Nora, tego nie ma w scenariuszu - Annabel Monaghan - ebook

Nora, tego nie ma w scenariuszu ebook

Monaghan Annabel

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Hamilton świetnie zna się na miłości. Przynajmniej teoretycznie. Pisanie romantycznych scenariuszy filmowych to przecież jej zawód.

Kiedy jej mąż zostawia ją wraz z dwójką ich dzieci, Nora rozpad swojego małżeństwa zmienia w najlepszy scenariusz, jaki kiedykolwiek napisała. Tekst Nory staje się kanwą dla wielkoekranowej produkcji, a jej stuletni, malowniczy dom w Hudson Valley – planem filmowym.

Życie Nory już nigdy nie powróci w utarte koleiny, szczególnie że w roli jej byłego męża obsadzono Leo Vance’a – obecnie najseksowniejszego aktora na świecie.

Po zakończeniu zdjęć Leo nie kwapi się do opuszczenia domu Nory. Ma za to dla niej propozycję nie do odrzucenia: tysiąc dolarów za każdy dzień spędzony pod jej dachem. Tydzień z dala od hoteli i blichtru, w rodzinnej atmosferze. Siedem dni może minąć w okamgnieniu, może też wydawać się wiecznością. Siedem dni to wystarczająco długo, by się zakochać. I wystarczająco długo, by złamać komuś serce.

Ciepła, dowcipna i mądra książka Annabel Monaghan to wyjątkowo autentyczna opowieść o blaskach i cieniach miłości, o tym, jak bywa skomplikowana (praca, dzieci, bagaż emocjonalny), i o tym, jak bardzo jej potrzebujemy. Życie lubi pisać własne scenariusze. I czasem – tak jak w filmie – trzeba pozwolić sobie na improwizację!

***

„Nie można się jej oprzeć! Zabawna, uzależniająca i cudownie romantyczna. To dokładnie taka książka, jakiej wszyscy teraz potrzebujemy. Uwielbiam każde jej słowo!” – Rosie Walsh, autorka powieści „The Love of My Life” i „Bez słowa”

„Zabawny i wypełniony życzliwością romans dla prawdziwych romantycze” – Linda Holmes, autorka powieści „Evvie zaczyna od nowa”

„Pozostawił mnie z uczuciami, które towarzyszą wszystkim najlepszym romansom: nadzieją i przekonaniem, że prawdziwa miłość zawsze wygrywa” – Jill Santopolo, autorka powieści „Światło, które utraciliśmy”

„Zabawna, podnosząca na duchu, marzycielska… Pokochałam ją tak bardzo, że musiałam przeczytać zakończenie dwa razy – raz, by zobaczyć, co się wydarzyło, i ponownie, by się nim delektować” – KJ Dell’Antonia, autorka powieści „The Chicken Sisters”

„Pokochałam tę książkę całym sercem. Jest błyskotliwa, świeża, a przy tym pełna humoru i ciepła” – Beth O’Leary, autorka powieści „Współlokatorzy”

„Hallmark i Hollywood w jednym! Wspaniała, wciągająca i przejmująca lektura. Książka, którą warto się delektować!” – Abby Jimenez, autorka serii „The Friend Zone”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Oceny
4,3 (763 oceny)
357
273
103
29
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jagusia27

Dobrze spędzony czas

Przyjemna.Takie love story, gotowy scenariusz na film :) Fajnie zapętla się to o czym jest, z tym co tworzy Nora i z tym co faktycznie przeżywa.. tak, wiem, masło maślane :) musicie przeczytać żeby zrozumieć. Polubiłam Norę i Leo. Spodobał mi się bardzo też styl autorki - oszczędny, a zarazem oddający wszystko. Książka w sam raz na miły wieczór z lampką wina :)
30
Joanna_xyz

Dobrze spędzony czas

Urocza bajka! Takich potrzebujemy.
20
Aga19751227

Dobrze spędzony czas

Lekka ,fajna, wakacyjna. W sam raz na leżak lub poprawę humoru.
20
4nek1701

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca, świeża, prawdziwa, ale i bajkowa. Must read na lato.
20
RimaK

Z braku laku…

Bez polotu, żadnej chemii, absolutnie nic, raczej dla czytelniczek bardzo mało wymagających. Cały czas wspomnienia jej ex męża, z którym była od ponad dziesięciu lat, a potem nagle cały czas wałkowanie o facecie, z którym była dwa tygodnie i te wszystkie późniejsze scenariusze warte Oscara, to jest jedna wielka ściema. Dawno nie czytałam tak złej książki. Nie ma nawet opisu głównej bohaterki, nawet nie wiemy jak wygląda. Ze tak każdy może pisać i ktoś to wydaje.

Popularność




Tytuł oryginału Nora Goes Off Script

Copyright © 2022 by Annabel Monaghan

First published in 2022 by G.P. PUTNAM’S SONS Publishers Since 1838An imprint of Penguin Random House LLCpenguinrandomhouse.com

Przekład Paulina Pietrzyk

Redakcja i korektaKatarzyna Zegadło-Gałecka, Marcin Piątek, Magdalena Pazura

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

Niniejsza książka to fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały użyte w fikcyjnym kontekście, a wszelkie podobieństwo elementów świata przedstawionego do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, firm, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

ISBN pełnej wersji 978-83-67710-40-4

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla Toma

Rozdział 1

Dziś przyjeżdżają z Hollywood.

Nie stracę domu.

Te dwie myśli pojawiają się w mojej głowie jednocześnie, gdy pierwsze promienie słońca rozświetlają sypialnię. Zapłacili mi za scenariusz, a premia za możliwość kręcenia filmu na terenie mojego domu wpadnie na moje konto dziś w południe. Żegnajcie, niezapłacone podatki od nieruchomości. Żegnaj, debecie na karcie. I pomyśleć, że to wszystko dzięki temu, że Ben mnie rzucił. Ten dzień po prostu nie mógłby być lepszy! Wyskakuję z łóżka, łapię gruby sweter i pędzę na dół. Nalewam sobie kawy i wychodzę na ganek delektować się wschodem słońca.

Zawsze sobie myślę, że jak sprzedam ten dom, nabywca go wyburzy. Ma ponad sto lat, nic tu nie działa, jak powinno. Przychodzi taki okres, w styczniu, że wiatr hula po kuchni i trzeba zasłaniać drzwi polarowym kocem, przyklejając go taśmą do framugi. Podłogi się zapadły, są tylko dwie łazienki, obie na górze. Szafy w pokojach mieszczą po sześć kompletów ubrań, najlepiej w malutkim rozmiarze. Ben codziennie z upodobaniem wygłaszał listę swych zastrzeżeń względem tego domu, a ja nieodmiennie miałam poczucie, że tak naprawdę są to zastrzeżenia pod moim adresem.

Ten dom to katastrofa, bez dwóch zdań. Ale zakochałam się w nim od momentu, gdy pierwszy raz zajrzałam w głąb długiej, krętej alejki podjazdu. Magnolie rosnące po obu jej stronach sklepiają się u góry, więc teraz, w kwietniu, dociera się pod dom tunelem różowego kwiecia. Wyjeżdżając na główną drogę, można odnieść wrażenie, jakby przenosiło się do innego świata – trochę jak panna młoda po wyjściu z kościoła. Sprawia radość wyjście po mleko, cieszy też powrót do domu.

Wybudował go brytyjski lekarz George Faircloth, mieszkający na Manhattanie. Przyjeżdżał do Laurel Ridge na lato, co tłumaczy zupełny brak dostosowania budynku do warunków zimowych. Dom powstał z myślą o miłych, ciepłych dniach, a jego najlepszą częścią jest ogród. Wyobrażam sobie, jak ktoś musiał projektować teren posiadłości, niczym wirtuoz piszący symfonię, planując położenie magnolii i forsycji – zwiastunów wiosny. Po długiej szaroburej zimie ich żywe kolory wołają: „Idzie nowe!”. Do maja przekwitną, wypuszczą liście. Wtopią się w bujną zieleń ogrodu – zielona cisza przed burzą peonii i hortensji.

Wiedziałam, że za wszelką cenę chcę tu zamieszkać, jak tylko zobaczyłam pawilon herbaciany w ogrodzie. Doktor zlecił jego wykonanie specjalnie, by mieć miejsce na celebrowanie rytuału herbaty. Sam dom jest szalowany lichą białą deską, z czarnych okiennic złazi farba. Natomiast pawilonik zbudowano z szarego kamienia, a jego dach pokryto łupkiem. W środku stoi sprawny kominek, ściany obito dębowymi panelami. Wygląda jak żywcem przeniesiony z angielskiej wsi. W mojej pamięci tkwi pogardliwy komentarz: „Szopa”, rzucony przez Bena, gdy weszliśmy do pawiloniku po raz pierwszy. Udałam, że nie słyszę – jak to zwykle się robi, próbując jakoś utrzymać małżeństwo.

Rankiem po pierwszej spędzonej tu nocy obudziły mnie promienie brzasku – nie mieliśmy jeszcze zasłon. Wyszłam z kawą na ganek i dosłownie olśnił mnie wschód słońca. Nigdy wcześniej nie widziałam tego domu o szóstej rano. Do tamtej chwili nawet nie miałam świadomości, że jest zwrócony frontem do wschodu. To było niczym bonus do zakupu, nagroda za obdarzenie miłością tego podniszczonego miejsca.

Teraz też stoję na ganku, napawając się tym widokiem przed przybyciem ekipy filmowej. Róż i pomarańcz przebijają przez gałęzie rozłożystego dębu rosnącego na skraju trawnika. Słońce każdego dnia wschodzi tu inaczej. Czasem światło po prostu stopniowo rozlewa się po niebie, sunąc niczym napisy po filmie. Czasem, przytłumione, sączy się cętkami przez gęstwę listowia. Dąb nie ma jeszcze liści, pojawią się dopiero za kilka tygodni. Drzewo kwitnie, pylą drobne żółte i białe kwiatostany, jesienią trawnik usłany będzie żołędziami. Mój trawnik najpiękniejszy jest w kwietniu, szczególnie o poranku, kiedy skrzy się od rosy. Nic nie wiem o naukowej stronie tych zjawisk, ale rytm tego miejsca znam jak własne ciało. Słońce wschodzi tu co dnia.

Zanim obudziłam, nakarmiłam i wyprawiłam do szkoły dzieci, zdążyłam się przebrać sześć razy. Stojąc przed lustrem, odziana w dokładnie te same jeansy i koszulkę, które założyłam jako pierwsze, uświadamiam sobie, że to włosy są problemem. W sierpniu zwykle jest najgorzej, ale i teraz niesforne loczki żyją własnym życiem. Ludzie z Hollywood mają ujarzmione włosy, a jeśli już dopuszczają dzikość fryzury, to starannie, profesjonalnie zaaranżowaną. Moczę włosy w umywalce i skrupulatnie suszę pasmo po paśmie – ostatnio fatygowałam się tak chyba w dniu ślubu, w mojej panieńskiej łazieneczce, ze stadkiem tłoczących się za mną druhen.

Włosy wyprostowane, a tu dopiero dziewiąta. Ekipa ma być na dziesiątą i dobrze wiem, że jeśli spędzę jeszcze trochę czasu przed lustrem, to całkiem zwariuję od nadmiaru możliwości. Przyjmuję w końcu, że jak na trzydziestodziewięcioletnią matkę dwójki dzieci prezentuję się zupełnie nieźle. Zresztą nie będzie to moje przesłuchanie do roli – ja jestem autorką scenariusza. Postanawiam załatwić wcześniej kilka niezbyt pilnych spraw. Może już tu będą, kiedy wrócę, co da mi okazję do spektakularnego wejścia w stylu „o-przepraszam-straciłam-poczucie-czasu”. W tę hollywoodzką wersję mojego życiorysu wjadę cała na biało, jak w jakiejś chorej wersji przyjęcia niespodzianki.

Celowo się ślimaczę, oddając buty do szewca i przeglądając książki na wyprzedaży w księgarni. Zatrzymuję się w sklepie z narzędziami, by pogwarzyć z panem Mapletonem o jego operacji biodra i odebrać krzyżówki, które wycina dla mnie z gazety. Do dziesiątej kończą mi się pomysły, dociera do mnie, że już pora jechać do domu, na własne oczy przekonać się, jak wygląda ekipa od filmu i jak się to wszystko odbije na moim trawniku.

Nic z tych rzeczy, bo to oni się spóźniają; obserwuję ich przyjazd, stojąc na ganku. Zaciskam dłonie na balustradzie, patrząc, jak wielkie ciężarówki toczą się po żwirowej alejce podjazdu, czochrając magnolie i płosząc ptaki. Chmary spanikowanego ptactwa wręcz przesłaniają niebo, przez chwilę wygląda to niczym scena z filmu Hitchcocka.

W życiu nie spodziewałam się tego wszystkiego. Jestem w szoku, że zdecydowano się nakręcić Pawilon herbaciany. Mój ostatni scenariusz nosił tytuł Buziaki na święta, film trwał osiemdziesiąt minut i uwzględniał starannie rozplanowane przerwy na rozwlekłe bloki reklamowe. Przed nim były Serca z miasteczka, fabuła z grubsza taka sama, z tym że akcja rozgrywała się jesienią. Moja supermoc polega na umiejętności klecenia historii, w której bohater i bohaterka zamieszkują w tym samym ślicznym małym miasteczku, pełnym ponadnormatywnie szczęśliwych mieszkańców z irytująco znośnymi problemami życiowymi. Między postaciami początkowo dochodzi do jakichś tarć czy nieporozumień, ale z czasem zakochują się w sobie. Idyllę przerywa odejście jednej z nich, po czym następuje przerwa na reklamy i zaraz potem rozczulający powrót. Za. Każdym. Razem.

Pawilon herbaciany jest inny. Ponad wszelką wątpliwość to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałam. Po przeczytaniu tego scenariusza moja agentka Jackie z miejsca zapytała:

– Wszystko gra?

Ubawiło mnie to, bo rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że jest mrocznie. Ta historia sięga znacznie głębiej, zamiast idylli pojawia się spora dawka cierpienia, dużo introspekcji, a bohater na końcu wcale nie wraca. W miesiącach po odejściu Bena napisałam i sprzedałam The Romance Channel dwa milutkie, leciutkie scenariusze, ale ten ponury klimat po prostu szukał ujścia. Usiłowałam zachowywać osobiste dramaty dla siebie, ale zdaje się, że niektóre historie po prostu muszą wybrzmieć.

– Nie zrozum mnie źle, to jest znakomite – dodała natychmiast. – Ale to poważna rzecz, nie jakaś tam komedyjka romantyczna dla The Romance Channel. Za twoją zgodą poszukam chętnych na ten scenariusz w dużych wytwórniach.

– Co będzie dużą stratą twojego czasu – odparłam, wyrywając chwasty z trawnika. – Nikt nie będzie chciał przez dwie godziny nurzać się w cierpieniu i opuszczeniu. Przysięgam, że starałam się jakoś doprowadzić do happy endu, ale po prostu nie mogłam strawić wizji szczęśliwego powrotu bohatera.

– Nora. Nie minął jeszcze nawet rok.

– Wiem. Trzeba będzie wrócić do moich popisowych trików scenariuszowych. A z tym zrób, co uznasz za stosowne. Chyba po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. U twojej mamy wszystko okej?

– Tak, jest okej. Daj mi parę tygodni. Ten scenariusz jest naprawdę przełomowy.

Pierwsza z wielkich ciężarówek parkuje przed domem, a dziewięć z jej osiemnastu kół doszczętnie rozjeżdża mój trawnik. Przełom, w rzeczy samej. Wspierając się na barierce ganku, obserwuję cały ten galimatias – z wielkich aut wysypują się kamery, lampy, meble, ludzie.

Podchodzi do mnie młoda kobieta o różowych włosach. Trzyma podkładkę pod notatnik, uśmiecha się.

– Cześć. Ty musisz być Nora. Nie stresuj się. Mówię tak, bo ja jak nic bym się stresowała. Jestem Weezie, asystentka Leo.

– Nie stresuję się. Zasieję sobie nową trawę. – Ściskam jej wolną dłoń na powitanie.

Nadchodzi kolejna, bliżej mojego wieku, odziana w czarny kombinezon.

– Meredith Cohen, producentka.

– Nora Hamilton, właścicielka domu – mówię z niejakim wysiłkiem, wciąż trzymając się balustrady. – I autorka – dodaję.

– Posłuchaj – zagaja Meredith. – Jest nas sporo. Będzie zamieszanie, już sam Leo wywołuje zamieszanie. Narobimy hałasu i kosmicznego bałaganu, ale potem wszyściutko ładnie posprzątamy i zmyjemy się w dwa dni. Maks trzy.

– Jasne, spodziewałam się czegoś w tym rodzaju. Nigdy jeszcze nie widziałam, jak się kręci film. To na swój sposób ekscytujące.

Na trawnik wtacza się czerwony pikap ciągnący srebrną przyczepę Airstream.

– Co to? – pytam.

Weezie spogląda przez ramię i śmieje się.

– Oto i on. Któż by inny, Leo oczywiście. Wszyscy śpimy w Hiltonie, ale on nie. Nie sypia w Hiltonach.

Przewraca oczami i śmieje się znowu, jakby to było nieco irytujące, ale i uroczo zabawne, że ten osobnik właśnie demoluje mój trawnik.

– Leo Vance będzie tu spał? Tu, w tej przyczepie, na moim trawniku?

– Inaczej się po prostu nie da. Leo jest specyficzny. Ale w tej przyczepie ma łazienkę, a dla całej reszty przyjadą przewoźne toalety. Nie martw się o dom.

Drzwi przyczepy otwierają się i wychodzi czterdziestoletni gwiazdor, bosy. Jeansy wiszą na nim smętnie, szary podkoszulek jest w dwóch miejscach podarty. Przydałoby mu się strzyżenie, jest też o wiele za przystojny jak na Bena. No ale umówmy się, mnie zagra Naomi Sanchez. Rozgląda się, mrużąc oczy, oślepiony światłem, jakby wychynął z ciemności po dobie spędzonej tam bez przerwy. Godzina jedenasta, jesteśmy zaledwie półtorej godziny drogi od Nowego Jorku.

Leo Vance to najlepiej opłacany aktor w Hollywood. Wiem, bo od trzech dni sprawdzam w Google informacje na jego temat. Ma domy na Manhattanie, w Bel Air i na Cap d’Antibes. Ma udziały we franczyzie NBA. Żadnych dzieci, nigdy nie był żonaty. Znak zodiaku: waga. Pochodzi z New Jersey, ma brata.

Widziałam wszystkie filmy z jego udziałem, ale nie chodzi o to, że jestem jakąś jego wielką fanką. Ja po prostu oglądam sporo filmów. Jest całkiem niezłym aktorem, a jego słynne spojrzenie wprost pali. Szczerze, to jest w tym pewna doza przerysowania. W swoim pierwszym filmie Jaworowe noce namiętnie obdarzał grającą z nim Aileen Bennett tym rozpalającym do białości spojrzeniem, czym zyskał sobie tytuł najseksowniejszego mężczyzny tamtego roku. Chyba się przyzwyczaił i wprowadził ten trik na stałe do swojego aktorskiego repertuaru, bo w kolejnych filmach nieco go nadużywał, płomiennie spoglądając nawet wtedy, kiedy nie miało to w ogóle uzasadnienia w danej scenie. Na przykład w Bitwie o dom informuje swoją młodą ciężarną żonę, że idzie na wojnę, i przy tej okazji spopiela ją wzrokiem. Albo w Pozwie zbiorowym, wygłaszając mowę inauguracyjną w akademii wojskowej, wodzi tym palącym spojrzeniem po zebranych rodzicach i dziadkach rekrutów. Że już nie wspomnę o Róży Afryki. Obóz uchodźców, w którym szaleje epidemia malarii, to nie jest miejsce na rzucanie rozpłomienionych spojrzeń. Leo Vance ma skłonność do pewnej przesady w epatowaniu swoim seksapilem.

Gdy przestaje spopielać wzrokiem, okazuje się, że ma imponujący arsenał uśmiechów, w każdym filmie inny. Od nieśmiałych po maniackie. Zawsze robiła na mnie wrażenie umiejętność utrzymania danego uśmiechu na potrzeby konkretnego filmu. Ciekawe, jak będzie się uśmiechał w Pawilonie herbacianym. Jaki, według niego, uśmiech ma Ben? Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam ostatniego przypadku, kiedy Ben się uśmiechał.

Leo Vance kieruje kroki w stronę ganku. Zbieram się w sobie, by się przywitać. Ciacho na ekranie – niechluj w realu. W tej roli wcieli się w borykającego się z licznymi problemami faceta, porzucającego kobietę, z którą zbudował wspólne życie. Tak, to zasługa Bena, że w końcu napisałam coś dobrego. Uśmiecham się na myśl o tej ironii życia – wszak Ben w ten sposób w sumie bardzo mi się przysłużył.

Leo mija mnie jak niewidzialną, idąc przez ganek, po czym zatrzymuje się w miejscu i robi krok w tył.

– Masz dołeczek w policzku tylko z jednej strony – konstatuje z jakąś ukrytą przyganą.

– Ten drugi jest w środku – odpowiadam.

Kiwnąwszy głową, kieruje się do domu krokiem tak pewnym, jakby był u siebie.

Średnio miłe powitanie.

Spotkanie z reżyserem Martinem Coxem peszy mnie dokładnie tak, jak się spodziewałam. Weezie poszła do domu za Leo, więc stoimy na ganku tylko z Meredith.

– Ty zapewne jesteś Nora.

Nie jest wysoki, ale jakiś taki… duży. Sama nie wiem, czy to kwestia rozmiaru, czy osobowości.

Ściskam jego dłoń wyciągniętą na powitanie, próbując powstrzymać się od mówienia czegokolwiek. Jak już zacznę gadać, to jak nic wpadnę w słowotok i będę nawijać, co sądzę o scenie finałowej w Alabastrze i dlaczego moim zdaniem ten film powinien dostać Oscara. Zacznę się rozpływać nad grą światła w Jej prawdziwym obliczu, używając określeń typu „wysublimowane”. Głównie, by uniknąć wypowiadania tego słowa, nie odzywam się.

– To co, możemy rzucić okiem? – pyta. Prowadzę jego i Meredith za dom, gdzie na skraju lasu stoi pawilonik. Nie prowadzi do niego żadna ścieżka, idzie się przez trawę, co w konsekwencji zwykle oznacza przemoczenie butów. Zgodnie ze swoim zwyczajem zostawiłam wielkie dębowe drzwi otwarte na oścież, bo wtedy widać na przestrzał przez tylne okna zieleniącą się ścianę lasu. Daje mi to poczucie prawdziwie bezkresnych możliwości.

To miejsce jest dla mnie święte. Pozwoliło mi zachować siebie poprzez pisanie. I, w przeciwieństwie do domu, jest odporne na szaleństwa żywiołów. Wyobrażam sobie doktora Fairclotha, jak krocząc do pawiloniku, cieszy się na perspektywę ognia w kominku i herbaty z ciasteczkiem na stole. Oczyma duszy widzę tam kochanków szepczących czułe słówka, ich pierwsze pocałunki. Ben natomiast uważał, że to miejsce jest w sam raz, żeby urządzić w nim składzik.

I w istocie mogło się to tak skończyć. W przeciwieństwie do mnie, mającej raczej minimalistyczne nastawienie, Ben lubił rozmach. Uważał na przykład, że niezbędny jest mu trzeci motocykl. Gorycz spowodowaną rozstaniem osłodził mi, między kilkoma innymi, fakt, że zabrał ze sobą większość swoich gratów. Nie domagał się natomiast, bym oddała mu dzieci.

Pawilon herbaciany odegrał znaczącą rolę w naszym rozstaniu i to stąd właśnie wziął się tytuł. Ben nie lubił, gdy spędzałam tam czas, moja praca też mu się nie podobała. Miał pretensje, że to ja płaciłam rachunki przez ostatnie dziesięć lat. Prawdę mówiąc, mnie też to nie odpowiadało. Im lepiej mi szło zaspokajanie potrzeb naszej rodziny, tym bardziej mną pogardzał. Im bardziej mną pogardzał, tym bardziej wyłaziłam ze skóry, żeby wszystko jakoś poukładać i żeby było dobrze. Moje pisanie w tym pawiloniku było niczym zwierciadło, w którym odbicia nie mógł znieść. Tak jest to przedstawione w filmie. A jak było naprawdę, kto wie? Może odszedł, bo chciał więcej przestrzeni na graty? Ben generalnie pragnął mieć więcej. Wszystkiego.

Gdy zbliżamy się do pawiloniku, słyszę, jak Martin ze świstem wciąga powietrze.

– Jest nieziemski – zachwyca się. – Zdjęcie w ogóle nie oddaje jego uroku.

Odpowiadam uśmiechem.

– No tak, jest jak z innej epoki. To moje miejsce na pisanie.

Jak na kwiecień jest ciepło, po wczorajszym deszczu kamienny dach lśni w promieniach słońca. Po obu stronach drzwi rosną wielgachne hortensje. Wypuszczają dopiero pierwsze jaśniutkie listki, ale nie minie wiele czasu i krzewy wieńczyć będą błękitne kule kwiatów wielkości mojej głowy.

– Gdybyście zaczekali do lipca, zobaczylibyście, jak kwitną – mówię w zasadzie do nikogo, Martin wszedł już do środka.

– Jest idealny – stwierdza z przekonaniem, przesuwając dłonią po drewnie paneli. Wyciąga walkie-talkie. – Jestem za domem w pawilonie. Przynieście pościel na leżankę, chcę wykorzystać popołudniowe słońce, jak będzie wpadać przez okna od zachodu. I przynieście mopa. Leo i Naomi niech będą ucharakteryzowani.

Meredith puszcza do mnie oko, pewnie żeby nie było mi przykro przez tego mopa. Wzruszam ramionami w odpowiedzi, dając do zrozumienia, że mnie to nie obchodzi.

– Ja uciekam. Dajcie znać, gdybyście czegoś potrzebowali.

Z ulgą wracam do domu. Nikogo tu nie ma. Przez którekolwiek okno spojrzeć, widać wzmożony ruch. A to catering, a to charakteryzatorka goni za Leo Vance’em ze sprayem w dłoni. Z największej przyczepy wyłania się Naomi Sanchez, ma nogi po samą szyję i sukienkę zupełnie bez gustu, taką do noszenia po domu. Zapewne w podobnym stroju Martin wyobrażał sobie mnie. Pierwszy raz widziałam Naomi Sanchez w filmie Zemsta oszustki, miała wtedy jakieś dwadzieścia pięć lat. Jest tam scena, w której jej bohaterka uświadamia sobie, że wystawiono ją do wiatru – zbliżenie tak wielkie, że twarz wypełnia cały ekran. Myślałam wtedy: gdzie ona ma pory skórne? Teraz ma trzydzieści dwa lata i wciąż jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałam.

Piszę do Kate:

Leo Vance był w moim domu. Naomi Sanchez zwala z nóg.

Kate: Konam.

Nie wiem, czym mam się zająć. Jestem w domu, to nie jest przestrzeń do pracy nad kolejnym scenariuszem. To przestrzeń do bycia mamą. W kuchni panuje jeszcze rozgardiasz po śniadaniu, uświadamiam sobie, że Leo Vance wciągał w swe hollywoodzkie nozdrza zapachy smażonych racuszków i boczku. Biorąc się do sprzątania, czuję lekkie ukłucie irytacji, że tu wlazł. Trzeba będzie jakoś określić pewne granice. Nie mam ochoty rano natknąć się na niego, jak swym ognistym spojrzeniem spopiela moją zmywarkę.

Dzwonię do siostry, odbiera ich niania Leonora.

– Wyszła ze znajomymi – słyszę.

Penny mieszka z mężem Rickiem na Manhattanie, mają też dom w East Hampton. Ich zdjęcia często publikuje magazyn „Town & Country”, zawsze są we właściwych ciuchach i z właściwymi ludźmi. To pierwszy raz w moim życiu, kiedy robię coś fajniejszego niż Penny, więc zostawiam wiadomość.

– Przekaż, proszę, że dzwoniłam i że na moim podjeździe są Naomi Sanchez i Leo Vance.

Słyszę podekscytowany kwik Leonory. Odczuwam satysfakcję.

Posprzątawszy kuchnię, rozważam, co bym robiła normalnie o tej porze. Jest środa, w środę jemy klopsa. Tak! Wyciągam z zamrażarki paczkę mielonego mięsa z indyka i kładę na blacie. Wszystko zajmuje mi jednak mniej czasu, niż zakładałam.

Popatruję przez narożne okno werandy. Kręcą scenę, w której mówię do Bena, że może byłoby dobrze, gdybyśmy oboje mieli stabilne dochody. Pamiętam jak dziś, tamtego dnia wrzucił mnie do jednego worka z tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie rozumieją jego wizji. Usłyszałam, że jestem jak dron, jak maszyna, jestem niewolnicą konwencji. Z pewnością właśnie to przelało czarę goryczy. Wyobrażam sobie, że moje słowa wydobywają się z idealnych ust Naomi i zaczynam myśleć, że obsada tego filmu jest zupełnie nietrafiona. Niby w jaki sposób Leo Vance ma być tak pełen pogardy jak Ben? Z tym spojrzeniem? Wydaje się, że ludzie tak piękni jakoś zdołaliby dojść do porozumienia. Żaden mężczyzna nie porzuciłby Naomi Sanchez.

Mniej więcej przez godzinę przyglądam się filmowaniu, aż w końcu dociera do mnie, że czas jechać po dzieci. Otworzywszy drzwi garażu, natykam się na trójkę facetów palących papierosy na moim podjeździe. Rzucają pety w żwir i przydeptują je butami. Machają na mnie, jakbym zawodowo zajmowała się odprowadzaniem samochodów gości hotelowych na parking. Nie mam wyjścia i wjeżdżam na trawnik, by jakoś objechać ciężarówki i dostać się do alejki prowadzącej na główną drogę.

Dobrze jest zostawić za sobą cały ten chaos i wyjechać do Laurel Ridge, miasteczka, w którym nigdy nic się nie zmienia. Ben zdecydował się tu przenieść, bo nie miał innego wyboru. On był zwolennikiem wielkomiejskiego stylu życia – takiego, który uprawiała Penny, ściślej rzecz biorąc. Lecz gdy stało się jasne, że to zbyt kosztowne, zamarzył mu się wielki dom na przedmieściach, względnie niedaleko centrum. To też okazało się niewykonalne. Byłam w ciąży z Arthurem, mijały kolejne miesiące, nasze ówczesne mieszkanie bez dwóch zdań było za małe. Zaczęliśmy wyścig z czasem. Mieliśmy dwadzieścia tysięcy dolarów na wkład za dom wart trzysta tysięcy, który był znacznie dalej od centrum miasta, niż Ben by sobie tego życzył.

Powiedział znajomym, że kupił ruinę na prowincji w ramach inwestycji. Powiedział, że to jest dobrze zapowiadające się miasteczko z perspektywami na rozwój. Zawsze mnie to bawiło, bo motto tego miasta mogłoby brzmieć: „Żadnych zmian, żadnego rozwoju, żadnych postępów”. Wszelki postęp jest tu traktowany z najwyższą nieufnością. Miejscowość sekretnie pragnie być wzorem dla bajkowych miasteczek Disneya. Mają tu specjalną komisję do spraw architektury oraz radę do spraw planowania, których jedynym celem jest powstrzymanie osób w rodzaju Bena przed zrujnowaniem klimatu tego miejsca.

Mamy tu z sześć, może siedem sklepów, które funkcjonują od niepamiętnych czasów. Ich właściciele cieszą się wielkim szacunkiem klientów. W Laurel Ridge zawsze można kupić młotek od znajomego sklepikarza albo porcję domowych lodów, którymi handluje jakiś lokalny nastolatek. Nowe sklepy pojawiają się i znikają, od czasu do czasu miastowi z Manhattanu chcą tu sprzedawać ekskluzywne zestawy witamin albo spersonalizowane ciasteczka dla psów. Takie biznesy rzadko kiedy trwają dłużej niż rok.

Na skraju miasteczka jest szkoła podstawowa. Parkuję auto i podchodzę do znajomych mam, jakby to był najzwyklejszy dzień pod słońcem.

– O jejku, opowiadaj! – Jenna nie wytrzymuje. Stoi na boisku pod koszem razem z Kate.

– Co mam opowiadać? – Usiłuję robić wrażenie, że to wszystko w ogóle mnie nie wzrusza. – Spotkanie z Leo i Naomi, nic takiego.

– Słodziak z niego? Obdarzył cię tym swoim spojrzeniem? – dopytuje Kate.

– Tak i nie. Absolutny słodziak, ale spojrzeniem ledwie mnie zaszczycił.

– Czyli co, robota z włosami na marne? – pyta Jenna, nawiązując do moich najwyraźniej widocznych zmagań z fryzurą.

– No tak, trochę mnie poniosło – przyznaję. – Ale gdybyście zobaczyły z bliska Naomi Sanchez, zrozumiałybyście, czemu nie skupiał uwagi na mnie.

– Cześć, Nora. – Molly Richter właśnie do nas podeszła. – Dobrze wyglądasz, fajna fryzura.

Molly jest klasycznym przykładem suki, zapewne była taka już w szkole i nigdy jej nie przeszło. Trzeba zachowywać się wobec niej uprzejmie, bo jako przewodnicząca komitetu rodzicielskiego dysponuje groźną bronią – może dowolnie przydzielać funkcje tak zwanym chętnym rodzicom. Unikamy jej tak, jak się unika poboru do wojska.

– Słyszałam, że u ciebie w tym tygodniu wielki świat, Hollywood – ciągnie.

– Zgadza się – odpowiadam zwięźle. Zwięzłość jest ważna w konwersacjach z Molly. Żadnych nadmiarowych danych, żadnych pytań.

– Uroczo. Pamiętaj, że próby do Olivera Twista startują w środę i zgłosiłaś się do pilnowania dzieciaków.

– Jak mogłabym zapomnieć? Arthur w kółko o tym mówi.

Tą uwagą niezamierzenie się odsłaniam. Och, nie trzeba było robić sobie włosów. Słyszę z boku westchnienie Kate, jakbym wpadła w ruchome piaski, a ona nie miała liny, którą mogłaby mi rzucić.

– O, Arthur chciałby grać jakąś dużą rolę? – Molly nie daje mi nawet szans na odpowiedź. – Świetnie się składa! Miałam zamiar cię prosić o opiekę nad tą sztuką, a jeśli on będzie grał, to tak czy inaczej będziesz na miejscu. Znakomicie.

Zapisuje sobie coś w swoim kapowniku à la porucznik Columbo, wykonuje obrót na szpilce i oddala się. Jenny zanosi się śmiechem.

– Masz przegwizdane.

– No, to fakt – dodaje Kate. – Jeśli odmówisz – nie, żeby w ogóle raczyła zapytać – to Arthur będzie grał drzewo. Albo głaz. Albo coś w tym rodzaju.

Pierwsze przymiarki do ról odbyły się dziś, więc mam nadzieję, że jest za późno, żeby ta jędza mogła jakoś zaszkodzić mojemu dziesięciolatkowi. Zaczął się sezon wiosennych rozgrywek sportowych, Arthurowi wybitnie nie idzie, zresztą nie pierwszy raz. Ta sztuka jest dla niego jak koło ratunkowe w szkolnym życiu.

– Wiem. I damy radę. Jeśli Arthur dostanie rolę, znajdę chętnych do pomocy.

– Nikt nie chce przy tym pomagać – mówi Jenna z powątpiewaniem.

– Coś wymyślę. To tak wiele dla niego znaczy. Odkąd Ben odszedł, pierwszy raz widzę, że młodego coś cieszy.

Zwykle nie mówię o Benie. Nie dlatego, że to takie bolesne, tylko dlatego, że prawie nigdy o nim nie myślę. Moje słowa wywołały jednak jakąś niezręczną ciszę, która wydaje się grać na moją korzyść.

– My ci pomożemy – mówią w końcu.

– Jesteście najlepsze.

Rozlega się dźwięk dzwonka i tłum dzieci wylewa się ze szkoły. Arthur podbiega, ciska mi plecak pod nogi i pędzi za pozostałymi na plac zabaw. Trudno powiedzieć, jak to zachowanie świadczy o jego powodzeniu na dzisiejszych przesłuchaniach do roli.

Bernadette, ośmioletnia szefowa mojej rodziny, zamyka mnie w ciasnym uścisku.

– Powiedział coś o twoich włosach? – dopytuje.

– Nie powiedział. Mogłam pożyczyć twoje. – Gładzę dłonią jej brązowe loczki. Wyglądają jak w starych filmach. Takie loczki z poprzedniej epoki.

– Idziemy – zarządza. – Wyjeżdżają za trzy godziny.

– Jutro wrócą – odpowiadam.

Bernadette spogląda na mnie, jakbym oszalała.

– No dobra.

Wołam Arthura, który powoli wlecze się w naszą stronę.

– Serio? Dopiero piętnaście po trzeciej. Szajbuska musi do domu, by podziwiać gwiazdy filmowe? – Arthur rozczapierza palce, usiłując bez powodzenia postraszyć siostrę.

– Jak poszło przesłuchanie? – pytam.

– Dobrze, udało się. – Uśmiecha się półgębkiem, wyraźnie nie chcąc, bym robiła jakieś sceny na placu zabaw. Podnoszę jego plecak.

– Zawijajmy się, zanim zrobię coś żenującego. – mówię.

Bernadette niemal wyskakuje ze skóry, kiedy mijamy ostatni zakręt w drodze do domu. Arthur usiłuje grać twardziela, któremu nie imponują aktorzy z Hollywood. Jakby chciał sprawić wrażenie, że to jest ich, nie jego, szczęśliwy dzień, bo będą mieli okazję go poznać. Dostał w końcu główną rolę w Oliverze Twiście.

– Mamo, ona robi obciach. Wszyscy na przerwach wypytują o ten film. Całe miasto o nas gada.

Musimy jakoś objechać przyczepę i dwie ciężarówki, zanim w ogóle udaje się nam dotrzeć pod garaż. Drogę zagradza mi stolik z pasztecikami i kanapkami. Opuszczam szybę, wskazuję na drzwi garażu. Młodzieniec w czerwonej czapce z daszkiem radośnie przenosi cały ten majdan na mój ganek. Wcześniej wręcza dzieciom po pączku.

– Epickie – ekscytuje się Bernadette.

– To tylko pączek – studzi zapały Arthur.

Śpiesznie zamykam drzwi garażu, zanim jeszcze wszyscy wysiądą z samochodu, szczęśliwa z powrotu do domowego zacisza. Na zewnątrz panuje ogólne zamieszanie i nieustanny hałas; jacyś inni ludzie – nie ja – mają decydujący głos w różnych sprawach. Pójdziemy na górę, zasunę zasłony. Odrobimy pracę domową, zjemy kolację, obejrzymy Koło fortuny, położę dzieci do łóżek. Według kontraktu ekipa filmowa ma się stąd zawinąć do osiemnastej.

Gdy wchodzimy po schodach z garażu do kuchni, Bernadette, podekscytowana, bombarduje mnie pytaniami.

– Poznałaś Naomi? Jest taka ładna jak w Żonie marynarza? Czy Leo już przyjechał? Jest wysoki czy niski? Frannie mówi, że jest niziutki i stawiają go na pudle, gdy…

Urywa w pół słowa, gdy docieramy do kuchni i naszym oczom ukazuje się Leo rozparty wygodnie na kuchennym blacie. Chyba zresztą i tak zabrakło jej tchu.

Leo podnosi się powoli, prostując się na wysokość swoich prawie stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu.

Spogląda na Bernadette surowo.

– Nie jestem niski, młoda damo.

Bernadette uśmiecha się, po czym oblewa rumieńcem i kryje buzię w dłoniach.

– Aa, tu jest! – Leo, z piwem w dłoni, wskazuje na Bernadette.

To, jak zauważam, moje piwo, zachomikowane na wypadek wizyty Kate i Mickeya.

– Że co? – rzuca nieco zaniepokojony Arthur.

– Brakujący dołeczek w policzku. Szukałem go po całym domu. Twoja mama go nie ma, ale oto i jest, u twojej siostry.

Bernadette stoi cała rozpromieniona, podczas gdy Arthur przewraca oczami.

Dociera do mnie, że od momentu wejścia do kuchni tkwię w bezruchu. Zamarłam tak z połową pączka w dłoni.

– Brawo za odkrycie, właśnie tak. Tu go przechowuję.

Leo na powrót skupia się na piwie i zapada cisza, która chyba tylko mnie wydaje się niezręczna. Przerywam ją, mówiąc:

– Jestem Nora. Napisałam scenariusz, a to jest mój dom.

– Leo.

– Ja jestem Bernadette, a to jest Arthur.

– Strzałeczka.

– Wolno panu tu być? – dopytuje Arthur.

– Skończyłem swoje sceny na dziś, kręcą jeszcze coś z Naomi. Ponury jakiś ten film.

– Zgadza się. Taki miałam nastrój.

– Teraz ma już lepszy – donosi Bernadette usłużnie.

– No tak. Musimy brać się do pracy domowej – stwierdzam z ukrytą sugestią.

– Posiedzę jeszcze trochę. U mnie w przyczepie jest strasznie gorąco, a tu mam krzyżówkę do skończenia – oznajmia Leo, wskazując na krzyżówkę, którą odłożyłam sobie na wieczór.

Środowe krzyżówki to moje ulubione, optymalne, ani za łatwe, ani za trudne, w sam raz. Moje dzieci o tym wiedzą, więc spoglądają na mnie w oczekiwaniu na moją reakcję.

– No dobra – mówię tylko. Trawnik, piwo, krzyżówka. Skrzętnie notuję w pamięci to wszystko.

Stojąc przy zlewie z pączkiem w dłoni, obserwuję ich troje. Leo rozwiązuje moją krzyżówkę. Dzieci wyciągają materiały szkolne z plecaków, usiłując zachowywać się jak co dzień. Bernadette potrzebuje pisaków, Leo jej podaje. Spogląda na niego, kolorując. Arthur ma zadanie z ułamków, które musi zrobić na czas, więc ustawia stoper na telefonie. Obserwuję tę dość osobliwą scenę rodem sama nie wiem skąd.

– No, to co zwykle robisz o tej porze? – Głos Leo przerywa ciszę.

– Biorę się do gotowania. – Wdzięczna za przypomnienie, zaczynam kręcić się po kuchni. Odkładam pączka, wycieram blat, otwieram lodówkę. Mielone rozmroziło się na blacie, potrzebuję tylko jajka. Wkładam mięso do miski i wbijam jajko.

– Dobry Boże, co ty robisz? – dopytuje Leo.

Dla innych ma może płomienne spojrzenia, natomiast na mnie patrzy w tym momencie z nieskrywanym obrzydzeniem.

– Jest klopsowa środa – informuje go Bernadette.

– Nie do wiary – mamrocze, wpatrzony w miskę.

Siekam cebulę i dodaję do mięsa, dosypuję trochę bułki tartej. Leo nie odrywa wzroku od miski.

– W życiu nie widziałem czegoś tak obrzydliwego.

Zaczynam ugniatać masę rękoma.

– Mój błąd. To jest jeszcze bardziej obrzydliwe – dodaje.

Dzieci chichocą.

Koło piątej nadciąga Weezie szukająca Leo. Jest trochę wstawiony, co ewidentnie nie robi na niej wrażenia.

– Chodź, idziemy poprawić makijaż. Chcemy nakręcić jeszcze kilka ujęć przed zmrokiem.

Leo robi minę, którą mogę określić jedynie jako cierpiętniczą – taką, jaka pojawia się na twarzy moich dzieci, gdy im mówię, że na obiad ryba.

– Błagam, nie. Nie mów, że jest tego więcej.

– Chyba jasne, że jest. Jeszcze dzień, może dwa, zanim się zawiniemy.

Leo zaciska dłoń na butelce.

– Ale to takie dołujące. Dzieciaki, macie dołującą matkę. No nie mogę.

– Tak naprawdę to ona jest całkiem zabawna. – Arthur bierze mnie w obronę. – Reszta jej filmów jest dość głupia, ale wszystkie kończą się happy endem.

– Fakt – przyznaję. – Głupoty z happy endami. Ten film jest inny, to taki jednorazowy wyskok.

Wpatrując się w pustą butelkę, Leo pyta:

– Czy on nie może po prostu wrócić? No wiesz, doznać objawienia czy coś i wrócić?

Arthur odwraca buzię, udając, że całą uwagę poświęca ułamkom. O tak, gdyby Ben doznał takiego objawienia, byłby to balsam na rany Arthura.

– Nie wróci – odpowiadam.

Rozdział 2

Następnego dnia budzę się w absolutnej ciszy. Nie ma aut. Ciężarówki stoją puste. Leo pewnie śpi jak kłoda w swojej przyczepie. Nalewam sobie kawy i wychodzę na ganek obejrzeć końcówkę wschodu słońca. Ta jego przyczepa, owszem, szpeci ogród – podobnie jak błotniste koleiny wyjeżdżone w moim trawniku – ale przynajmniej nie zasłania mi widoku. Słońce wschodzi przeuroczo, rozjarzając niebo na krwistopomarańczowy kolor prześwitujący przez rozrośnięte szeroko gałęzie dębu. Kiedy rano wieje, te najbardziej zewnętrzne wydają się tańczyć hula; dziś drzewo wygląda, jakby chciało mnie przytulić. „To nie potrwa długo, Noro. Wkrótce znów będziesz wyłączną panią na swych włościach”.

Mimochodem łowię jakiś dźwięk gdzieś za moimi plecami. Odwracam się i moim oczom ukazuje się Leo, opatulony w kołdrę, śpiący kamiennym snem na gankowej huśtawce. Jego nieco przydługie włosy opadają na jedno oko, jest szaleńczo przystojny. Do połowy opróżniona butelka tequili (zaraz, zaraz – to przecież moja tequila!) stoi obok na podłodze. Szklanki nie widać. Rozważam, czy nie skoczyć po telefon. Znajomi chyba by oszaleli na widok takiego zdjęcia.

We śnie robi wrażenie młodszego, wygląda niemal bezbronnie. Kołdrę ma podciągniętą pod sam nos. Musiał tu w nocy potwornie zmarznąć. Mam ochotę go obudzić, żeby pokazać mu wschód słońca, zanim ten piękny spektakl się skończy. Chcę przedstawić mu widok, który nie jest dołujący, bo wiem, co będą dziś kręcić. Scenę rozstania. Trevor odchodzi. Nigdy tak naprawdę nie kochał Ruth.

Czuję ukłucie wyrzutów sumienia, że przeze mnie jest wciągany w tę smutną historię. Nie oddaje ona może dokładnie tego, co działo się w moim życiu, ale esencja tamtych wydarzeń pozostała. Kiedyś ja i Ben byliśmy zakochani, pojawiła się w naszym życiu dwójka wspaniałych dzieci. Wszystko jakoś szło, bo ja dokładałam starań, żeby to ciągnąć. A potem on doszedł do wniosku, że już wystarczy, że to nie jest życie dla niego. Tak jak się podejmuje decyzję, by nie używać mleka do kawy. Potem człowiek zachowuje się, jakby całe życie pił czarną, jakby z pamięci zniknął tamten zachwyt nad kremowym smakiem, który kiedyś tak się kochało.

Powinnam pewnie współczuć raczej Naomi. To ją ktoś porzuci. Cieszę się, że nie ma w planie sceny, w której jej śliczną twarz wykrzywi szpecący płacz. Zachowa kamienne oblicze, gdy usłyszy: „Przepraszam, cała ta historia to był błąd. Potrzebuję od życia czegoś więcej”. Mam nadzieję, że widzowie dobrze zrozumieją całą tę sytuację: że Ruth dała mu wszystko, co miał, a jego wkład w to małżeństwo był zerowy. Naomi będzie musiała oswoić się z tymi słowami, tak jak wtedy ja, żeby dotarł do niej ich sens. Nie wiem, jakie są aktorskie sposoby na takie rzeczy, ale chodzi o to, żeby na jej twarzy wyraźnie odmalował się moment zrozumienia, że określenie „cała ta historia” odnosi się do rodziny, którą stworzyli.

Rany, Ben to dupek. Postanawiam zostawić Leo jego losowi, niech się nim zajmują ludzie od filmu. Ja mam już dwójkę dzieci.

Chcą, żebym przyszła na plan. Dostaję wiadomość od Weezie. W sumie się cieszę, bo całe rano przesiedziałam w domu. Zmieniłam i wyprałam całą pościel, poodkurzałam wszystko, co się dało, włącznie z wentylatorem od lodówki. Próbowałam nawet napisać zarys następnego scenariusza dla The Romance Channel, ale okazało się, że w domu mój umysł nie potrafi pracować nad takimi tematami. „Nora, jesteś potrzebna na planie” – odczytuję na głos, bo chcę usłyszeć dźwięk tych słów.

Sprawdzam w lustrze w sypialni, jak wyglądam. Mam na sobie dżinsy, granatowy podkoszulek i japonki. Włosy wciąż prezentują się ładnie po wczorajszych zabiegach i są z grubsza uczesane. Uznaję, że jest okej. Z doświadczenia wiem, że jeśli ulegnę pokusie dokonania drobnych poprawek odzieżowo-makijażowych, to na planie pojawię się wypacykowana jak na studniówkę. Lepiej niech zostanie, jak jest.

Idę trawnikiem, czuję na stopach przyjemną wilgoć. To wszystko budzi coś w mojej podświadomości, czuję, że chce mi się pisać – tak samo jak oglądanie programów kulinarnych wzbudza ochotę na jedzenie. Jutro już stąd znikną i będę mogła do tego wrócić.

Drzwi do pawiloniku są zamknięte. Otworzywszy je, widzę następującą scenę: Leo leży na leżance twarzą w dół. Naomi chodzi nerwowym krokiem tam i z powrotem. Kamerzysta mówi coś do Martina przyciszonym głosem.

– Cześć – witam się nieśmiało. – Weezie pisała, że chcecie, żebym przyszła…?

Naomi zatrzymuje się w pół kroku i zwraca w moją stronę.

– Ty napisałaś scenariusz?

– Tak. Jestem Nora – odpowiadam. Na żywo jest tak śliczna, że po prostu mnie zatyka. Chciałabym zobaczyć jej skórę bez tej całej tapety, tę baśniową skórę, w której nie ma porów. Roztacza wokół siebie czyste piękno, nawet pomimo faktu, że ewidentnie ma ochotę mnie zaatakować.

– Dlaczego? – Wydziera kartkę z trzymanego w ręce scenariusza i ciska ją w moją stronę. – Dlaczego ona czegoś nie zrobi? On odchodzi. Dobra, jest gnojem, ale normalna kobieta chociaż by się popłakała czy coś. Nie mogę tu siedzieć jak kukła.

Leo podnosi się, siada, przeciąga dłonią po włosach, jakby próbując się skupić.

– Ona ma rację – orzeka. – To intensywna scena, powinna krzyczeć, płakać. Albo chociaż trochę błagać.

Nie było krzyków i płaczów, kiedy Ben stał w tym miejscu i oświadczał mi, że odchodzi. Nie dlatego, że dzieci już spały, ani dlatego, że bałam się z nim skonfrontować. Myślę o łańcuchu zdarzeń, które doprowadziły do obecnej chwili, kiedy tkwię tu w jednym pomieszczeniu z dwiema najsławniejszymi gwiazdami filmowymi, usiłując im wyjaśnić tamte emocje, które odczuwałam, stojąc w obliczu porzucenia.

– Bo on niczego jej nie pozbawia – mówię w końcu. – Niczego. Nigdy jej tak naprawdę nie kochał.

– Że kurwa co?

Dobrze, że Naomi nie jest moją terapeutką.

– To taki klasyczny przykład samorozwiązania problemu. Gdy ktoś odchodzi, oznacza to, że nie chce być z tą drugą osobą. Strata kogoś, kto i tak cię nie chce, to w gruncie rzeczy nie jest jakaś wielka strata.

Leo wybucha śmiechem.

– Jezu, nie jesteś raczej romantyczką, co?

– Nie. Ani trochę. Wierzyłam, że należy trwać w małżeństwie za wszelką cenę, aż do tamtej chwili. Potem mi przeszło – odpowiadam. Po czym zwracam się do Naomi:

– Nie musisz wchodzić w rolę ofiary w tej sytuacji. Ani w tej, ani w żadnej innej. Właśnie o tym jest cały ten film.

Zapada cisza. Po chwili Naomi zaczyna łkać. Martin mnie przytula, a Leo mamrocze:

– Oessu.

Żeby nie było nieporozumień, nie miałam wtedy w planie jakiegoś ambitnego traktatu o niebyciu ofiarą. Tak naprawdę chciałam po prostu napisać scenariusz dla The Romance Channel, taki jak zawsze, za moją zwykłą stawkę 25 000 dolarów, która pozwoliłaby mi zapłacić zaległy podatek od nieruchomości i uniknąć trafienia na listę zadłużonych na łamach lokalnej prasy. Powiem to jeszcze raz. Denerwuje mnie, gdy ludziom wydaje się, że bez Bena nie radzę sobie finansowo. Śmiechu warte. Jego odejście jednoznacznie przełożyło się na poprawę naszej sytuacji materialnej. Mój rachunek z karty kredytowej za zeszły miesiąc opiewał na 795,34 dolara i były to głównie koszty jedzenia i opłaty. Pełna, absolutna kontrola nad wydatkami to chyba mój ulubiony aspekt nowego życia. To oraz fakt, że mogę rozłożyć się na całym łóżku – moim łóżku – jak rozgwiazda.

No, ale odbiegam od tematu.

Cała historia ma początek w ślicznym małym miasteczku uniwersyteckim, nieco podobnym do Amherst. Opisałam to spotkanie tak, jak rzeczywiście wyglądało – było urocze. Ujęcie wnętrza: sala wykładowa. Przystojniak Jay Levinthal szepce mi coś do ucha, ja reaguję śmiechem. Cięcie, najazd na twarz Bena obserwującego tę scenę. Po zajęciach stoję w kolejce do profesora. Podchodzi Ben.

– Nie miałem okazji cię poznać.

To zdanie zapadło mi w pamięć, bo jego struktura jest osobliwa. Treść jest niby taka, że się nie znamy, ale w centrum znajduje się on. Pierwszy znak ostrzegawczy, czerwoną flagę, zapamiętuje się na zawsze.

– Z pewnością wiele jest osób, których nie miałeś okazji poznać – odpowiadam.

– Nie, zwykle wszystkich znam.

I jakby to miało być potwierdzeniem tej deklaracji, dodaje:

– Jestem Ben Hamilton.

Przedstawia się takim tonem, jakby spodziewał się, że wywrze tym wielkie wrażenie, jak gdyby to nazwisko miało przywodzić na myśl jakieś konkretne skojarzenia. Jakby powiedzieć komuś, że nazywasz się Oprah Winfrey.

– Nora Larson – rzucam przez ramię. Przyszła moja kolej na rozmowę z profesorem.

Zaczął przychodzić do biblioteki, kiedy siedziałam nad książkami, na stołówkę, gdy jadłam obiad, do baru, gdzie chadzałam ze znajomymi co piątek. Zwykle nie umawiałam się z chłopakami tego typu. Był demonstracyjnie pewny siebie i wręcz irytująco ekstrawertyczny. Potrzebował uwagi otoczenia, łaknął uwielbienia jak bóstwo w świątyni. Trudno wytłumaczyć, jak to jest, kiedy tego rodzaju osoba obdarza cię zainteresowaniem. Nie wiem, czy uda się to pokazać w filmie, ale przychodzi taki moment, że udziela ci się ogólne nastawienie i też wpadasz w tryb wielbienia. Wszyscy uważali, mnie za niewiarygodną szczęściarę, że spotykam się z Benem Hamiltonem i wychodzę za niego za mąż. Sama w końcu nie mogłam w to uwierzyć.

Dopiero w dniu, w którym układaliśmy listę gości, dowiedziałam się, że Jay Levinthal był zaprzysięgłym wrogiem Bena. To chyba wszystko tłumaczyło.

Leo sączy bursztynowy trunek ze szklaneczki wziętej z mojego kredensu. Siedzi na huśtawce na ganku, tam zastajemy go, gdy wracając ze szkoły, podjeżdżamy pod dom. Dwie wielkie ciężarówy już odjechały, więc jest miejsce na moje auto. Arthur idzie wprost do domu, bez słowa. Bernadette przysiada koło Leo na huśtawce i rozpromienia się, demonstrując uroczy uśmiech w pełnej krasie.

– Pachniesz jak mój tata – wyznaje konfidencjonalnie.

Jest to z jej strony komplement, mnie zaś uwaga ta utwierdza w podejrzeniu, że płyn w szklaneczce to szkocka. Należąca do Bena, jak przypuszczam. Myślałam, że oszaleję, kiedy wywalił osiemdziesiąt sześć dolarów na tę głupią flaszkę. Mam mściwą satysfakcję, że zapomniał ją ze sobą zabrać, ale chyba jeszcze większą, że Leo bez żadnych ceremonii pije ją ze zwykłej szklanki, takiej do soku. Bena trafiłby szlag.

– O, mam dziś szczęście. – Unosi szklaneczkę w toaście powitalnym. Nie wydaje się zalany, raczej robi wrażenie osoby pozostającej na nieustannym rauszu przez cały dzień, na okrągło.

– Podoba mi się tu – oświadcza.

– Mnie też. Słońce tu wschodzi – uświadamia go Bernadette.

– Tu? Dokładnie tu?

– Tak.

– Wow – mówi Leo z należytym uznaniem.

– Jak zostaniesz, to możesz jutro zobaczyć – dodaje Bernadette.

– I codziennie tak wschodzi?

– Tak mi się zdaje.

We dwoje spoglądają daleko ponad drzewami, a ja nagle doznaję dziwnego uczucia, że jestem tu trochę jak piąte koło u wozu.

– To co, ekipa się zwija? – pytam.

– Chyba tak. Sprawdzają jeszcze materiał, czy nie trzeba powtórzyć jakichś ujęć. Przed nocą wrócę do cywilizacji.

Uuu.

Komentarz w stylu Bena. On uparcie umniejszał wszelkie zalety stylu życia, który wybrałam i z takim trudem usiłowałam prowadzić; w jego oczach to wszystko było nic niewarte. Połączenie arogancji i bezmyślności, najgorszy typ człowieka. Nagle nie mogę się doczekać, żeby ten gość zniknął już z mojego ganku, z mojej przestrzeni, z naszego domu.

– Baw się dobrze. Chodź, Bernie, idziemy odrobić lekcje.

Zanim wybija piąta, w piekarniku skwierczy kurczak, a w lodówce chłodzi się sauvignon. Zgodnie z kontraktem ma ich tu nie być do osiemnastej, w przeciwnym razie należy mi się dopłata za dodatkowy dzień. Zostaje tylko pożegnać się z wdziękiem i patrzeć, jak odjeżdżają. Fajnie było pobawić się przez dwa dni w wielki świat Hollywood, ale prawdę mówiąc, te dwa dni kompletnie mnie wyczerpały. Pora wrócić do spokojnej codzienności, w której wszystkie trybiki działają jak w dobrze naoliwionej maszynie. Ja muszę się zabrać do pisania. Arthur musi zacząć uczyć się kwestii do roli. Rozanielona Bernadette musi zejść na ziemię. A te koleiny w trawniku muszą zniknąć, bo na ich widok dostaję drgawek.

Myślę o tym, jak łatwo jest pisać dla The Romance Channel, i to mnie rozluźnia. Wrócę do pisania już jutro. Znowu napiszę lekki, przyjemny romans z najsłodszym happy endem, będą tam urocze pieski i dzieci, szczęśliwe zbiegi okoliczności i domowe desery. Zrobię to bez osobistego zaangażowania. Ten jeden ponury film był jak niemy krzyk.

O siedemnastej trzydzieści wychodzę na zewnątrz, żeby dyskretnym „miło było was poznać” przypomnieć im, że czas ucieka i pora odjeżdżać. Dzieci koniecznie chcą mi towarzyszyć. Idziemy wszyscy do pawiloniku i natykamy się na dwóch kamerzystów taszczących sprzęt oświetleniowy.

– Wszystko już spakowane – informuje jeden z nich.

W środku Weezie składa narzutę, której używali.

– Cześć! Wkrótce będziecie mieć nas z głowy.

Zakłada z powrotem moją spłowiałą narzutę w słoneczniki, która najwidoczniej nie jest dość hollywoodzka, i tym prostym sposobem pawilonik odzyskuje swój – mój – klimat. Może podłoga jest nieco za czysta, a ogień buzuje odrobinę za mocno, ale ogólnie znów czuję się u siebie.

Wszyscy idziemy w stronę podjazdu, gdzie następują pożegnania. Naomi podchodzi i przytula mnie.

– Ten film mnie wykończył. Ale już go rozumiem. I mam nadzieję, że ludzie też zrozumieją. To, co napisałaś, jest ważne.

Bernadette omal nie mdleje.

By spojrzeć w twarz Naomi, muszę zadrzeć głowę, bo z jakiegoś powodu na okoliczność powrotu do miasta założyła ośmiocentymetrowe obcasy.

– Bardzo miło, że tak mówisz. Dziękuję.

Zwraca się do dzieci cienkim, wysokim głosikiem:

– Pa, słodziaczki!

Odpowiadają zgodnie najbardziej dorosłym tonem, na jaki je stać. Wiadomo.

Martin dziękuje mi za wszystko. Pyta, czy w pawiloniku mogłaby się odbyć konferencja prasowa. Odpowiadam, że nie, a on się śmieje. Rozmawiamy jak równi sobie. Weezie rozkazuje wszystkim, by już wsiadali, a z przyczepy wychyla się Leo i macha na pożegnanie. Pieprzony gbur – myślę ze złością. Od dwóch dni łazi po moim domu jak po własnym i żłopie moje trunki, a teraz trudno mu podejść te kilka metrów, by się pożegnać.

Arthur i ja machamy, ale Bernadette rusza truchcikiem przez trawnik, żeby go uściskać. Robi to błyskawicznie i z wielkim impetem, a zaskoczony Leo ją przytula. Wymieniają parę słów, dotyka dołeczka w jej policzku. Wraca do przyczepy.

– Co powiedział? – dopytuje Arthur, gdy mała jest z powrotem.

– Pytał, czy jutro też jest w planie wschód słońca. Powiedziałam, że chyba tak i że pachnie dziś jak wujek Rick.

– To gin – orzekam. Wracamy do domu wśród warkotu ruszających aut. Wielki świat Hollywood odjeżdża w siną dal.

Cig dalszy dostępny w pełnej wersji książki.

W przygotowaniu kolejna książkaAnnabel MonaghanSAME TIME NEXT SUMMER