Lejek (Wariacje) - Kofta Piotr - ebook + książka

Lejek (Wariacje) ebook

Kofta Piotr

4,0

Opis

 

Lejek (Wariacje)jest zbiorem wzajemnie powiązanych sześciu opowiadań i dwóch obszerniejszych nowel. Są one rodzajem wariacji na parę przeplatających się tematów. Chodzi przede wszystkim o metafizykę i rozmaite scenariusze końca. Świat wiary, „bożych inwazji” na ludzką rzeczywistość i ewentualnego „życia po życiu” intryguje autora. Jak sam twierdzi, jako ateista może jedynie walić głową w metafizyczny mur — próbować zrozumieć to, co z definicji niezrozumiałe. O tym właśnie jest ta książka.

 

Podobnie jak o upływie czasu, o pisarskich klęskach, o przyjaźni, bliskości i stracie, wreszcie o chodzeniu, uporczywym i długodystansowym, czyli o najprostszej terapii, jaką można sobie zaaplikować. Lejek można też czytać jako czarną, surrealistyczną komedię. 

 

 

O autorze

 

Piotr Kofta (ur. 1973) - pisarz, publicysta, krytyk literacki. Wydał dwa zbiory opowiadań: "Piękne wieczory" (2004) i "Burą małpę" (2005). W latach 2006-2011 szef działu literackiego dodatku "Kultura" do "Dziennika Polska-Europa-Świat" (od 2009 roku "Dziennika Gazety Prawnej"). W roku 2007 został wyróżniony PIK-owym Laurem Polskiej Izby Książki za najlepszą prezentację książki w prasie drukowanej. Publikował m.in. w "Przekroju", "Polityce", "Machinie", "Notesie Wydawniczym", "Wprost", "Chimerze", "Esquire", "Tygodniku Powszechnym". Stały współpracownik wspomnianego "Dziennika Gazety Prawnej" i - od 2011 roku - Programu II Polskiego Radia. Od roku 2021 jest członkiem jury Nagrody Wielkiego Kalibru za najlepszą polskojęzyczną powieść kryminalną lub sensacyjną. Mieszka w Warszawie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
2
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajne, szczególnie opowiadanie o Bułgarze :)
00

Popularność




Krowa na szczy­cie pa­górka

Szmidta po­zna­łem w cza­sach póź­nego li­ceum – był to chyba rok 1991 – na im­pre­zie z oka­zji pre­miery cza­so­pi­sma li­te­rac­kiego „Flaki”. Im­preza ucho­dziła w na­stęp­nych la­tach za le­gen­darną, ale nie z po­wodu sa­mej pre­miery cza­so­pi­sma (uka­zał się tylko je­den nu­mer „Fla­ków”, sześć­dzie­siąt cztery strony bar­dzo nie­do­brej li­te­ra­tury po­wie­lo­nej na ksero, opra­wio­nej do­mo­wym spo­so­bem i bły­ska­wicz­nie za­po­mnia­nej), lecz z uwagi na wy­da­rze­nia, któ­rych nie prze­wi­dziano w pro­gra­mie.

Spo­tka­nie od­by­wało się w śred­niej wiel­ko­ści miesz­ka­niu w bloku na Go­cła­wiu, pod nie­obec­ność ro­dzi­ców któ­re­goś z or­ga­ni­za­to­rów. Or­ga­ni­za­to­rów zresztą nie zna­łem – kon­takt był przez kum­pla, kum­pel się nie zja­wił. W ludz­kiej ma­sie za­wsze bra­kuje mi od­de­chu, sta­łem z boku i pa­trzy­łem.

W dwóch po­ko­jach – i w chmu­rach pa­pie­ro­so­wego dymu – tło­czyli się kan­dy­daci na po­etów i pro­za­ików, a także pewna liczba kan­dy­da­tek. Dwóch ty­pów (uzna­łem, że to re­dak­to­rzy „Fla­ków”) usi­ło­wało za­pa­no­wać nad cha­osem, wrzesz­cząc coś do mi­kro­fonu wpię­tego w do­mową wieżę. W pla­nach były po­dobno re­cy­ta­cje wier­szy, nie­ja­sno obie­cy­wano wy­stęp ka­ba­re­towy, a krępy, bro­daty fa­ce­cik z gi­tarą, który plą­tał się wśród go­ści, miał, zdaje się, za­śpie­wać swoje pro­test songi.

– Są na­prawdę przej­mu­jące – szep­nęła mi do ucha wy­soka blon­dynka. Lśniąca kro­pla potu spły­nęła jej po czole na czu­bek nosa.

Pro­test son­gów nie usły­sze­li­śmy, szybko się oka­zało, że klu­czowe będą inne atrak­cje. W kuchni uśmiech­nięty mło­dzie­niec, przed­sta­wia­jący się jako Grzyb z Gli­wic, hoj­nie czę­sto­wał pro­mo­cyjną sa­mo­siejką, go­ście brali zioło gar­ściami pro­sto z płó­cien­nego worka na­le­żą­cego do Grzyba z Gli­wic i wy­pa­lali je w skrę­tach zwi­ja­nych z „Ga­zety Wy­bor­czej” oraz za­ku­rzo­nych eg­zem­pla­rzy „Sztan­daru Mło­dych”. Po­szła fama, że w ła­zience stoi przy­tasz­czony przez ko­goś pię­cio­li­trowy ka­ni­ster ze spi­ry­tu­sem Royal – i była to prawda. Roz­cień­czano spi­ry­tus pół na pół kra­nówką w ka­mion­ko­wych ku­becz­kach do my­cia zę­bów. Ci, któ­rzy po spo­ży­ciu ro-yala i przy­pa­le­niu sa­mo­siejki za­pra­gnęli zwy­mio­to­wać, nie mo­gli tego zro­bić w klo­ze­cie, drzwi do klo­zetu bo­wiem były za­mknięte i do­bie­gały stam­tąd od­głosy ko­pu­la­cji. W re­zul­ta­cie rzy­gano do wanny, do umy­walki, do ko­sza na brudy, do bębna cze­cho­sło­wac­kiej pralki au­to­ma­tycz­nej TA­MAT, do pie­kar­nika, do szu­flad biurka, na ta­pi­ce­ro­waną sofę, a także zwy­czaj­nie na pod­łogę.

Ener­gia tłumu, zwłasz­cza tłumu na­sto­lat­ków, oso­bli­wie tłumu na­sto­lat­ków o li­te­rac­kich am­bi­cjach, znaj­duje za­gad­kowe uj­ścia. Paru roz­ocho­co­nych po­etów za­częło wy­rzu­cać po­mniej­sze me­ble przez bal­kon, tą drogą miesz­ka­nie opu­ściła rów­nież wieża ra­zem z mi­kro­fo­nem, za nią po­le­ciała gi­tara krę­pego i bro­da­tego barda. Inna grupa po­etycka po­sta­no­wiła ro­ze­grać w sa­lo­nie mecz piłki noż­nej czy­imś gip­so­wym po­pier­siem (czy był to Ma­ja­kow­ski? może kar­dy­nał Wy­szyń­ski?), śli­zga­jąc się na prze­zro­czy­stych spi­ry­tu­so­wych pa­wiach.

– Idziemy? – spy­tał ja­kiś chło­pak.

Twarz miał okrą­głą i pulchną, sko­śne oczy, nie­mal scho­wane za ru­mia­nymi po­licz­kami, brwi jak na­ry­so­wane ołów­kiem. Wy­glą­dał na góra czter­na­ście lat.

– Idziemy – od­po­wie­dzia­łem za­sko­czony, że tak ła­two przy­szło mi pod­jąć de­cy­zję.

Ze­szli­śmy z pią­tego pię­tra po scho­dach, przed wej­ściem na klatkę mi­nę­li­śmy ra­dio­wóz, z któ­rego gra­mo­lili się za­spani po­li­cjanci. Ja­śniał wcze­sny czerw­cowy świt, by­łem umiar­ko­wa­nie pi­jany i bar­dzo chcia­łem zna­leźć się gdzie in­dziej – w le­sie, na łące, na pu­styni. Zwłasz­cza na pu­styni. Przy­cup­nę­li­śmy pod drze­wem, żeby na nie­zna­nym osie­dlu nie ro­bić zbęd­nego tłoku, i chło­pak po­czę­sto­wał mnie pa­pie­ro­sem.

– Mam tam wiersz – ode­zwał się po chwili. Mó­wił mięk­kim, pra­wie dziew­czę­cym gło­sem.

– Tam, czyli gdzie?

– We „Fla­kach”.

– Ja też – od­par­łem.

Czu­li­śmy obaj, że na tej wy­mia­nie zdań na­sza zna­jo­mość się za­koń­czy, ale chło­pak uniósł jesz­cze głowę ku ró­żo­wie­ją­cemu niebu i po­wie­dział ni stąd, ni zo­wąd:

– Nie­na­wi­dzę lu­dzi.

– Cie­kawa ob­ser­wa­cja – za­uwa­ży­łem, za­cią­ga­jąc się jego ca­me­lem. – Wszyst­kich?

Z pią­tego pię­tra sły­chać było wrza­ski.

– P r a w i e wszyst­kich – rzekł.

Za­brzmiało to jak bez­stronna opi­nia czło­wieka, który całą ludz­kość ma po­li­czoną i zin­wen­ta­ry­zo­waną.

Oczy­wi­ście wtedy nie wie­dzia­łem, że Szmidt to Szmidt.

Nie wie­dzia­łem tego na­wet wów­czas, gdy w parę lat póź­niej mi­ja­li­śmy się ze zdaw­ko­wym „cześć” na uni­wer­sy­tec­kim kam­pu­sie. W do­datku Szmidt wciąż spra­wiał wra­że­nie, jakby po­kwi­ta­nie za­trzy­mało się u niego na ja­kimś klu­czo­wym eta­pie i już nie ru­szyło da­lej, na­dal był okrą­gły i ru­miany, a pod no­sem sy­pał mu się de­li­katny, pu­chaty wą­sik, przy­wo­dzący na myśl watę usma­ro­waną tu­szem.

Na tym zdję­ciu w ga­ze­cie le­dwo go roz­po­zna­łem. Czas rzeźbi na­sze ob­li­cza, jed­nym po­maga, in­nym wy­rzą­dza krzywdę. Szmid­towi czas po­sta­no­wił nadać cał­kiem nową cie­le­sną formę.

Był gruby, zwa­li­sty, ol­brzymi, naj­wy­raź­niej przez lata ma­ga­zy­no­wał gdzieś w or­ga­ni­zmie roz­ma­ite hor­mony, a po­tem uwol­nił je wszyst­kie na­raz. Miał wy­go­loną, lśniącą czaszkę i czarną brodę zbójcy. Tylko na­lane po­liczki, ołów­kowe brwi i sko­śne oczka przy­po­mi­nały, że to bez wąt­pie­nia Szmidt.

Jak na ko­goś, kto uwa­żał się za mi­zan­tropa, sku­pił wo­kół sie­bie cał­kiem liczną gro­madkę. Stali przy nim męż­czyźni, ko­biety i dzieci – wy­glą­dali jak znaki prze­stan­kowe przy wiel­kim klek­sie. W tle wiej­ski ce­glany dom, na pierw­szym pla­nie spa­ce­ru­jące kury. Wy­jąw­szy kury, wszy­scy ze­brani pa­trzyli w obiek­tyw apa­ratu, choć było ja­sne, że to po­zory, bo da­lej, być może na ho­ry­zon­cie, wi­dzą coś znacz­nie cie­kaw­szego.

Zdję­cie ilu­stro­wało tekst pod­su­mo­wu­jący sprawę tak zwa­nej sekty z Bo­ro­mina. Sama sekta – cho­ciaż to chyba nie­wła­ściwe okre­śle­nie, ra­czej wy­raz ję­zy­ko­wej bez­rad­no­ści – nie uży­wała żad­nej, ani mi­stycz­nej, ani pom­pa­tycz­nej, na­zwy. Nie od­wo­ły­wała się, wbrew pa­nu­ją­cym w sek­tach zwy­cza­jom, do Świa­tło­ści, Buddy, Je­zusa, Dni Ostat­nich, Ko­smicz­nych Ro­dzi­ców. Nie od­wo­ły­wała się rów­nież do chem­tra­il­sów, psy­cho­tro­niki, struk­tu­ry­zo­wa­nia wody czy spi­sku Rep­ti­lian. W ogóle do ni­czego się nie od­wo­ły­wała.

Wio­sną 2003 roku – stwier­dzono w ar­ty­kule – war­szaw­ski przed­się­biorca Ja­cek Szmidt, z wy­kształ­ce­nia po­lo­ni­sta, wła­ści­ciel firmy ofe­ru­ją­cej kursy przy­go­to­wa­nia za­wo­do­wego, ka­wa­ler, sprze­daw­szy pro­spe­ru­jący biz­nes, ku­pił sie­dli­sko w Bo­rach Tu­chol­skich – spory dom, sto­dołę, chlew, ro­ze­brany wcze­śniej przez miej­sco­wych pra­wie do fun­da­men­tów, oraz dzie­sięć hek­ta­rów ziemi pią­tej i szó­stej klasy. Wkrótce oka­zało się, że nie żyje tam sa­mot­nie. Oprócz Szmidta do Bo­ro­mina spro­wa­dziło się kilka mał­żeństw z dziećmi. Lu­dzie ci po­cho­dzili z róż­nych re­jo­nów Pol­ski, wcze­śniej wszy­scy byli użyt­kow­ni­kami in­ter­ne­to­wego fo­rum no­wy­warsz­ta­te­lek­tro­nika.pl. „Pry­watne sek­cje fo­rum zo­stały do­brze za­ka­mu­flo­wane”, na­pi­sał dzien­ni­karz, nie po­dał jed­nak bliż­szych szcze­gó­łów.

Do­póki no­wy­warsz­ta­te­lek­tro­nika.pl dzia­łał, do ce­gla­nej cha­łupy oraz sto­doły prze­ro­bio­nej tym­cza­sem na bu­dy­nek miesz­kalny na­pły­wali ko­lejni lo­ka­to­rzy. W sierp­niu 2004 roku ser­wis znikł z sieci – na­bór zo­stał za­koń­czony.

Na web.ar­chive.org za­cho­wała się strona star­towa fo­rum, obej­rza­łem, było to zja­wi­sko praw­dzi­wie ar­chi­walne, to­porne, nie­po­zorne i ab­so­lut­nie nie­cie­kawe. Stan­dar­dowy lay­out, zie­lony ma­szy­nowy font, re­gu­la­min pe­łen gróźb i za­ka­zów, na­pi­sany z po­li­tech­nicz­nym po­czu­ciem hu­moru (a prze­cież Szmidt – na­wet je­śli dawno temu i przez chwilę – był jed­nak po­etą!). Ca­łość do­peł­niały przy­pięte wątki o róż­nych ty­pach oka­blo­wa­nia i ob­słu­dze pro­gramu do spo­rzą­dza­nia sche­ma­tów ukła­dów sca­lo­nych. Linki na­tu­ral­nie pro­wa­dziły do­ni­kąd, bo za­ha­sło­wa­nych pod­stron z oczy­wi­stych wzglę­dów nie zar­chi­wi­zo­wano.

W ob­szer­nym re­por­tażu w jed­nym z ty­go­dni­ków prze­czy­ta­łem, że miej­scowi przy­jęli no­wych ra­czej obo­jęt­nie. Lu­dzie Szmidta nie cho­dzili wpraw­dzie do ko­ścioła, ale też – jak to ujął je­den z miesz­kań­ców Bo­ro­mina – „nie la­tali z go­łymi du­pami ani nic”. Dzieci – schludne, spo­kojne, ma­ło­mówne – po­słali do lo­kal­nej pod­sta­wówki, a sami za­jęli się pracą: ho­dowlą zwie­rząt (od­bu­do­wali chlew), uprawą ziemi i sku­pem zu­ży­tego sprzętu elek­tro­nicz­nego. Za nie­wiel­kie pie­nią­dze na­pra­wiali też te­le­wi­zory, ra­dia, kom­pu­tery czy ko­piarki, zy­sku­jąc klien­tów w oko­licz­nych po­wia­tach.

Plot­ko­wano, rzecz ja­sna, na ich te­mat. Że nocą, kiedy cała wio­ska śpi, nie­sie się od go­spo­dar­stwa Szmidta ja­kieś bu­cze­nie, że płacą ogromne ra­chunki za prąd, że żyją ze sobą jak dzicy, każdy z każ­dym, każda z każdą. Przy­jeż­dżały kon­trole z urzędu skar­bo­wego i z opieki spo­łecz­nej, od­wie­dziny skła­dali po­li­cjanci i sa­ne­pid, za­częli się po­ja­wiać dzien­ni­ka­rze. Na­tra­fiali na mur uprzej­mego mil­cze­nia. Nikt nie wie­dział, dla­czego ci lu­dzie spro­wa­dzili się do Bo­ro­mina. Nie dało się rów­nież usta­lić, co ich łą­czy, co ich na­pę­dza, ja­kiego ro­dzaju wiara lub na­mięt­ność, je­śli po­mi­nąć oso­bliwą sła­bość do elek­tro­nicz­nego złomu. Na­uczy­ciele i urzęd­nicy z ku­ra­to­rium pró­bo­wali pod­py­ty­wać dzieci w szkole. Dzieci z uśmie­chem kle­pały wy­uczone for­mułki o tym, jak bar­dzo ko­chają swo­ich ro­dzi­ców i że w domu nie dzieje się nic szcze­gól­nego.

W lipcu 2009 roku na YouTube po­ja­wił się krótki ma­ni­fest wy­gło­szony oso­bi­ście przez Szmidta. Wy­słu­cha­łem go już po wszyst­kim.

Na­gra­nie trwało mniej wię­cej pół­to­rej mi­nuty, cho­ciaż Szmidt po­zwa­lał so­bie na dłu­gie pauzy, jakby dla na­bra­nia od­de­chu. „Bar­dzo pro­simy, że­by­ście dali nam spo­kój – rzekł. – Dzięki temu wy też bę­dzie­cie mieć spo­kój”. Jego głos, głos bro­da­tego, ły­sego ol­brzyma, na­dal miał w so­bie tamtą miękką, dziew­częcą nutę. „Nie mam światu nic do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia poza tą prośbą – mó­wił da­lej. – Wiem, co chcie­li­by­ście usły­szeć, ale tego aku­rat wam nie po­wiem”. Stał jesz­cze w mil­cze­niu przez ja­kieś pięt­na­ście se­kund, po­tem za­mru­gał, uśmiech­nął się i ja­koś tak dzie­cin­nie po­ma­chał wi­dzom na po­że­gna­nie.

Póź­nym po­po­łu­dniem 2 sierp­nia 2009 roku nad Bo­ro­mi­nem roz­pę­tała się bu­rza, nie­przy­jemna na­wał­nica z ga­tunku tych, co mio­tają pla­sti­ko­wymi wia­drami po po­dwór­kach, ła­mią ga­łę­zie, ka­łuże za­mie­niają w małe je­ziora, ale wy­wo­łują wię­cej lęku niż rze­czy­wi­stego za­gro­że­nia. Na krótką chwilę za­bra­kło prądu, prze­rwa w za­si­la­niu ob­ja­wiła się le­d­wie do­strze­gal­nym mru­gnię­ciem ża­ró­wek i te­le­wi­zyj­nych ekra­nów. Gdy ustały bły­ska­wice, a z chmur ska­py­wały resztki ulewy, miesz­kańcy wy­le­gli przed domy, żeby oce­nić ewen­tu­alne straty – i wła­śnie wtedy zo­ba­czyli słup ognia i dymu. Pa­liło się go­spo­dar­stwo przy­by­szów.

Po nie­spełna pół­go­dzi­nie przy­je­chały na sy­gnale trzy wozy straży po­żar­nej z Czer­ska, ale nie było już czego ra­to­wać. Cha­łupa Szmidta i chlew spa­liły się do na­giego, osma­lo­nego muru, z drew­nia­nej sto­doły zo­stały je­dy­nie zwę­glone szczątki, po­dob­nie jak z pro­wi­zo­rycz­nego ga­rażu, w któ­rym do­go­ry­wał wrak fur­go­netki, ro­ze­rwany na pół eks­plo­zją pa­liwa. W po­wie­trzu uno­sił się che­miczny smród. Stra­żacy od­gro­dzili te­ren, w ciągu ko­lej­nych dwóch go­dzin do­ga­sili ogień i za­częli ostroż­nie prze­szu­ki­wać zglisz­cza. W tym cza­sie zja­wiła się po­li­cja i ka­retka po­go­to­wia.

Źró­dłem che­micz­nego smrodu oka­zał się spa­lony pla­stik. Po­li­cyjni tech­nicy z ko­mendy wo­je­wódz­kiej oce­nili – po­daję za au­to­rem re­por­tażu – że w bu­dyn­kach znaj­do­wało się po­nad ty­siąc urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych. Poza tym, że sek­cia­rze z Bo­ro­mina me­blo­wali się sta­rymi ko­piar­kami, je­dli ze sto­łów mon­ta­żo­wych, spali na sto­sach wy­słu­żo­nych dru­ka­rek, a pod­cie­rali się za­pewne twar­dymi dys­kami, trudno było po­wie­dzieć o nich coś wię­cej.

Tech­nicy i śled­czy mieli zresztą znacz­nie po­waż­niej­szy pro­blem: w zglisz­czach go­spo­dar­stwa nie od­na­le­ziono żad­nych ciał – ani ludz­kich, ani zwie­rzę­cych. Tak jakby miesz­kańcy wy­pa­ro­wali, i to ra­zem ze swoją trzódką.

Po­li­cja roz­po­częła po­szu­ki­wa­nia. Bez re­zul­ta­tów. Prasa bru­kowa snuła naj­dzik­sze fan­ta­zje, ni­czym ro­baki spod ka­mie­nia wy­leźli roz­ma­ici ja­sno­wi­dze, ufo­lo­dzy, fa­chowcy od wsz­cze­pia­nia chi­pów i no­wego po­rządku świata, ka­to­liccy hie­rar­cho­wie wy­wo­dzili pło­mienne ar­gu­menty prze­ciw cy­wi­li­za­cji śmierci, le­wi­cowi pu­bli­cy­ści szu­kali oznak kry­zysu war­to­ści, który za­kieł­kuje długo ocze­ki­wa­nym kul­tu­ro­wym prze­ło­mem.

Kiedy pod ko­niec sierp­nia oglą­da­łem fil­mik na­grany przez Szmidta, miał już pra­wie dwa mi­liony wy­świe­tleń, a za­trzy­mana w ka­drze pulchna, bro­data twarz wraz z ha­słem NIE MAM ŚWIATU NIC DO ZA­KO­MU­NI­KO­WA­NIA roz­po­częła w sieci nie­za­leżną eg­zy­sten­cję w po­staci jed­nego z pierw­szych me­mów.

Po paru mie­sią­cach szum wo­kół tych wy­da­rzeń przy­cichł, pro­rocy apo­ka­lipsy wy­szu­kali so­bie inne do­wody na bli­ski ar­ma­ge­don, me­dia, znie­chę­cone bra­kiem ja­kich­kol­wiek prze­ło­mo­wych in­for­ma­cji ze śledz­twa, od­pu­ściły te­mat. 10 kwiet­nia na­stęp­nego roku roz­bił się sa­mo­lot pod Smo­leń­skiem i od tego mo­mentu w spra­wie „sekty z Bo­ro­mina” za­pa­no­wała kom­pletna ci­sza.

W czerwcu 2010 roku mu­sia­łem wy­brać się służ­bowo do Trój­mia­sta. Przy­szło mi do głowy, że je­śli ru­szę wcze­śnie rano, zdążę po dro­dze od­wie­dzić Bory Tu­chol­skie.

Około je­de­na­stej wje­cha­łem wą­ską, gru­zło­watą as­fal­tówką do Bo­ro­mina i mi­nąw­szy mo­stek oraz neo­go­tycką ka­plicę, za­trzy­ma­łem się przy skle­pie AIDA. Ar­ty­kuły Spo­żyw­czo-Prze­my­słowe. Za­ga­da­łem do ogo­rza­łych męż­czyzn sie­dzą­cych przy pla­sti­ko­wym sto­liku pod pa­ra­so­lem z re­klamą piwa. Do­sta­łem od nich pa­pie­rosa oraz wie­lo­gło­sową in­struk­cję, jak do­trzeć do spa­lo­nego go­spo­dar­stwa. W pew­nym mo­men­cie za­częli się spie­rać o to, ja­kie drzewo ro­śnie przy za­krę­cie na ko­lo­nię, wiąz czy je­sion. Oka­zało się, że to sprawa ho­no­rowa.

– Pa­no­wie – po­wie­dzia­łem, za­cią­ga­jąc się po­da­ro­wa­nym pa­pie­ro­sem. – Ja i tak nie od­róż­niam wiązu od je­sionu. Ani dębu od kak­tusa.

Roz­ba­wiło ich to i roz­ła­do­wało at­mos­ferę.

– Ale, pa­nie, tam nic nie ma, u tych, no... – rzekł je­den z męż­czyzn.

– Wiem – od­par­łem.

– Co było, to roz­kra­dli. Tu różne lu­dzie przy­jeż­dżały, ko­pały.

– No i droga chu­jowa – do­dał drugi tro­skli­wie.

Spró­buję.

Ru­szy­łem i po trzy­stu me­trach skrę­ci­łem w lewo w gli­nia­stą grun­tówkę – przy wią­zie bądź je­sio­nie.

Fa­cet spod sklepu się nie my­lił, droga była chu­jowa. Mia­łem nią je­chać mniej wię­cej ki­lo­metr, prze­my­ka­jąc wśród dziur i wą­do­łów. Prze­my­ka­łem. Mu­sia­łem mocno krę­cić kie­row­nicą, żeby nie wpaść w ko­le­iny po cią­gni­kach. Przy cher­la­wym za­gaj­niku za­trzy­ma­łem się, od­krę­ci­łem szybę i wy­chy­liw­szy się przez okno, pró­bo­wa­łem zgad­nąć, w jaki spo­sób ob­je­chać ole­iście tę­czową ka­łużę. Po­wiał wiatr, przy­niósł woń spa­le­ni­zny. By­łem bli­sko.

Zglisz­cza jak zglisz­cza, wszyst­kie wy­glą­dają mniej wię­cej tak samo. Tu i ów­dzie wa­lały się jesz­cze resztki biało-czer­wo­nej ta­śmy, którą od­gro­dzono te­ren po­żaru. Śmier­działo. Pod bu­tami chrzę­ściły mi ka­wałki szkła i po­kru­szo­nych ce­gieł. W paru miej­scach dało się do­strzec ślady ama­tor­skich wy­ko­pa­lisk, pod moje stopy wiatr przy­wiał brudne opa­ko­wa­nie po De­li­cjach Szam­pań­skich.

Przy­wo­ła­łem z pa­mięci zdję­cie z ga­zety i sta­ną­łem z grub­sza tam, gdzie stali oni – Szmidt i jego lu­dzie – kiedy po­zo­wali fo­to­gra­fowi. Za­mkną­łem oczy na mi­nutę, może dwie. Sta­ra­łem się wy­rzu­cić z głowy zbędne my­śli i ob­razy, po­tem pod­nio­słem po­wieki.

W co byli tak wpa­trzeni? Nie wiem. Ja wi­dzia­łem li­nię wy­so­kiego na­pię­cia, łysy pa­gó­rek po­ro­śnięty trawą, brą­zową krowę na szczy­cie pa­górka, niebo – ra­czej zimne i ra­czej pu­ste.

Po­sta­łem jesz­cze chwilę, za­pa­li­łem pa­pie­rosa, prze­spa­ce­ro­wa­łem się wo­kół, pa­trząc uważ­nie pod nogi.

By­łaby to bar­dzo li­te­racka pu­enta, gdy­bym w ru­inach tego domu zna­lazł nad­pa­lony eg­zem­plarz cza­so­pi­sma „Flaki”, ale nie zna­la­złem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
© by Piotr Ko­fta © for this edi­tion by Ni­sza
ISBN 978-83-66599-81-9
Wy­da­nie IWar­szawa 2024
Re­dak­cja: KRY­STYNA BRAT­KOW­SKA
Ko­rekta: DO­ROTA DUL
Pro­jekt gra­ficzny: PIOTR KO­FTA i RY­SZARD KAJ­ZER
Skład: Zer­kaj Stu­dio
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków
Wy­daw­nic­two Ni­sza tel. +48 22 617 89 61ni­sza­[email protected]
www.fa­ce­book.com/Ni­sza.Wy­daw­nic­two
www.ni­sza-wy­daw­nic­two.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

fot. Agnieszka Sowa-Ko­fta

Piotr Ko­fta, (ur. 1973) - pi­sarz, pu­bli­cy­sta, kry­tyk li­te­racki. Wy­dał dwa zbiory opo­wia­dań: Piękne wie­czory (2004) i Bura małpa (2005). Pu­bli­ko­wał mię­dzy in­nymi w „Prze­kroju”, „Po­li­tyce”, „Ma­chi­nie”, „Wprost”, „Esqu­ire”, „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”. Stały współ­pra­cow­nik „Dzien­nika Ga­zety Praw­nej” i Pro­gramu II Pol­skiego Ra­dia. Mieszka w War­sza­wie.

.