Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ostatnią noc roku Weronika czyta list od przyrodniej siostry. Od dawna nie utrzymywały ze sobą kontaktów, jednak ta wiadomość zmienia wszystko – Eliza Wilkowiecka, słynna pisarka, jest umierająca. Swoje ostatnie miesiące chce spędzić w towarzystwie Weroniki, z którą rozdzielił ją rodzinny zatarg. Kobieta, wbrew zdrowemu rozsądkowi i oburzeniu najbliższych, wyjeżdża na drugi koniec Polski, do Leszczyniec. W starym pałacu, rodzinnej posiadłości Wilkowieckich, pragnie odkryć powody decyzji swojej matki, która przed laty najpierw porzuciła Elizę, a następnie ją. Zagłębiając się w przeszłość, odkrywa mroczną historię, która niegdyś rozegrała się pomiędzy dwiema rodzinami i dwoma domami – położonym na wzgórzu pałacem i ulokowanej w dolinie drewnianej chatce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 686
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Różo, tyś chora: Czerw niewidoczny, Niesiony nocą Przez wicher mroczny, Znalazł łoże w szczęśliwym Szkarłacie twego serca I ciemną, potajemną Miłością cię uśmierca.
Chora róża,
KIEDYŚ
Na północy niebo nabrało barwy popiołu. Ciężkie i nabrzmiałe od śniegu, wisiało nisko nad wzgórzami. Emilia przycisnęła rozgrzane czoło do chłodnej szyby. Chciała mieć to już za sobą. Zdawało jej się, że za ścianą śpi Wanda. W pozycji embrionalnej. Od tamtej pory była jak dziecko. Potulna, łagodna, ufna. A ona stała się potworem. Bo jak można porzucić dziecko?
No właśnie, jak?
Wiedziała, że jeśli to zrobi, wejdzie na drogę bez powrotu, nieodwołalnie utraci jakąś część siebie. Bóg może jej wybaczy, ale Maryja – nigdy. Ona przecież była matką, nadal jest. I spogląda na Emilię z wiszącego na pokrytej tapetą w róże ścianie obrazu. Tego po prababce Jadwidze. Wciąż jeszcze łagodnie, bez wyrzutu. Bo Ona nadal jeszcze ma nadzieję, wierzy, że Emilia się zatrzyma, cofnie zbyt pochopnie podjętą decyzję.
Jeszcze nie jest za późno.
Zacisnęła powieki aż do bólu. Wolałaby w ogóle już nie widzieć, by nie musieć oglądać tamtej granitowej płyty. Pokryte śniegiem groby wyglądają dużo lepiej, jak gdyby spoczywający w nich jedynie spali, zmęczeni długim latem. Ale śnieg wciąż nie chciał spaść, dusił się w ciemnych, skłębionych chmurach, a ona każdego dnia musiała odgarniać stosy zeschniętych liści.
Poskręcanych, zmarszczonych, pozbawionych życia. Tak jak ona.
Przytuliła policzek do wilgotnej, zimnej powierzchni szkła. Tego potrzebowała. Ukojenia. Ciszy. Chłodu. Podobno wszystko to można znaleźć nad morzem. A nawet jeśli jego odwieczny pomruk nie przyniesie obiecywanej ulgi, to przynajmniej Gdańsk jest dostatecznie daleko od Leszczyniec. Na drugim końcu Polski. Niemal na drugim krańcu świata. Czyż istnieje lepsze lekarstwo na ból niż ucieczka od jego źródeł? Te wzgórza, łąki, pola, to one przynoszą jej cierpienie. Dławią wspomnienia jasnej, zielonej doliny. Musi je zdusić, a potem zacząć nowe życie.
Nie widziała jej, odwrócona plecami do wnętrza pokoju, lecz dobrze znała spojrzenie błękitnych, szklanych oczu. Matylda. Prezent od ojca na czwarte urodziny. Ogromna, wielkości kilkuletniego dziecka lalka w falbaniastej sukience z chabrowej satyny i śnieżnobiałej koronki. Przynajmniej kiedyś była śnieżnobiała. Matylda zawsze spoglądała tak samo, w jej wymalowanych farbą tęczówkach nie było strachu, radości, bólu ani tęsknoty. Nie było w niej absolutnie nic ludzkiego i dlatego Emilia tak bardzo się jej bała, gdy była dzieckiem. Przed snem nakrywała lalkę kocem, aby to spojrzenie jej nie prześladowało.
Jesteś śliczna niczym porcelanowa lalka.
Matylda była z porcelany. Może kiedyś, przed laty, w baśniowym świecie lalek, ktoś złamał jej serce i dlatego spogląda na rzeczywistość obojętnie, niczym trup? Także teraz świdruje Emilię tymi dwiema przebrzydłymi szklanymi kulkami. Czy wszystkie wpatrzone w nią oczy muszą być niebieskie? Od tylu nocy nie może się od nich uwolnić. Chciały jej współczucia, czasu, miłości. Jej pamięci.
A ona nie ma sił, by im to ofiarować.
Dziewczynkę też tak kiedyś ubiorą, w satynę i koronki. Będą ją prowadzić do kościoła, uczyć czytać, pisać. Może Franek przyniesie jej słodkiego szczeniaka, żeby miała się z kim bawić. Helena nauczy ją gotować, szyć i haftować. Może mała nawet to polubi. Kiedyś zamieszka w tej sypialni i dostanie tę lalkę.
„Będą jak bliźniaczki. Takie niebieskie oczy zdarzają się raz na milion” – przemknęło jej przez głowę, gdy ruszyła wolnym krokiem w stronę drzwi. Nie było już czasu, zegar wybił właśnie siódmą. Torby leżały spakowane na podłodze, wystarczy zanieść je do samochodu. A potem nie patrzeć, nie czuć, nie myśleć. Tylko oddychać i czekać na nowy rok.
Osunęła się na podłogę. Już nigdy nie zobaczy swoich ukochanych róż. Zakryła twarz dłońmi i zapłakała jak straceniec przed straszliwym wyrokiem. Teraz nie obchodziło jej, czy Helena usłyszy, czy swoim płaczem obudzi ducha Wandy albo dziecko. Nic się nie liczyło. Tylko to, by pozbyć się piekącego bólu.
Grube ściany pałacu stłumiły jednak jej płacz. Zawsze robiły to tak skutecznie.
* * *
Piecyk gazowy trzeszczał kakofonią skrzypiących, piskliwych odgłosów, jednak Maja przysunęła się jeszcze bliżej, by nasycić się buchającym z jego wnętrza ciepłem. Za oknem wiatr zawodził złowieszczo, przywodząc na myśl skulonym przy ogniu i zmęczonym starym rokiem ludziom krzyki zagubionych we mgle dzieci. Zamknęła oczy, wsłuchując się w te stłumione dźwięki. Zawsze miała wybujałą wyobraźnię i skłonności do dostrzegania w najprostszych rzeczach przejawów innej, mrocznej natury wszechświata. Teraz pod powiekami widziała niewyraźne postacie o żałosnych twarzach, błądzące po zimnym i opustoszałym lesie. Cieszyła się, że Arek zabrał swoją dziewczynę na wiejską zabawę do remizy, dzięki temu mogła swobodnie oddawać się swoim chorym imaginacjom, bez ryzyka głupich uśmieszków i szyderczych przytyków. Już i tak rodzice nieźle jej nagadali. Że taka młoda dziewczyna, a w sylwestra siedzi w domu; że przecież mogła pójść z Arkiem i Kaśką do remizy, potańczyć, pobawić się, może nawet kogoś poznać. To ostatnie, zdaje się, było szczytem ich marzeń. Aby przypadkiem życie w mieście całkowicie nie zawróciło jej w głowie i by ciotka z wujkiem nie namówili jej na przejęcie apteki.
Zaśmiała się w duchu. Zupełnie jak gdyby jej odpowiadał jeden z tych scenariuszy! Sama myśl o nudnym prowadzeniu apteki napawała ją odrazą, a cóż dopiero praca w gospodarstwie. Z poznanym w remizie chłopakiem u boku! Nie musiała tego wieczoru spędzać samotnie – dostała kilka zaproszeń. Grupa znajomych ze studiów wynajęła domek w Zakopanem; miała być głośna muzyka, dobre jedzenie, a przede wszystkim morze alkoholu. I to ostatnie przeważyło. Maja nie należała do osób wyznających abstynencję, nie brzydziła się alkoholem i nie wróżyła potępienia wiecznego tym, którzy od czasu do czasu wypiją, nawet trochę za dużo. Tylko po prostu nie lubiła jego smaku. I to wszystko, bez obudowywania swoich poglądów jakimikolwiek filozofiami. Poza tym wcale nie żałowała podjętej decyzji. W ciepłej, jasnej kuchni, z książkami rozłożonymi na stole i włączonym laptopem, czuła się najszczęśliwsza. Mogła czytać, marzyć i myśleć do woli. O wszystkim i o niczym, a wokół nie było nikogo, kto uczyniłby z tego powodu jakiekolwiek zarzuty. Rodzice wyszli do sąsiadów i zapewne wrócą dopiero nad ranem, ma więc przed sobą jeszcze co najmniej pięć godzin ciszy i spokoju.
Leniwie podniosła się z fotela i rozwinęła leżący na stole plakat. Eliza Wilkowiecka spoglądała z niego niczym starożytna bogini, cesarzowa świadoma potęgi swojego uroku. Spojrzenie jej jaskrawobłękitnych oczu przesłaniał nieco dym z papierosa, którego trzymała w prawej dłoni. Posępny ogród za jej plecami tonął w zapadającym zmierzchu, lecz twarz, tak piękna, iż zdawała się wyrzeźbiona w marmurze, pozostawała upiornie jasna, niemal świetlista. Maja miała już sporo plakatów i fotografii pisarki, jednak żadnego z wizerunków nie można było porównać z tym okazem zerwanym późnym wieczorem z jednej z tablic informacyjnych w centrum Krakowa. Plakat zawiadamiał o mającym się odbyć w połowie lutego spotkaniu w związku z nieopublikowaną jeszcze książką, której premierę wydawnictwo od dosyć dawna zapowiadało na ten rok. Maja miała ogromną nadzieję, że już niedługo ujmie w dłonie pachnący farbą drukarską egzemplarz nowej powieści Wilkowieckiej. Wszystkie wydane wcześniej znała niemal na pamięć, zwłaszcza swoją ulubioną – Dziewannę. A spotkanie z czytelnikami będzie dobrym pretekstem do rozmowy, którą Maja planowała już od dłuższego czasu. Początkowo rozważała po prostu napisanie maila, ale po namyśle doszła do wniosku, iż osobiste przedstawienie propozycji będzie z pewnością lepiej odebrane. Poza tym marzyła, żeby móc choć przez kilka minut porozmawiać z Wilkowiecką sam na sam, a do takowego tête-à--tête potrzebowała odpowiedniego pretekstu.
Pomysł nasunął się całkiem nagle, gdy skończyła czytać Dzwony jesieni, ostatnią powieść Wilkowieckiej. Przez kilka minut Maja siedziała oszołomiona rozwiązaniem tajemnicy, które okazało się tak proste, tak oczywiste, a zarazem tak brutalne i straszliwe. W głowie huczały jej ostatnie zdania, w dosadny, okrutny niemal sposób szydzące z ludzi słabych i lękliwych. Wtedy się zdecydowała. Zamknęła książkę, odłożyła ją na półkę i odpaliła laptop. Od razu napisała do swojego promotora, a w załączniku przesłała mu szkic przyszłej pracy magisterskiej. Słowa, zdania, pomysły i teorie wprost się z niej wylewały, gdy w szalonym tempie wypluwała je na ekran edytora tekstu. Dziesiątki sformułowań wirowały w jej umyśle z zaskakującą prędkością i już po dwudziestu minutach zarys magisterki był gotowy. Maja z satysfakcją kliknęła w opcję „wyślij” i odchyliła się na fotelu z tym rozkosznym poczuciem wielkości, zrodzonym z połączenia satysfakcji i rozbudzonych nadziei. Od tego czasu minęły dwa miesiące i znaczna część materiału leżała zgromadzona na biurku, półkach i w szafkach małego pokoju przy Wiklinowej. Pozostała tylko ta najistotniejsza, ta, bez której wszystko, co sobie założyła, byłoby jedynie żałosną atrapą prawdziwej pracy badawczej. Okazja sama wpadała jej w ręce i Maja nie zamierzała zaprzepaścić swojej szansy. Oczami wyobraźni widziała już tłoczone litery w złotym kolorze na ciemnobrązowym tle – Baśń życia i twórczości Elizy Wilkowieckiej. Ponownie przymknęła powieki, by wizja przyszłej chwały zyskała ostrzejsze rysy. Wiatr nadal zawodził nad pustymi polami, a piecyk skrzypiał niemiłosiernie, czuła się jednak doskonale. Nie istniała dla niej muzyka piękniejsza niż świadomość samotności w pustym domu i zbliżających się wyzwań. Stary rok odchodził, a wraz z nim wszystko, co było złe, ponure i brudne; nadchodzący styczeń oczyści uczucia, wypoleruje na błysk rozbudzone na nowo nadzieje i oczekiwania.
– Majka, śpisz?
Piskliwy kobiecy głos przywrócił ją gwałtownie do rzeczywistości.
– Co ty tu robisz? – zapytała bez cienia uprzejmości w głosie. Widok Kaśki w jej małym królestwie ciszy i spokoju nie tylko ją zirytował, lecz także włączył czułe alarmy ostrzegawcze.
– Przyszłam zabrać cię na zabawę. Wszyscy o ciebie pytają.
– Na przykład kto?
Kaśka przewróciła wymownie oczami.
– No, na przykład Tomek… Chciał z tobą dzisiaj potańczyć.
– Mógł tu sam przyjść – odparła Maja, lecz zaraz pożałowała swoich słów. Sama myśl o wizycie napakowanego piegusa napełniła ją odrazą.
– Wiesz, jaki on jest… Nieśmiały do dziewczyn.
– I przysłał ciebie?
– Nie, to był mój pomysł. I Arka. Baśka i Angela też chciały przyjść, ale pomyślałam, że sama najlepiej to załatwię…
– Co załatwisz? – Alarmy rozgrzały się już do czerwoności.
– Przemówię ci do rozumu! – Kaśka stanęła tuż nad nią, ujmując się pod boki, niczym strażnik więzienny. – No, wstawaj, nie ma czasu.
– Chyba oszalałaś! Naprawdę sądzisz, że gdzieś z tobą pójdę?
– To chyba jasne. No, przebieraj się! Na pewno masz w tej swojej szafie jakieś nadające się ciuchy.
Maja nie wiedziała, czy wyrzucić przyszłą szwagierkę za drzwi, czy zaśmiać jej się prosto w twarz. Uznała jednak, że najlepiej będzie dać jej jeszcze jedną szansę pokojowego rozwiązania sprawy.
– Posłuchaj – zaczęła powoli, tak, aby ta rumiana, wytapetowana istota dobrze ją zrozumiała. – Nie zamierzam nigdzie iść. Nie znoszę wiejskich dyskotek w zapijaczonym towarzystwie, a już najbardziej nie znoszę tych pseudoprzyjaciółek, które rzekomo czekają na mnie.
Kaśka wydawała się nie rozumieć z tego ani słowa.
– To znaczy, że nie pójdziesz?
– Dokładnie tak! – odparła Maja, zadowolona, że jej najwyraźniej opóźniona w rozwoju rozmówczyni nareszcie coś zrozumiała.
– Ale Tomek tam na ciebie czeka… – Kaśka próbowała łapać się ostatniej deski ratunku. – I wszystkim powiedziałam, że przyjdziesz…
– To wyjdziesz na kłamczuchę – odparła Maja beztrosko i pogłośniła dźwięk w telewizorze, by zagłuszyć ewentualną dalszą dyskusję.
– Wiele osób mówiło, że jesteś stuknięta, a ja zawsze stawałam w twojej obronie, a ty…
– Niepotrzebnie. Spójrzmy prawdzie w oczy, będziesz miała stukniętą szwagierkę. Zadowolona?
Maja czuła, że znajduje się na granicy, po której przekroczeniu nie będzie już odwrotu.
– Wiesz, że nigdy nikogo sobie nie znajdziesz? Myślisz, że w Krakowie trafi się jakiś naiwniak, który cię zechce? Jeśli teraz ze mną nie pójdziesz, Tomek nie będzie już na ciebie czekał. Ani nikt inny. Myślałam, chciałam, żebyś pokazała wszystkim, udowodniła…
– Że potrafię zdobyć faceta? Knypka po zawodówce, którego największym osiągnięciem jest kupno traktora?
Kaśka słuchała Mai całkiem osłupiała. Najwyraźniej nigdy nie przemknęło jej przez myśl, że siostra jej chłopaka, ta biedna, zbzikowana Maja, może pogardzać tak dobrą partią, w dodatku gotową zaraz poprowadzić ją do ołtarza, dać jej pełnię szczęścia, jak również szacunek całej wsi.
– Ty żartujesz oczywiście… Upiłaś się.
– Nie, jestem całkowicie trzeźwa. Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, mogę z tobą pójść, ale narobię ci takiego wstydu, że już nigdy nie pokażesz się publicznie. Ani w naszej remizie, ani w kościele, ani nawet w sklepie.
Kaśka w mgnieniu oka znalazła się przy drzwiach.
– Chciałam ci pomóc – warknęła. – Jeszcze pożałujesz swojej głupoty.
– Co to, to na pewno – westchnęła Maja i gdy tylko drzwi z trzaskiem zamknęły się za nieproszonym gościem, natychmiast powróciła do swoich dziecinnych rojeń.
* * *
Było po jedenastej. Zza uchylonego okna pokoju na poddaszu dochodziły stłumione odgłosy dobrej zabawy. Nic dziwnego, w sylwestrową noc mało kto nie poddaje się radości z powodu nadejścia zupełnie nowych szans i możliwości. Oślepiająca czystość śniegu raziła oczy i przywodziła na myśl jasny dzień. A jednak była to noc, ostatnia, ponura i mroczna, pomimo rażącej bieli, dokładnie taka, jak powinny wyglądać pożegnalne godziny starego roku.
Telewizor pobrzękiwał cicho, rzucając drgające cienie na ściany. Weronikę mało interesowały kiczowate programy, jakie stacje oferują z takich okazji. Spoglądała przez okno, na jaskrawe światła sąsiednich domów. Za wszelką cenę starała się odwrócić uwagę od listu. Koperta leżała nienaruszona na biurku, płaska i całkiem zwyczajna, jednak jej magnetyczna siła przyciągania była trudnym przeciwnikiem i po kilku kolejnych westchnieniach, przerywanych dobiegającymi z zewnątrz krzykami euforii, Weronika poddała się i sięgnęła po zakazany owoc.
Długo obracała kopertę w dłoniach. To nie był dobry czas na tak nieoczekiwane wiadomości. A może właśnie był? Weronika musnęła dłonią firankę i przywarła czołem do szyby, zostawiając na niej mgliste ślady swoich oddechów. Po co to zrobiła? W życiu każdego człowieka przychodzi czas, gdy zaczyna on spoglądać za siebie. Dla jednych przychodzi wcześniej, dla innych później. Weronice Bieszczad potrzeba było dwudziestu dziewięciu lat, by poczuć i zrozumieć, że czyjaś niebaczna ręka zasadziła ją w złym miejscu i czasie. Że każdy kolejny dzień jest doskonale pusty i bezdźwięczny, pozbawiony chociażby echa tego, co innym daje siłę i wiarę. Mniej więcej tak określiła to swoim dziadkom przy kolacji, wykrzykując, że ma dość pracy w biurze, dość Jacka i tego miasta. Spoglądali na nią niczym na pijaną, która bełkocze, sama nie wiedząc co. Niczego nie zrozumieli, a ona, zmęczona i zniechęcona, nie była w stanie wytłumaczyć im swoich obaw. Obaw, że jeszcze kilka lat, może nawet miesięcy, i znów przywdzieją żałobę.
Odsunęła się od okna i w miejscu, w którym jej ciepły oddech zabarwił szybę mleczną poświatą, narysowała palcem maleńką różę. Tak jak to robiła od dziecka. Przyjrzała się swojemu dziełu i uśmiechnęła do głupiutkich przyzwyczajeń. Gdzieś tam, poza żywopłotem, rzędem jodeł i wyłożonym kostką brukową chodnikiem był inny świat. Głosy, imiona, które pragnęły, by je uwolnić. Ale ona, zamknięta w małym pokoju przy ulicy Wiślanej, czuła się bezsilna i bezradna.
Mogła jedynie rysować róże na szkle.
List! Prawie udało jej się o nim zapomnieć. Ciężar cieniutkiej koperty nieoczekiwanie przytłoczył ją, tak że omal nie upuściła jej na podłogę. Nie miała wyboru i chociaż wypisane na niej litery, ich kształt i barwa, zadawały jej ból każdym zawijasem, każdym łączeniem i każdą niedbale postawioną kropką, wiedziała, że musi go otworzyć. Bo jakiż sens miałoby wyrzucenie listu, nie przeczytawszy go? Oczywiście, gdyby poradziła się w tej kwestii babci, ta bez wahania odparłaby, że list trzeba spalić, a popiół zakopać w ogródku, obok budy Maksia, zdechłego przed laty pekińczyka. Ale ona nie zamierzała radzić się w tej kwestii nikogo, nawet niewidzialnych duchów rodzinnych, stanowiących wyrocznię w wielu ważnych sprawach. List napisano i zaadresowano do niej. Niepozorna koperta podróżowała przez cały kraj, nim dotarła tutaj, do małego pokoju przy Wiślanej 47.
Tak wiele listów potrafi zabłądzić i nie trafić do adresata. Ten nie podzieli ich losu. Nawet jeśli sprawi jej ból.
Przysunęła krzesło do okna, usiadła na nim i rozerwała kopertę. Jakieś wyczuwalne szóstym zmysłem zapachy i wspomnienia uwolniły się, ulatując w eter zimowej nocy. Zbliżała się dwunasta. Szaleństwo ludzi, skupionych na rynku jakiegoś miasta, może Warszawy, osiągnęło apogeum w postaci wrzasków dolatujących z telewizora. Weronika nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Oparła łokcie o parapet i zaczęła czytać.
Weroniko!
Nie zaczynam swojego listu od tradycyjnego zwrotu „droga”, bo wiem, że mogłabyś go sobie nie życzyć. Dlatego postanowiłam pozostać neutralna. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
Zapewne dziwi Cię ta wiadomość. Mnie zaskakuje ona nie mniej. Bóg mi świadkiem, że wiele razy chciałam do Ciebie napisać, wiele razy już sięgałam po długopis, ale… No właśnie, zawsze było jakieś „ale”. Chociażby te wszystkie listy, które zostały bez odpowiedzi. Nieodebrane telefony. Albo Twoje zdawkowe „Dziękuję, u mnie dobrze”. Wolałam więc nie wystawiać się na kolejne ciosy i milczeć. Teraz jednak nie mogę pozostać niema. Powiem krótko. Umieram. Lekarze zdiagnozowali u mnie raka jajników. Nie pozostało mi wiele czasu. Najwyżej rok. Nie chcę żyć złudzeniami i wałęsać się z oddziału na oddział, dlatego podjęłam decyzję o pozostaniu w domu. Będę jedynie przyjmować leki zmniejszające ból. Po co się truć, skoro nieuniknione właśnie takie jest? Pragnę umierać w domu, pośród bliskich, swoich kotów i książek. Ale w tym obrazku brakuje Ciebie. Wiesz o tym i domyślasz się, jakie będą kolejne słowa.
Przyjedź. Spędź ze mną te ostatnie miesiące. Bardzo tego potrzebuję. Nie tylko ja. Ciotka Helena i wuj Franek również. Oni nieustannie myślą o Tobie. Nie zasłużyli na takie traktowanie. Na zapomnienie. Ani oni, ani ja. Są też inni. Bardziej cisi, skromniejsi. Wiesz, o kim mówię. Duchy. Nie uciekniesz przed nimi, nawet gdybyś skryła się na Alasce.
Przyjedź. Celowo zwlekałam z wysłaniem tego listu, byś nie czuła się przymuszona spędzić z nami świąt. Ale Boże Narodzenie już minęło. Nadchodzi nowy rok. Dla mnie ostatni. Jakkolwiek patetycznie to brzmi. A ja Ciebie potrzebuję. Potrzebuję Twojego przebaczenia.
Istnieje też inny powód. Ty wiesz jaki.
Jeśli się zdecydujesz, poniżej podaję numery telefonów do nas wszystkich, tak abyś nie musiała trudzić się tym staromodnym sposobem, z którego ja skorzystałam. Choć mnie jednak łatwiej jest pisać.
Będziemy Cię oczekiwać. Daj znać, kiedy możemy się Ciebie spodziewać.
Eliza
Zegar na komodzie wybił północ. Radosne, pełne podniecenia oczekiwanie zamieniło się w dziki jazgot euforii. Weronika patrzyła przez okno, w biało-granatową przestrzeń nocy. Słowa, przeczytane przed paroma sekundami, powinny huczeć jej w głowie z obezwładniającą siłą eksplozji atomowej. Tymczasem przytłoczyła ją cisza. Odrętwienie. Oczekiwanie. Nagle coś się zmieniło. Na doskonale czystym płótnie nieba pojawiły się białe plamki. Weronika zdała sobie sprawę, że to właśnie wytrącało ją przez cały ten czas z równowagi.
Wreszcie zaczął padać śnieg.
Pociąg kołysał się rytmicznie na zamarzniętych szynach, a krajobraz za oknem, niepokojąco jednostajny, brutalnie wpychał w objęcia Morfeusza. Weronika pozostała jednak czujna. Na kolanach rozłożyła swoją ulubioną książkę – Wiedźmę z Wrzosowisk Nocy. Pięknie zdobiona okładka, przedstawiająca wysmukłą dziewczynę o rudozłotych włosach w wianku z polnych kwiatów na głowie, nosiła liczne ślady użycia. Nic dziwnego, tyle razy służyła jej za deskę ratunkową, za otchłań, w której mogła się zanurzyć bez obaw, że nie uda jej się wypłynąć. Przewróciła kilka kartek i znalazła swój ulubiony fragment. Właściwie nie potrzebowała czytać tych słów. Zamknęła oczy i wyrecytowała szeptem:
Wydaje mi się, że żyłam od zawsze. Nie urodziłam się. Nie było momentu granicznego, spotkania ciemności i światła. Był tylko półmrok, z którego co rusz wyłaniały się nowe światy i nowe wspomnienia. Cienie skradały się, głodne krwi, którą skrapiały polne kwiaty.
Od zawsze trwałam. Pomiędzy tam i tu, pomiędzy nocą i dniem. Pomiędzy wzgórzem i doliną. Zła, okrutna, czerwona od krwi bezwstydnica i niewinne dziecko, motyl i ćma, dziewanna i strzyga, lustrzane odbicie nocy, lustrzane odbicie dnia. W ciszy pomiędzy światami, w poszyciu nieistniejących lasów obserwowałam upływ czasu. Zamykałam oczy zmarłym ludziom, ptakom i wilkom, budziłam wiosennym podmuchem jaskry i nietoperze, słowiki i żmije. Uczyłam sarny niemego śpiewu i tajemnic soczystych jagód, podążałam za głuchym śpiewem Licha. Rankiem i wieczorami włóczyłam się po polach, dzierżąc w dłoniach kosę i chabry, sierp i rumianek. Zaglądałam do okien prostych wieśniaków i wykształconych panów, głośnych chłopek i skromnych panienek. Wkradałam się w ich sny. Przynosiłam ból, rozkosz i ukojenie.
Przynosiłam żar.
Kim byłam? Nie istnieją słowa, którymi można by mnie określić. A jednocześnie istnieje ich tak wiele. Ludzie ciemni i mali nazywali mnie po swojemu. Dziwożona. Rusałka. Złośliwa nimfa. Topielica. Driada. Lamia. Kostucha. Erynia. Walkiria. Wilczyca. Morrigan. Strzyga. Lilith. Harpia. Południca. Upiór. Wróżka. Brzeginia. Syrena. Wodnica. Faerie. Ragana. Latawica. Bruja. Nocnica. Wąpierz. Nawiedzona. Baba Jaga. Zła. Mara. Paskuda. Zmora.
Wszystkie one były prawdziwe.
Wszystkie one nic nie znaczyły.
Byłam sobą. Córką wiatru, matką nocy. Córką nocy i matką wiatru. Kuzynką jesieni, siostrą wiosny. Kochanką burzy i bliźniaczką leśnej ciszy. Pasierbicą morskich odmętów, macochą jezior i rzek. Ulubienicą grzmotów, babką jesiennych ros, przyjaciółką zimowych zawiei.
Żoną falujących traw. Falującymi trawami.
Magia słów, magia tego, co pomiędzy nimi. To była chyba najdziwniejsza książka Elizy. Każdy rozdział stanowił odrębną historię, w której tytułowa bohaterka, a zarazem narratorka, wpływa na losy zwyczajnych ludzi. Kilkanaście różnych, pozornie niezwiązanych ze sobą opowieści tworzyło na koniec jedną, spójną całość – baśń o rozpaczy i tęsknocie, dwóch uczuciach, stanowiących siłę napędową wszystkich działań Wiedźmy. Weronika podniosła powieki i powróciła do rzeczywistości. Rozległe plamy bieli, gdzieniegdzie poprzecinane czarnym kikutem drzewa lub szkieletem domu, przypominały jej, że tego poranka podjęła jedną z najdziwniejszych decyzji w swoim życiu. Na próżno doszukiwała się w niej logiki, związków przyczyno-skutkowych czy chociażby słusznych racji. Za każdym razem widziała jedynie kartkę papieru, eleganckie, pochyłe pismo i oburzone spojrzenia dziadków, wuja, ciotki i całej tej reszty, która zawsze miała najwięcej do powiedzenia.
– Co z twoją pracą?
– Co z twoją dumą?
– Co z Jackiem?
Ostatnie z pytań, będących jednocześnie zarzutami, chyba najmocniej zadziałało jej na nerwy, a równocześnie najmocniej przemówiło za koniecznością odbycia tej podróży. Rozstanie z nim było czymś, czego podświadomie pragnęła. Na swój sposób kochał ją, wiedziała o tym. Był dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Miał dobrą pracę, ładny samochód i swoje miejsce w misternej układance rzeczywistości. Pasował do niej, niczym jeden z puzzli – taki sam jak pozostałe, a jednak inny. Piękny obraz, lecz zawieszony w pustym, ciemnym pokoju. W którymś momencie zapragnęła światła, przebijającego przez barwy i kształty. Jak na witrażu, który zobaczyła jako dziewięcioletnia dziewczynka w jednym z gotyckich kościołów, gdy razem z kuzynostwem zwiedzała Kraków. Nierealne, eteryczne piękno. Uniesienie i rozkosz.
Baśń, czysta i dobra.
Spojrzała za okno. Znów zaczął padać śnieg.
Kiedy właściwie zdała sobie sprawę, że nie nadaje się na pracownicę biura? Powiedzenie samej sobie niemiłej prawdy bywa bolesne niczym upadek na zimny beton. I ona właśnie tak się poczuła któregoś listopadowego wieczoru po powrocie z zebrania sprawozdawczego. Nie nadaje się. Nie potrafi zapanować nad dąsającym się tłumem wydzwaniających petentów, nie budzi szacunku nawet u sprzątaczek, o innych pracownikach nie wspominając. Naburmuszonych i jazgoczących kolegów i koleżanek, zapatrzonych w siebie i swoje małe światy. Zresztą po wyjściu z biura nie było wcale lepiej. Powroty autobusem przez szarzejący coraz bardziej Gdańsk. Nie lubi malkontentnych bab z wypełnionymi siatami, wiecznie niezadowolonych emerytów, a matki z małymi dziećmi grają jej na nerwach. Ich podkrążone oczy, cała uwaga skupiona na wrzeszczących bachorach, jak gdyby te były ósmymi cudami świata. I niby nic nieznaczące gesty, mówiące wprost: niech się pani pośpieszy, nie widzi pani, że jestem z dzieckiem? Nie rozumie pani tego, bo nie ma swoich…
Wytrzymała kilka lat. Długo. Od zawsze uczona znosić pokornie wszystko, co przynosi los, nie zastanawiała się nawet, jak bardzo nie lubi swojego życia. Rutyny, powtarzalności. Ale ostatnio coś się zmieniło. Jakaś tama, spróchniała i targana wiatrem, pękła, a ona zrozumiała, że się dusi. Niewiele potrzeba było, by się załamała. Jedno nieprzychylne słowo przełożonej, jakieś szepty nieznajomych rówieśniczek za plecami. Zawsze była bardzo wrażliwa, nadwrażliwa, co powtarzał dziadek tonem wyrzutu, jak gdyby ten śmiertelny grzech stanowił piętno po zdziwaczałej i nieczułej matce.
Kiedy właściwie codzienne obowiązki, mijani ludzie, miejsca, zaczęły ją dręczyć? Czy to nastąpiło podczas oświadczyn, w tej eleganckiej restauracji z widokiem na morze? Czy kiedy trzymała w ramionach małą Zosię, córkę kuzynki? Weronika zacisnęła zęby. Z bólu, z tęsknoty. Teraz pociąg mijał rząd wysokich drzew, chyba sosen. Posępne i dumne, rzucały drżące cienie. Nie, nie zniosłaby tego dłużej. Już od kilku tygodni była w biurze zupełnie bezużyteczna. Dokumenty leciały jej z rąk, gubiła teczki, segregatory odkładała nie na swoje miejsce. Koledzy patrzyli na nią z politowaniem, dziadkowie ze współczuciem. A Jacek? Czy on w ogóle na nią patrzył? Kiedy pokazywał jej różne osiedla sąsiadujące z parkami, zachwalał bliskość sklepów, kościoła, szkoły. Szkoły! Po co jej bliskość szkoły? Czasem zabierał ją do kina, czasem do restauracji, bo tak wypadało. Niekiedy obejrzeli jakiś film na DVD, ale najczęściej on już w połowie wiercił się niecierpliwie. Nudziły go romanse, fantasy i horrory, które ona uwielbiała. Niezbyt znał się na muzyce. Twierdził, że pies w domu równa się bakteriom. Godzinami opowiadał jej historie o swoich znajomych, znanych biznesmenach i nowych teoriach psychologicznych. Ona udawała, że słucha, ale myślami odpływała daleko poza cztery ściany pokoju, hen, hen na wzgórza, które widziała jedynie oczami wyobraźni.
Tam gdzie mieszkała całe życie, nie było wzgórz. Tylko płaskie pola.
Jak daleko jeszcze? Jechała już kilka godzin, ale z pewnością czekało ją drugie tyle podróży. Prawie siedemset kilometrów to całkiem sporo. By zostawić wszystko za sobą i rzucić się w przepaść.
Tak się czuła. Kilkumiesięczny urlop w pracy uzyskała dzięki wstawiennictwu dziadka, który był dobrym znajomym jej szefa. Bez niego zapewne także nie dostałaby tej pracy. Teraz, kołysząc się miarowo i podskakując na szynach wraz z całym pociągiem, Weronika nie potrafiła sobie przypomnieć, że kiedyś cieszyła się z pełnego etatu w biurze poważnej firmy. Jak dumna czuła się, mogąc dokładać się do rachunków czy widząc roześmiane oczy ojca.
Teraz była już zupełnie inną osobą!
Zamknęła książkę i musnęła palcami podłużny, srebrny medalion, ukryty pod płaszczem i szalem. Był lekki, lecz wyraźnie go wyczuwała. Spojrzała na swoje odbicie w szybie okna – śmiertelną bladość na tle śniegu. Ulgę przynosiła świadomość, że jest sama w przedziale i nikt nie widzi napływających do oczu łez. Ścisnęła medalion i pozwoliła stukotowi kół ukołysać się do pustego, pozbawionego obrazów snu.
* * *
KIEDYŚ
Było tak zimno, że z trudem odsunęła szybę. Chciała jeszcze raz, ostatni, popatrzeć na wzgórze.
– Nie rób tego – ostrzegł ją Marek. – Przeziębisz się.
Posłusznie pokręciła gałką. Miał rację, po co niepotrzebnie się narażać? I tak jest chora. I zawsze już będzie. Trzeszczące ogrzewanie nie pomoże jej, podobnie jak głupawe świąteczne piosenki, sączące się z odbiornika. Wolała ciszę. Nie protestował, gdy wyłączyła radio. Był pełen zrozumienia. To właśnie owo zrozumienie, które widziała w spojrzeniu jego orzechowych oczu, przyciągnęło ją. Chciała ogrzać przy nim zziębnięte myśli i tęsknoty. Teraz jednak widziała tylko jego ciemny profil, a i tak wolała spoglądać w drugą stronę. Na pola. W oddali zamajaczyła iglica kościoła. Wszystkie znajome miejsca, twarze i wspomnienia. Gdzie je magazynować, aby nie rozerwały jej na pół, zanim dojadą do Gdańska?
– To będzie daleka droga – powiedział kilka dni temu.
– Wiem. Chcę, żeby była daleka.
Chwycił ją za rękę. Uścisk miał pewny i gorący, a chociaż współczuł jej, przepełniało go szalone szczęście. Uśmiechnęła się blado i ponownie odwróciła głowę. Lasy zlewały się w jedno ze wstrzymującym oddech niebem. Nie było widać granicy pomiędzy wzgórzami a jego brudno granatową powierzchnią. Ciemność rozświetlały jednak dziesiątki świateł w oknach. Dzisiaj nikt nie zaśnie przed północą, chyba tylko ci najstarsi lub najbardziej chorzy. Z pogranicza dwóch światów. Nie mijali cmentarza, bo ten znajdował się na drugim końcu wsi. Nieco na uboczu, chociaż prowadziło do niego tak wiele dróg. Poznała je wszystkie i przemierzyła niezliczoną ilość razy. Czasem szła z kwiatami, czasem ze świeczką. Czasem nawet śpiewała stare, zapomniane przez innych piosenki i skubała jarzębinę. Jak ptaki, bo od dziecka pragnęła być jednym z nich. Wzbić się w niebo i odlecieć.
A teraz wreszcie odlatywała.
Wzgórza prawie nie było już widać. Tylko nieduże wzniesienie, czarną plamę na czarnym tle. Nagle coś zamajaczyło jej przed oczami. Śnieg! Pierwszy tej zimy, przeraźliwe biały. Drobne płatki zawirowały w mroźnym powietrzu w świetle samochodowych reflektorów. A więc jednak nie poskąpiono jej tego widoku. Leszczyńce żegnały się z nią na swój sposób. Odsunęła szybę i, niepomna tym razem na protesty Marka, wystawiła twarz na działanie wiatru. Kłujące igiełki mrozu uderzały ją w twarz, a ona połykała łzy, które nagromadziły się w niej i puściły razem z pierwszym śniegiem.
* * *
Helena chodziła niespokojnie od okna do okna. Zrobiła wszystko, co było do zrobienia. Sprawdziła wszystko, co tylko było do sprawdzenia. Ale nadal nie odzyskała spokoju. Rozejrzała się nerwowo wokół siebie – wielki salon z kominkiem lśnił, podobnie jak inne pomieszczenia. Razem z Luśką Wirską wysprzątały cały dom, a właściwie jego część mieszkalną, choć to i tak ogromny metraż, a co za tym idzie – tytaniczny wysiłek. Na wycieraniu kurzów, trzepaniu dywanów, myciu okien i podłóg spędziły trzy dni. I tak szybko się uwinęły – Luśka była robotna jak mało która, zawsze pomagała Helenie w wiosennych i przedświątecznych porządkach. Z Elizy w takich sytuacjach nigdy nie było za wielkiego pożytku – w końcu artystka. No a teraz…
Nie, nie będzie o tym myśleć. Nie dzisiaj. W końcu to wielki dzień. Wyczekiwany przez nią i Franka od wielu lat. Helena podeszła do kominka i starła niewidzialny pyłek z oprawionej elegancko fotografii małej dziewczynki. Wielkie orzechowe oczy dziecka przysporzyły jej wystarczająco wiele bezsennych nocy. Dziewczynka zupełnie nie była podobna do matki. Nie odziedziczyła jej wdzięku, tego nieuchwytnego, eterycznego uroku, jaki Emilia roztaczała wokół siebie. Helena niejednokrotnie zastanawiała się, czy gdyby dziecko przypominało jej siostrę, mogłaby je pokochać. Tak po prostu, bez zmuszania się. Jak się kocha czerwonego i wijącego się noworodka, gdy jest się jego jedynym światłem w mroku nowego, okrutnego istnienia. Pewnie byłoby jej łatwiej, a tak musiała się siłować sama ze sobą.
Z pokoju nad jej głową dobiegł jakiś hałas. Helena westchnęła. Od kilku miesięcy widoczna była poprawa, lecz Bóg jeden tylko wie, jak długo to potrwa. Eliza nie była tchórzem. Z wysoko uniesionym czołem przyjęła okrutną prawdę do wiadomości i najlepiej jak umiała pocieszała ciotkę i wuja, jednak było coś, co napawało ją przerażeniem znacznie większym od okrutnych ślepiów zbliżającego się końca. Hańba. Wstyd. Upokorzenie. Helena broniła siostrzenicy przez całe życie niczym rozszalała lwica swoje młode bez względu na okoliczności i będzie to robić także po jej śmierci. Nigdy nie wyrzeknie się swojego najważniejszego i najsmutniejszego zarazem zadania, nigdy, choćby miało ją to kosztować utratę ostatniej nici łączącej ją z siostrą.
Zacisnęła usta i odstawiła fotografię z powrotem na półkę nad kominkiem. Żar ognia zmusił ją do odsunięcia się w stronę okna. A może pchało ją tam coś zupełnie innego, sama nie wiedziała. Jedyne, co przebijało się do jej świadomości, to sprzeczne pragnienia przytulenia i spoliczkowania Weroniki; po to, by biedne dziecko nie musiało więcej cierpieć. Ach, no przecież to już dorosła kobieta, może ma nawet narzeczonego… Helena nie lubiła tak o niej myśleć, gdyż uświadomienie sobie upływu czasu pogłębiało jedynie przepaść dzielącą ją i Emilię. Jej dawne życie z tym, które wiodła teraz, w mrocznych, choć tak pięknie odnowionych ścianach rodowej siedziby. Czasem wolała udawać, że nic się nie zmieniło; że ojciec lada chwila powróci z polowania, matka i Bożena rozpoczną gorączkową krzątaninę przy kolacji; że w sobotni wieczór pójdzie z koleżankami do remizy potańczyć przy dźwiękach „nowoczesnych” okropieństw, jak jej babka zwykła nazywać rock and rolla; wreszcie że wraz z zapadającym zmierzchem do pałacu przez łąki i park wróci zdyszana i zarumieniona Emilia z naręczem ziół od Wandy. Tak, uwielbiała ich zapach. Taki słodko-gorzkawy, delikatny, a równocześnie dziwnie intensywny… Wieszały je zawsze w kuchni, bo tam nie zaglądała babka. Ona nie uznawała żadnych głupich ziół od głupich wiejskich znachorek.
Odsunęła nieco firankę, by lepiej widzieć tonący w ciemności wieczoru ogród. Powinien już spaść śnieg; to niesprawiedliwe, że niebo tak długo zatrzymuje go dla siebie. Z przykrością przypomniała sobie niedawne święta – gdy była dzieckiem, każda wigilia była oślepiająco biała i mroźna. Razem z Emilią i kuzynkami malowały zawsze kwiaty na szybie; ona tulipany, bo były najprostsze; Ewcia stokrotki, Marysia krokusy, a Emilia róże. Olbrzymie, rozkwitłe róże. Helena podniosła bezwiednie palec do szyby i poczęła szkicować miękkie kształty. Nie było jednak mrozu i z rysunku nic nie wyszło. Zła na siebie odwróciła się plecami do ogrodu. Właśnie dostrzegła, że stojącą na komodzie paprotkę warto byłoby podlać, gdy do pokoju weszła Eliza. Zarumienione policzki i szkliste oczy mogły świadczyć równie dobrze o podnieceniu, jak i chorobie. Helena nie miała teraz czasu się nad tym zastanawiać.
– Przyjechała.
* * *
Wiatr zawodził złowieszczo, przywodząc na myśl wszystkie bardzo stare i bardzo smutne opowieści. Weronika leżała z otwartymi oczami w swojej sypialni w pałacu w Leszczyńcach. Nie mogła zasnąć. Coś szarpało wierzchołkami drzew i tłukło się po dachu, trzaskając okiennicami. Był styczeń, więc to chyba nie burza, jednak brzmiało tak, jak gdyby wszystkie udręczone dusze wyszły z grobów, by wypłakiwać swoje żale. Od jej przyjazdu minęły zaledwie dwie godziny, a Weronice już zdawało się, że ziemia obróciła się tysiąc razy w przeciwnym do swojego zwyczajowego kierunku.
Gdy świst lokomotywy przeciął powietrze, wstała, zabrała bagaże i wyszła w ciemność. Stopnie były śliskie i byłaby upadła, gdyby nie czyjeś silne ramiona. Już chciała odskoczyć, by zaraz grzecznie podziękować, gdy w mroku dostrzegła dwoje najczulszych, najłagodniejszych oczu.
– Weronisiu, czekałem na ciebie.
Wziął jej bagaże i poprowadził do samochodu. Szła za nim oszołomiona. Lodowate powietrze kłuło ją tysiącem igieł. On, jakby czytając w jej myślach, odparł:
– Zaraz będziemy w domu. Napaliliśmy porządnie w kominku. Rozgrzejesz się.
Wsiadła do środka, niepewna, co powinna odpowiedzieć. On jednak najwyraźniej nie oczekiwał od niej żadnych słów, sam także niewiele mówił. Tylko tych parę zdań o tym, jak bardzo cieszą się z jej przyjazdu, jak bardzo tęsknili i jak bardzo chcą ją poznać. Ona jedynie potakiwała, zmarznięta, zmęczona i zdezorientowana. W którymś momencie poczuła, że instynktownie ściska medalion. Jej towarzysz wykazał się nadzwyczajną empatią i taktem, rozumiejąc jej zmęczenie i oszołomienie i nie oczekując żadnych grzecznościowych uwag. To od razu ją do niego przekonało. I te oczy. Mądre, duże, ciepłe. Byli już blisko, gdy niespodziewanie chwycił ją za rękę i powiedział, żeby była silna.
– To dla ciebie tak samo trudne jak dla nas – rzekł chyba bardziej do siebie niż do niej. Ona pokiwała głową w niemym zrozumieniu. Zaraz potem spojrzała przed siebie.
Za zakrętem, na wzgórzu, ukazał się dom jej matki.
Jego solidna, ciemna bryła była dobrze widoczna, nawet w gęstniejącym mroku wieczoru. Delikatna, szarawa elewacja zlała się z ciemnością zimowego zmierzchu. Jedynie ostro zakończone wieżyczki odcinały się wyraźnie na tle granatowego nieba. Towarzysz Weroniki zamilkł zupełnie i mogła w ciszy wchłaniać urok tej chwili, gdy wolno jechali wysadzaną starodrzewem aleją, zbliżając się do majestatycznego budynku. Serce, do tej pory dziwnie uśpione, poczęło bić jak szalone. Kilka okien na parterze rozświetlało ciepłe światło, świadcząc niezbicie, iż jego mieszkańcy oczekują gościa. Samochód minął otwartą bramę z kutego żelaza i po chwili zatrzymał się na żwirowym podjeździe.
Wiele razy przywoływała w wyobraźni to miejsce. Jej myśli unosiły ją ponad bramą, aleją, krzewami róż i przysiadały przed szerokimi schodami, prowadzącymi do środka. Widziała pałac na starych fotografiach i zdjęciach w Internecie. Pamiętała, bo kiedyś, przed laty, dawno temu, tu była. Widziała wzgórze, park, ogród i otaczające go pola i lasy.
Ale wówczas była jesień i na wzgórzach kwitły wrzosy.
Wyparła je z pamięci. Wmawiała sobie, że to się nigdy nie zdarzyło. Bo sny nie mają prawa istnieć w realnym świecie, w tak boleśnie namacalnej rzeczywistości.
A teraz stała przed pałacem, zapatrzona w jego imponującą bryłę. Usłyszała jakieś poruszenie i drzwi otworzyły się, wypuszczając do ciemnego ogrodu smugę światła.
– Boże, jesteś!
Czyjeś ramiona oplotły ją szczelnie i mocno. Czyjś głos drżał pod naporem długo skrywanych emocji. Zaraz potem aureola jasnych loków. Wysoka postać w długiej, niebieskiej sukience. Brzęk kolczyków i bransoletek, zapach perfum. Drugi uścisk, znacznie słabszy i ostry, metaliczny głos:
– Dziękuję, że przyjechałaś.
Zwyczajne, proste słowa. Zaraz potem wciągnięto ją do środka i posadzono przed kominkiem – olbrzymim, staromodnym centrum życia rodzinnego w miejscach takich jak to. Podano jej gorącą herbatę z dzikiej róży i hibiskusa oraz talerz gorącego, parującego gulaszu. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna i zmęczona. Wielogodzinna podróż pociągiem, żal, obawy, mróz i emocje towarzyszące spotkaniu z tymi ludźmi szumiały jej w głowie. Najwyraźniej jej twarz aż nadto zdradzała stan ciała i umysłu, bo zaraz po posiłku zarządzono, że „musi odpocząć” i zaprowadzono do pokoju na piętrze. I tak znalazła się tutaj, przebrana w koszulę nocną, z rozpuszczonymi włosami, wpatrzona w sufit i wsłuchana w zawodzenie zimowych wichrów. Tak wiele chciała powiedzieć, o tak wiele zapytać… Tymczasem nie była w stanie nawet porządnie się przywitać. W jej głowie szalały wyrzuty, pretensje, tęsknoty i żal. Ale najsilniejsze co czuła, to całkowite i bezbrzeżne niedowierzanie.
Przez dobrą chwilę po przebudzeniu nie pamiętała, gdzie się znajduje. Jakaś jaskrawa biel raziła ją w oczy, dziwny zapach przywodził na myśl bardzo stare drewno. I nagle wiedziała. Wstała z łóżka i podeszła do wysokiego okna. Było zupełnie ciemno, świt nie zdążył się jeszcze rozlać po ogrodzie i odległych wzgórzach, jednak intensywna barwa śniegu przywodziła na myśl środek słonecznego dnia. Delikatnie chwyciła klamkę i uchyliła drzwi prowadzące na balkon. Chłód natychmiast przeniknął ją do szpiku kości, pośpiesznie więc cofnęła się po gruby wełniany szal, który leżał na wierzchu jej podróżnej torby. Opatulona szczelnie od kostek aż po szyję, ostrożnie postawiła stopę na płytkach balkonu, jak gdyby obawiając się, że wiekowa konstrukcja zawali się pod jej ciężarem. Nic takiego się jednak nie stało i Weronika objęła wzrokiem pogrążony jeszcze we śnie, cichy ogród.
Jego tajemnicze piękno, ukryte w spokojnych, płynnych liniach altany, krzewów, rzeźb i ławek chwyciło ją za serce. Ponad konarami drzew, nagich teraz, lecz dziwnie znajomych, widać było srebrzyste połacie pól i łąk. Nie namyślając się długo, Weronika pośpiesznie wróciła do sypialni, zrzuciła koszulę nocną, włożyła jasne dżinsy i szary sweterek, starannie przygotowane poprzedniego dnia. Cicho niczym duch wyślizgnęła się na korytarz i zeszła po szerokich, dębowych schodach, prowadzących do holu i głównych drzwi wyjściowych. Było bardzo wcześnie, zapewne wuj oraz ciotka jeszcze smacznie spali, choć może wezwały ich już gospodarskie obowiązki. Eliza z pewnością jeszcze nie wstała, na pewno nie miała w zwyczaju wczesnych pobudek. Weronika starała się nie patrzeć w oczy ludziom obojętnie spoglądającym na nią z portretów i fotografii. Już na dole narzuciła płaszcz, odnalazła przejście do salonu i przez oszklone drzwi (ukłon w stronę nowoczesności) wyszła do ogrodu.
Natychmiast poczuła się tak, jak gdyby trafiła do wnętrza baśni. Księżyc wisiał jeszcze na niebie, niepewny, dokąd ma się udać i wszystko spowijała delikatna, srebrzysta mgła. Biel sączyła się poprzez nagie gałęzie różanych krzewów, lśniła na żywopłotach i klombach. Weronika zanurzyła się w nią, czując, jak z każdym krokiem otaczają ją duchy przeszłości. Wołały ją po imieniu, zupełnie jak gdyby ją znały. Jakiś ruch w oddali wzbudził jej uśpioną czujność – czy to zagubiona driada szuka pociechy wśród nieskalanej bieli ocienionych zakątków, czy też po prostu któryś z kotów Elizy – czytała o nich – obserwuje ją, czujny i zaintrygowany? Wczoraj wieczorem nie widziała żadnego, ale była zbyt zmęczona, by na cokolwiek zwrócić baczniejszą uwagę, a z pewnością te miękkie i aroganckie stworzenia wałęsają się w dużej ilości po ogrodzie i samym pałacu. Tak go nazywała w myślach – ten olbrzym nie kojarzył jej się z dworem, lecz raczej z zamczyskiem z wiktoriańskich powieści.
Tutaj wszystko było jak w powieści.
Wznosił się pokryty zeschłymi pnączami bluszczu, z dwoma rzędami okien i balkonów. Dwie wysmukłe wieżyczki. Na schodach dwie rzeźby, przedstawiające orły szykujące się do lotu. Symetria, ład, piękno. Z pewnością w zwyczajny, letni dzień wszystko wygląda zwyczajniej, jednak mrok ustępującej nocy w połączeniu z bielą śniegu i światłem księżyca nadał budynkowi i jego otoczeniu nieziemski, baśniowy wygląd. Weronika podeszła do bezlistnych teraz krzewów różanych. Nie wiedziała, dlaczego przywodziły jej na myśl śmierć. Przecież jedynie spały, by wiosną powrócić do pełni urody. Strzepnęła z jednej z gałązek odrobinę białego puchu i jej oczom ukazał się maleńki, wciąż jeszcze czerwony kwiat. Jak zdołał przetrwać te mrozy? Już, już miała ochotę zerwać go, gdy raptownie cofnęła rękę. Nie powinna tego robić. Po co skracać i tak krótkie życie?
Minęła krzewy róż i weszła na jedną z ogrodowych alejek. Wciąż czuła na sobie czyjś wzrok – może to był kot, a może śledził ją z ciekawością któryś z kamiennych aniołów. Tak dawno temu tu była… Wciąż pamiętała siebie, czternastoletnią dziewczynkę, w jesiennym ogrodzie. Wtedy kwitły astry i chryzantemy. I róże. Późne, herbaciane róże. Wszędzie czuła ich zapach, wymieszany z wonią palonych traw i opadających liści.
Nie potrafiła zapomnieć, chociaż nie pamiętała.
Chłód nocy zmroził w niej wszystko, nawet żal. O tej cichej godzinie nie czuła nic poza zachwytem otaczającymi ją widokami. Nic poza oczarowaniem, rozkoszą zmysłów. Nagle zapragnęła pójść na cmentarz. Nie znała drogi, czas wymazał jej obraz z pamięci, jednak iglica kościoła, jasno odcinająca się na coraz jaśniejszym niebie, była dobrą wskazówką. Cóż by o tym pomyślała jej babcia? Spacer na wiejski cmentarz niemal w środku nocy? Weronika zaśmiała się w duchu z własnej głupoty i zamknąwszy za sobą zewnętrzną bramę, znalazła się na pustej drodze, prowadzącej przez pola, lasy i maleńkie, przycupnięte gdzieniegdzie domki. Wiedziała, że z pewnością istniał jakiś skrót przez łąki, jednak nie znała go i wolała nie ryzykować, lecz trzymać się pewnej drogi. Powietrze było czyste i rześkie, niebo jaśniało, niezmącona najlżejszym nawet hałasem cisza zaglądała głęboko do serc, kojąc i przynosząc ulgę. Szła szybko, rozkoszując się tymi ulotnymi chwilami nadciągającego świtu. Sylwetka kościoła, coraz wyraźniejsza, górująca nad wsią z wysokiego wzniesienia, prowadziła ją do celu i po około dwudziestu minutach Weronika minęła niskie ogrodzenie, kierując się w lewo. Na przeciwległym do świątyni wzgórzu znajdował się leszczyniecki cmentarz. W pierwszej chwili pomyślała, że niemądrze zrobiła, przychodząc tutaj o tak wczesnej i szarej godzinie. Zawsze bała się takich miejsc. Odczuwała instynktowną niechęć przed samotnością wśród umarłych. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i pchnęła żeliwną bramę, prowadzącą na teren cmentarza. Mrok nocy ustępował już światłu dnia, a biel śniegu potęgowała to wrażenie i Weronika uznała, że nie ma sensu popadać w niemądre przesądy, po czym ruszyła przed siebie, w milczącą pielgrzymkę pomiędzy grobami.
Podejrzewała, że niełatwo jej będzie odszukać grób. Minęło tyle lat. Ale nie, znalazła go od razu. Szeroka płyta w cieniu dwóch topoli. Blisko muru. Obok ławka i jakiś na wpół zapadnięty w zamarzniętą ziemię krzyż.
Jakże mogłaby zapomnieć?
Podeszła bliżej i starła ręką garść śniegu z płyty, odsłaniając napis. Byli tu oboje. Na zawsze razem, bo tego właśnie sobie życzyła. Po to tutaj wróciła. Weronika usiadła na ławce. Nie mogła się modlić, jeszcze nie teraz. Mogła tylko milczeć. Wiedziała, czuła, że to wystarczy. Rozciągał się stąd wspaniały widok na wzgórza i doliny. Mogła wreszcie spokojnie pomyśleć, powspominać. Ale napięte mięśnie całego ciała nie pozwoliły jej się odprężyć. Znów widziała małą, pięcioletnią dziewczynkę, która płacze i biegnie do okna. Głosy babci i ciotki, twarz zasmuconego ojca. Wysmukłą, rozpływającą się we mgle postać. Jej słowa, że zawsze będzie ją kochać. Jej łzy i radość, że odchodzi. Ciszę tamtego jesiennego wieczoru, odgłosy jakichś nieznających pojęcia taktu ptaków.
Oburzenie, tęsknota, żal. Wszystko to do niej wróciło. Zacisnęła pięści, patrząc na marmurową tablicę. To nie powinno się tak skończyć, nie dla niej. Od tamtego dnia przed dwudziestu czterema laty zegary nigdy nie wróciły do swojego normalnego rytmu.
A ten żal, ten żal sprzed wielu lat zastygł i jedna wizyta na cmentarzu nie była w stanie go ukoić. Ani jedna łza nie spłynęła po policzku Weroniki, chłodno wpatrzonej w grób, topole i wzgórza poza nimi.
Łzy, wiele łez, nosiła w sobie.
* * *
Luśka Podkulowa szła ociężale, objuczona niczym koń reklamówkami z „Biedronki”. W Leszczyńcach były dwa sklepy, oba równie odległe od jej domu. Żeby kupić zwykły chleb i mleko, musiała przejść dobry kilometr. Ale tak to jest, gdy się mieszka na obrzeżach. Chociaż właściwie nie powinna narzekać – inni mieli znacznie dalej. Taka Aniela na przykład – mieszkało to samo po drugiej stronie lasu, ledwie jedna mało widoczna ścieżynka prowadziła do jej starej chałupy. Ale też ona zbyt często do sklepu nie zachodziła – raz na tydzień to absolutne maksimum. No i inni jej zakupy przynosili – a to dzieciaki od Sobierajów, a to Robert albo Eliza.
Podkulowa westchnęła. Ostatnio zawsze wzdychała, gdy myślała o Elizie. Biedne dziecko. Chętnie zaszłaby do niej, ale wiedziała, że poprzedniego wieczoru przyjechała tamta. Nie wypadało tak zaglądać od razu, Helena mogłaby sobie pomyśleć, że przyjaciółka jest jak ta Sawicka, co to pierwsza po wsi lata i opowiada, co kto miał na sobie w kościele. Nie, pójdzie tam jutro albo pojutrze. Pałac nie ucieknie. Od lat stoi na wzgórzu, nieczuły i zimny. Podkulowa zadarła głowę – przechodziła właśnie obok zjazdu na parkową aleję. Żeby odwiedzić przyjaciółkę, musiała wspinać się dobre dwadzieścia minut. Młody to może i w dziesięć by przeszedł, ale ona miała na karku szósty krzyżyk i musiała zatrzymywać się przy rododendronach, by zaczerpnąć tchu.
Ciekawe, jak też to się wszystko ułoży? Podkulowa od wielu dni myślała o Wilkowieckich i ich problemach. A teraz pojawił się kolejny. Choć chyba nie powinna tak mówić, bo to rodzona siostra i siostrzenica, ale z drugiej strony… Jak one się tam pogodzą? Czy dadzą radę zapomnieć o starych ranach i stawić czoło najgorszemu? Podkulowa wzdrygnęła się. Przed oczami stanęła jej wychudzona, blada twarz z niebieskimi oczami. Już taką widziała. Wtedy była wiosna, a teraz jeszcze głęboka zima. Czy Eliza dociągnie do jesieni? Tak zawsze ją lubiła, w jej książkach pełno jest jesieni.
Podkulowa nie czytała zbyt wiele literatury pięknej, ale w Leszczyńcach nie było domu bez choćby jednego egzemplarza którejś z powieści Elizy. Była dumna, jak i wszyscy, że to ich Eliza napisała, że jej nazwisko i zdjęcie są na tysiącach lśniących okładek. Większość mieszkańców Leszczyniec i okolicznych wiosek puchła z dumy, gdy wspominano przy nich o Elizie Wilkowieckiej, chociaż rzadko kiedy ją widywali. Pałac stał się niedostępną twierdzą, co było całkowicie słusznym posunięciem, zważywszy na tych paskudnych dziennikarzy. Wygłodniałe suki nieraz zachowują się lepiej, bo w końcu przestraszą się kija i uciekną. A oni nie. Mogliby stać pod domem i węszyć w nieskończoność. A tak jest gruba siatka, wysoka na dwa metry i brama na domofon. Nikt niepożądany nie wejdzie do parku. Ale i wielu miejscowych zniechęciło właśnie to „wydziwianie”, jakby sąsiad sąsiada chciał okraść. A i Helena nie była już taka jak niegdyś, pierwsza we wszystkich sprawach, zawsze pomocna i jasno wyrażająca swoje zdanie. Niektórzy, tacy, co to ich dziadkowie jeszcze przed wojną robili dla Wilkowieckich, mówią, że teraz role się odwróciły i „jaśnie państwo” nikogo nie obchodzi. Prawda była inna, ludzie wciąż zagadywali Podkulową o Helenę, a gdy gruchnęła wiadomość o chorobie Elizy, w pałacu zjawiła się cała procesja gotowych do pomocy. Każdy się martwił, pytał, interesował.
Tak, ludzie nie są tacy źli, jak myśli Helena, a i pałac tak pięknie w środku odrestaurowany. Można by turystów oprowadzać. Luśka nie miała bladego pojęcia, po co inwestować takie pieniądze w remont, skoro i tak mało kto tam zagląda. No i jeszcze ten ogród… Chociaż jego zdjęcia to się przynajmniej w folderach ukazały, no i oczywiście w całym tym Internecie. Róż to całe Leszczyńce zazdrościły Wilkowieckim, tak już było, jak jeszcze babcia Podkulowej była małą dziewczynką, bo powtarzała nieraz: Nie było drugich takich róż jak te przy pałacu. W niedzielę chodziliśmy tam tylko po to, by je oglądać.
Szkoda, że te czasy przeminęły. Teraz niby lepiej, samochody, telefony, a i tak z zakupami trzeba zapieprzać kawał drogi. Odwróciła się jeszcze raz i spojrzała na pałac. Przez gęstą ścianę sosen i klonów prześwitywały fragmenty ciemnoszarych murów i dwóch wieżyczek. Pałac był niby taki sam jak zawsze, ale Podkulowa wiedziała, że poprzedniej nocy wiele się zmieniło.
* * *
Leżała z półprzymkniętymi powiekami. Przez wąskie szparki widziała Helenę, drzemiącą w fotelu bujanym. Jak za dawnych lat, gdy Eliza była dzieckiem, a ciotka pilnowała jej w czasie burzowych nocy. Takich w jej dzieciństwie nie brakowało. Jak to jest, że wraz z dorosłością kończą się wszelkie intensywności zjawisk pogodowych? Zimy nie są takie zimowe, a wiosny takie wiosenne jak kiedyś. Wszystko staje się wyblakłe i płaskie. Nudne. Te same zapachy, barwy i głosy. Te same uporczywe myśli, przyzwyczajenia, nałogi. Eliza pomyślała tęsknie o paczce papierosów, schowanej gdzieś w dolnej szufladzie komody, pod serwetami. Przy ciotce absolutnie nie mogła pozwolić sobie na tę zakazaną przyjemność. Helena drgnęła, jak gdyby zwabiona myślami siostrzenicy. Wstała i przez kilka chwil uważnie przyglądała się jej badawczo, niczym szkutnik szukający po sztormie śladów zadrapań na swojej ukochanej łodzi.
– Lepiej ci? – zapytała łagodnym głosem. Głos ten nie pasował do surowej, jak gdyby wyciosanej z kamienia twarzy. Eliza wciąż nie mogła przyzwyczaić się do tego kontrastu, chociaż znała go od urodzenia.
– Tak – odparła słabo. Leki działały. – Ale nie mów jej. Nie chcę, żeby mi współczuła.
– Dlaczego tak mówisz? Martwi się.
– Powiedziała ci to?
Helena nie potrafiła kłamać. Przynamniej przy Elizie.
– Będzie chciała tu przyjść.
– To ją powstrzymaj.
– Nie sądziłam, że przyjedzie. Jest taka ładna – dodała, bardziej do samej siebie niż do Elizy.
– A ja wiedziałam. Mówiłam ci.
Cisza, której kolejne fazy wyznaczało tykanie starego zegara.
– Czy ten zegar dobrze chodzi? – zapytała Eliza.
– Tak, wczoraj go nakręcałam.
– Jest już po dziewiątej?
– Weronika wyszła do ogrodu. Nie wróciła jeszcze.
– Myślisz, że poszła na cmentarz? – zapytała Eliza, odwracając głowę. Patrzyła teraz w okno. Jasne loki rozsypały się po poduszce. „Takie piękne, niedługo…” – pomyślała Helena. Głośno zaś odparła:
– Powinnyście pójść tam razem.
– Po co?
– Bo leży tam wasza matka…
– I mój ojciec – przerwała zimno. – Mój.
– To niczego nie zmienia.
– To zmienia wszystko – odparła z naciskiem.
– Ale przyjechała. Pomimo tych lat. I na co czekać? Zwłaszcza teraz…
– Nie! – Eliza podniosła się gwałtownie na łóżku. Coś błysnęło w jej oczach.
– Zrobię ci herbaty, ta już wystygła – powiedziała Helena bezbarwnym głosem, zabierając się do wyjścia. Eliza wiedziała, co to oznacza. W jej życiu herbata nigdy nie była zwykłą herbatą.
– Tylko nie słódź, chcę gorzkiej! – zawołała za ciotką, gdy ta była już na korytarzu.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © 2021, Jowita Kosiba
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Zezwalamy na udostępnianie okładki w internecie.
ISBN: 978-83-7779-710-5
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia i ilustracje wykorzystane na okładce: © shutterstock/ Richard Bowden,
© shutterstock/Dmytro Sheremeta, © shutterstock/ JoeyPhoto,
polona.pl (domena publiczna)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek