nie przesadzali, opowiadając o niechęci Wilczyńskich do podejmowania gości. Nie chcąc, aby niepotrzebnie się martwiła, pośpieszyłem jej z pomocą.
– Może wypilibyśmy na dworze? Idąc tutaj, widziałem altanę. Dzień taki piękny…
– Dobry pomysł – uśmiechnęła się blado. Wciąż ściskała w dłoni kopertę, prowadząc mnie przez trawnik do niedużej, drewnianej budki z fantazyjnym, ażurowym dachem. – Proszę chwilę zaczekać, zaraz wrócę.
Istotnie, nie kazała długo na siebie czekać. Wróciła po kilku minutach z tacą, na której obok filiżanek z herbatą stały spodeczki z ciastem i świeżymi owocami.
– Proszę się poczęstować. Domowej roboty, nie to, co kupne. – Ponownie słaby uśmiech, a właściwie cień uśmiechu, przebiegł po jej twarzy. Wymuszony, tak samo jak rozmowa ze mną. Czułem, że Ewa Wilczyńska toleruje moją obecność tylko ze względu na dobre maniery, jakie zapewne wpojono jej w dzieciństwie. Nie była jednak zachwycona i nie zamierzała udawać, że jest inaczej.
Skosztowałem ciasta – istotnie, było wyborne. Nie omieszkałem oczywiście pochwalić gospodyni. Siedzieliśmy przez chwilę w cieniu altany, pośród powodzi różowych pelargonii, pnących się z białych doniczek po deskach aż do dachu w kształcie wieżyczki, którego ażurowe zdobienia wpuszczały do środka fantastyczne kształty. Moja gospodyni siedziała sztywno, ze spojrzeniem utkwionym nieruchomo we mnie. Dłonie splotła ciasno, co świadczyło o skrępowaniu, a może nawet zdenerwowaniu. Wymieniliśmy kilka zdawkowych zdań o pogodzie, aż wreszcie poczułem, iż nie mogę dłużej udawać. Odłożyłem spodek i nachyliłem się ku mojej pięknej rozmówczyni. Jej szare oczy rozbłysły nieufnością wobec tej nieoczekiwanej zuchwałości z mojej strony.
– Słyszałem o pani problemach – powiedziałem niemal szeptem.
– Problemach? – Wyprostowała się gwałtownie. – Nie rozumiem. Ma pan na myśli…
– Duchy, tak – dokończyłem za nią ze stoickim spokojem. Taką strategię przyjąłem – rozmawiać o tym jak o najprozaiczniejszej sprawie na świecie. – Myślę, że mógłbym pani pomóc.
– To jakiś żart?
Ajj….! Zrobiło się niebezpiecznie. Nie tylko wyczuwałem, ale widziałem napięcie jej pleców, sztywność karku i zacięta linię ust. Jeszcze chwila, a gotowa zacząć na mnie wrzeszczeć i przegonić z parku kijem, strasząc policją. Musiałem pójść na całość.
Musiałem zaryzykować.
– Ja wiem… rozumiem, jak to musi wyglądać z pani strony. Nieznajomy facet wtrąca się w nieswoje sprawy. Może nawet stroi sobie żarty. Ale proszę nie oceniać mnie zbyt pochopnie. Nie wszyscy na świecie są podli. Bezinteresowna pomoc istnieje. Czasem warto zdać się na los…
Obserwowałem ją. Milczała. Taksowała mnie wzrokiem, nie wiedząc zapewne, z czym ma do czynienia. Z dziennikarską prowokacją? Kiepskim żartem? Uciekinierem z domu wariatów? Ale jej wahanie działało na moją korzyść.
– Pan ma nam pomóc? – zapytała powoli. Była zbyt dobrze wychowana, by nie ukryć rozbawienia, ale mojemu czujnemu oku nic nie mogło umknąć. Ucieszyłem się jednak, że oburzenie zastąpione zostało rozbawieniem.
– Owszem – odparłem z naciskiem. – Przepraszam, nawet się nie przedstawiłem. Robert Kalicki. Z zawodu jestem artystą fotografem, ale od dawna interesuję się spirytualizmem. Można powiedzieć, że fascynują mnie takie przypadki… Rozwiązałem już kilka podobnych spraw, oczywiście były one mniejszego kalibru. Płacz dziecka nocą. Otwierające i zatrzaskujące się drzwi, nic wielkiego. Takie rzeczy dotykają niemal każdego z nas, chociaż nie zawsze zdajemy sobie z nich sprawę. Ale nie każdego w tym samym stopniu. Gdy usłyszałem o pani pałacu, pomyślałem, że moje doświadczenie mogłoby się przydać… Mógłbym spróbować rozwiązać tę zagadkę.
Oczywiście, połowa z tego, co powiedziałem mojej rozmówczyni, była wymysłem, fantasmagorią moich długich, spędzanych samotnie, za towarzystwo mając jedynie powieści, wieczorów i nocy. Ale musiałem ubarwić swoją opowieść. Jakżebym inaczej mógł zdobyć jej zaufanie i, co więcej, możliwość zaangażowania się w tę sprawę? Nie było innego wyjścia. Oczy, pochmurne niczym listopadowe niebo, rozszerzyły się gwałtownie na dźwięk wypowiadanych przeze mnie słów. Zrozumiałem, że Ewa Wilczyńska pochwyciła przynętę. Uwierzyła mi. Nie zaufała jeszcze, to prawda. Jej sztywna postawa świadczyła o tym nad wyraz dobitnie. Ale to nie było ważne. Z jej twarzy, nagle i niespodziewanie, opadła zasłona. Mojemu spragnionemu spojrzeniu ukazała się zmęczona, poszarzała twarz kobiety, przygniecionej wielkim smutkiem.
– Naprawdę tak pan myśli? – zapytała niepewnym głosem.
– Jestem tego pewien. – Aby przydać znaczenia moim słowom, chwyciłem ja delikatnie jej dłonie. Były chłodne. Szybko je cofnęła, a ja zbeształem się w duchu za ten nierozważny krok.
– Obawiam się, że spotkałoby pana srogie rozczarowanie. Zawód zawodowy – powiedziała to i zaśmiała się gorzko z tej gry słów. Jej śmiech był piękny; stanowił odbicie gwiazd, czających się na dnie tych ogromnych, mądrych oczu. Powietrze wypełniła jakaś słodka woń, której źródła nie potrafiłem zlokalizować. Czy tak pachnie nadchodząca jesień? Czy przemijające lato? A może tak pachnie nadzieja?
– Nasz duch… jest uparty – dodała, jakby chciała mnie sprowokować.
– Słyszałem. – Przezornie odsunąłem dłonie i oparłem się wygodnie w wiklinowym fotelu, przybierając pozę profesjonalisty. – Ale sądzę, że nie tak uparty jak ja. Czy wzywaliście państwo egzorcystę?
– My… – zawahała się. – Nie wiemy, czy to byłoby potrzebne. Czy to nie byłoby swego rodzaju przesadą.
– Rozumiem – pokiwałem głową. – Obawiają się państwo, że to byłoby zbyt… ostateczne?
– Właśnie – uśmiechnęła się, nieco kwaśno, zadowolona, iż odnalazła u mnie zrozumienie. – To delikatna sprawa. Właściwie on nie robi nikomu krzywdy… To tylko hałasy, dźwięki.
– Podobno słyszycie państwo, jak gra fortepian?
– Tak – potwierdziła. Najwyraźniej uderzyłem w czuły punkt. Przez moment zdawało mi się, że przekroczyłem jakąś granicę, że Ewa Wilczyńska cofnęła się w cień i nie powie już nic więcej. Walczyła ze sobą – widziałem to, wypisane podłużną zmarszczką na jej czole. W końcu poddała się, chociaż nie rozluźniła napiętych mięśni. Byłem obcym, który wtrącał się w jej rodzinne sprawy, intymne problemy. – Chociaż zawsze po jego użyciu zamykam instrument na klucz – kontynuowała. – Poza tym, nikt z domowników, nie licząc mnie, nie jest muzykalny. I jeszcze…
– Słucham?
– Nic takiego.
– Proszę mówić – zachęciłem ją, przechylając konfidencjonalnie się w jej stronę. Chwila wahania i słowa popłynęły wartkim strumieniem.
– Przestawia przedmioty. Moje notatki, książki, czasem ubrania, słoiki z przetworami… Różnie. Czasem nie możemy odnaleźć tych rzeczy przez długie tygodnie. A potem nieoczekiwanie odnajdują się tam, gdzie były.
– Złośliwy duch.
– Bardzo. Jego ulubionym zajęciem jest otwieranie zamkniętych drzwi i zamykanie otwartych. To… to niby banał, ale potrafi doprowadzić do szału.
Widziałem, że się hamuje, nie mówiąc mi wszystkiego, ale to, co powiedziała, wystarczyło, bym zrozumiał, iż ta piękna, słodka kobieta żyje w nieustannym lęku. Ujawniał się on w jej drżących dłoniach, palcach, które nerwowo skubały rękaw sukienki i dotykały pierścionka z wielkim, zielonym oczkiem. Robiła to bezwiednie, podczas gdy jej oczy pozostawały nieprzeniknione. Zrozumiałem też wiele więcej – że przybyłem w najlepszym momencie. Coś, całkiem niedawno, musiało doprowadzić moją rozmówczynię do swego rodzaju ostateczności, w innym wypadku absolutnie nie siedziałaby spokojnie z nieznajomym facetem we własnym ogrodzie i nie słuchała jego impertynenckich nieco tekstów. Zapewne wyprosiłaby go, a jej wargi zaciskałyby się jeszcze długo potem na samo wspomnienie wizyty bezczelnego typka. Jednak trafiłem na dzień, w którym Ewa Wilczyńska po raz nie wiadomo już który uświadomiła sobie swoją bezsilność i samotność w nierównej walce z fantomowym przeciwnikiem. Z każdym kolejnym gorzkim przebudzeniem zapadała się coraz głębiej w siebie, w swoje ciemne myśli, w pustkę, z której wyjście zdawało się nie istnieć. Oczywiście tego dowiedziałem się znacznie później, lecz rozmawiając z nią w cieniu starych dębów poczułem przedsmak jej lęku. I jej słabości.
– Podobno wynajmowaliście kiedyś państwo pokoje letnikom… – zagadnąłem.
– Tak, ale ostatni uciekli w popłochu. W środku nocy.
– Jak to? Co się wówczas stało? – udałem, że nie usłyszałem tej historii zaledwie przed kilkoma godzinami nad szklanką herbaty. Być może mi uwierzyła; być może podjęła moją grę.
– Nie wiemy – wzruszyła ramionami, spoglądając w dal, na ogród i park. – Byli roztrzęsieni, mówili coś o fruwających przedmiotach, o głosach. Bo czasami je słychać. – Dodała po chwili, nieco zaczepnie.
– Głosy?
– Głosy.
Zapadła cisza. Liście bezdźwięcznie opadały z przygarbionych drzew. Kolory lata płowiały na moich oczach. Przestrzeń parku przybierała wyblakłą suknię jesieni. Czas unosił się nad nami. Poza plecami najpiękniejszej kobiety, jaką w życiu spotkałem, wznosiła się majestatyczna bryła pałacu, dostojna, lecz przerażająco smutna. Niczym dwór Usherów z noweli Edgara Allana Poe. Jak oczy Ewy Wilczyńskiej. Owo miejsce mogło odpowiedzieć mi na nieme pytanie, sformułowane dawno temu: Kim jest kobieta w czarnej sukience?
– Niestety, nie możemy sobie pozwolić na wysokie honorarium dla pana…
– O żadnym honorarium nie może być mowy. Gdy rozwiążemy zagadkę, wtedy ustalimy rozwiązanie wygodne dla obu stron. Taka sprawa to dla mnie… swego rodzaju wyzwanie. A ja lubię wyzwania.
– A więc pan mi wierzy? – zapytała sucho. Nagle, tuż obok niej, pojawił się kot. Duże, czarne zwierzę o lśniącej sierści. Otarł się o nogi swojej pani, a ona odwzajemniła mu się pieszczotą.
– A czy rozmawiałbym z panią, gdybym nie wierzył?
Nie odpowiedziała.
Spojrzała w bok, w ustępujące blaski lata.
Uśmiechnęła się gorzko.
Kot mrugnął do mnie swoimi szmaragdowymi ślepiami i ostentacyjnie odwrócił się, odchodząc w przestrzeń parku. Pokazał mi tym samym, że moja obecność jest mu całkowicie obojętna.
– W takim razie zamieszka pan z nami i to na razie będzie pańskim wynagrodzeniem.
– Zamieszkać w pałacu?
– Coś nie tak?
– Nie, po prostu myślałem, że wynajmę coś w okolicy…
– Nie ma takiej potrzeby. Skoro ma pan tropić nasze duchy, to musi pan być na miejscu. Cały czas. One nie stosują się do zegarków i nie ukazują o wskazanych porach. Kiedy możemy się pana spodziewać? – Wstała. Była bardzo wysoka, niewiele niższa ode mnie. – Chyba, że pan się boi?
– Jutro – odparłem natychmiast. Podała mi dłoń, a ja ująłem ją, przezornie wstrzymując się od jakichkolwiek nierozważnych gestów.
– A więc do jutra! Będziemy czekać.
Odeszła w stronę domu, dostojna, nieobecna, wręcz nierzeczywista. Wiatr poruszył gałęziami drzew i strząsnął z nich niepotrzebne, martwe marzenia.
Nowe wyzwanie
Wiatr szumiał w gałęziach drzew, gdy opuszczałem pałacowy park i następnego dnia, gdy do niego wróciłem, zatrzymując samochód, już tradycyjnie, pod rozłożystym dębem przy drodze. Nie chciałem wjeżdżać na teren posiadłości, jeszcze nie teraz. Zamierzałem przespacerować się po parku, przyjrzeć dokładnie budynkowi i otoczeniu, powdychać czyste, rześkie powietrze i wciągnąć w płuca ten specyficzny zapach wiatru, jaki rodzą wzburzone, dzikie drzewa. Bo otaczające pałac drzewa były dzikie i nieujarzmione, złowrogie i nieufne. Poczułem to poprzednio, poczułem i teraz, zmierzając wolno parkową aleją. Roztaczający się przed moimi złaknionymi piękna oczami widok był w istocie niezwykły. Pomiędzy drzewami, gdzieś na wysokości pół metra nad ziemią, unosił się duch minionego czasu, przydając pałacowemu otoczeniu nutki nostalgii. Liście, tu i ówdzie poprzetykane czerwienią i ognistym pomarańczem, miały metaliczny połysk. Kontury pni, gałęzi, żywopłotów i rzeźb, tak wyraźne zapewne w środku lata, powoli zacierały się. Blakły, wyczekując jesieni.
Tym razem mogłem sobie pozwolić na luksus sprecyzowania wielkości pałacu. Na parterze po obu stronach od portyku wznosił się rząd czterech okien; pierwsze piętro miało ich dziewięć, drugie – siedem. Oprócz nich urozmaicenie frontu stanowiły dwa długie balkony oraz dwie wystrzępione, stylizowane na gotyckie, wieżyczki. Okna miały (czteroramienne) okiennice, jakich dawno już nie widziałem, chyba w przewodnikach po dawnych dworach i zamkach. Nie wiedziałem, jak daleko w głąb parku sięga ów budynek, ale domyślałem się, iż jego wnętrze musi kryć mroczną plątaninę schodów i korytarzy. Gdy tak dumałem nad układem pokoi, drzwi otworzyły się i na progu ukazała się wysoka, szczupła postać kobiety około siedemdziesięcioletniej, o ostrych rysach i surowym wyrazie twarzy.
– Pan Robert Kalicki? – zapytała, pomimo iż wcześniej przedstawiłem się przez domofon. Przytaknąłem, a ona wykonała nieokreślony gest ręką.
– Maria Wilczyńska. Czekaliśmy na pana. Proszę za mną.
Przekroczywszy próg pałacu, poczułem, jak otula mnie chłód. Musiałem zmrużyć oczy. Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, zapewne hol, tonął w półmroku. Kobieta, która zdawała się przed minutą uciec z Dickensowskiej opowieści, spojrzała na moją podręczną torbę, a następnie na mnie. Chociaż nie widziałem dokładnie wyrazu jej oczu, domyśliłem się w nich pytania. Odparłem, iż sprzęt zostawiłem w samochodzie, samochód zaś przed bramą, gdyż miałem ochotę na spacer parkową aleją.
– Mam nadzieję, że nie będzie pan za każdym razem niepotrzebnie szedł na piechotę – odparła, a w jej głosie wyczułem politowanie. – Damy panu klucz, tak aby mógł pan sam otwierać i zamykać bramę. Teraz pokażę panu pańską sypialnię, a potem oprowadzę po całym domu. Jeśli zechce pan, moglibyśmy następnie napić się razem herbaty.
Zapewniłem, że będę zaszczycony jej towarzystwem, co wywołało blady uśmiech na jej zaciętej najwidoczniej zazwyczaj twarzy. Poprowadziła mnie następnie szerokim korytarzem w głąb pałacu. Nasze kroki odbijały się echem od pokrytych nielicznymi obrazami ścian. Po dwukrotnym zakręcie dotarliśmy wreszcie do mojego nowego pokoju. Otworzyła mi drzwi, podała klucze i poprosiła, abym wrócił, kiedy już się rozpakuję. Podziękowałem jej serdecznie i zapewniłem, iż przyjdę za parę minut. Uśmiechnęła się ponownie (jakże blady cień uśmiechu!) i zniknęła w mroku.
Postawiłem torbę na podłodze i rozejrzałem się po pokoju. Był dość duży. Wysokie okno sięgało niemal do podłogi. Osłaniały je fantazyjnie udrapowana zasłona w kolorze miodu i śnieżnobiała, muślinowa firanka. W rogu stało duże, mahoniowe łóżko, nakryte kapą w złote róże.
Umeblowania dopełniały zniszczone nieco dębowe biurko, wysoka, trzydrzwiowa szafa, dwie wiszące półki i wystrzępiony czerwony dywan, całkowicie zagłuszający wszelkie kroki. Podszedłem do okna i spojrzałem na ogród. Pomiędzy wiotkimi brzozami i krzewami wczesnojesiennych róż unosiła się przezroczysta mgła, niczym zaczarowany dym, sunący nisko nad ziemią. Otulała ona zielone wciąż krzewy, ławki i rzeźby, odbierając im barwy i kontury. Cóż to było, zapytacie. Jako fotograf nauczyłem się patrzeć tak, aby widzieć, dlatego też sądzę, że większość z was nie dostrzegłaby misternej gry świateł i cieni, którą ja dostrzegłem, odbitej w poplamionej kilkoma podłużnym smugami szybie. Dzień i noc igrały ze sobą, nadzieja i zwątpienie tańczyły w wolnym tańcu, splecione w miłosnym uścisku.
To wszystko przesuwało się przed moimi oczami, gdy przypomniałem sobie, iż kilka pokoi dalej czeka na mnie gospodyni. Westchnąłem i wyszedłem na pogrążony w sennym zamyśleniu korytarz. Bez trudu odnalazłem drogę, którą przebyłem kilka minut wcześniej. Maria Wilczyńska, słysząc moje kroki, wynurzyła się z jednego z pomieszczeń. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zaraz potem przemierzaliśmy wspólnie puste, pokryte patyną czasu pokoje i przejścia. Posłusznie podążałem za swoją przewodniczką, czując się zupełnie jak bohater dziewiętnastowiecznej powieści, zwiedzający ciemne labirynty gotyckiego zamku. Największe wrażenie zrobiły na mnie schody – szerokie, mahoniowe, pokryte pluszowym, chociaż w wielu miejscach łatanym, dywanem, a także winda. Jej widok – metalowych konstrukcji w sercu starego domostwa – całkowicie mnie oszołomił.
– Zaraz po wypadku Adam chciał pozostać w swoim dawnym pokoju… Wie pan, miał wtedy tylko piętnaście lat, nie chciał zmieniać wszystkiego tak od razu. Jego matka, żona mojego brata, zamówiła dla niego tę windę. Od dawna jednak jej nie używamy.
Kobieta otwierała przede mną kolejne, nieużywane tak jak winda, pokoje. W większości były one zupełnie puste, pozbawione mebli, w niektórych stały różne, niepotrzebne sprzęty – typowe wyposażenie typowego strychu, zakurzonego i rzadko odwiedzanego. Pominęła jedynie pomieszczenia aktualnie zajmowane przez mieszkańców. Postanowiłem obejrzeć je kiedy indziej, by nie narzucać się na razie uprzejmej gospodyni zbyt natrętnymi prośbami.
– Otwieramy je i wietrzymy raz w tygodniu, tak aby pozbyć się nieco tego przytłaczającego zaduchu i, nie ukrywam, żeby zaoszczędzić na ogrzewaniu pozostałych pięter.
– Taki duży dom musi generować ogromne koszty utrzymania – wtrąciłem.
– Bardzo – przyznała skwapliwie Maria. – Nie stać nas na ciągłe remonty, dlatego pałac niszczeje. W wielu pokojach na drugim piętrze przecieka dach, ze ścian sypie się tynk… Robimy, co możemy, ale to i tak niewiele.
Musiałem przyznać, iż rzeczywiście Wilczyńscy robili wszystko, co było w ich mocy, by zachować chociaż pozory normalnego życia.
Ta część pałacu, w której mieszkali, była urządzona zgodnie ze wszelkimi rozsądnymi wymogami współczesności, bez zbytniego przepychu oczywiście, ale z klasą i smakiem. Najbardziej do gustu przypadł mi obszerny salon z wielką, narożną kanapą i olbrzymim, staromodnym kominkiem. Odgłos wszelkich kroków tłumił w nim, tak jak i w mojej sypialni, miękki, pluszowy dywan. Chociaż, jak już zdążyłem się dowiedzieć zarówno od Pawła, jak i państwa Dzwonkowskich, większość cennych przedmiotów przepadła bezpowrotnie w czasie wojny, to Wilczyńskim udało się zachować parę rodowych pamiątek lub rzeczy, które sprawiały wrażenie rodowych pamiątek. Wśród nich poczesne miejsce zajmował wielki, stojący zegar w dębowej oprawie, z misternymi złoceniami. Jego dźwięk roznosił się głuchym echem po pozostałych pomieszczeniach. Naprzeciwko okna stała piękna, rzeźbiona komoda z ciemnego, lakierowanego drewna. Nad kominkiem wisiał portret rodziny, zapewne pochodzący z czasów przedwojennych. Eleganckie, odziane w długie suknie kobiety i dżentelmeni w czarnych, lśniących garniturach – wszyscy z oczami utkwionymi nieruchomo w nieokreślonej dali. Na co spoglądali? Co widzieli? Czy wiedzieli, jaka moc gnębi mieszkańców tego domu? Takie myśli nachodziły mnie, gdy moja gospodyni wróciła z kuchni z tacą, na której stał talerz pełen kanapek oraz dwie filiżanki z herbatą.
Widząc moje zainteresowanie portretem, opowiedziała mi pokrótce, kogo przedstawia.
– Proszę się rozgościć, pewnie nie zjadł pan nawet śniadania, skoro przyjechał pan tak wcześnie.