Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lejek (Wariacje)jest zbiorem wzajemnie powiązanych sześciu opowiadań i dwóch obszerniejszych nowel. Są one rodzajem wariacji na parę przeplatających się tematów. Chodzi przede wszystkim o metafizykę i rozmaite scenariusze końca. Świat wiary, „bożych inwazji” na ludzką rzeczywistość i ewentualnego „życia po życiu” intryguje autora. Jak sam twierdzi, jako ateista może jedynie walić głową w metafizyczny mur — próbować zrozumieć to, co z definicji niezrozumiałe. O tym właśnie jest ta książka.
Podobnie jak o upływie czasu, o pisarskich klęskach, o przyjaźni, bliskości i stracie, wreszcie o chodzeniu, uporczywym i długodystansowym, czyli o najprostszej terapii, jaką można sobie zaaplikować. Lejek można też czytać jako czarną, surrealistyczną komedię.
Piotr Kofta (ur. 1973) - pisarz, publicysta, krytyk literacki. Wydał dwa zbiory opowiadań: "Piękne wieczory" (2004) i "Burą małpę" (2005). W latach 2006-2011 szef działu literackiego dodatku "Kultura" do "Dziennika Polska-Europa-Świat" (od 2009 roku "Dziennika Gazety Prawnej"). W roku 2007 został wyróżniony PIK-owym Laurem Polskiej Izby Książki za najlepszą prezentację książki w prasie drukowanej. Publikował m.in. w "Przekroju", "Polityce", "Machinie", "Notesie Wydawniczym", "Wprost", "Chimerze", "Esquire", "Tygodniku Powszechnym". Stały współpracownik wspomnianego "Dziennika Gazety Prawnej" i - od 2011 roku - Programu II Polskiego Radia. Od roku 2021 jest członkiem jury Nagrody Wielkiego Kalibru za najlepszą polskojęzyczną powieść kryminalną lub sensacyjną. Mieszka w Warszawie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krowa na szczycie pagórka
Szmidta poznałem w czasach późnego liceum – był to chyba rok 1991 – na imprezie z okazji premiery czasopisma literackiego „Flaki”. Impreza uchodziła w następnych latach za legendarną, ale nie z powodu samej premiery czasopisma (ukazał się tylko jeden numer „Flaków”, sześćdziesiąt cztery strony bardzo niedobrej literatury powielonej na ksero, oprawionej domowym sposobem i błyskawicznie zapomnianej), lecz z uwagi na wydarzenia, których nie przewidziano w programie.
Spotkanie odbywało się w średniej wielkości mieszkaniu w bloku na Gocławiu, pod nieobecność rodziców któregoś z organizatorów. Organizatorów zresztą nie znałem – kontakt był przez kumpla, kumpel się nie zjawił. W ludzkiej masie zawsze brakuje mi oddechu, stałem z boku i patrzyłem.
W dwóch pokojach – i w chmurach papierosowego dymu – tłoczyli się kandydaci na poetów i prozaików, a także pewna liczba kandydatek. Dwóch typów (uznałem, że to redaktorzy „Flaków”) usiłowało zapanować nad chaosem, wrzeszcząc coś do mikrofonu wpiętego w domową wieżę. W planach były podobno recytacje wierszy, niejasno obiecywano występ kabaretowy, a krępy, brodaty facecik z gitarą, który plątał się wśród gości, miał, zdaje się, zaśpiewać swoje protest songi.
– Są naprawdę przejmujące – szepnęła mi do ucha wysoka blondynka. Lśniąca kropla potu spłynęła jej po czole na czubek nosa.
Protest songów nie usłyszeliśmy, szybko się okazało, że kluczowe będą inne atrakcje. W kuchni uśmiechnięty młodzieniec, przedstawiający się jako Grzyb z Gliwic, hojnie częstował promocyjną samosiejką, goście brali zioło garściami prosto z płóciennego worka należącego do Grzyba z Gliwic i wypalali je w skrętach zwijanych z „Gazety Wyborczej” oraz zakurzonych egzemplarzy „Sztandaru Młodych”. Poszła fama, że w łazience stoi przytaszczony przez kogoś pięciolitrowy kanister ze spirytusem Royal – i była to prawda. Rozcieńczano spirytus pół na pół kranówką w kamionkowych kubeczkach do mycia zębów. Ci, którzy po spożyciu ro-yala i przypaleniu samosiejki zapragnęli zwymiotować, nie mogli tego zrobić w klozecie, drzwi do klozetu bowiem były zamknięte i dobiegały stamtąd odgłosy kopulacji. W rezultacie rzygano do wanny, do umywalki, do kosza na brudy, do bębna czechosłowackiej pralki automatycznej TAMAT, do piekarnika, do szuflad biurka, na tapicerowaną sofę, a także zwyczajnie na podłogę.
Energia tłumu, zwłaszcza tłumu nastolatków, osobliwie tłumu nastolatków o literackich ambicjach, znajduje zagadkowe ujścia. Paru rozochoconych poetów zaczęło wyrzucać pomniejsze meble przez balkon, tą drogą mieszkanie opuściła również wieża razem z mikrofonem, za nią poleciała gitara krępego i brodatego barda. Inna grupa poetycka postanowiła rozegrać w salonie mecz piłki nożnej czyimś gipsowym popiersiem (czy był to Majakowski? może kardynał Wyszyński?), ślizgając się na przezroczystych spirytusowych pawiach.
– Idziemy? – spytał jakiś chłopak.
Twarz miał okrągłą i pulchną, skośne oczy, niemal schowane za rumianymi policzkami, brwi jak narysowane ołówkiem. Wyglądał na góra czternaście lat.
– Idziemy – odpowiedziałem zaskoczony, że tak łatwo przyszło mi podjąć decyzję.
Zeszliśmy z piątego piętra po schodach, przed wejściem na klatkę minęliśmy radiowóz, z którego gramolili się zaspani policjanci. Jaśniał wczesny czerwcowy świt, byłem umiarkowanie pijany i bardzo chciałem znaleźć się gdzie indziej – w lesie, na łące, na pustyni. Zwłaszcza na pustyni. Przycupnęliśmy pod drzewem, żeby na nieznanym osiedlu nie robić zbędnego tłoku, i chłopak poczęstował mnie papierosem.
– Mam tam wiersz – odezwał się po chwili. Mówił miękkim, prawie dziewczęcym głosem.
– Tam, czyli gdzie?
– We „Flakach”.
– Ja też – odparłem.
Czuliśmy obaj, że na tej wymianie zdań nasza znajomość się zakończy, ale chłopak uniósł jeszcze głowę ku różowiejącemu niebu i powiedział ni stąd, ni zowąd:
– Nienawidzę ludzi.
– Ciekawa obserwacja – zauważyłem, zaciągając się jego camelem. – Wszystkich?
Z piątego piętra słychać było wrzaski.
– P r a w i e wszystkich – rzekł.
Zabrzmiało to jak bezstronna opinia człowieka, który całą ludzkość ma policzoną i zinwentaryzowaną.
Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że Szmidt to Szmidt.
Nie wiedziałem tego nawet wówczas, gdy w parę lat później mijaliśmy się ze zdawkowym „cześć” na uniwersyteckim kampusie. W dodatku Szmidt wciąż sprawiał wrażenie, jakby pokwitanie zatrzymało się u niego na jakimś kluczowym etapie i już nie ruszyło dalej, nadal był okrągły i rumiany, a pod nosem sypał mu się delikatny, puchaty wąsik, przywodzący na myśl watę usmarowaną tuszem.
Na tym zdjęciu w gazecie ledwo go rozpoznałem. Czas rzeźbi nasze oblicza, jednym pomaga, innym wyrządza krzywdę. Szmidtowi czas postanowił nadać całkiem nową cielesną formę.
Był gruby, zwalisty, olbrzymi, najwyraźniej przez lata magazynował gdzieś w organizmie rozmaite hormony, a potem uwolnił je wszystkie naraz. Miał wygoloną, lśniącą czaszkę i czarną brodę zbójcy. Tylko nalane policzki, ołówkowe brwi i skośne oczka przypominały, że to bez wątpienia Szmidt.
Jak na kogoś, kto uważał się za mizantropa, skupił wokół siebie całkiem liczną gromadkę. Stali przy nim mężczyźni, kobiety i dzieci – wyglądali jak znaki przestankowe przy wielkim kleksie. W tle wiejski ceglany dom, na pierwszym planie spacerujące kury. Wyjąwszy kury, wszyscy zebrani patrzyli w obiektyw aparatu, choć było jasne, że to pozory, bo dalej, być może na horyzoncie, widzą coś znacznie ciekawszego.
Zdjęcie ilustrowało tekst podsumowujący sprawę tak zwanej sekty z Boromina. Sama sekta – chociaż to chyba niewłaściwe określenie, raczej wyraz językowej bezradności – nie używała żadnej, ani mistycznej, ani pompatycznej, nazwy. Nie odwoływała się, wbrew panującym w sektach zwyczajom, do Światłości, Buddy, Jezusa, Dni Ostatnich, Kosmicznych Rodziców. Nie odwoływała się również do chemtrailsów, psychotroniki, strukturyzowania wody czy spisku Reptilian. W ogóle do niczego się nie odwoływała.
Wiosną 2003 roku – stwierdzono w artykule – warszawski przedsiębiorca Jacek Szmidt, z wykształcenia polonista, właściciel firmy oferującej kursy przygotowania zawodowego, kawaler, sprzedawszy prosperujący biznes, kupił siedlisko w Borach Tucholskich – spory dom, stodołę, chlew, rozebrany wcześniej przez miejscowych prawie do fundamentów, oraz dziesięć hektarów ziemi piątej i szóstej klasy. Wkrótce okazało się, że nie żyje tam samotnie. Oprócz Szmidta do Boromina sprowadziło się kilka małżeństw z dziećmi. Ludzie ci pochodzili z różnych rejonów Polski, wcześniej wszyscy byli użytkownikami internetowego forum nowywarsztatelektronika.pl. „Prywatne sekcje forum zostały dobrze zakamuflowane”, napisał dziennikarz, nie podał jednak bliższych szczegółów.
Dopóki nowywarsztatelektronika.pl działał, do ceglanej chałupy oraz stodoły przerobionej tymczasem na budynek mieszkalny napływali kolejni lokatorzy. W sierpniu 2004 roku serwis znikł z sieci – nabór został zakończony.
Na web.archive.org zachowała się strona startowa forum, obejrzałem, było to zjawisko prawdziwie archiwalne, toporne, niepozorne i absolutnie nieciekawe. Standardowy layout, zielony maszynowy font, regulamin pełen gróźb i zakazów, napisany z politechnicznym poczuciem humoru (a przecież Szmidt – nawet jeśli dawno temu i przez chwilę – był jednak poetą!). Całość dopełniały przypięte wątki o różnych typach okablowania i obsłudze programu do sporządzania schematów układów scalonych. Linki naturalnie prowadziły donikąd, bo zahasłowanych podstron z oczywistych względów nie zarchiwizowano.
W obszernym reportażu w jednym z tygodników przeczytałem, że miejscowi przyjęli nowych raczej obojętnie. Ludzie Szmidta nie chodzili wprawdzie do kościoła, ale też – jak to ujął jeden z mieszkańców Boromina – „nie latali z gołymi dupami ani nic”. Dzieci – schludne, spokojne, małomówne – posłali do lokalnej podstawówki, a sami zajęli się pracą: hodowlą zwierząt (odbudowali chlew), uprawą ziemi i skupem zużytego sprzętu elektronicznego. Za niewielkie pieniądze naprawiali też telewizory, radia, komputery czy kopiarki, zyskując klientów w okolicznych powiatach.
Plotkowano, rzecz jasna, na ich temat. Że nocą, kiedy cała wioska śpi, niesie się od gospodarstwa Szmidta jakieś buczenie, że płacą ogromne rachunki za prąd, że żyją ze sobą jak dzicy, każdy z każdym, każda z każdą. Przyjeżdżały kontrole z urzędu skarbowego i z opieki społecznej, odwiedziny składali policjanci i sanepid, zaczęli się pojawiać dziennikarze. Natrafiali na mur uprzejmego milczenia. Nikt nie wiedział, dlaczego ci ludzie sprowadzili się do Boromina. Nie dało się również ustalić, co ich łączy, co ich napędza, jakiego rodzaju wiara lub namiętność, jeśli pominąć osobliwą słabość do elektronicznego złomu. Nauczyciele i urzędnicy z kuratorium próbowali podpytywać dzieci w szkole. Dzieci z uśmiechem klepały wyuczone formułki o tym, jak bardzo kochają swoich rodziców i że w domu nie dzieje się nic szczególnego.
W lipcu 2009 roku na YouTube pojawił się krótki manifest wygłoszony osobiście przez Szmidta. Wysłuchałem go już po wszystkim.
Nagranie trwało mniej więcej półtorej minuty, chociaż Szmidt pozwalał sobie na długie pauzy, jakby dla nabrania oddechu. „Bardzo prosimy, żebyście dali nam spokój – rzekł. – Dzięki temu wy też będziecie mieć spokój”. Jego głos, głos brodatego, łysego olbrzyma, nadal miał w sobie tamtą miękką, dziewczęcą nutę. „Nie mam światu nic do zakomunikowania poza tą prośbą – mówił dalej. – Wiem, co chcielibyście usłyszeć, ale tego akurat wam nie powiem”. Stał jeszcze w milczeniu przez jakieś piętnaście sekund, potem zamrugał, uśmiechnął się i jakoś tak dziecinnie pomachał widzom na pożegnanie.
Późnym popołudniem 2 sierpnia 2009 roku nad Borominem rozpętała się burza, nieprzyjemna nawałnica z gatunku tych, co miotają plastikowymi wiadrami po podwórkach, łamią gałęzie, kałuże zamieniają w małe jeziora, ale wywołują więcej lęku niż rzeczywistego zagrożenia. Na krótką chwilę zabrakło prądu, przerwa w zasilaniu objawiła się ledwie dostrzegalnym mrugnięciem żarówek i telewizyjnych ekranów. Gdy ustały błyskawice, a z chmur skapywały resztki ulewy, mieszkańcy wylegli przed domy, żeby ocenić ewentualne straty – i właśnie wtedy zobaczyli słup ognia i dymu. Paliło się gospodarstwo przybyszów.
Po niespełna półgodzinie przyjechały na sygnale trzy wozy straży pożarnej z Czerska, ale nie było już czego ratować. Chałupa Szmidta i chlew spaliły się do nagiego, osmalonego muru, z drewnianej stodoły zostały jedynie zwęglone szczątki, podobnie jak z prowizorycznego garażu, w którym dogorywał wrak furgonetki, rozerwany na pół eksplozją paliwa. W powietrzu unosił się chemiczny smród. Strażacy odgrodzili teren, w ciągu kolejnych dwóch godzin dogasili ogień i zaczęli ostrożnie przeszukiwać zgliszcza. W tym czasie zjawiła się policja i karetka pogotowia.
Źródłem chemicznego smrodu okazał się spalony plastik. Policyjni technicy z komendy wojewódzkiej ocenili – podaję za autorem reportażu – że w budynkach znajdowało się ponad tysiąc urządzeń elektronicznych. Poza tym, że sekciarze z Boromina meblowali się starymi kopiarkami, jedli ze stołów montażowych, spali na stosach wysłużonych drukarek, a podcierali się zapewne twardymi dyskami, trudno było powiedzieć o nich coś więcej.
Technicy i śledczy mieli zresztą znacznie poważniejszy problem: w zgliszczach gospodarstwa nie odnaleziono żadnych ciał – ani ludzkich, ani zwierzęcych. Tak jakby mieszkańcy wyparowali, i to razem ze swoją trzódką.
Policja rozpoczęła poszukiwania. Bez rezultatów. Prasa brukowa snuła najdziksze fantazje, niczym robaki spod kamienia wyleźli rozmaici jasnowidze, ufolodzy, fachowcy od wszczepiania chipów i nowego porządku świata, katoliccy hierarchowie wywodzili płomienne argumenty przeciw cywilizacji śmierci, lewicowi publicyści szukali oznak kryzysu wartości, który zakiełkuje długo oczekiwanym kulturowym przełomem.
Kiedy pod koniec sierpnia oglądałem filmik nagrany przez Szmidta, miał już prawie dwa miliony wyświetleń, a zatrzymana w kadrze pulchna, brodata twarz wraz z hasłem NIE MAM ŚWIATU NIC DO ZAKOMUNIKOWANIA rozpoczęła w sieci niezależną egzystencję w postaci jednego z pierwszych memów.
Po paru miesiącach szum wokół tych wydarzeń przycichł, prorocy apokalipsy wyszukali sobie inne dowody na bliski armagedon, media, zniechęcone brakiem jakichkolwiek przełomowych informacji ze śledztwa, odpuściły temat. 10 kwietnia następnego roku rozbił się samolot pod Smoleńskiem i od tego momentu w sprawie „sekty z Boromina” zapanowała kompletna cisza.
W czerwcu 2010 roku musiałem wybrać się służbowo do Trójmiasta. Przyszło mi do głowy, że jeśli ruszę wcześnie rano, zdążę po drodze odwiedzić Bory Tucholskie.
Około jedenastej wjechałem wąską, gruzłowatą asfaltówką do Boromina i minąwszy mostek oraz neogotycką kaplicę, zatrzymałem się przy sklepie AIDA. Artykuły Spożywczo-Przemysłowe. Zagadałem do ogorzałych mężczyzn siedzących przy plastikowym stoliku pod parasolem z reklamą piwa. Dostałem od nich papierosa oraz wielogłosową instrukcję, jak dotrzeć do spalonego gospodarstwa. W pewnym momencie zaczęli się spierać o to, jakie drzewo rośnie przy zakręcie na kolonię, wiąz czy jesion. Okazało się, że to sprawa honorowa.
– Panowie – powiedziałem, zaciągając się podarowanym papierosem. – Ja i tak nie odróżniam wiązu od jesionu. Ani dębu od kaktusa.
Rozbawiło ich to i rozładowało atmosferę.
– Ale, panie, tam nic nie ma, u tych, no... – rzekł jeden z mężczyzn.
– Wiem – odparłem.
– Co było, to rozkradli. Tu różne ludzie przyjeżdżały, kopały.
– No i droga chujowa – dodał drugi troskliwie.
Spróbuję.
Ruszyłem i po trzystu metrach skręciłem w lewo w gliniastą gruntówkę – przy wiązie bądź jesionie.
Facet spod sklepu się nie mylił, droga była chujowa. Miałem nią jechać mniej więcej kilometr, przemykając wśród dziur i wądołów. Przemykałem. Musiałem mocno kręcić kierownicą, żeby nie wpaść w koleiny po ciągnikach. Przy cherlawym zagajniku zatrzymałem się, odkręciłem szybę i wychyliwszy się przez okno, próbowałem zgadnąć, w jaki sposób objechać oleiście tęczową kałużę. Powiał wiatr, przyniósł woń spalenizny. Byłem blisko.
Zgliszcza jak zgliszcza, wszystkie wyglądają mniej więcej tak samo. Tu i ówdzie walały się jeszcze resztki biało-czerwonej taśmy, którą odgrodzono teren pożaru. Śmierdziało. Pod butami chrzęściły mi kawałki szkła i pokruszonych cegieł. W paru miejscach dało się dostrzec ślady amatorskich wykopalisk, pod moje stopy wiatr przywiał brudne opakowanie po Delicjach Szampańskich.
Przywołałem z pamięci zdjęcie z gazety i stanąłem z grubsza tam, gdzie stali oni – Szmidt i jego ludzie – kiedy pozowali fotografowi. Zamknąłem oczy na minutę, może dwie. Starałem się wyrzucić z głowy zbędne myśli i obrazy, potem podniosłem powieki.
W co byli tak wpatrzeni? Nie wiem. Ja widziałem linię wysokiego napięcia, łysy pagórek porośnięty trawą, brązową krowę na szczycie pagórka, niebo – raczej zimne i raczej puste.
Postałem jeszcze chwilę, zapaliłem papierosa, przespacerowałem się wokół, patrząc uważnie pod nogi.
Byłaby to bardzo literacka puenta, gdybym w ruinach tego domu znalazł nadpalony egzemplarz czasopisma „Flaki”, ale nie znalazłem.
fot. Agnieszka Sowa-Kofta
Piotr Kofta, (ur. 1973) - pisarz, publicysta, krytyk literacki. Wydał dwa zbiory opowiadań: Piękne wieczory (2004) i Bura małpa (2005). Publikował między innymi w „Przekroju”, „Polityce”, „Machinie”, „Wprost”, „Esquire”, „Tygodniku Powszechnym”. Stały współpracownik „Dziennika Gazety Prawnej” i Programu II Polskiego Radia. Mieszka w Warszawie.