Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Sam jest na właściwej drodze. Ma idealnego narzeczonego – lekarza Jacka (jego sztywna rutyna naprawdę jej odpowiada), świetną pracę w Nowym Jorku (pod warunkiem że nie zostanie zwolniona) i właśnie zamierza odwiedzić okolice swojego rodzinnego letniego domu na Long Island, gdzie ma odbyć się jej ślub.
Wszystko powinno pójść zgodnie z planem, ale kiedy Sam przyjeżdża na miejsce, czuje, że coś tu nie gra. Jest tam Wyatt. Jej Wyatt. Ale przecież trzydziestoletnia zaręczona kobieta nie powinna wpadać w panikę przy chłopaku, który złamał jej serce, gdy miała szesnaście lat. Prawda?
Kiedy jednak Sam słyszy na plaży dźwięki gitary płynące z domu obok, czuje, jakby czas się zatrzymał . Zalewa ją fala wspomnień: dotyk skóry Wyatta, ich noce w domku na drzewie i prawdziwe przyczyny ich rozstania. Przypomina sobie, kim była kiedyś, i gdy Wyatt ponownie wkracza w jej życie, ich dawna więź odżywa.
A teraz Sam musi podjąć decyzję…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Tytuł oryginału Same Time Next Summer
Copyright © 2023 by Annabel Monaghan
First published in 2023 by G.P. PUTNAM’S SONSPublishers Since 1838An imprint of Penguin Random House LLCpenguinrandomhouse.com
Przekład Xsenia Wiśniewska
Redakcja i korektaKatarzyna Zegadło-Gałecka, Pracownia 12A
Skład Martyna Potoczny, Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza książka to fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały użyte w fikcyjnym kontekście, a wszelkie podobieństwo elementów świata przedstawionego do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, firm, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
ISBN pełnej wersji 978-83-68053-37-1
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Dla Stefanie
Teraz i wtedy
Teraz
Gdy już wjedziesz do tunelu, nie masz odwrotu. Nie możesz zawrócić ani zjechać w boczną drogę. Jesteś dosłownie uwięziona pod East River. Kiedy byłam dzieckiem, ten fakt mnie zachwycał. „Następny przystanek: Long Island”. Na widok pierwszych promieni słońca na końcu tunelu czułam, jak miasto za moimi plecami znika. Uchylałam okno, otwierałam kartonik z sokiem, zrzucałam buty i wyciągałam nogi na tylnym siedzeniu. Wjeżdżając do Midtown Tunnel jako dorosła, czuję się trochę jak w pułapce.
Gdy wyjeżdżamy na Long Island Expressway, ruch się zatrzymuje.
— I właśnie dlatego nie przyjeżdżamy na Long Island — rzucam, uderzając w kierownicę, jakby była za to odpowiedzialna. Nie wiem, czego się spodziewałam w sierpniowe piątkowe popołudnie.
— Oboje wiemy, że nie dlatego — odpowiada Jack, przeglądając coś w telefonie.
Mogę tolerować Long Island raz w ciągu lata przez długi weekend, nigdy przez tydzień. Trzy dni na plaży wystarczą, żeby się zagrzać, ale nie zgnuśnieć. Przez trzy dni z rzędu moja siostra Gracie ciągnie mnie do oceanu i przez trzy dni z rzędu pływam. Przecinając wodę, liczę uderzenia ramion i tęsknię za ograniczeniami basenu YMCA, gdzie możesz obliczyć odległość, jaką przepłynęłaś, na podstawie tego, ile razy zawróciłaś. Między molo a zalesioną zatoczką niedaleko naszego domu ocean ma dokładnie kilometr i sześćset metrów długości. Zbyt łatwo popełnić błąd.
Minęło czternaście lat, odkąd spędziłam całe lato na plaży — odkąd związek Wyatta i mój rozpadł się, a ja rozpadłam się na kawałki. Poskładanie człowieka z powrotem w całość nie jest łatwe, ale jeśli robisz to z głową, możesz odbudować się w zupełnie inny, nowy sposób. Zamienić beztroskę na ostrożność, zabandażować serce i dwukrotnie sprawdzić plaster. Krok po kroku zostawiałam za sobą dzieciństwo, zastępując impulsywność przemyślanymi decyzjami i planami. Jack mówi, że wszystko mam dopięte na ostatni guzik, ale ja nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek chciałby chodzić porozpinany. Jeszcze zanim otworzę oczy, wiem, jak będzie wyglądał mój dzień, i z tej wiedzy czerpię siłę. Jeśli zostanę na plaży zbyt długo, wciągnie mnie przeszłość. Tam wciąż istnieje dawna ja, która chce mnie wywlec przez zardzewiałe szczeliny w mojej zbroi. Obwiniam o to słone powietrze.
Jesteśmy z Jackiem razem od czterech lat, a ja zabrałam go ze sobą po raz pierwszy. Travis mówi, że chroniłam go przed naszymi rodzicami, co jest absurdalne, ponieważ ciągle widujemy się z nimi na Manhattanie. Jakaś część mnie chciała pokazać Jackowi eksplozję hortensji w ogrodzie i to, jak wydmy poruszają się delikatnie równocześnie z oceanem. Pokazać mu miejsce, gdzie piasek, słońce i sól konspirowały, by uczynić mnie silną pływaczką i szczęśliwą nastolatką. Nie wiem tylko, czy on da radę znieść letnią wersję moich rodziców.
Po wjeździe na Sunrise Highway przyspieszamy i Jack odkłada telefon.
— Ładnie tu — mówi, jakby po raz pierwszy wyjrzał przez okno. — Znalazłem siłownię dziesięć minut od domu twoich rodziców i wykupiłem członkostwo na tydzień.
— Nie ma mowy, żebyśmy zostali na cały tydzień. — Spakowałam dokładnie trzy zmiany bielizny, żeby o to zadbać.
— Powiedziałaś swojej mamie, że przyjeżdżamy na siedem dni. Tak czy inaczej, wziąłem następny tydzień wolny, na wszelki wypadek. W czwartek będzie w mieście ponad trzydzieści siedem stopni. — Bierze mnie za rękę, a ja czuję, jak się uspokajam. Jack jest przeciwieństwem oceanu. Bardziej przypomina jezioro, krystalicznie czyste i otoczone górami. Z Jackiem nie grozi mi, że zmyje mnie fala. — Może będziemy się naprawdę dobrze bawić.
Znów przegląda coś w telefonie.
— O, to jest niezłe. Szukają pracownika działu HR w firmie księgowej w centrum miasta.
— Nie zwolnią mnie — oponuję.
Prawdopodobnie to zrobią. Sama zwalniam ludzi i nie wyobrażam sobie, jak inaczej to mogłoby się zakończyć. Szczerze mówiąc, też bym siebie zwolniła, ale mam serdecznie dosyć rozmów na ten temat i tego, jak podczas nich moje ciało spina się i przyjmuje pozycję obronną.
— Mogą, Sam. — Kładzie mi rękę na ramieniu. — Sposób działania Eleanor jest sprawdzony i skuteczny.
— Powiedziałam to, co powiedziałam, i przeprosiłam. Nie mam już na to wpływu.
— Jeśli wypadniesz z torów, powinnaś mieć plan awaryjny — stwierdza Jack.
— Zachowam to w pamięci na następny raz. Jesteś gotowy na to, co cię czeka? Na szalonych hipisów? — Mój uśmiech zamienia się w znak zapytania. — Nie ma wi-fi ani klimatyzacji, ale jeśli chcesz zobaczyć rzeźbę Davida zrobioną z wyciorów do fajki, to miejsce dla ciebie.
Jack się śmieje, pewnie myśli, że przesadzam.
— Od lat chciałem to zobaczyć, jestem gotowy jak diabli.
Jack zna moich rodziców w mieście, od września do maja, kiedy mieszkają w tym samym dwupokojowym, objętym kontrolą czynszu mieszkaniu na Lower East Side, w którym dorastaliśmy z Travisem, a potem z Gracie. Po trzydziestu dwóch latach mieszkają tam praktycznie za darmo. Mój tata wykłada historię na Uniwersytecie Nowojorskim, a mama uczy poezji współczesnej w New School. Są jak wiewiórki na wspak — od września do maja harują i oszczędzają, żeby móc spędzić lato na plaży, robiąc, co im się żywnie podoba. Jack lubi tę wersję moich rodziców z roku szkolnego. Uważa, że są jak bohaterowie filmów Woody’ego Allena, prawdziwi nowojorczycy.
W październiku bierzemy ślub. Rodzice Jacka wpłacili niewielki zadatek na wesele 28 października w ich country clubie w Connecticut, jednak jeszcze tego ostatecznie nie potwierdziliśmy. Miejsce jest piękne i mają tam dosłownie trzy weselne opcje: A, B i C. Mnie wszystkie wydają się właściwie takie same, jednak Jack woli B. Ja chciałam wziąć ślub na trawniku pod bukami przed przystanią w Central Parku, ale okazało się, że to miejsce trzeba rezerwować kilka lat wcześniej, co wydaje mi się fascynujące, jakby panny młode robiły rezerwację, jeszcze zanim poznają przyszłego pana młodego. Nie wiem, jak mogłam to przegapić.
Byliśmy gotowi zdecydować się na wybraną przez Jacka opcję B, kiedy moja mama tupnęła nogą. Uwielbia Jacka i oddycha z ulgą, widząc mnie taką szczęśliwą, ale im bliżej ślubu, tym bardziej czuje się wykluczona z planowania uroczystości. Odnosi wrażenie, że duch naszej rodziny nie jest właściwie reprezentowany. Kiedy zadzwoniła, żeby mi to oznajmić, nie ugięłam się.
— Proszę, przyjedźcie tutaj obejrzeć Zajazd pod Starą Szalupą. Poznajcie to miejsce i lepiej siebie nawzajem. Pokażmy Jackowi, kim jesteśmy.
Odmówiłam.
Jednak kiedy Gracie poprosiła mnie, żebym przyjechała, uległam. Poza kwestiami bezpośrednio związanymi z jej bezpieczeństwem chyba nigdy niczego jej nie odmówiłam.
— Proszę, Sammy, przyjedźcie — powiedziała. — Tylko po to, żeby mama się lepiej poczuła. Jack będzie zachwycony. Będzie idealnie.
Jeśli chodzi o Jacka, wszystko w sumie było idealnie. Poznaliśmy się, wsiadając z dwóch stron do tej samej taksówki, potem pojechaliśmy razem na miejsce mojego spotkania z klientem, które okazało się leżeć dwie przecznice od jego kliniki dermatologicznej (idealnie). Wszystko wydarzyło się zaraz po tym, jak obcięłam i ufryzowałam włosy, więc stanowiłam najlepszą wersję siebie (idealnie). Rok później wprowadziliśmy się do mieszkania nad naszą ulubioną restauracją sushi (idealnie). Oświadczył mi się z pierścionkiem z jednokaratowym, pojedynczym diamentem, należącym niegdyś do jego babci, która akurat również nosiła pierścionki w rozmiarze jedenaście (idealnie).
Gdy w końcu zjeżdżamy z autostrady, Jack opuszcza szybę i ostentacyjnie wdycha słone powietrze. Jack kupił ten kabriolet BMW w chwili szaleństwa, której za bardzo nie mogę pojąć, ale z powodu słońca ani razu nie otworzył dachu. Zawsze gdy wsiadam do tego samochodu, zastanawiam się, czy pewnego dnia pojawiło się jego alter ego i kupiło to auto, taka wersja Supermana ze świata Bizarro, która lubi słońce na twarzy i toleruje rozczochrane włosy. Jednocześnie zachwyca i przeraża mnie myśl, że on również mógłby przez chwilę zachowywać się jak wariat.
Skręcam w lewo w West Main Street, mijam kościół episkopalny, delikatesy, jadłodajnię U Chippy’ego i bibliotekę. Nie byłam w Oak Shore od zeszłego lata, kiedy Jack pojechał na wycieczkę golfową z braćmi. Mam wrażenie, że miasto zauważy zakłócenie w układzie sił. „Hej, Sam, co to za nowy facet? Dobra robota”.
W końcu skręcam w prawo w kierunku plaży i wjeżdżam w Saltaire Lane. Mijamy dom Wyatta, majestatyczny budynek z cegły, z czarnymi okiennicami, dopasowanymi do drzwi frontowych pomalowanych na wysoki połysk. W salonie świeci się światło. Nie byłam w domu Pope’ów od tamtego lata, gdy miałam szesnaście lat, ale mogłabym wejść do środka z zamkniętymi oczami i nalać sobie szklankę wody. Teraz komuś go wynajmują.
Między domem Wyatta i naszym rośnie wysoki żywopłot. Zwalniam, żeby mu się przyjrzeć. Technicznie rzecz biorąc, znajduje się na granicy między działkami, więc obie nasze rodziny są odpowiedzialne za jego utrzymanie. Tata Wyatta, Frank, zawsze chciał zatrudnić kogoś, kto by się tym zajął, i podzielić się kosztami, ale mój tata nie chciał o tym słyszeć. Dbanie o żywopłot lub „ligustr”, jak go nazywa, robiąc w powietrzu cudzysłów, to zaszczyt. Przycina go małym sekatorem, bez miarki. W niektóre lata na górze są fale, w inne na środku wznosi się szczyt. Żywopłot nigdy, przenigdy nie jest równy, a w tym roku chyli się do oceanu.
Dom na plaży oraz każde drzewo i krzak w ogrodzie stanowią dla mojego taty źródło dumy. Kupił ten dom i spłacił hipotekę w ciągu dziesięciu lat, podczas których odnosił ogromne sukcesy jako malarz abstrakcyjny. Zaczęło się od obrazu zatytułowanego Nurt, który w zasadzie przedstawiał czarne i białe zawijasy na błękitnym tle. Galerie w całym kraju sprzedawały różne wersje tego dzieła tak szybko, jak tylko on był w stanie je produkować. Byłam tylko dzieckiem, ale uwielbiałam patrzeć, jak wyłania się ze swojej pracowni z kolejnymi płótnami. Myślałam, że to będzie trwało wiecznie. Jednak duch czasów się zmienił i zapotrzebowanie na zawijasy zniknęło, a jemu nigdy nie udało się wymyślić nic nowego. Posucha trwa już od piętnastu lat, a tacie została tylko ta nieruchomość.
Na moje oko żywopłot ma około dwóch i pół metra wysokości jak zawsze, ale przez splatające się od lat gałęzie wydaje się gęstszy. Za mojego dzieciństwa Frank dziękował mojemu tacie za dbanie o żywopłot butelką dobrej whisky, wręczaną pod koniec lata. Przypuszczam, że trunek przestał się pojawiać, kiedy Marion i Frank się rozwiedli. Tak czy inaczej, nasz dom dzieli teraz zarówno bariera fizyczna, jak i mentalna.
— To tutaj? — pyta Jack.
— Nie, następny.
Nasz podjazd wita nas chrzęstem żwiru pod kołami. Ludzie twierdzą, że trudno powiedzieć, czy nasz dom to dom z werandą, czy weranda z domem. Weranda otacza cały parter i ma porównywalną powierzchnię. Glicynia zwiesza się z barierek, wspina po słupkach i biegnie wzdłuż rynien niczym ostrożnie nałożony lawendowy lukier. Jej zapach wita cię już na ulicy i wabi za róg domu, skąd rozciąga się widok na ocean.
Jack wysiada z samochodu, a ja biorę głęboki wdech. Spoglądam nad kierownicą, czując się tak, jakbym miała za chwilę obejrzeć amatorski film. Nie jestem pewna, czy chcę nacisnąć „play”, ale i tak wysiadam. Z domu wypada Gracie, same kończyny i ciemne warkocze fruwające w powietrzu.
— Sammy! — woła, mijając pędem Jacka, żeby paść mi w ramiona. Przytykam nos do czubka jej głowy i przenoszę się w czasy, gdy ciężar jej niemowlęcego ciała w moich ramionach wydawał się jedyną rzeczą, jaka trzymała mnie przy życiu. Słodki zapach włosów Gracie i niepohamowana energia jej uścisku przez długi czas wiązały mnie z ziemią. Moja dwunastoletnia siostra jest chodzącym, śpiewającym, roześmianym promykiem nadziei.
— Cześć, mała — mówię. — Przywitałaś się z Jackiem? — To pytanie retoryczne, ponieważ obie wiemy, że nie.
— Cześć. — Macha mu przelotnie.
— Chcesz nas uprzedzić, w co się pakujemy?
— Przyjechali babcia i dziadek. Wydają się starsi niż w Boże Narodzenie. Travis i Hugh przyjdą na kolację. Wszyscy dyskutują o tym, gdzie wy dwoje będziecie spali, skoro nie jesteście małżeństwem. — Gracie się rumieni i próbuję sobie przypomnieć, jak to jest mieć dwanaście lat.
— Fuj — mówię. — W jednym pokoju z nim?
— Prawda? Ohyda. Dlatego myślę, że on będzie spał w mieszkaniu w garażu.
Wydaje się, że Jackowi to nie przeszkadza.
— Z widokiem na wodę?
Gracie się krzywi.
— Z widokiem na kubły na śmieci. I tata tam maluje, więc w garażu śmierdzi trucizną.
— A maluje?
— Nie sądzę. W zeszłym tygodniu czułam zapach farby, ale tylko otwierał puszki. Wszystkie pędzle są czyste.
— Cóż, to brzmi jak miejsce dla mnie. Moja własna kawalerka — stwierdza Jack.
— Sam, skarbie! — To moja mama. Ma na sobie lawendową długą suknię pod kolor glicynii, a ciemne włosy zaczesane do tyłu, jakby wyszła z oceanu i pozwoliła im tak wyschnąć. Żadnego makijażu ani butów. Paznokcie u stóp pomalowała na srebrno.
Ściskam ją.
— Cześć, mamo.
Uśmiecha się promiennie.
— Jack! Witaj. Tak się cieszymy, że w końcu przyjechałeś. — Mówiąc to, ujmuje jego twarz w dłonie i widzę, jak on się krzywi. Jack nie lubi, gdy obce substancje (od mamy wyczuwam chyba krem z filtrem i olej rzepakowy) mieszają się z jego serum nawilżającym.
— Witaj, Laurel — odpowiada i całuje ją w policzek.
Gracie bierze mnie pod ramię i prowadzi po schodach na werandę.
— Mama postawiła kwiaty w twoim pokoju i dwa razy zmieniała pościel.
Przez chwilę mam poczucie winy, że nie spędziłam tu całego lata.
Gdy uchylam drzwi, otaczają mnie zapachy. Mieszanka przypraw Old Bay, chleb na zakwasie. I coś rybnego, czego nie potrafię zidentyfikować. Tak właśnie zawsze pachniało lato.
Jack wchodzi za mną.
— Sporo tu rzeczy — zauważa.
Rozglądam się dookoła. Rzeczywiście, sporo tu rzeczy. Nasz dom zawsze tak wygląda, jak sala w przedszkolu, zanim dzieci zabiorą się do sprzątania. Niski stolik przy wejściu jest zastawiony ozdobnymi słoikami, pełnymi muszli, szkiełek morskich i samoprzylepnych wyłupiastych oczu. Z dużego słoja zwieszają się wodorosty, co tłumaczy rybny zapach. Mój tata zbiera wodorosty, żeby używać ich jako pędzli, ale nie czuję się gotowa, by wyjaśnić to Jackowi.
Zaraz za tą kolekcją jest szeroki przedpokój, pod ścianą ustawiono stół z jadalni. Na nim leżą sterty patyków i większe kawałki drewna wyrzuconego przez wodę. Stoją pojemniki z wodą i suszarka. To konik mojej mamy — robienie pojedynczej kartki papieru, żeby potem wydrukować na niej pierwszą kopię nowego wiersza. Mówi, że to rytuał wdzięczności. Nie potrafię nawet opisać, jaki bałagan powstaje przy robieniu papieru.
— Co to wszystko jest? — mówi Jack niemal do siebie. Niepokoi mnie patrzenie na dom jego oczami. Mieszkanie rodziców w mieście jest pełne dokumentów i książek, ale też małe i funkcjonalne, co się Jackowi podoba. Ten dom, z niezliczonymi kolekcjami przedmiotów, które on musi uważać za śmieci, to zupełnie co innego.
— Mama robi własny papier. — Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić.
— Sam! — Tata wchodzi z tylnej werandy, siatkowe drzwi zatrzaskują się za jego plecami. Jest opalony, a srebrne włosy sięgają mu prawie do ramion. Wygląda jak z reklamy drogiego piwa.
— Niech mnie, jeśli to nie doroczna wizyta Sam Holloway na plaży! Nawet nie wiecie, jak się cieszę na wasz widok.
Obejmuję go jedną ręką. Kiedyś podbiegłabym do niego i uściskała z takim entuzjazmem, że moje stopy uniosłyby się nad ziemię. Kocham tatę, ale już go nie wielbię. Odkąd podrosłam, nauczyłam się, że absolutnie możliwe jest kochanie kogoś na bezpieczną odległość.
— Bill. Macie piękny dom — mówi Jack z takim przekonaniem, na jakie go stać.
— Dzięki. Wiele się tu dzieje, to na pewno. Chodźcie do ogrodu. Mamy tu tłum starych ludzi z poważnymi opiniami na temat tego, na ile blisko mojej córki powinieneś spać.
Moi dziadkowie są najlepsi, bez dwóch zdań. Są szczerzy, bezceremonialni i nigdy nie boją się wyrazić własnego zdania. Gdy zamieszkaliśmy z Jackiem razem, a oni przyjechali do nas z Pensylwanii na święta Bożego Narodzenia, babcia zaraz skrytykowała nasz stonowany, minimalistyczny wystrój.
— Widziałam więzienia, które miały więcej charakteru.
Rodzice głośno nabrali powietrza, a babcia i dziadek nie mogli przestać się śmiać. Tak właśnie z nimi jest, seria uwag i opinii jak z karabinu maszynowego, a potem serdeczny śmiech, który mówi ci, że nic z tego nie miało znaczenia.
Siedzą na werandzie i wołają jednocześnie:
— Panna młoda!
Ktoś dał babci mirliton, w który dmucha.
Mama nalewa mai tai, które wydaje się nie na miejscu, ale, muszę przyznać, jest pyszne. Każdy drink jest ozdobiony ręcznie robioną parasolką koktajlową, skonstruowaną ze znalezionych patyczków i skrawków papieru domowej roboty. Jack natychmiast swoją wyjmuje i sprawdza, czy w kieliszku nie zostały śmieci. Nie wiem, jak mu powiedzieć, że na plaży we wszystkim znajduje się odrobina piasku. I kleju.
Wznosimy toast i zaczynamy gawędzić, a ja chłonę piękno Oceanu Atlantyckiego. Tuż za werandą szerokie pasmo wydm prowadzi na przybrzeżną plażę. Mewy szybują i nurkują, a fale toczą się jedna po drugiej, nadpływają i odpływają w niekończącym się rytmie. Bezkres tego wszystkiego mnie przytłacza. Mam wrażenie, że ocean powinien był zatrzymać się i zmienić wtedy, kiedy ja się zmieniłam.
— Jest tutaj twój chłopak — informuje mnie babcia.
— Mamo! — beszta ją moja matka, spoglądając na mnie. Słowa najpierw zapadają w moją pierś, która nagle się zaciska i robi gorąca. Babcia nie może mówić o Wyatcie.
Gracie siada prosto.
Babcia uśmiecha się nad prawie wypitym mai tai.
— Och, wiesz, o kim mówię. Twoja dawna miłość, Wyatt. — A potem do Jacka. — Kompletnie straciła dla niego głowę.
Wpatruję się w punkt na stole tuż za swoimi dłońmi, gdzie mama postawiła świeczkę o zapachu trawy cytrynowej w kształcie muszli. Obawiam się, że żar z mojej piersi i panika w oczach mogą ją zamienić w kałużę wosku.
— Co masz na myśli, mówiąc „tutaj”? — pytam, nie podnosząc wzroku. — Na Wschodnim Wybrzeżu? Czy w domu?
Przez chwilę na twarzy mojej matki maluje się poczucie winy.
— Miałam ci powiedzieć. Tuż obok, w domu. Chyba Marion nie wynajęła go tego lata, bo on mieszka tam już jakiś czas. — Miesza mai tai w dzbanku i ponownie napełnia kieliszek Jacka.
— Znasz Wyatta? — chce wiedzieć Gracie.
To pytanie uderza we mnie niczym fala po huraganie. Wszyscy czekają na moją odpowiedź. W uszach mi dzwoni, a żar z mojej piersi rozlewa się na twarz. Jack zna tę historię. I wie, jaki to drażliwy temat.
— Słyszałem wszystko o Wyatcie — ogłasza. — I właśnie z tego powodu zostałem lekarzem, żeby móc rywalizować z facetem z gitarą. — Nad pustymi kieliszkami przebiega nerwowy śmiech.
— Spędzam z nim mnóstwo czasu — mówi Gracie. — Pozwala mi patrzeć, jak surfuje. I uczy mnie grać na gitarze Leaving on a Jet Plane. Ma tam na górze kilka gitar.
— Gdzie na górze? — pyta Jack.
— W domku na drzewie — odpowiada Gracie.
Jack zaczyna się śmiać, a ja próbuję go zrozumieć. W tym domku na drzewie nie ma absolutnie nic śmiesznego. Ani w Wyatcie. Ani w fakcie, że mam trzydzieści lat i wpadłam w panikę na myśl o spotkaniu z facetem, który złamał mi serce, kiedy byłam nastolatką.
Tata Wyatta pomógł jemu i jego bratu Michaelowi zbudować ten domek na dębie rosnącym między ich basenem a wydmami, kiedy mieli dziesięć i dwanaście lat i spędzali całe dnie na złomowiskach i w stoczniach Long Island. Pamiętam, że zakochiwałam się na plaży i unosząc się na wodzie, ale dziewictwo straciłam właśnie w tym domku. W nocy, gdy w moim domu zapadała cisza, skradałam się na dół i wymykałam tylnymi drzwiami, przez wydmy, do sznurowej drabinki, która wiodła do Wyatta. On mówił: „Cześć, Sama Sam”, i mnie całował, a ja zastanawiałam się, czy istnieje druga para na świecie, która tak do siebie pasuje.
Domek na drzewie będzie trwał wiecznie, powiedział mi kiedyś Wyatt, ponieważ z przodu ani z tyłu nie miał ścian. Burze przelatywały przez niego na wskroś. Samo drzewo wyrosło tak, że z tyłu powstało coś na kształt ściany zapewniającej nam prywatność na wypadek, gdyby Marion i Frank akurat patrzyli przez lornetkę z okna swojej sypialni. Jednak front pozostał w pełni otwarty na ocean, na który patrzyliśmy, siedząc obok siebie na leżakach. Aż w końcu tworzyliśmy tylko plątaninę ciał i koców na podłodze.
Nadal ściska mnie w piersi i nie mogę się zmusić do zachowania obojętnej miny. Wpatruję się w drinka i za pomocą parasolki domowej roboty usiłuję wyłowić z mai tai maleńki kawałek ananasa. Nie widziałam Wyatta, odkąd skończyłam szesnaście lat, nie rozmawiałam z nim od osiemnastki. To było zauroczenie nastolatki i chociaż doktor Judy posunęła się do tego, by nazwać je uzależnieniem, działo się dawno temu, a ja jestem odmienioną, dorosłą osobą, z prawdziwym narzeczonym i karierą zawodową. Na litość boską, niedawno zaczęłam odkładać na fundusz emerytalny. Nie potrafię sobie wyobrazić, że teraz miałabym spotkać się z Wyattem, przedstawić mu Jacka i zapytać o życie w Los Angeles. „No, hej, i jak to wszystko się potoczyło?” Wyatt jest odległym wspomnieniem z czasów, do których nie chcę wracać i w których byłam kimś, kogo już ledwo pamiętam. I jakimś cudem znajduje się niecałe dziesięć metrów ode mnie, w domu obok. Nie jestem pewna, czybym przyjechała, gdyby mi powiedzieli, że tu jest. Co pewnie wyjaśnia, dlaczego mi nie powiedzieli.
— Znasz Wyatta — mówię do Gracie. Tylko dla potwierdzenia. Tylko po to, żeby wyodrębnić jeden fakt, który sprawi, że wszystko, czego jestem pewna, nie uleci z następnym powiewem od oceanu.
— Tak — potwierdza. — Od razu wiedział, kim jestem.
Travis i Hugh spóźniają się na kolację, ale my wszyscy wypiliśmy wystarczająco dużo mai tai i zjedliśmy dość nerkowców, żeby się tym nie przejmować.
— Niezłe portki. — To pierwsze, co mówi do mnie Travis. Nie widziałam go od Wielkanocy, kiedy uznał, że ubrałam się jak stewardesa.
Zanim odpowiem, przytulam Hugh.
— W katalogu nazywały się „chinosy”. Chyba nawet „ulubione chinosy”. Noszą je ludzie, którzy nie surfują całymi dniami.
— Ach, nie wiedziałem, że wydają katalogi specjalnie dla księgowych — kpi Travis.
— Słodko. Jak długo musiałeś gonić sprzedawcę ręczników, żeby zdobyć tę koszulę? — pytam i wrzucam kolejnego nerkowca do ust. To nasz język miłości, ale Jack uważa, że Travis czuje się zagrożony moją karierą, podczas gdy on jedynie całymi dniami surfuje i wybiera materiały. Jack jest przesadnie lojalny, ponieważ Travis i Hugh świetnie sobie radzą. Prowadzą w mieście doskonale prosperującą firmę architektoniczną i designerską, Travis zajmuje się estetyką, a Hugh jest architektem. Moi rodzice czekają na ich zaręczyny dłużej, niż czekali na moje.
Tata grilluje kiełbaski, a mama zrobiła sałatkę i zapiekane ziemniaki. Jak zwykle jemy przy długim stole na werandzie z tyłu domu, przy pełnym dramatyzmu przedstawieniu zachodzącego słońca. Dam radę spędzić tu trzy dni. O ile tylko będę unikać Wyatta. Przecież on nie wparaduje tak po prostu na nasz taras, a ja mogę wysyłać Gracie na zwiady i kazać jej odwracać uwagę ode mnie. Odkąd poznaliśmy się z Jackiem, siadywaliśmy tak razem dziesiątki razy, głównie w zagraconym salonie rodziców w mieście. Jednak tutaj jest inaczej, jakbyśmy cofnęli się w czasie i moja rodzina była taka jak kiedyś.
— I co, zaczęli was już namawiać na Zajazd pod Starą Szalupą? — pyta Hugh. — W ogrodzie zmieści się dwieście osób, a jedzenie jest wspaniałe.
— Po to tu przyjechaliśmy. Żeby sprawdzić wszystkie opcje — odpowiada Jack i ściska mnie za rękę.
Mama uśmiecha się na widok naszych złączonych dłoni.
— Myślę, że będziecie zachwyceni. I mają trzydzieści pokoi dla gości spoza miasta — mówi. Po czym dodaje: — Oczywiście twoi rodzice będą bardzo mile widziani tutaj.
A mnie staje serce. Mama Jacka nie robi sama papieru. Jej papier jest przysyłany w ślicznym pudełku, z inicjałami wydrukowanymi granatowym tuszem w lewym górnym rogu. Jak normalnemu człowiekowi.
Travis kręci głową.
— Moim zdaniem to niewiarygodne, że jeszcze nie wybraliście miejsca. Sądziłem, że w dniu zaręczyn rozpisaliście wszystko w arkuszu kalkulacyjnym.
Wzruszam ramionami. Oczywiście, wszystko jest zaplanowane. Jack wybrał opcję B. To nie jest ślub na plaży, o jakim marzyłam jako dziecko, czy w Central Parku, jak sobie wyobraziłam, kiedy Jack mi się oświadczył, ale to proste rozwiązanie i jestem pewna, że będzie pięknie.
Z domku na drzewie dobiega kilka dźwięków gitary. Wszyscy milczą i zastanawiam się, czy słyszą bicie mojego serca. Te same dźwięki rozlegają się znowu, a potem jeszcze raz, z kilkoma nowymi. On tam pisze piosenkę, a ja potrafię go sobie wyobrazić, gdy komponuje, ze zwisającymi nogami i zmarszczonym czołem. Jakbym ja poszła w świat i dorosła, a on wciąż tu był. W tym samym miejscu, w którym go zostawiłam.
Budzę się w swojej dawnej sypialni w padającym z okna świetle wczesnego poranka i przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. Dźwięk rozbijających się na zewnątrz fal nie różni się tak bardzo od szumu samochodów na Lexington Avenue. Podwójne łóżko stoi pod bladożółtą ścianą, na której widnieje moja straszliwa wersja drzewa życia. Wpadłam na ten pomysł tamtego lata, gdy Wyatt i Michael budowali swój domek na drzewie. Ja też chciałam taki mieć, ale ponieważ w naszym ogrodzie nie było odpowiedniego drzewa, postanowiłam, że zamienię w domek swoją sypialnię, tworząc ogromne drzewo na ścianie. Tata malował w pracowni, kiedy poprosiłam go o puszkę brązowej farby. Nie odrywając się od obrazu, wskazał mi stos puszek w kącie. Bez wątpienia wtedy wszyscy byliśmy artystami.
Spędziłam nad tym projektem cały tydzień i dopóki nie skończyłam, nie wpuszczałam żadnego z chłopców do pokoju. Zresztą Wyatt był jedynym, który chciał to zobaczyć. Patrząc teraz na gruby brązowy pień i pozbawione liści gałęzie, doskonale rozumiem, dlaczego nie lubię malować. Farby kapią, ściekają i podlegają sile grawitacji. Oczywiście właśnie dlatego mój tata je uwielbia, używa ich wręcz brawurowo. Wtedy był zachwycony moją ścianą, pewnie bardziej wysiłkiem niż efektem końcowym. Objął mnie ramieniem, oglądając każdą gałąź.
— Jest cudowne — orzekł. — Ale brakuje mu faktury.
Zerkam na telefon, jest dopiero szósta. Kładę się i zakrywam głowę kołdrą, żeby sprawdzić, czy uda mi się jeszcze zasnąć, ale też żeby uniknąć patrzenia na kapsułę czasu, która stoi otwarta na moim biurku. Słój pełen morskich szkiełek. Trzy puchary pływackie. Czerwona wstążka z letniego kiermaszu. Sterta bzdurnych magazynów, które postanawiam dzisiaj wyrzucić.
W szufladzie biurka leży szkicownik zawierający wczesne wersje portretu Wyatta. Nie muszę go wyjmować, mam je przed oczami. Tamtego lata żyłam na najwyższych obrotach, wszystkie moje zmysły były w cudownym stanie gotowości. Tamtego lata zauważałam wszystko — sposób, w jaki sól wysychała mi na skórze, jak piasek osadzał się między palcami u stóp. Jak Wyatt uśmiechał się do mnie, komponując piosenkę. Ostateczną wersję mojego rysunku przybiliśmy zardzewiałym gwoździem do ściany domku na drzewie w czasach, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak łatwo to, co cenne, może się rozpaść w słonym powietrzu.
Wstając z łóżka, myślę o tym, jak wspaniale natura stworzyła wspomnienia. Jesteśmy ludźmi, którzy prą do przodu, dlatego podczas naszej podróży przez życie zbędne wspomnienia bledną, aż w końcu je porzucamy. Te, które są nam potrzebne — o tym, jak dotknęliśmy gorącego piekarnika czy poślizgnęliśmy się na lodzie — zostają w naszej psychice, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Jednak nie ma powodu, by tylko ze względu na dawne czasy odwiedzać muzeum naszego dzieciństwa. Kiedy jesteśmy dorośli, stanięcie twarzą w twarz ze wszystkim, co kiedyś wydawało się nam ważne, bywa dezorientujące. Na miejscu swoich rodziców urządziłabym w tym pokoju siłownię.
Na werandzie z tyłu domu siedzi dziadek i czeka, aż ktoś zrobi mu kawę.
— Och, dzięki Bogu — mówi na mój widok. — Wiesz, że Annie będzie spała do dziesiątej, a ja nie mam zielonego pojęcia, jak to ustrojstwo działa.
Zaparzam kawę i szykuję grzankę z chleba z rodzynkami, z masłem i marmoladą, tak jak lubi. Wychodzę na zewnątrz i stawiam tacę na stole między naszymi krzesłami.
— Ach, znakomicie — cieszy się. — Będziesz wspaniałą żoną.
— Dziadku.
— Jestem staroświecki?
— Zdecydowanie. — Wypijam łyk kawy i zauważam, że tutaj smakuje inaczej. W plaży jest coś, co zmienia chemiczny skład wszystkiego, co ją otacza. Drewno wydaje się wilgotne, pościel prosto z suszarki pachnie solą. A kawa jest po prostu lepsza.
— Zdaje się, że już i tak zarabiasz własne pieniądze. Może to on powinien robić śniadania tobie. — Zerka na mnie kątem oka, chcąc dać mi znać, że tylko mnie podpuszcza.
— Zarabiam mnóstwo pieniędzy, dziadku.
— I bardzo dobrze — orzeka. — Chociaż nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie ci płacą, żebyś rozstawiała ich po kątach.
— Nie tyle rozstawiam ich po kątach, co ustalam standardy — tłumaczę. — Nasze podejście do kapitału ludzkiego opieramy na faktach i osiągamy mierzalne rezultaty.
— Brzmi jak bełkot — ocenia i chyba ma rację.
Powtarzam to zdanie tak często, że już tego nie słyszę. Pracuję dla Eleanor Schultz od ośmiu lat, a ona traktuje doradztwo personalne jak religię, i ja też. Piękno polega na tym, że nigdy nie dochodzi między ludźmi do żadnych nieporozumień, nigdy nie musisz się zastanawiać. Jeśli mówimy ci, że na jakiejś skali musisz osiągnąć osiem, a ty osiągasz siedem, zostajesz zwolniony. Możemy wskazać wykres, z którego wynika ta decyzja, nikt nie żywi do nikogo urazy.
Poznałam Eleanor na ostatnim roku studiów podczas targów rekrutacyjnych. Była ubrana w swój charakterystyczny, czarny kostium z wełny i pomimo że siedziała przy składanym stoliku na twardym metalowym krześle, wydawała się sprawować pełną kontrolę nad sobą i otoczeniem. Napis za nią głosił: KORPUS LUDZKI — PRODUKTYWNI LUDZIE, PRZEWIDYWALNE REZULTATY. Byłam zachwycona. Chciałam owinąć się tym banerem i cieszyć się życiem pełnym przewidywalnych rezultatów. Żadnych więcej niespodzianek, żadnych złamanych obietnic. Jedynie ludzie, którzy robią to, co obiecali zrobić. Eleanor mogła pomylić mój entuzjazm wobec koncepcji z entuzjazmem do pracy, ale kilka tygodni później zostałam zatrudniona.
— Lubię w Korpusie Ludzkim to, że pomagamy ludziom odnieść sukces, ustalając zasady, do których mogą się stosować. Potem muszą tylko zdecydować, czy chcą robić to, czego wymaga utrzymanie posady.
— Kampus Ludzki? Jak na uniwersytecie?
— Nie, jak korpus dyplomatyczny.
— Czyli ludzki korpus? — Dziadek wybucha śmiechem. Odstawia kawę i powtarza jeszcze raz: — Ludzki korpus. — Wkrótce śmieje się tak, że musi zdjąć okulary i otrzeć oczy. Wyjmuje z kieszeni ogromną chustkę i wydmuchuje nos.
Jego rechot wywołuje na mojej twarzy uśmiech i nie pamiętam, kiedy ostatni raz moje ciało rozluźniło się na tyle, bym wybuchnęła takim śmiechem. Ludzki korpus. Już nigdy tego nie odzobaczę.
— Słonko, twoja praca jest nieco pozbawiona życia — mówi dziadek, wciąż się śmiejąc.
— Bywa śmiertelnie poważna — przyznaję.
— Banda sztywniaków w garniturach. — Znów ociera oczy.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego w ogóle zrobiłam coś, co zagroziło mojej posadzie. Lubię ludzi, lubię proces i lubię to, że wiem dokładnie, jaki będzie efekt. To idealna praca dla mnie. Mój błąd polegał na zasugerowaniu klientowi czegoś nowego. Teraz widzę, że moja propozycja była absurdalna. Eleanor zawołała mnie do swojego gabinetu i zrzuciła wszystko na karb oświadczyn. Według niej przez ostatni rok stałam się mniej przewidywalna, a w jej ustach to spora zniewaga. Od tamtych wydarzeń minął tydzień i teraz wydaje mi się, że cierpiałam na chwilową niepoczytalność.
Na werandzie pojawia się babcia w koszuli nocnej i rozpinanym swetrze.
— Wy dwoje lepiej podziękujcie Bogu, że zaparzyliście dosyć kawy, by wystarczyło dla mnie. Mam wrażenie, że była tu jakaś hiena. — Upija łyk z kubka i patrzy na wodę. — A w ogóle, to co was tak bawi?
— Sam jest ludzkim korpusem — odpowiada dziadek, znowu wydmuchując nos.
Babcia odwraca się do oceanu. Skupia uwagę na konkretnym punkcie.
— Czy to delfin, czy człowiek?
Chociaż babcia widzi całkiem nieźle jak na osiemdziesięcioczterolatkę, nie powierzyłabym jej lądowania samolotem. Wstaję, żeby się przyjrzeć. Woda jest spokojna. Wzdłuż horyzontu człowiek w wielkim kapeluszu płynie na desce paddleboard. I ja wiem. Poznaję go po ruchach. Chociaż Wyatt, którego ja znałam, nie pływał na paddleboardzie. Nawet nie sądzę, żebyśmy wtedy wiedzieli, co to jest.
Wpatrujemy się w niego, a moje serce przyspiesza, oddech staje się płytki. Przypominają mi się jego rysy, szeroko rozstawione brązowe oczy. To, jak po lewej stronie czoła kręciły mu się włosy. Jak marszczył brwi. Zastanawiam się, czy robi to teraz, koncentrując się na wodzie.
— To on — mówię prawie do siebie, ale oczywiście do babci, ponieważ potrzebuję jej pomocy. — Jakbym zobaczyła ducha.
Babcia obejmuje mnie ramieniem.
— Założę się, że on też wciąż o tobie pamięta.
— Och, na litość boską — rzucam, uwalniając się z jej objęć. — Nikt tu o nikim nie pamięta. Minęło ponad dziesięć lat, byliśmy dziećmi.
— O rety — wtrąca się dziadek. — Silne uczucia.
Tych dwoje. Naprawdę to najbardziej uroczy ludzie, jakich kiedykolwiek miałam ochotę udusić.
— No dobrze, wystarczy. Będziemy udawać, że go tam nie ma, i skupimy całą energię na mężczyźnie, za którego wychodzę za mąż. Na tym dobrym. Na lekarzu.
Jack śpi do dziewiątej, co mnie zaskakuje. Zwykle o siódmej jest już na siłowni, ale w mieszkaniu w garażu jest ciemno, a on śpi jak suseł. Jack trenuje cztery (nigdy pięć) dni w tygodniu na siłowni w naszym budynku, robiąc kolejno dzień wyciskania, dzień podciągania i dzień nóg. W pozostałe dni na siłownię przychodzi Fritz z treningiem o wysokiej intensywności, który ma wytrącić nasze mięśnie z rutyny, żeby je wyrzeźbić. To wydaje się zupełnie sprzeczne z intuicją i czasami mam wrażenie, że moje mięśnie są nawet więcej niż zdezorientowane, ale trening jest skuteczny i robimy go razem. Dwa wieczory w tygodniu Jack gra w tenisa z Elliotem, który jest kardiologiem, a do mnie wpada Gracie, żeby zjeść lody na kolację.
Z zadowoleniem odpuszczam sobie siłownię, ponieważ na werandzie jest pięknie, mamy dwadzieścia siedem stopni, a słońce lśni na wodzie. Spomiędzy wydm powiewa bryza, która ochładza mi skórę za każdym razem, gdy robi się zbyt ciepła. Muśnięcia wiatru przypominają mi coś, o czym nie chcę pamiętać. Zaczynam czuć, jak ocean mnie przyciąga, i nie wyobrażam sobie, żebym w taki dzień miała spędzić dziewięćdziesiąt minut w piwnicy, dezorientując własne mięśnie.
Na lunch zabieram Jacka do miasteczka, u Chippy’ego dzielimy się kanapką z homara i sałatką cezar. Potem idziemy West Main Street i pokazuję mu lodziarnię, do której zaglądaliśmy popołudniami, a także bibliotekę, w której pracowałam tamtego lata. Oak Shore znało mnie na każdym etapie mojego życia — kiedy miałam siedem lat i zostałam zbesztana za wbiegnięcie do Piekarni Ginnie na bosaka, gdy miałam dwanaście i podczas parady z okazji Czwartego Lipca jechałam z chłopcami na pace furgonetki taty Wyatta, kiedy miałam szesnaście i na koniec każdej zmiany pani Barton wołała do mnie: „Pora iść, twój Wyatt czeka!”.
Mijamy Zajazd pod Starą Szalupą, ale nie wchodzimy do środka, ponieważ moja mama zaplanowała zwiedzanie na jutro.
— Rustykalny — ocenia Jack. Wszyscy wiedzą, że to miły zamiennik dla „wymaga odmalowania”.
— Cóż, tak. Jest tak stary jak miasto.
— Tak naprawdę nie widzę ciebie stojącej w sukni przed tym budynkiem.
Patrzę na zajazd przez kilka sekund.
— Ja też nie. Obejrzyjmy go dla mojej mamy, a potem zabierzemy ją do Connecticut i będzie zachwycona.
— Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie Hamptons.
— Nie ty pierwszy — mówię.
Spacerujemy po miasteczku, ale coś wydaje się nie tak, zwłaszcza fakt, że nikt inny nie spaceruje. Spotykamy nieproporcjonalnie dużo osób ubranych w stosunku do tych w kostiumach kąpielowych. Mają torby listonoszki i szybko się poruszają.
Jack też to zauważa.
— Skąd tu tyle prasy?
— A to dziennikarze?
— Na to wygląda. Widziałem trzech facetów z kamerami. Może usłyszeli, że Samantha wróciła, by dokonać ostatecznego wyboru miejsca ślubu?
— Ha.
Zbliża się do nas uśmiechnięta starsza kobieta i mija chwila, zanim rozpoznaję panią Barton, naszą bibliotekarkę. Upuszcza siatki z zakupami i bierze mnie w objęcia.
— Sam! Nie mogę w to uwierzyć! Słyszałam, że się zaręczyłaś. Czy to on?
— Tak się cieszę, że panią widzę. — Ściskam ją i wdycham jej zapach. Jeśli można pachnieć książkami, to ona właśnie tak pachnie. — Tak, to jest Jack.
— Jaki przystojny! Twoja matka mówiła, że jest lekarzem! — informuje pani Barton, ponieważ może straciła wyczucie i władzę nad znakami przestankowymi.
— Miło jest wrócić — odpowiadam. — Widzieliśmy wszędzie dziennikarzy, o co chodzi?
— To takie ekscytujące. W Sowiej Stodole w ten weekend odbywa się amatorski festiwal muzyczny. Przyjechało mnóstwo dobrze zapowiadających się artystów. Dotychczas organizowali go w Newport, ale twój Wyatt powiedział komuś o Oak Shore — i oto są! Wspaniale dla lokalnego biznesu, chociaż nikt nie przychodzi do biblioteki.
On nie jest moim Wyattem.
Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
z AnnabelMonaghan
Rozdział dostępny w pełnej wersji książki.
Autorka dwóch powieści YA, felietonistka publikująca humorystyczne teksty na łamach The Huffington Post, „The Week” oraz „The Rye Record”. Nora, tego nie ma w scenariuszu to jej niezwykle udany debiut w kategorii powieści dla dorosłych (aż 130 tys. ocen i 15 tys. recenzji w serwisie Goodreads, średnia ocen 4,5/5 na Amazon.com). Mieszka z rodziną w Rye w stanie Nowy Jork.
Nora Hamilton świetnie zna się na miłości. Przynajmniej teoretycznie. Pisanie romantycznych scenariuszy filmowych to przecież jej zawód.
Kiedy jej mąż zostawia ją wraz z dwójką ich dzieci, Nora rozpad swojego małżeństwa zmienia w najlepszy scenariusz, jaki kiedykolwiek napisała. Tekst Nory staje się kanwą dla wielkoekranowej produkcji, a jej stuletni, malowniczy dom w Hudson Valley – planem filmowym.
Życie Nory już nigdy nie powróci w utarte koleiny, szczególnie że w roli jej byłego męża obsadzono Leo Vance’a – obecnie najseksowniejszego aktora na świecie.
Po zakończeniu zdjęć Leo nie kwapi się do opuszczenia domu Nory. Ma za to dla niej propozycję nie do odrzucenia: tysiąc dolarów za każdy dzień spędzony pod jej dachem. Tydzień z dala od hoteli i blichtru, w rodzinnej atmosferze. Siedem dni może minąć w okamgnieniu, może też wydawać się wiecznością. Siedem dni to wystarczająco długo, by się zakochać. I wystarczająco długo, by złamać komuś serce.
Ciepła, dowcipna i mądra książka Annabel Monaghan to wyjątkowo autentyczna opowieść o blaskach i cieniach miłości, o tym, jak bywa skomplikowana (praca, dzieci, bagaż emocjonalny), i o tym, jak bardzo jej potrzebujemy. Życie lubi pisać własne scenariusze. I czasem – tak jak w filmie – trzeba pozwolić sobie na improwizację!
Nora Hamilton świetnie zna się na miłości. Przynajmniej teoretycznie. Pisanie romantycznych scenariuszy filmowych to przecież jej zawód.
Kiedy jej mąż zostawia ją wraz z dwójką ich dzieci, Nora rozpad swojego małżeństwa zmienia w najlepszy scenariusz, jaki kiedykolwiek napisała. Tekst Nory staje się kanwą dla wielkoekranowej produkcji, a jej stuletni, malowniczy dom w Hudson Valley – planem filmowym.
Życie Nory już nigdy nie powróci w utarte koleiny, szczególnie że w roli jej byłego męża obsadzono Leo Vance’a – obecnie najseksowniejszego aktora na świecie.
Po zakończeniu zdjęć Leo nie kwapi się do opuszczenia domu Nory. Ma za to dla niej propozycję nie do odrzucenia: tysiąc dolarów za każdy dzień spędzony pod jej dachem. Tydzień z dala od hoteli i blichtru, w rodzinnej atmosferze. Siedem dni może minąć w okamgnieniu, może też wydawać się wiecznością. Siedem dni to wystarczająco długo, by się zakochać. I wystarczająco długo, by złamać komuś serce.
Ciepła, dowcipna i mądra książka Annabel Monaghan to wyjątkowo autentyczna opowieść o blaskach i cieniach miłości, o tym, jak bywa skomplikowana (praca, dzieci, bagaż emocjonalny), i o tym, jak bardzo jej potrzebujemy. Życie lubi pisać własne scenariusze. I czasem – tak jak w filmie – trzeba pozwolić sobie na improwizację!