Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Sekretarka miała tylko 20 lat i zwłaszcza przez pierwszo kilka tygodni nader łatwo ulegała sile jego udręki. Tę sesje były tortura dla nich obojga i na ogół dziewczyna lądowała w końcu na materacu. Zuckermann mógł mniej więcej bez bólu znieść stosunek, fellatio i cunnilingus pod warunkiem, że leżał na wznak i wspierała! głowę na słowniku. Publikacja ta była akurat odpowiedniej grubości i nie pozwalała, by czaszka opadła mu poniżej linii ramion, wywołując ból w karku.
[Opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PHILIP
ROTH
Przełożyła
Iwona Szymaniak
bis
Warszawa 1993
Tytuł oryginału
The Anatomy Lesson
Projekt okładki
Irena Sadkowska
Redakcja
Elżbieta Desperak
Redakcja techniczna
Bożena Ryms
Korekta
Lily Paszkowska
Copyright © 1983 by Philip Roth
Copyright © for the Polish translation Iwona SzymaniakCopyright © for the Polish edition Wydawnictwo „bis”
ISBN 83-85144-24-2
Wydawnictwo „bis”Wydanie I
Objętość: 10,85 ark. wyd., 17,5 ark. druk.
Skład: Wydawnictwo „bis”
Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Richardowi Sternowi
Podstawowowa trudność w prawidłowym diagnozowaniu bólowych przypadków chorobowych polega na tym, że pacjent często odczuwa bolesność w miejscu odległym od właściwego ogniska bólu.
Podręcznik ortopedii
DR MED. JAMES CYRIAX
Każdy złożony chorobą mężczyzna potrzebuje matki. Jeśli nie ma jej przy sobie, to musi zadowolić się obecnością innych kobiet. Zuckermann zadowalał się czterema. Nigdy przedtem nie miał jednocześnie tylu kobiet, ani tak wielu lekarzy. Nie pił też tyle wódki, nigdy tak mało nie pracował, ani nie wpadał w tak dziką rozpacz. A wydawało się, że dokucza mu dolegliwość, której nikt nie może traktować poważnie. Tylko ten ból – ból w karku, ramionach i plecach. Ból, który sprawiał, że z trudem przechodził kilka przecznic i nie był w stanie choćby ustać przez dłuższy czas w jednym miejscu. Już samo posiadanie karku, ramion i pleców przypominało dźwiganie drugiej osoby. Wystarczało, że wyszedł na dziesięć minut po zakupy, a już musiał szybko wracać do domu, by się położyć. Z każdej wyprawy mógł przytargać nie więcej niż jedną lekką torbę i musiał nieść ją przyciskając do piersi jak osiemdziesięcioletni staruszek. Trzymanie torby za uszy tylko zaostrzało ból. Odczuwał go, gdy się schylał, by posłać łóżko. Cierpiał katusze, kiedy stał przy kuchence – czekając, aż usmaży się jajko – i trzymał w ręce coś tak lekkiego jak szpatułka. Nie był w stanie otworzyć okna na oścież, choć wcale nie wymagało to wielkiej siły. I dlatego właśnie miał kobiety, które otwierały mu okna: otwierały okna, smażyły jajka, ścieliły łóżko, kupowały jedzenie i bez wysiłku, mężnie przynosiły do domu jego pakunki. Jedna kobieta zdołałaby zrobić co należy w godzinę lub dwie dziennie, ale Zuckermann nie zadowalał się już jak dawniej jedną kobietą. Dlatego miał je cztery.
Do siedzenia na krześle i czytania zakładał kołnierz ortopedyczny. Romb z gąbki w białej poszewce z drutami usztywniającymi, który zapinał wokół karku, by naprostować kręgi szyjne i nie kręcić głową bez podparcia. Podparcie i ograniczenie ruchu miały zmniejszyć ostry ból, biegnący zza prawego ucha do karku, a następnie rozgałęziający się poniżej łopatki jak menora trzymana do góry nogami. Kołnierz czasem pomagał, czasem nie, ale noszenie go złościło Zuckermanna równie mocno jak sam ból. Nie umiał skupić się na niczym poza własną osobą i kołnierzem.
Tekst, który trzymał w dłoniach, pochodził z lat studenckich – Oksfordzka księga poezji siedemnastowiecznej. Na wewnętrznej stronie okładki, powyżej nazwiska i daty zapisanych niebieskim atramentem, widniała notatka skreślona przez niego ołówkiem w 1949 roku, krótka uwaga studenta I roku tej oto treści: „Poeci metafizyczni łatwo przechodzą od banału ku wzniosłości”. Po raz pierwszy od dwudziestu czterech lat sięgnął po poezję George’a Herberta. Wziął książkę, aby przeczytać Jarzmo w nadziei, że znajdzie w nim coś, co pomoże mu dźwigać jego własne jarzmo. Powszechnie uważa się, że na tym polega rola wielkiej literatury – jest antidotum na cierpienie poprzez ukazanie ludzkiego losu. Zuckermann wiedział już, że ból może uczynić człowieka wielce prymitywnym, o ile nie przeciwdziała mu się stałymi, regularnymi dawkami rozważań filozoficznych. Może zdoła znaleźć parę rad u Herberta.
(...) Czyż wiecznie mam być sługą?Czy nic prócz cierni róść nie możeTam, gdzie się zboże winno kłosić?Mamże dłoń krwawić jeszcze długo?
Tak, było wino, ale
Wyschło od westchnień moich; – było zboże –W łzach moich utonęło.
Więc na nic tegoroczne plony?
Czymże zwieńczę swe dziełoBez lauru, girland? Wszystko zatem ginie?
Wszystko w ruinie?
(...) Lecz gdym tak szalał i w dzikim impecieRzucał wyzwanie,
Czyjś głos przemówił do mnie: „Dziecię!”I wyszeptałem: „Panie”.1
Najmocniej, jak pozwalało obolałe ramię, cisnął książką przez cały pokój. Nie ma mowy! Odmawia uczynienia symbolu wzniosłości ze swego kołnierza lub schorzenia, które miał on złagodzić. Poeci metafizyczni mogą łatwo przechodzić od banału ku wzniosłości, ale dzięki sile doświadczeń ostatnich 18 miesięcy doznania Zuckermanna zmierzały w zupełnie odmiennym kierunku, o ile w ogóle zmierzały dokądkolwiek.
Bliski wzniosłości był jedynie w chwilach, gdy pisał ostatnią stronę książki, a to nie zdarzyło mu się od czterech lat. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz napisał nadającą się do czytania stronę. Nawet z kołnierzem skurcz bólu w górnym mięśniu czworobocznym i dotkliwa bolesność odczuwana po obu stronach kręgosłupa sprawiały, że z trudem przychodziło mu napisać na maszynie choćby adres na kopercie. Gdy ortopeda ze szpitala Mount Sinai przypisał jego kłopoty grzmoceniu w przenośną maszynę do pisania przez minione 20 lat, natychmiast poszedł kupić elektryczną maszynę IBM Selectric II. Jednak kiedy w domu spróbował zabrać się do pracy, odkrył, że boli go tak samo nad nową, nieznaną klawiaturą IBM-a, jak nad ostatnią z jego małych Olivetti. Jedno spojrzenie na zniszczoną walizeczkę Olivetti wciśniętą w głąb szafy sypialni i popadał w depresję – tak samo musiał czuć się Bojangles Robinson, gdy patrzył na swoje stare baletki. Z jaką łatwością, gdy był jeszcze zdrowy, jednym ruchem spychał na bok maszynę i robił na biurku miejsce na jedzenie, notatki, lekturę czy pocztę. Jakże kochał spychać je, te ciche, nie uskarżające się przeciwniczki – ależ w nie grzmocił od dnia, gdy ukończył 20 lat! Na nich spełniał swoją powinność i odpowiadał na listy wielbicieli, obok maszyny kładł głowę, gdy poraziło go piękno lub brzydota tego, co właśnie napisał. Na nich wystukał każdą stronę każdego brudnopisu swych czterech opublikowanych powieści i trzech pogrzebanych żywcem – gdyby Olivetti potrafiły mówić, to pisarz byłby nagi. Natomiast IBM zalecona przez pierwszego ortopedę nie dawała mu nic – tylko ten kołtuński, purytański pomruk robola informujący siebie samą i wszech wobec o swoich zaletach: „Jestem Selectric II z korekcją. Nigdy się nie mylę. Pojęcia nie mam, kim jest ten człowiek. I – jak się zdaje – on też tego nie wie”.
Pisanie ręczne nie było wcale łatwiejsze. Nawet za dawnych dobrych dni, gdy popychał swą lewą dłoń wzdłuż papieru, sprawiał wrażenie dzielnej, zdeterminowanej duszy, która uczy się używać sztucznej kończyny. Wyniki też nie były łatwe do odcyfrowania. Pisanie ręczne było jego najbardziej nieudaczną czynnością. Lepiej tańczył rumbę niż pisał. Za mocno ściskał pióro. Zaciskał zęby i robił miny cierpiętnika. Wysuwał w bok łokieć, jakby do pływania żabką, i zakrzywiał dłoń tak, aby litery kształtować od góry zamiast od dołu – technika ekwilibrysty, dzięki której w czasach kałamarzy jakże wiele leworęcznych dzieci nauczyło się nie zamazywać słów w miarę przesuwania się w poprzek strony od lewego do prawego boku. Wzięty osteopata doszedł nawet do wniosku, że w tym właśnie kryła się przyczyna problemów Zuckermanna – gorliwy leworęczny uczeń, usilnie starający się przezwyciężyć przeszkodę w postaci mokrego atramentu, przez co zaczął skręcać kręgosłup z osi pionowej i wkręcił go krzywo w kość krzyżową. Klatka piersiowa też uległa skrzywieniu. Jego obojczyk wygiął się. Łopatka u węższego końca wykrzywiła się jak u kurczaka. Nawet kość ramieniowa była zbyt ciasno i ukosem wciśnięta w torebkę stawu barkowego. Choć niewprawnemu oku wydawał się zbudowany mniej więcej symetrycznie i całkiem proporcjonalnie, to wewnątrz był tak pokręcony jak Ryszard III. Według opinii osteopaty wykrzywiał się stale od siódmego roku życia. Zaczęło się od jego prac domowych. Od pierwszych wypracowań na temat życia w New Jersey. „W roku 1666 gubernator Carteret zapewnił Robertowi Treatowi tłumacza i przewodnika na podróż w górę rzeki Hackensack, gdzie Treat spotkał się z wysłannikiem Oratona, starego wodza plemienia Hackensacków. Robert Treat chciał przekazać Oratonowi, że biali osadnicy pragną tylko pokoju”. Zaczęło się w wieku lat dziesięciu od Roberta Treata z Newark oraz harmonijnej elegancji słów „tłumacz” i „wysłannik”, a skończyło na Gilbercie Carnovskym i chropawej ciętości słów „kutas” i „cipa”. Oto rzeka Hackensack, którą pisarz wiosłował tylko po to, by zawinąć do portu boleści.
Gdy siedzenie przy maszynie do pisania stawało się zbyt bolesne, starał się wyciągnąć w fotelu klubowym i pisał, najlepiej jak potrafił, swym niedoskonałym pismem ręcznym. Miał kołnierz, który podtrzymywał kark. Miał twarde, bez poduszki, oparcie tapicerowanego fotela, podtrzymujące kręgosłup i kawałek płyty pilśniowej, przyciętej wedle jego potrzeb, która spoczywała na oparciach fotela i służyła za przenośne biurko do pisania książek. Jego mieszkanie z pewnością było dość ciche, aby osiągać w nim pełnię koncentracji. Okna gabinetu miały podwójne szyby, żeby z domu stojącego tyłem do jego budynku nie dotarły ryki czyjegoś telewizora lub adapteru. Sufit został wyłożony wykładziną dźwiękochłonną, aby nie rozpraszało go skrobanie pazurków dwóch pekińczyków sąsiada z góry. Podłoga była pokryta wełnianą wykładziną dywanową o głębokim miedzianobrązowym odcieniu. W oknach wisiały kremowe aksamitne zasłony. Był to przytulny, cichy i wypełniony książkami pokój. Pół życia spędził zamknięty w podobnych pokojach. Na szafce, gdzie trzymał butelkę wódki i kieliszek, stały jego ulubione, stare fotografie w ramkach z pleksiglasu: nieżyjący już rodzice jako nowożeńcy na podwórku u dziadka, byłe żony tryskające zdrowiem w Nantucket, niechętny mu brat w studenckiej czapce i todze na uroczystości wręczenia dyplomów. Uniwersytet Cornelia, rocznik 1957, student magna cum laude (i tabula rasa). Jeśli się w ogóle odzywał w ciągu dnia, to wyłącznie do tych starych fotografii. Poza tym panowała tu cisza, która zadowoliłaby nawet Prousta. Miał ciszę, komfort i pieniądze, ale tworzenie przy pisaniu ręcznym wywoływało tak rwący ból w ramieniu, że natychmiast miał dosyć. Masował sobie mięsień prawą ręką, pisząc dalej lewą. Starał się nie myśleć o bólu. Udawał, że to nie j e g o, lecz kogoś innego boli ramię. Próbował przechytrzyć ból, przerywając i zaczynając ponownie. Wystarczająco długie przerwy łagodziły dolegliwość ramienia, ale szkodziły pisaniu; przy dziesiątej – nie miał już nic do powiedzenia, a przy braku słów tracił rację bytu. Kiedy zdzierał kołnierz i rzucał się na podłogę, wtedy szarpiący odgłos odrywanych rzepów zapięcia mógłby równie dobrze pochodzić z jego trzewi. Istota bólu chwytała w sidła każdą myśl, każde uczucie.
W sklepie z meblami dziecięcymi przy Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy kupił miękki materacyk z czerwonego plastiku, który teraz leżał zawsze w jego gabinecie – między biurkiem a fotelem. Gdy nie mógł już dłużej wysiedzieć, wyciągał się na wznak na materacu, a głowę wspierał na słowniku Roget’s Thesaurus. Doszło do tego, że większość spraw ze swego życia na jawie załatwiał na materacu. Leżąc na podłodze, uwolniony od brzemienia górnych partii swego korpusu, nie obarczony siedmioma kilogramami swojej głowy, wykonywał telefony, przyjmował gości i śledził w telewizji rozwój wypadków afery Watergate. Miast własnych okularów używał szkieł pryzmatycznych, dzięki którym widział wszystko pod odpowiednim kątem. Zakład optyczny z centrum miasta, do którego skierowała go fizjoterapeutka, zaprojektował je dla człowieka przykutego na stałe do łóżka. Przez pryzmatyczne szkła obserwował szykanowanie naszego Prezydenta – sztuczne gesty, siódme poty, zdumiewające, bezczelnie śmiałe kłamstwa. Prawie mu współczuł, gdyż Prezydent był jedynym Amerykaninem, który zdawał się mieć równie wiele kłopotów co Nathan. Zuckermann wyciągnięty płasko na podłodze mógł również przyglądać się jednej ze swych kobiet, siedzącej prosto na kanapie – tej, której akurat wypadł dyżur. Natomiast kobieta widziała tylko prostokątne nieprzezroczyste spody wystających szkieł i Zuckermanna objaśniającego sufitowi sprawy Nixona.
Próbował z materaca dyktować swe powieści sekretarce, ale nie był w tym biegły i czasami przez całą godzinę nie wypowiadał jednego słowa. Nie potrafił pisać, nie widząc napisanego tekstu; choć umiał wyobrazić sobie to, co opisywały zdania, nie umiał wyobrazić sobie zdań, jeśli nie widział, jak się układają i łączą ze sobą na papierze. Sekretarka miała tylko 20 lat i zwłaszcza przez pierwsze kilka tygodni nader łatwo ulegała sile jego udręki. Te sesje były torturą dla nich obojga i na ogół dziewczyna lądowała w końcu na materacu. Zuckermann mógł mniej więcej bez bólu znieść stosunek, fellatio i cunnilingus pod warunkiem, że leżał na wznak i wspierał głowę na słowniku. Publikacja ta była akurat odpowiedniej grubości i nie pozwalała, by czaszka opadła mu poniżej linii ramion, wywołując ból w karku. Na wewnętrznej stronie okładki widniał napis: „Od Taty – Z pełnym zaufaniem” oraz data „24 czerwca 1946 roku”. Książka, która miała wzbogacać jego słownictwo po ukończeniu szkoły powszechnej.
Cztery kobiety przychodziły poleżeć z nim na materacu. Były całym tętniącym życiem, jakie miał: sekretarka-powiernica-kucharka-gospodyni-towarzyszka. Poza dawkami cierpienia Nixona, były jego jedyną rozrywką. Na plecach czuł się jak kurwa, płacąca seksem za przyniesienie mleka i gazety. Opowiadały mu o swoich kłopotach, zdejmowały odzienie i opuszczały swe otwory, by je wypełnił. Bez stałego zajęcia lub prognozy dającej nadzieję na poprawę należał do nich i robił, co chciały. Ich pożądanie rosło w miarę, jak jego bezradność coraz bardziej rzucała się w oczy. Potem uciekały. Myły się, wychylały kawę, klękały, całując go na pożegnanie i wybiegały, aby zniknąć w prawdziwym życiu, zostawiając swej następczyni Zuckermanna leżącego na plecach.
Zdrowy i pochłonięty pracą, nigdy nie miał czasu na takie związki. Nawet gdy był uwodzony. Zbyt wiele żon w zbyt krótkim czasie, aby pozwolić sobie na armię kochanek. Małżeństwo było dla niego bastionem chroniącym przed szaleństwami kobiet. Żenił się dla porządku, intymności, niezawodnego koleżeństwa, rutyny i regularności monogamicznego życia; żenił się, aby już więcej nie zatracać się w następnym związku, nie musieć – oszalały z nudów – wybierać się na kolejne przyjęcie, czy wieczorem lądować samotnie na kanapie w salonie po dniu spędzonym w gabinecie. Samotne godziny strawione na lekturze, której potrzebował, aby skoncentrować się przed następnym dniem pisania w samotności. Tego było za dużo nawet dla Zukermanna owładniętego myślą o jednym celu. Dlatego też do swej lubieżnej austerii zwabiał kobietę, za każdym razem jedną kobietę. Spokojną, myślącą, poważną, wykształconą, samowystarczalną kobietę, która nie żądała, by z nią bywał. I była zadowolona, gdy po kolacji siadywała naprzeciw niego i jego książki, aby poczytać sobie w milczeniu.
Po każdym rozwodzie odkrywał na nowo, że mężczyzna nieżonaty musi kobiety gdzieś zabierać: do restauracji, na spacery po parku, do muzeum, opery i do kina – nie tylko musiał oglądać filmy, ale jeszcze potem o nich rozmawiać. Kiedy zostawali kochankami, pojawiał się dylemat, czy zostawić ją samą rano, gdy umysł jego był jeszcze świeży i nadawał się do pracy. Niektóre kobiety żądały, by jadł z nimi śniadanie, a nawet rozmawiał przy śniadaniu jak inni ludzie. Czasami chciały iść z powrotem do łóżka. O n chciał iść z powrotem do łóżka. Oczywiście, w łóżku było znacznie ciekawiej niż nad maszyną do pisania. I o wiele mniej frustrujące. Doprawdy mógłbyś skończyć to, co zaplanowałeś, bez dziesięciu falstartów, szesnastu brudnopisów i tego całego łażenia po pokoju. Więc opuszczał gardę i ranek był stracony.
Po pewnym czasie z żonami nie miewał takich pokus. Lecz ból zmienił wszystko. Każda kobieta, która spędzała z nim noc, była nie tylko zapraszana na śniadanie. Prosił ją również, by, jeśli miała czas (i żadna inna nie miała pojawić się do kolacji), została do obiadu. Wsuwał mokry ręcznik i wypchaną paczkę lodu pod frotowy szlafrok i gdy lód znieczulał ból w górnym mięśniu czworobocznym (a ortopedyczny kołnierz podtrzymywał kark), odchylał się do tyłu w swym czerwonym aksamitnym fotelu i słuchał. Miał fatalną słabość do swych wspaniałomyślnych przyjaciółek w chwilach, gdy myślał jedynie o wyrwaniu się z matni; doskonała okazja – unieruchomienie – by wybadać kobiety bez wątpienia mniej szczere niż jego trzy eksmałżonki. Może się czegoś dowie, może nie, ale przynajmniej pomagają mu oderwać myśli od bólu. Zaś według reumatologa z Uniwersytetu Nowojorskiego zajęcie, któremu pacjent oddaje się z prawdziwą wytrwałością, najgorszy nawet ból uczynić może znośnym.
Psychoanalityk, do którego uczęszczał, był odmiennego zdania: zastanawiał się na głos, czy Zuckermann nie zaniechał walki z chorobą, aby utrzymać (bez wyrzutów sumienia) swój „harem sióstr Florence Nightingale”. Zuckermann miał mu tak za złe ten cios, iż omal nie wyszedł ostentacyjnie z gabinetu. Poddał się? Cóż mógł jeszcze zrobić, czego by już nie uczynił – czy zostało jeszcze coś do zrobienia, czego nie byłby skłonny spróbować? Od czasu, gdy 18 miesięcy temu bóle zaczęły się na dobre, wyczekał swoje w kolejkach do gabinetów trzech ortopedów, dwóch neurologów, fizjoterapeuty, reumatologa, radiologa, osteopaty, witaministy, akupunkturzysty, a teraz – psychoanalityka. Podczas 15 sesji akupunkturzysta wbijał w niego po 12 igieł, w sumie 180, a żadna z nich nie zadziałała. Zuckermann siedział bez koszuli, z igłami sterczącymi z ciała, czytając New York Times w jednym z 8 pokoików zabiegowych akupunkturzysty. Siedział posłusznie przez 15 minut, potem płacił 25 dolarów i wracał do miasta, zgrzytając z bólu za każdym razem, gdy taksówka wjechała na wybój. Witaminista przepisał mu serię pięciu zastrzyków z witaminy B-12. Osteopata szarpał mu mostek, rozciągał ramiona na zewnątrz i łupał go ostro w kark, to z jednej, to z drugiej strony. Fizjoterapeuta zalecił mu gorące okłady, ultradźwięki i masaż. Jeden ortopeda zapisał mu szybko działające zastrzyki i powiedział, żeby wyrzucił Olivetti, a kupił IBM–a; inny poinformowawszy Zuckermanna, że również jest autorem, choć nie bestsellerów, zbadał go na leżąco, na stojąco i w skłonie, a gdy Zuckermann się ubrał, ortopeda wyprowadził go z gabinetu, oznajmiając recepcjonistce, że nie ma już w tym tygodniu czasu dla hipochondryków. Trzeci ortopeda zalecił mu dwudziestominutowe gorące kąpiele każdego ranka, po których Zuckermann miał wykonywać serię ćwiczeń rozciągających. Kąpiele były dość przyjemne – Zuckermann słuchał Mahlera przy otwartych drzwiach łazienki – ale ćwiczenia, choć proste, tak zaostrzały ból, że po tygodniu udał się pośpiesznie do pierwszego ortopedy. Ten zapisał mu następną serię cudownych zastrzyków, które nic mu nie pomogły. Radiolog prześwietlił mu klatkę, plecy, czaszkę, ramiona i ręce. Pierwszy neurolog, obejrzawszy zdjęcia, powiedział, że sam chciałby mieć kręgosłup w tak znakomitym stanie, drugi zalecił hospitalizację – dwa tygodnie na wyciągu, aby zmniejszyć ucisk na kręgi szyjne – może i nie było to najgorsze doświadczenie w życiu Zuckermanna, lecz na pewno najbardziej upokarzające. Nawet myśleć o nim nie chciał, a zazwyczaj nie przydarzało mu się nic, choćby nie wiem jak złego, czego by nie chciał potem wspominać. Był zdumiony swym własnym tchórzostwem. Nawet odosobnienie i spokój nie okazały się pomocne. Sprawiły tylko, że bezsilność zdała mu się znacznie bardziej przerażająca i nie do zniesienia. W chwili, gdy przymocowali mu ciężarki do uprzęży podtrzymującej głowę, wiedział, że oszaleje. Ósmego dnia choć w pokoju nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć, przygwożdżony do łóżka zaczął się wydzierać: „Uwolnijcie mnie! Wypuście mnie!” i po piętnastu minutach – już w swoim ubraniu – stał przy kasie regulując rachunek. Dopiero gdy poczuł się bezpieczny na ulicy pomyślał, zatrzymując taksówkę: „A jeżeli przydarzy ci się coś naprawdę strasznego? Co wtedy?”
Jenny przyjechała ze wsi, aby pomóc mu przejść przez to, co miały przynieść dwa tygodnie na wyciągu. Rano odwiedzała galerie i muzea, a po obiedzie przychodziła do szpitala i czytała mu przez dwie godziny Czarodziejską górę. Książka ta wydawała się odpowiednio wzniosła do sytuacji, ale Zuckermann unieruchomiony pasami na wąskim łóżku odczuwał narastające rozdrażnienie na myśl o postaci Hansa Castorpa i wspaniałych możliwościach doskonalenia osobowości, jakie dawała mu gruźlica. Życie w pokoju nr 611 Szpitala Nowojorskiego, nawet za 1500 dolarów tygodniowo, nie przypominało też w niczym luksusowego splendoru szwajcarskiego sanatorium sprzed I wojny światowej.
– Brzmi to – powiedział Jenny – jak coś pośredniego między Seminariami Salzburskimi a dumną, starą Queen Mary. Pięć wspaniałych posiłków dziennie, potem nudne lektury europejskich intelektualistów, a dla dopełnienia – erudowane żarciki. Ta cała filozofia. Ten śnieg. Przypomina mi to Uniwersytet Chicago.
Poznał Jenny, gdy odwiedzał jakichś przyjaciół w ich ustroniu na zalesionym zboczu góry we wsi o nazwie Bearsville, położonej w górze rzeki Hudson. Jenny, córka miejscowego nauczyciela, ukończyła szkołę artystyczną w Cooper Union, a potem spędziła 3 lata na własnym garnuszku, wędrując z plecakiem po Europie. Teraz znalazła się na powrót tam, skąd zaczynała. Mieszkała w drewnianej chacie. Sama z kotem, farbami i piecem Franklina. W 28 wiośnie była silna, samotna, prosta, miała różową cerę, zdrowy garnitur dość sporych, białych zębów, miękkie jak u dziecka włosy o barwie marchewki i imponujące muskuły. Jenny nie miała dłoni o smukłych palcach kusicielki jak jego sekretarka Diana – Jenny miała ręce.
– Kiedyś, jak zechcesz – powiedziała Zuckermannowi – opowiem ci o mojej pracy O pochodzeniu moich bicepsów.
Przed wyjazdem na Manhattan zatrzymał się przed jej chatą bez zapowiedzi, pod pretekstem obejrzenia pejzaży jej pędzla. Nieba, drzewa, wzgórza i drogi, równie proste jak ona sama. Van Gogh bez rozedrganego słońca. Do sztalugi przyklejone były cytaty z listów van Gogha do brata, a podniszczony egzemplarz francuskiego wydania listów malarza, ten sam, który dźwigała w plecaku przez Europę, spoczywał obok tapczanu na stosie książek o sztuce. Na ścianach z płyty pilśniowej wisiały rysunki wykonane w ołówku: krowy, konie, świnie, gniazda, kwiaty, warzywa – wszystkie oznajmiały z tym samym wdziękiem i prostotą: „Oto ja, i jestem prawdziwa”.
Przechadzali się po zapuszczonym sadzie za chatą, próbując zdziczałych owoców.
– Dlaczego twoja dłoń stale sunie ukradkiem do ramienia? – zapytała Jenny.
Zuckermann nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak robi. Ból w tym czasie zawładnął tylko ćwiercią jego istnienia i nadal myślał o nim jak o plamie na płaszczu, której trzeba się pozbyć szczotką do ubrania. Lecz choćby nie wiem jak mocno szczotkował, nic się nie działo.
– To jakby zwichnięcie – odpowiedział.
– Od odpychania krytyków na długość ramienia, jak w futbolu? – zapytała.
– Raczej od odpychania samego siebie. Jak ci się tu żyje samej?
– Mnóstwo malowania, uprawiania ogrodu i masturbacji. Posiadanie pieniędzy i kupowanie rzeczy musi być przyjemne. Opowiedz mi o najbardziej ekstrawaganckim wyczynie w twoim życiu.
Powiedział jej o czynie najbardziej ekstrawaganckim, najgorszym, najpodlejszym i najbardziej wstrząsającym, a potem ona jemu. Godziny pytań i odpowiedzi, ale przez jakiś czas nic poza tym. „Nasz wspaniały aseksualny związek” – jak go nazwała podczas długich nocnych rozmów przez telefon. – Może to moja strata, ale nie chcę być jedną z twoich dziewczyn. Czuję się znacznie lepiej z młotkiem, kładąc podłogę.
– Gdzie się nauczyłaś kłaść podłogę?
– To proste.
Raz Zadzwoniła o północy, aby mu powiedzieć, że była w ogrodzie i zbierała warzywa przy świetle księżyca.
– Miejscowi powiadają, że za parę godzin będzie przymrozek. Przyjeżdżam na Lemnos, popatrzę, jak sobie wylizujesz rany.
– Lemnos? Nie przypominam sobie.
– Gdzie Grecy zostawili Filokteta i jego poranione stopy.
Pobyła na Lemnos przez 3 dni. Brała aerozol i spryskiwała mu podstawę karku odrobiną uśmierzającego ból chlorku etylu; siadała nie ubrana okrakiem na jego sękatych plecach i masowała je między łopatkami; przyrządzała kolacje – coq au vin, cassoulet – potrawy o silnym smaku boczku – i warzywa, które zebrała przed przymrozkiem. Opowiadała mu o Francji i o swych francuskich przygodach z mężczyznami i kobietami. Raz, gdy wyszedł z łazienki wieczorem, przyłapał ją przy biurku na przeglądaniu jego kalendarzyka.
– Osobliwie ukradkowe zachowanie – powiedział – jak na osobę tak otwartą.
Zaśmiała się tylko i powiedziała:
– Nie byłbyś pisarzem, gdybyś nie robił gorszych rzeczy. Kto to jest D? Kim jest G? Ile to nam w sumie daje?
– Dlaczego? Chciałabyś poznać którąś z nich?
– Nie, dziękuję. Nie sądzę, abym chciała w to wejść. Przypuszczałam, że właśnie tego udaje mi się uniknąć na szczycie mojej góry.
Rano ostatniego dnia jej pierwszej wizyty Zuckermann chciał jej coś dać – ale nie książkę. Całe życie dawał kobietom książki (i związane z nimi lektury). Dał Jenny dziesięć banknotów studolarowych.
– A to za co? – zapytała.
– Dopiero co powiedziałaś mi, że nie znosisz przyjeżdżać tu w stroju wieśniaczki. A poza tym – ta twoja ciekawość ekstrawagancji. Van Gogh miał brata, ty masz mnie. Weź.
Wróciła 3 godziny później w szkarłatnym kaszmirowym płaszczu, burgundowych kozaczkach i z dużą butelką perfum Bal a Versailles.
– Poszłam do Bergdorfa – powiedziała nieco onieśmielona, ale z dumą – tu masz resztę. –1 podała mu dwie ćwierćdolarówki, jedną dziesięciocentówkę i 3 centy. Zdjęła swoje wiejskie ubranie i włożyła sam płaszcz i buty.
– No i jak? – zapytała patrząc w lustro. – Czuję się ładna.
–Jesteś ładna.
Otworzyła butelkę i musnęła się korkiem. Poperfumowała sobie koniuszek języka. I znów spojrzała w lustro. Przeciągle.
– Czuję się wysoka.
Wysoka nie była i nie będzie. Zadzwoniła wieczorem ze wsi i opowiedziała, jak zareagowała jej matka, gdy zatrzymała się u rodziców ubrana jedynie w płaszcz, pachnąca Bal de Versailles i wyjaśniła, że to podarunek od mężczyzny.
Cóż, jak harem to harem, pomyślał Zuckermann.
Dwa tygodnie na szpitalnym wyciągu zaczęły się od Jenny czytającej mu popołudniami Czarodziejską górę. Następnie wracała do jego mieszkania i w nocy rysowała w szkicowniku obrazki jego biurka, fotela, regału, ubrań. Potem przyczepiała je taśmą do ściany w pokoju szpitalnym. Codziennie rysowała tradycyjną amerykańską makatkę z budującym powiedzeniem wyhaftowanym pośrodku i też przyklejała do ściany tak, aby ją widział.
Jedynym antidotum na cierpienia psychiczne jest ból fizyczny.
KAROL MARKS
Człowiek nie przestoje kochać jakiegoś miejscaz powodu zaznanego tam cierpienia.
JANE AUSTEN
Jeśli człowiek jest wystarczająco silny, by znieść ciosy życia, by poradzić sobie z bardziej lub mniej skomplikowanymi dolegliwościami fizycznymi, to między czterdziestką a pięćdziesiątym pierwszym rokiem życia wypłynie znów na nową, względnie normalną falę.
V. VAN GOGH
Zaprojektowała tabelę, która ukazywała postępy w leczeniu jego spojrzenia na świat. Po siedmiu dniach wyglądało to tak:
Ósmego popołudnia, gdy przyszła do pokoju nr 611 ze swoim szkicownikiem, nie zastała już Zuckermanna. Znalazła go w domu, na materacu, na wpół pijanego.
– Życie obraca się w marność. Budzę się myśląc o karku. Idę spać myśląc o karku. Zastanawiam się wyłącznie, do jakiego lekarza się zwrócić, gdy obecny nie pomaga już na kark. Miała być poprawa, choć wiedziałem, że mi się pogarsza. Hans Castorp jest w tym wszystkim lepszy, Jennifer. W tym łóżku leżę tylko ja. Tylko ten kark rozmyślający o karku. Żadnego Settembrini, żadnego Ńaphty, żadnego śniegu ani wspaniałych, fascynujących podróży intelektualnych. Próbuję z tego wyjść, a zapadam się jeszcze głębiej. Pokonany. Zawstydzony. –1 był tak wściekły, że krzyczał.
– Nie, cały problem to ja. – Nalała mu jeszcze jednego drinka. – Gdybym potrafiła cię zabawić. Szkoda, że taka ze mnie tępa niedojda. Dobra, nie ma sprawy. Próbowaliśmy i nie wyszło.
Siedział przy stole w kuchni, pocierając kark i dopijając wódkę, podczas gdy ona przyrządzała pieczeń z jagnięcia na bekonie. Nie chciał stracić jej z pola widzenia. Zrównoważona Jenny, może uprościmy to wszystko – zamieszkaj ze mną i zostań moją słodką niedojdą. Był omal gotów poprosić ją, by się wprowadziła.
– Powiedziałem sobie tam, w łóżku, niech się dzieje co chce. Jak stąd wyjdę, to rzucę się w wir pracy. Jak będzie bolało, to niech boli i do diabła z tym. Zbiorę wszystkie siły rozumu i po prostu przezwyciężę to.
– I?
– Zbyt elementarne dla rozumu. Rozum tego nie ogarnia. Umartwianie się bólem, rozmyślanie o nim, zwalczanie go, leczenie go, próby zignorowania, próby zrozumienia, czym jest – wszystko to sprawia, że moje wnętrze duchowe wygląda jak Sylwester na Times Square. Gdy cię coś boli, to myślisz tylko o tym, aby ból ustał. W kółko, na okrągło –to obsesja. Nie powinienem był cię prosić o przyjazd. Powinienem sam się z tym uporać. Ale nawet przy tobie okazałem się za słaby. Sama jesteś świadkiem.
– Świadkiem czego? Daj spokój, j a uważam, że było po prostu świetnie. Nie wiesz, jak mi się podobało łażenie tutaj w spódnicy. Zajmowałam się dotąd sobą na swój postrzelony, zawadiacki sposób. A wobec ciebie mogę być bardziej miękka, łagodna, spokojna – dałeś mi możliwość postępowania po kobiecemu. Nie miej wyrzutów sumienia. Niech to będzie czas bez poczucia winy, Nathan, dla nas obojga. Ja się przydam tobie, ty się przydasz mnie, niech żadne z nas nie martwi się o skutki. Zostawmy to mojej babci.
Wybrać Jenny? Kuszące, jeśli ona to ma. Jej odwaga, zdrowie, niezależność, cytaty z van Gogha, niezachwiana wola – jak to wszystko uspokaja kalekiego wariata. Ale co będzie, jeśli wyzdrowieję? Wybrać Jenny, bo tak bardzo przypomina panie Zuckermann I, II i III? To najlepszy powód, aby jej nie wybierać. Wybrać jak pacjent potrzebujący pielęgniarki? Żona jako okład na ranę? Wobec takiego dylematu najlepiej zaniechać decyzji. Przeczekać, ot co.
W głębokiej depresji wywołanej ośmioma dniami uwięzienia na wyciągu, z chęci przeczekania, pognał do psychoanalityka. Ale w ogóle nie doszli do porozumienia. Lekarz prawił o ucieczce w chorobę, o korzyściach płynących z choroby. Powiedział Zuckermannowi, że pacjent czuje, iż uzyskuje zadośćuczynienie. Zuckermann przyznał, że zdarza się, iż ktoś osiąga wymierne korzyści w podobnie enigmatycznych przypadkach, lecz on nienawidzi swojej choroby – dla niego, Zuckermanna, nie ma takiej nagrody, która zdołałaby zrekompensować ten obezwładniający ból fizyczny. „Uboczne korzyści”, jak określił je analityk, nie mogły naprawić straty zasadniczej.
Ale może – sugerował analityk – osoba, która dostępuje nagrody, nie jest tą istotą, za którą Zuckermann się uważa. Może jest to Zuckermann, niepoprawne dziecko, pokutujący grzesznik, pełen poczucia winy parias. Albo dręczony wyrzutami sumienia syn zmarłych rodziców, autor Carnovsky’ego. Lekarz wypowiedział te słowa na głos po trzech tygodniach. Całe miesiące mogło potrwać, nim wyjawiłby mu tę rewelację o syndromie konwersji histerycznej.
– Ekspiacja przez cierpienie? – powiedział Zuckermann. – A ból ma być wyrokiem dla mnie i karą za książkę?
– A jest? – zapytał psychoanalityk.
– Nie – odpowiedział Zuckermann i opuszczając gabinet, przerwał terapię w trzy tygodnie po jej rozpoczęciu.
Jeden lekarz zapisał mu kurację z dwunastu aspiryn dziennie, inny przepisał tazolidin, następny – robaxin, następny – percodan, następny – valium, a kolejny – prednisone; inny lekarz kazał mu wyrzucić wszystkie tabletki do sedesu i „nauczyć się z tym żyć”. Nieuleczalny ból niewiadomego pochodzenia jest jedną z przeciwności losu – choć w znacznym stopniu uniemożliwia ruch fizyczny, to jeszcze w pełni można się z nim pogodzić przy doskonałym ogólnym stanie zdrowia. Zuckermann jest po prostu zdrowym człowiekiem, któremu doskwiera ból.
– A ja mam taki zwyczaj – powiedział rezolutny lekarz – że nie leczę ludzi, którym nic nie dolega. Poza tym – poradził – niech się pan trzyma z dala od psychosomologów.
– Kto to jest psychosomolog?
– Zawiedziony lekarzyna. Fruedowska personalizacja wszelkiego bólu. Od czasów butelki z pijawkami ból jest najbrutalniejszą bronią, jaką te typy dostały w spuściźnie. Gdyby ból był tylko wyrazem czegoś innego, to wszystko byłoby proste jak drut. Ale, niestety, życie nie jest urządzone tak logicznie. Ból jest dodatkiem do wszystkich pozostałych rzeczy. Naturalnie, zdarzają się histerycy, którzy potrafią udawać każdą chorobę, ale oni stanowią znacznie bardziej egzotyczną odmianę kameleona niżby to wynikało z opinii psychosomologów. Z teorii, w które każą wierzyć wam wszystkim, łatwowiernym cierpiętnikom. Pan nie należy do tych gadów. Jest pan wolny.
Tylko kilka dni po tym, gdy psychoanalityk oskarżył go po raz pierwszy o zaniechanie walki, Diana, półetatowa sekretarka Zuckermanna, zawiozła go – jeszcze był wtedy w stanie prowadzić samochód do przodu, ale nie mógł już odwrócić głowy, aby wycofać – wynajętym samochodem do laboratorium na Long Island, gdzie wynaleziono elektroniczny uśmierzacz bólu. W dziale gospodarczym niedzielnego Timesa przeczytał wzmiankę informującą, że laboratorium opatentowało to urządzenie i następnego ranka umówił się telefonicznie na spotkanie. Gdy przybyli z Dianą, na parkingu oczekiwali ich dyrektor i główny inżynier. Byli poruszeni faktem, iż Nathan Zuckermann ma być ich pierwszym „pacjentem bólowym” i zrobili mu przy wejściu zdjęcie polaroidem. Główny inżynier wyjaśnił, że opracował to urządzenie, aby ulżyć zatokowym bólom głowy żony dyrektora. Znajdowali się jeszcze w fazie eksperymentów, doskonaląc nadal metodę, dzięki której przynosili ulgę chorym, odczuwającym najbardziej oporne formy chronicznego bólu. Polecił Zuckermannowi zdjąć koszulę i pokazał mu, jak posługiwać się tym aparatem. Po sesji pokazowej Zuckermann nie poczuł się ani lepiej, ani gorzej, ale dyrektor zapewnił go, że jego żona czuje się jak nowo narodzona i nalegał, aby Zuckermann wziął uśmierzacz bólu ze sobą, nie musi go kupować i może zatrzymać tak długo, jak będzie chciał.
Isherwood jest aparatem fotograficznym z otwartą migawką, a ja jestem eksperymentem w dziedzinie chronicznego bólu.
Aparat był wielkości budzika. Zuckermann ustawiał czasomierz, mocował dwie zwilżone płytki elektrod powyżej i poniżej ośrodka bólu i sześć razy dziennie przez 5 minut poddawał się działaniu elektrowstrząsów o niskim napięciu. I sześć razy dziennie czekał, by ból ustąpił – w zasadzie to czekał na jego ustąpienie po sto razy na dzień. Odczekawszy, ile trzeba, brał valium, aspirynę, butazolidin, percodan lub robaxin, o piątej po południu mówił: „A niech to diabli” i zaczynał pić wódkę. A jak wiedzą dziesiątki milionów Rosjan, jest to najlepszy uśmierzacz bólu na świecie.
W grudniu 1973 roku stracił nadzieję na znalezienie kuracji, lekarstwa, lekarza, terapii – a z pewnością na wykrycie uczciwej choroby. Żył z bólem, ale nie dlatego, że się nauczył. Zrozumiał natomiast, że przydarzyło mu się coś ważnego i jakikolwiek byłby niezbadany powód tego stanu, to ani on, ani jego żywot w najmniejszym stopniu nie przypominał tego, czym był między 1933 a 1971 rokiem. Dosłownie codziennie zaznawał samotniczego odosobnienia podczas pisania w zaciszu swego pokoju od czasu, gdy skończył 20 lat. Odsiedział już prawie 20 lat tego wyroku, posłusznie i dobrze się sprawując. Ale obecne odosobnienie było pozbawione pisania i znosił je tylko nieco lepiej niż 8 dni uwięzienia na uprzęży w pokoju nr 611. W istocie nigdy nie przestał zadręczać się pytaniem, które prześladowało go od ucieczki ze szpitala: Co zrobisz, jeżeli przytrafi ci się coś naprawdę okropnego?
Jeśli nawet na skali światowych nieszczęść jego sprawa nie plasowała się w górnych rejestrach okropności, to on czuł się okropnie – bez celu, bez wartości, bez znaczenia, ogłuszony samym faktem, iż jego schorzenie wszystkim powinno wydawać się tak okropne i że załatwiło go tak dokumentnie. Zupełnie nie mógł się pozbierać po porażce na tym froncie, choć nawet nie zdawał sobie sprawy, że prowadzi wojnę. Młodo otrząsnął się z sentymentalnych pretensji konwencjonalnej, opiekuńczej, czcigodnej rodziny; przezwyciężył wspaniałą, zwodniczą czystość uniwersytecką; wyrwał się z matni pozbawionych uczucia małżeństw z trzema przykładnymi kobietami i z moralnej przyzwoitości swych wczesnych książek; ciężko pracował, by osiągnąć taką pozycję jako pisarz – żądny uznania w wieku lat dwudziestu, desperacko poszukiwał spokoju, gdy jako trzydziestolatek cieszył się już sławą. Tyle starania po to, aby, mając zaledwie czterdziestkę, zostać pokonanym przez bezsensowną, bezimienną, nieuleczalną chorobę – fantom. Nie była to białaczka, toczeń czy cukrzyca, nie było to stwardnienie rozsiane, dystrofia mięśni, czy choćby reumatyczny artretyzm – to było nic. I w imię niczego tracił pewność siebie, rozsądek i szacunek dla samego siebie. Tracił również włosy. Ze zmartwienia albo za sprawą tych wszystkich leków. Pewnego razu po jednej z materacowych sesji zauważył włosy na słowniku. Na grzebieniu zostawały całe pęki włosów, kiedy gotował się przed lustrem w łazience do następnego pustego dnia. Gdy wcierał szampon pod prysznicem, to na dłoni znajdował kosmyki spętlonych włosów, których ilość dwoiła się i troiła po każdym płukaniu – wierzył, że sprawy przybiorą lepszy obrót, lecz po każdym płukaniu było coraz gorzej.
Na Żółtych Stronach książki telefonicznej znalazł Anton Associates Trichological Clinic – najmniej dziwaczne ogłoszenie w dziale „Leczenie łysienia” – i udał się do piwnicy hotelu Commodore, aby sprawdzić, czy byli w stanie dotrzymać swej skromnej obietnicy, że „leczą wszelkie uleczalne kłopoty z łysieniem”. Miał czas, miał problemy z włosami, a poza tym będzie to rodzaj przygody – raz w tygodniu podróż z materaca do centrum miasta. Kuracja nie może okazać się mniej skuteczna niż terapie, którym jego kark, ramiona i barki były poddawane w znamienitych przybytkach medycznych Manhattanu. W szczęśliwszych czasach być może pogodziłby się z dużym żalem z przerażającą zmianą wyglądu, ale zrezygnowawszy z tylu innych rzeczy w życiu, zdecydował: „Nie, dość tego”. Zawodowa niemoc, fizyczne kalectwo, obojętność seksualna, bezwład intelektualny i duchowa depresja – zgoda, ale nie może wyłysieć z dnia na dzień, o nie.
Pierwsza konsultacja miała miejsce w aseptycznym, białym gabinecie. Na ścianach pokoju wisiały różne dyplomy. Na widok Antona, wegetarianina, jogina i specjalisty od łysienia, Zuckermann poczuł się wielce rad, iż udało mu się zachować chociaż zęby. Anton był niskim, tryskającym zdrowiem mężczyzną po sześćdziesiątce, a wyglądał na czterdziestolatka. Jego własne, lśniące jak czarny wypolerowany kask włosy dochodziły do kości policzkowej i opadały na czoło. Powiedział Zuckermannowi, że w Budapeszcie jako młody chłopak był mistrzem gimnastyki i od tego czasu poświęcił się zachowaniu tężyzny fizycznej uprawiając ćwiczenia, przestrzegając diety i zasad etyki. Zasmucił się zwłaszcza, gdy zapisując historię choroby Zuckermanna, usłyszał o ostrym piciu alkoholu. Zapytał, czy Zuckermann nie ma poważnych zmartwień – strapienia są główną przyczyną przedwczesnej utraty włosów.
– Martwię się – odpowiedział Zuckermann – przedwczesną utratą włosów.
Nie był w stanie mówić o bólu, nie może opowiadać o tej zagadkowej historii kolejnemu ekspertowi ze ścianą obwieszoną dyplomami. Szkoda, że nie został w domu. Włosy – główną sprawą jego życia! Cofająca się linia włosów w miejscu, gdzie dotąd mieszkała jego wyobraźnia! Anton skierował lampę na czaszkę Zukermanna i lekko przeczesał grzebieniem łysiejące włosy z jednej strony na drugą. Potem zdjął z zębów grzebienia włosy, które wypadły podczas badania i ułożył je starannie w kupkę na bibułce, aby poddać je analizie laboratoryjnej.
Zuckermann nie czuł się większy od plamy łysiny na czubku swej głowy, gdy poprowadzono go wąskim białym korytarzem do kliniki – tuzina oddzielonych przepierzeniami pokoików z plątaniną rur. Rozmiary każdego z nich akurat pozwalały pomieścić wykwalifikowanego terapeutę i łysiejącego człowieka. Anton przedstawił Zuckermanna drobnej, delikatnej, młodej kobiecie odzianej w biały kitel bez paska, sięgający jej poniżej kolan. Biała opaska na głowie sprawiała, iż jej twarz przypominała oblicze poważnej, oddanej zakonnicy, nowicjuszki z zakonu pielęgnacyjnego. Jaga pochodziła z Polski. Jak wyjaśnił Anton, jej imię wymawia się przez Y2, ale pisze przez J.
– Pan Zuckermann – powiedział Jadze – znany amerykański pisarz, cierpi na przedwczesną utratę włosów.
Zuckermann usiadł przed lustrem i kontemplował swą utratę włosów, podczas gdy Anton pracował nad kuracją: biała maść mentolowa dla wzmocnienia mieszków włosowych, ciemna, dziegciowa – do oczyszczenia i dezynfekcji, parownik dla pobudzenia krążenia, następnie masaż ręczny koniuszkami palców, a po nim szwedzki masaż elektryczny i naświetlanie promieniami ultrafioletowymi przez 2 minuty. Na zakończenie, odżywka nr 7 i 15 kropel specjalnego roztworu hormonalnego: po 5 na linii włosów na każdej skroni i 5 na ciemieniu, gdzie włosy są najrzadsze. Zuckermann miał sobie sam aplikować te krople w domu każdego ranka: krople na porost włosów, a potem nie za dużo różowej odżywki, aby włosy, które mu jeszcze zostały, nie rozdwajały się i nie pękały na końcach. Jaga skinęła głową, Anton udał się do laboratorium z kępką włosów i wyskrobin ze skóry głowy, a za przepierzeniem zaczęła się kuracja, która przywodziła Zucker– mannowi na myśl drugiego bohatera Manna, z którym łączyło go teraz dwuznaczne pokrewieństwo – Herr von Aschenbach, farbujący swoje kędziory i kładący róż na policzki u weneckiego golibrody.
Pod koniec godzinnej sesji wrócił Anton, aby zabrać Zuckermanna do swojego gabinetu. Stojąc naprzeciwko siebie, po obu stronach biurka Antona, omawiali wyniki badań laboratoryjnych.
– Zakończyłem badanie mikroskopowe pańskich włosów i skóry głowy. Cierpi pan na schorzenie, które nazywamy wyłysiającym zapaleniem mieszków włosowych, to znaczy, że dochodzi do zaczopowania mieszków. Z czasem doprowadziło ono do utraty włosów. Stan ten hamuje również naturalny dopływ łoju skórnego, co prowadzi do przesuszenia, a w konsekwencji powoduje łamliwość i podatność włosów na rozdwajanie, co może stać się przyczyną dalszej utraty włosów. Obawiam się – powiedział Anton, nie starając się w żaden sposób złagodzić ciosu – że bardzo dużo mieszków jest już pozbawionych włosów. Mam nadzieję, że przynajmniej w niektórych brodawki są tylko nadwątlone, a nie zniszczone. W takim przypadku do pewnego stopnia możemy liczyć, że włosy odrosną w tych miejscach. Ale tylko czas da nam na to odpowiedź. Jednak, pomijając puste mieszki, uważam, że prognoza w pana przypadku jest dobra i że przy regularnym stosowaniu odpowiedniej terapii i z pańską pomocą, włosy oraz skóra czaszki powinny poddać się leczeniu i zdołamy przywrócić im zdrowie. Myślę, że uda nam się powstrzymać czopowanie mieszków, uzyskać swobodniejszy przepływ łoju i przywrócić elastyczność włosom; wówczas znowu będą rosły mocne i ogólnie będą sprawiały wrażenie gęściejszych. Najważniejsze, by nie dopuścić do dalszej utraty włosów.
To była najdłuższa, najpoważniejsza i najbardziej szczegółowa diagnoza, jaką Zuckermann uzyskał w swoim życiu na temat nękającego go schorzenia. A z pewnością najbardziej optymistyczna ze wszystkich, jakie słyszał w ciągu ostatnich 18 miesięcy. Nie mógł sobie przypomnieć, aby jakikolwiek recenzent przestudiował jego powieść w sposób tak pełny, wnikliwy i dokładny, jak Anton skórę jego głowy.
– Dziękuję panu, Anton – powiedział Zuckermann.
– Ale...
– Tak?
– Jest jedno ale – powiedział Anton poważnie.
– O co chodzi?
– To, co pan będzie robić w domu, jest równie ważne jak nasze zabiegi w klinice. Po pierwsze, nie wolno panu nadużywać alkoholu. Musi pan z tym skończyć od zaraz. Po drugie, musi pan uporać się ze sprawami, które go dręczą. A że ma pan poważne kłopoty, to widać bez mikroskopu, wystarczy się panu przyjrzeć gołym okiem. Musi pan wyeliminować ze swojego życia powód tych zmartwień. I to szybko. W przeciwnym wypadku, panie Zuckermann, będę z panem szczery – przegramy tę bitwę.
Na początku każdego dnia w długim lustrze wiszącym na drzwiach łazienki oglądał chudego starego człowieka w pidżamie Nathana: wyłysiała czaszka, zwiotczałe biodra, kościste ciało, sflaczały brzuch. 18 miesięcy bez regularnych porannych ćwiczeń gimnastycznych oraz długich popołudniowych spacerów i jego ciało postarzało się o 20 lat. Budząc się jak zawsze punktualnie o ósmej, teraz pracował nad tym, aby zapaść ponownie w sen do południa – pracował z tym samym samozaparciem, z jakim dawniej potrafił przypuścić trwający całe przedpołudnie atak na jedną oporną stronę książki. Silny, wytrwały, uparty Zuckermann, on, który w normalnych warunkach nie potrafił wytrzymać pół godziny, by nie sięgnąć po notes do pisania lub książkę, w której podkreślał interesujące fragmenty, leży oto z prześcieradłem na głowie, usiłując zabić czas do wieczora, bo wtedy będzie mógł ułapić butelkę. Zdyscyplinowany kiedyś Zuckermann opróżnia dzisiaj piątą z kolei, samokontrolujący się Zuckermann ciągnie dżointa do ostatniego sztacha, samowystarczalny Zuckermann – uczepiony bezradnie swego haremu (powiększonego o terapeutkę z kliniki). Nic nie było w stanie go rozweselić czy choćby rozzłościć.
Jego pocieszyciele mówili, że to tylko napięcie psychiczne, i że powinien nauczyć się relaksować. To tylko poczucie samotności, które zniknie, gdy znów będzie czytał po obiedzie, siedząc naprzeciw kolejnej wartościowej żony. Twierdzili, iż zawsze wynajdywał nowe powody, aby czuć się nieszczęśliwym, i że nie umiał cieszyć się życiem, gdy nie cierpiał. Zgodzili się z opinią psychoanalityka – ból był karą, którą zadał sobie sam: pokuta za popularność Carnovsky’ego, zadośćuczynienie za finansową pomyślność – godna pozazdroszczenia, pokrzepiająca amerykańska historia sukcesu zrujnowana przez rozgniewane komórki. Zuckermann w swojej p o e n a, co po łacinie znaczy kara, zawracał „ból” ku jego korzeniom. P o e n a za portret rodzinny, który cały kraj odebrał jako obraz jego rodziny, za brak dobrego smaku, który uraził miliony, i zuchwalstwo, które rozwścieczyło jego lud. Unieruchomienie górnych partii ciała było oczywistą karą, której dopraszała się jego zbrodnia: okaleczenie jako wyraz pierwotnej sprawiedliwości. Jeśli obrazi was piszące ramię, odetnijcie je i od siebie odrzućcie. Pod ironicznym pancerzem tolerancyjnej duszy krył się najbardziej nieprzebłagany Jahwe. Któż inny odważyłby się napisać tak bluźnierczo o żydowskiej duchocie moralnej jak duszący sam siebie Żyd Nathan? Tak, twoja choroba jest twoją potrzebą – to była istota całej sprawy – i to ty uniemożliwiasz powrót do zdrowia, gdyż to ty zdecydowałeś, że nie ma lekarstwa. Ty – zmuszając do poddania się własną naturalną wolę życia w zdrowiu. Podświadomie Zuckermann bał się wszystkiego – to następne założenie przyjmowane na ogół zgodnie przez jego diagnostów. Bał się sukcesu i bał się porażki; bał się sławy i zapomnienia; bał się inności i zwyczajności; bał się podziwu i pogardy; bał się samotności i bycia wśród ludzi; bał się – po Carnovskym – siebie samego i swych instynktów i bał się bać. Tchórzliwy zdrajca swego werbalnego życia, kolaborujący z wrogami swych plugawych ust. Podświadomie dławił swój talent z obawy o to, co stanie się jego kolejnym dziełem.
Ale Zuckermann tego nie kupował. Jego podświadomość nie była tak podświadoma. Nie była tak konwencjonalna. Jego podświadomość, od 1953 roku żyjąca z publikowanym pisarzem, rozumiała, czego ten zawód wymaga od człowieka. Głęboko wierzył w swoją podświadomość – nigdy by bez niej tak daleko nie zaszedł. Pomijając wszystko inne, była twardsza i mądrzejsza od niego. Prawdopodobnie to ona chroniła go przed zazdrością rywali, wzgardą mandarynów, oburzeniem Żydów czy też oskarżeniem jego brata Henry’ego, twierdzącego, iż to przepojony nienawiścią i szyderstwem bestseller Nathana do tego stopnia zszokował ich schorowanego ojca, że przyprawił go o śmiertelny zawał w 1969 roku. Jeśli alfabet Morse’a psychiki był naprawdę wystukiwany na drutach fizycznego bólu, to przekaz powinien być bardziej oryginalny niż tych kilka słów: „Nigdy już nie pisz takich rzeczy”.
Oczywiście, ktoś mógłby interpretować tego typu trudności jako próbę charakteru. A czymże innym było 20 lat pisarstwa? Nie potrzebował poddawać swego charakteru próbom. Jego wytrwałości wystarczy na całe życie. Zasady artystyczne? Siedział w nich po dziurki w nosie. Jeżeli w tym wszystkim chodzi o dodatkowe zahartowanie jego zajadłej determinacji w obliczu powolności procesu tworzenia, to jego ból był nader źle poinformowany. Sam by sobie z tym poradził. Był na nią skazany choćby tylko przez upływ czasu. Stanowczość i cierpliwość, które już posiadł, w ciągu roku sprawiły, iż życie stało się tylko większą udręką. Następne dwadzieścia takich lat jak ostatnie dwadzieścia, a żaden życiowy zawód nie zdoła go złamać.
Nie, jeśli ból zamierzał osiągnąć coś doprawdy cennego, to nie chodziło mu o hartowanie jego niezłomnego ducha, lecz o przełamanie jego samozaparcia. Przyjmijmy, że pogrzebany Nathan nadaje na włóknach swych nerwów posłanie tej treści: Niech inni piszą książki. Zostaw los literatury w ich dobrych rękach i porzuć samotne życie w swoim pokoju. To nie jest życie, to nie jesteś ty. To dziesięć wypustek uczepionych dwudziestu sześciu liter. Zapewne poraziłby cię widok zwierzęcia męczącego się tak w zoo. „Dostałby chyba oponę do bujania, a przynajmniej sprowadziliby mu samiczkę, żeby pokręciła się z nim po podłodze”. Gdyby przyszło ci obserwować, jak jakiś autentyczny szaleniec jęczy nad stołem w swojej celi, przyglądać się, jak próbuje stworzyć coś sensownego z ąwertzuiop, asdfghjkl i yxcvbnm i ujrzałbyś jego obojętność na wszystko poza tymi trzema bezsensownymi słowami, to osłupiały, uchwyciłbyś kurczowo ramię jego strażnika i zapytał: „Nic na to nie można poradzić? Żadnych środków antyhalucynogennych? Żadnego leczenia chirurgicznego?”
Lecz zanim nawet strażnik zdołałby odpowiedzieć: „Nic – to beznadziejny przypadek”, wariat wstałby i rozjuszony krzyczałby do ciebie przez kraty: „Dość tych mąk piekielnych, dosyć przeszkadzania! Przestań krzyczeć mi do ucha! Jak mam ukończyć wielkie dzieło mego życia, gdy tylu tu odwiedzających, którzy gapią się i hałasują!”
Przypuśćmy więc, że ból przyszedł nie po to, aby przywołać Nathana do porządku jak Pana Herberta lub nauczyć go ogłady jak ciotka Polly Tomka Sawyera, czy uczynić zeń dobrego Żyda jak Hiob, lecz by uratować Zuckermanna przed niewłaściwym powołaniem. A jeżeli ból oferował Zuckermannowi najlepszy z układów, jaki mu się trafił, wyjście z czegoś, w co nigdy nie powinien był się wdać? Prawo do bycia głupim. Prawo do bycia leniwym. Prawo do bycia nikim i niczym. Zamiast samotności – towarzystwo; zamiast ciszy – głosy; zamiast projektów – eskapady; zamiast następnych dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat nieustępliwej, gnanej zwątpieniem koncentracji – przyszłość pełna rozrywek, lenistwa, zapomnienia. Zostawić bez zmiany to, co zostało mu dane. Skapitulować wobec qwertzuiop, asdfghjkl i yxcvbnm, pozwolić, by te trzy słowa powiedziały wszystko.
Ból ma przynieść Nathanowi błahe przyjemności. Porządna dawka agonii ma go zdeprawować? Gorzała? Narkotyki? Intelektualny grzech lekkiej rozrywki, bezsensowność, którą sam sprowokował?
No, skoro musi. A tyle kobiet? Kobiet przybywających i odchodzących na zmiany, jedna ledwie starsza od dziecka, druga – żona jego doradcy finansowego? Na ogół to księgowy oszukuje klienta, a nie na odwrót. Ale cóż mógł poradzić, jeśli tego wymagał ból? On został pozbawiony dowództwa, uwolniony ze wszelkich skrupułów przez bezradną potrzebę. Zuckermann ma się zamknąć i robić co mu kazano – skończyć z reglamentowaniem godzin, przestać tłumić popędy i nad-nadzorować każdą sprawę. Od dzisiaj ma dryfować, po prostu dryfować, unoszony przez wszystko, co przyniesie ulgę. Leżeć na podłodze i patrzeć, jak pociecha nadchodzi z góry. Poddać się poddaniu, już pora.
Jednak jeżeli taki był prawdziwy nakaz psychiki, to w jakim celu, gdzież jest tego kres? Bez celu? Po kres kresów? Wyrwać się całkowicie ze szponów własnych usprawiedliwień? Nauczyć się prowadzić w pełni bezzasadne, bezcelowe życie – i polubić to? Jeśli tak, myślał Zuckermann, jeśli to jest przyszłość, o jaką chodzi mojemu bólowi, będzie to próba charakteru najtrudniejsza ze wszystkich.
Zuckermann stracił temat. Stracił zdrowie, włosy i temat. Nie mógł też znaleźć dobrej pozycji do pisania. Przeminęły sprawy, którymi karmiła się jego wyobraźnia – miasto rodzinne, wypalony krajobraz wojny rasowej. Odeszli ludzie, których uważał za herosów. Teraz wielka batalia Żydów toczyła się przeciw krajom arabskim – tu już wszystko się skończyło. Jego Zachodni Brzeg, brzeg rzeki Hudson od strony Jersey, zajęło teraz obce plemię. Newark nie powstanie raz jeszcze specjalnie dla Zuckermanna: nie staje już ojców, którzy – jak owi pionierscy żydowscy ojcowie – tryskaliby świętymi zakazami i braknie już synów, którzy – jak ich synowie – kiepieliby od pokus. Przeminęła wierność, dążenia, bunty, kapitulacje, przebrzmiały już gwałtowne konflikty. Nigdy więcej nie zazna takiego wzruszenia, nie poczuje takiego pragnienia ucieczki. Bez ojca i matki, bez ojcowizny nie był już pisarzem. Nie był już synem – przestał być pisarzem. Wszystko, co pobudzało jego wyobraźnię, uległo zniszczeniu i nie zostało nic, co należałoby tylko i wyłącznie do niego – nic, co mógłby zawłaszczyć, wykorzystać, ubrązowić i przetworzyć. Takie rozpaczliwe myśli targały nim, gdy spoczywał bezczynnie półleżąc na swoim materacu.
Niełatwo przychodziło zapomnieć oskarżenie rzucone przez brata – Carnovsky miał ponoć przyspieszyć śmiertelny zawał ojca. Wspomnienia ostatnich lat ojca, wyczuwalnego między nimi napięcia, goryczy i chłodu, nękały go wespół z dwuznacznym oskarżeniem Henry’ego; dręczyła również klątwa, którą ojciec rzucił nań wraz z ostatnim tchnieniem. Męczyła też myśl, że napisał to, co napisał, i tak, jak napisał, tylko po to, by się zohydzić w jego oczach, że jego praca ucieleśniała niemal wyłącznie nieprzejednane wyzwanie rzucone szacownemu pedikiurzyście. Nie napisał choćby jednej godnej zachowania strony od czasu owego wyrzutu ciśniętego z łoża śmierci. I wobec tego prawie uwierzył, że jedynie stargane nerwy ojca, jego sztywne zasady i ciasnota poglądów uczyniły zeń pisarza. Ojciec – Amerykanin w pierwszym pokoleniu – opętany przez żydowskie demony i syn – Amerykanin w drugim pokoleniu – opętany ideą ich egzorcyzmowania – oto cała historia.
Matka Zuckermanna była wprawdzie kobietą cichą, prostą, sumienną i nieszkodliwą, lecz on zawsze uważał ją za duszę bardziej beztroską i wyzwoloną. Naprawienie historycznych krzywd, wyrównanie dotkliwych szkód, odmiana tragicznego biegu żydowskiej historii – wszystkie te zadania chętnie zostawiła mężowi, by zajmował się nimi w porze kolacji. On robił szum i wydawał opinie, ona zadowalała się przygotowywaniem posiłków, karmieniem dzieci i cieszyła się – póki trwała – harmonią rodzinnego życia. Rok po śmierci ojca dostała guza mózgu. Całe miesiące skarżyła się na zawroty i bóle głowy oraz krótkie chwile utraty pamięci. Pierwszy pobyt w szpitalu. Lekarze orzekli, że to niewielki udar mózgu, nic poważnego. Cztery miesiące później, kiedy znów ją hospitalizowano, była wprawdzie w stanie rozpoznać swojego neurologa, gdy zajrzał do jej pokoju, ale kiedy poprosił ją, aby napisała na kartce swoje imię, to wzięła od niego pióro i zamiast „Selma” z nienaganną ortografią napisała słowo „Holocaust”. Stało się to w 1970 roku w Miami Beach, a skreśliła je kobieta, której cała piśmiennicza działalność sprowadzała się do przepisów kulinarnych, kilku tysięcy listów z podziękowaniami i obfitego zbioru wskazówek do robótek na drutach. Zuckermann był absolutnie pewien, że nigdy wcześniej nawet nie wymówiła tego słowa na głos. Do jej obowiązków nie należało bowiem rozprawianie o okropnościach, lecz siadywanie wieczorem z drutami nad robótką i planowanie trudów następnego dnia. Teraz jednak miała w głowie guza wielkości cytryny, który, jak się zdało, usunął z jej pamięci wszystko, prócz tego jednego słowa. Nie zdołał go wyprzeć. Musiało tam tkwić cały czas, a ona nawet nie zdawała sobie z tego sprawy.
W tym miesiącu miną trzy lata. 21 grudnia. W 1970 roku był to poniedziałek. Neurolog powiedział mu przez telefon, że agonia może potrwać dwa do czterech tygodni, ale gdy Zuckermann prosto z lotniska dotarł do jej pokoju, łóżko stało już puste. Jego brat, który przybył osobno samolotem godzinę wcześniej, siedział w fotelu koło okna. Nieruchoma twarz bez wyrazu. Przy całej swej posturze i sile wyglądał jak gipsowa figurka. Jeden dobry cios i rozpadłby się na kawałki.
– Matka odeszła – powiedział.
Wśród wszystkich słów, jakie Zuckermann przeczytał, napisał, wypowiedział czy słyszał nie było takich, które zdołałyby dorównać tym dwóm swą retoryczną dobitnością. Nie – chodzi, pójdzie, lecz – odeszła.
Zuckermann nie był w synagodze od wczesnych łat sześćdziesiątych, gdy przyjeżdżał co miesiąc na obronę Wyższego wykształcenia ze świątynnej bimy. Choć niewierzący – zastanawiał się, czy matka nie powinna zostać pochowana według ortodoksyjnego obrządku – ciało obmyte wodą i owinięte całunem, złożone w prostej drewnianej skrzyni. Cztery lata pielęgnowania niedołężnego męża sprawiły, że zanim jeszcze zaczęły ją nękać pierwsze objawy śmiertelnej choroby, upodobniła się do swojej własnej matki w jej podeszłych latach. Ortodoksyjny pochówek przyszedł mu do głowy w kostnicy, gdy przyglądał się bezmyślnie wydatnemu nosowi przodków osadzonemu w małej, niemal dziecięcej czaszce charakterystycznej dla jej rodziny. Henry jednak chciał, by ubrać ją w szarą sukienkę z krepy, w której tak ładnie wyglądała tego wieczoru, gdy zabrali z Carol matkę na koncert Theodora Bikela do Lincoln Center. Zuckermann zaś uważał, że nie warto się o to spierać. On próbował tylko umiejscowić jakoś te zwłoki, by powiązać to, co przydarzyło się matce, z tym, co stało się z jej matką, w której pogrzebie brał udział jako dziecko. Próbował pojąć, gdzie one teraz są. Niech sobie Henry wybiera strój, w którym matka w proch się obróci. Najważniejsze to oddać jej ostatnią posługę, unikając spięć, jeśli to możliwe. Potem on i Henry nie będą już musieli niczego uzgadniać ani rozmawiać ze sobą. Pozostawali w kontakcie tylko przez wzgląd na jej dobro. Przy jej opuszczonym łożu spotkali się po raz pierwszy od ubiegłorocznego pogrzebu ojca na Florydzie.
Tak, teraz cała należała do Henry’ego. Jego gniewna niecierpliwość, by wykazać swą wyższość organizacyjną, nie pozostawiała nikomu wątpliwości, iż wszystkie pytania związane z jej pogrzebem należy kierować do młodszego syna. Kiedy rabin – ten sam młody rabin z delikatną brodą, który odprawiał modły u grobu ojca – wstąpił do matczynego mieszkania, by porozmawiać o nabożeństwie w świątyni, Nathan siedział z boku, zamknięty w sobie, i nie, odzywał się. Wszystko ustalał z rabinem Henry, który właśnie wrócił z zakładu pogrzebowego.
– Pomyślałem, że dobrze będzie przeczytać fragment poezji – powiedział rabin – coś o uprawie roślin. Wiem, jak kochała swoje kwiaty.
Wszyscy spojrzeli na rośliny, jakby były osieroconymi dziećmi pani Zuckermann. Jeszcze było za wcześnie, by brać rzeczy takimi, jakimi one są – rośliny na parapecie, stojący na lodówce kamienny garnek na kluski i kwit z pralni w jej torebce.
– Potem przeczytam kilka psalmów – powiedział rabin. – Na koniec, chciałbym, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, powiedzieć coś od siebie. Znałem pana rodziców ze świątyni. Dobrze ich znałem. Wiem, że byli dobrym małżeństwem. Wiem, jak kochali rodzinę.
– Dobrze – powiedział Henry.
– A pan, panie Zuckermann? – zapytał rabin. – Chciałby pan podzielić się swoimi wspomnieniami? Chętnie włączę je do mojej mowy.
Wyjął notes i ołówek z kieszeni marynarki, aby zanotować to, co pisarz miałby mu do powiedzenia, ale Nathan lekko potrząsnął głową.
– Przyjdzie czas na wspomnienia – odrzekł Zuckermann.
– Rebe – powiedział Henry –ja wygłoszę mowę pożegnalną.
Wcześniej stwierdził, że nie wydaje mu się, by miał dość sił, aby przez to przejść.
– To wspaniale – rzekł rabin – jeśli zdoła pan to uczynić pomimo swej żałoby.
– A jeśli zapłaczę – odpowiedział Henry – to nie obrażę niczyich uczuć. Ona była najlepszą matką na świecie.
Tak więc krzywda historyczna zostanie wreszcie naprawiona. Henry oczyści pamięć jej przyjaciół z Florydy z oszczerczego portretu matki przedstawionego w Carnovskym. Życie i sztuka to dwie różne sprawy, pomyślał Zuckermann, czy jest coś bardziej oczywistego? Ale ta różnica jest zupełnie nieuchwytna dla innych. Fakt, iż pisanie jest aktem wyobraźni, zda się wszystkich zdumiewać i doprowadzać do pasji.
Carol przyleciała wieczornym samolotem z dwójką starszych dzieci i Henry zabrał ich do siebie do hotelu przy Collins Avenue. Zuckermann spał sam w mieszkaniu matki. Nie zadał sobie trudu, aby przygotować łóżko. Legł w pościeli, która okrywała ją ledwo dwie noce temu, i zanurzył twarz w jej poduszce.
Mamo, gdzie jesteś? Wiedział, gdzie jest – w zakładzie pogrzebowym, ubrana w szarą sukienkę z krepy. Mimo to nie mógł się powstrzymać. Jego drobna matka, metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, zniknęła w bezmiarze śmierci. Chyba największym pomieszczeniem, do jakiego weszła w swoim życiu, był dom towarowy L. Bamberga na Market Street w Newark.
Do owej nocy Zuckermann nie wiedział, kim są zmarli, czy jak są odlegli. Szeptała coś w jego sny, ale choć bardzo wytężał słuch, nie rozumiał jej słów. Dzielił ich cal, nic ich nie dzieliło, byli nierozłączni, lecz jej słowa nie docierały do niego. Śnił, że ogłuchł. We śnie pomyślał: „Nie odeszła, jest poza śmiercią” i obudził się w ciemności, mocno się śliniąc – jej poduszka była przesiąknięta plwociną Nathana.
– Biedne maleństwo – powiedział, użalając się nad nią, jakby to o n a była dzieckiem, jego dzieckiem, jakby zmarła w wieku lat dziesięciu a nie sześćdziesięciu sześciu. Poczuł w głowie ból wielkości cytryny. Był to jej guz mózgu.
Rano, wynurzając się ze snu, starając się uwolnić z ostatniej mary o leżącym tuż obok przerażająco odległym ciele, zaczął przygotowywać się, iż zastanie ją koło siebie. Nie może się bać. Straszenie Nathana byłoby ostatnią rzeczą, jaką by uczyniła. Ale gdy otworzył oczy na światło dnia i obrócił się na bok, na drugiej połowie łóżka nie było martwej kobiety. Nie mógł już jej znów ujrzeć u swego boku.
Wstał, żeby umyć zęby, potem nie zdejmując pidżamy wrócił do sypialni i wszedł do garderoby pomiędzy jej ubrania. Włożył dłoń do kieszeni popelinowego płaszcza przeciwdeszczowego, który sprawiał wrażenie rzadko używanego, i znalazł świeżo otwartą paczkę chusteczek higienicznych. Jedna z chusteczek leżała złożona na szwie kieszeni. Dotknął nią nosa, ale pachniała tylko chusteczką. Z kwadratowego plastikowego etui spoczywającego w kieszeni wyjął przezroczysty czepek przeciwdeszczowy. Złożony na grubość około pół centymetra nie był większy od plastra z opatrunkiem, ale fakt, iż był ułożony tak starannie, nie musiał wcale oznaczać, że nigdy go nie używała. Na bladoniebieskim etui widniał napis: „Z najlepszymi życzeniami od butiku SYLVIA’S, Boca Raton”. S w słowie Sylvia’s było wplecione w różyczkę, co by się podobało matce. Drobne kwiatki zawsze znajdowały się na obrzeżu jej kartek z podziękowaniami. Czasami jego żony dostawały kwietne karty z podziękowaniami za coś tak drobnego, jak pełna pamięci rozmowa międzymiastowa.
W drugiej kieszeni było coś miękkiego jak mgiełka. Poczuł się źle, gdy wyciągał tę niewidoczną rzecz. Niepodobna, by jego matka nosiła w kieszeni bieliznę jak pijaczka. Czy to guz w tak żałosny sposób uszkodził jej zdolność myślenia, a nikt z nich nawet o tym nie wiedział? To nie był jej stanik ani majtki, tylko szyfonowy czepek w kolorze pończoch, coś, co się nosiło w domu po wizycie w salonie fryzjerskim. Świeżo ułożone włosy, jej włosy, jak chciał wierzyć, gdy uniósł czepek do nosa, szukając jakiegoś zapachu, który pamiętał. Ostre zapachy, stanowcze słowa, amerykańskie ideały, syjonistyczny zapał i żydowskie oburzenie, wszystko, co żywe i inspirujące, niemal nadludzkie w oczach chłopca, należało do ojca; matka, która tyle dla niego znaczyła przez pierwsze dziesięć lat życia, była w jego wspomnieniach tak mglista jak szyfonowy czepek. Jej piersi, potem kolana, a później cichnący głos, wołający za nim: „Uważaj na siebie”. Potem długo, długo nic, żadnego wyraźnego wspomnienia, tylko niewidzialna osoba, pragnąca sprawić mu przyjemność, przekazująca mu przez telefon informacje o pogodzie w New Jersey. Następnie przyszła emerytura na Florydzie i jasne włosy. Ubrana lekko z powodu upału, choć starannie – różowe bawełniane spodnie i biała bluzka z monogramem (nosiła perłową broszkę, którą kupił wiele lat temu na lotnisku Orły i przywiózł jej po pierwszych letnich wakacjach spędzonych we Francji) – drobna, opalona, jasnowłosa kobieta, która czekała przy końcu korytarza, aż on zejdzie z torbą podróżną z ruchomych schodów; niewymuszony szeroki uśmiech, czułe spojrzenie ciemnych oczu, smutny, kurczowy uścisk, a za nim zaraz fala wdzięczności. Tyle wdzięczności! Jakby sam Prezydent Stanów Zjednoczonych przyjechał odwiedzić szczęśliwego mieszkańca kondominium po wylosowaniu jego nazwiska i adresu z kapelusza.
Ostatnią rzeczą, jaką znalazł w kieszeni, był wycięty nożyczkami fragment artykułu z New York Timesa. Musiał go przysłać ktoś z ich rodzinnego miasta. Pewnie wyjęła go z koperty przy skrzynce pocztowej, a potem włożyła do kieszeni, idąc do salonu fryzjerskiego lub do butiku Sylvia’s w Boca Raton. Nie znano jeszcze przyczyny jej bólów i zawrotów głowy, więc w deszczowe popołudnie wyruszyła z przyjaciółką obejrzeć sukienkę. Gdy wybiła czwarta, dwie wdowy, ranne ptaszki, postanowiły zjeść w restauracji kolację. Przeglądając kartę pomyślała pewnie: „To zamówiłby Victor, to Nathan, a to Henry”. Dopiero wtedy wybrałaby coś dla siebie. „Mój mąż – powiedziała pewnie kelnerce – uwielbiał przegrzebki oceaniczne. Poproszę te małże, jeśli są świeże i duże”.
W wycinku z Timesa ktoś zakreślił niestarannie ołówkiem jeden akapit. Nie matka. Ramka, którą ona by narysowała, zostałaby wykonana dokładnie świeżo za temperowanym ołówkiem. Akapit pochodził z artykułu zamieszczonego w niedzielę 6 grudnia 1970 roku w dziale poświęconym New Jersey. Zmarła 15 dni później.
Również Newark wydało wielu sławnych ludzi tej rangi, co Nathan Zuckermann, pisarz, i Jerry Lewis, aktor. Najsłynniejsze potomstwo miasta Elizabeth to wojskowi: generał Winfield Scott, oficer XIX wiecznej armii i adm. William ,,Bull” Halsey, bohater II wojny światowej.
W kuchennej szafce znalazł żółtą plastikową konewkę ozdobioną białymi stokrotkami i wstawił ją pod kran. Wszedł do salonu, by podlać jej więdnące rośliny. Była tak chora, zagubiona i roztargniona, że nawet nie zajmowała się swoim ogrodem. Włączył stację na falach ultrakrótkich, ustawioną na radioodbiorniku matki, i słuchając jej ulubionej muzyki – melodii ze słynnych musicali rzępolonych na skrzypkach – postępował wzdłuż okna z konewką w ręce. Wydawało mu się, że rozpoznaje rośliny z New Jersey, ze szkolnych dni. Czy to możliwe? Tyle lat jako jej towarzyszki? Podniósł żaluzje. W oddali, za nowym kondominium, które wyrosło w sąsiedztwie, zobaczył szeroki pas zatoki. Dopóki żył jej mąż, mieli niemal rytualny zwyczaj spoglądać na zatokę z balkonu sypialni każdego wieczoru po kolacji i wiadomościach telewizyjnych. „Och, Nathanie, gdybyś mógł zobaczyć barwy wczorajszego zachodu słońca – tylko ty znalazłbyś słowa, aby je opisać”. Ale po śmierci dra Zuckermanna sama nie była w stanie znieść tej niewysłowionej urody i tylko oglądała telewizję bez względu na to, co nadawano.
Nikt jeszcze nie wypłynął na żagle. Nie było jeszcze siódmej. Dwa piętra niżej, na parkingu między dwoma budynkami, bardzo stary człowiek w jasnozielonych spodniach, jasnozielonej czapce i kanarkowym swetrze zażywał spaceru, przechadzając się niepewnie w tę i z powrotem między rzędami błyszczących samochodów. Zatrzymawszy się, by oprzeć się o maskę nowego dwutaktowego cadillaca, może jego własnego, spojrzał w górę, gdzie w oknie widokowym Zuckermann stał w pidżamie. Pomachał mu, Zuckermann też i z jakiegoś powodu pokazał mu konewkę. Mężczyzna zawołał coś, ale zbyt słabo, gdyż zagłuszyło go radio. Jej ulubiona stacja bez przerwy nadawała wiązankę melodii z Finian ’s Rainbow. Co słychać w Glocca Morra w tak piękny dzień...? Poczuł dreszcz wzruszenia — gdzie była tego pięknego dnia w Glocca Morra? Potem zagrali Wszystko, czym jesteś i zupełnie się załamał. Pod tę melodię uczyła go kroków tanecznych, aby mógł zatańczyć na przyjęciu z okazji bar micwy. Gdy skończył odrabiać lekcje, ćwiczyli na kawałku wolnego parkietu między perskimi dywanami jadalni i salonu, a Henry przebierając palcami po niewidzialnym klarnecie udawał, że jest Artiem Shaw. Henry poruszał ustami, powtarzając słowa piosenki Helen Forrest – zrobiłby wszystko, żeby wziąć udział w tym przedstawieniu, nawet na poły uśpiony w pidżamie i w kapciach. Na wieczornym przyjęciu wydanym w sali przy Bergen Street, parę kroków od Schary Manor, wszyscy krewni oklaskiwali (a wszyscy jego młodzi przyjaciele urządzili dla zgrywy owację) Nathana i panią Zuckermann, gdy znaleźli się wśród tęczowych świateł i zaczęli tańczyć fokstrota. Kiedy chłopak, lider zespołu, opuścił saksofon i zaczął nucić słowa „Jesteś obiecanym pocałunkiem wiosny”, spojrzała z dumą w oczy swego trzynastoletniego partnera – on położył dłoń jak najdalej od miejsca, w którym wyobraził sobie, że mógłby choćby mimowolnie dotknąć paska jej stanika – i miękko wyszeptała mu do ucha: „Tak, kochanie, to ty”.
Mieszkanie, kupione dziesięć lat temu przez ojca, zostało urządzone z pomocą synowej, Carol. Na dłuższej ścianie wisiały dwie duże reprodukcje oprawione w wyblakłe ramy z bożego drzewka: biała paryska ulica Utrilla i wyspiarski, pagórkowaty krajobraz Gauguina w kolorach bzów. Na jasnym lnie, który obie panie wybrały na poduszki do bambusowego kompletu mebli w salonie, widniały gałęzie drzew, uginające się pod ciężarem cytryn i limonków. Miał to być Eden tropiku, nawet wtedy, gdy kolejne zawały powaliły jej męża do grobu. Starała się jak mogła, ale opór jej organizmu okazał się silniejszy, przegrała. Nic nie mogło ukoić jej smutku. Nawet jeśli kiedyś była taka szansa, to teraz było już za późno.
Podczas gdy nadal przyglądał się dreptaninie starego człowieka po parkingu od jednego rzędu samochodów do drugiego, w drzwiach przekręcono klucz. Mimo jasnego blasku płynącego od zatoki – roztańczonego drgania światła, którym życie obwieszcza w radosnym uniesieniu: „Słoneczny byt nie zna mroków śmierci” – prawdopodobieństwo jej ponownego pojawienia się nagle zdało mu się tak silne, jak w chwili, gdy leżał w łóżku, nieprzytomny po wielu godzinach snu na jej poduszce. Może nadal śnił na jawie.
Nie miał się czego obawiać ze strony jej ducha. Wrócić mogła, by nań spojrzeć tylko, sprawdzić, czy nie stracił na wadze w ciągu trzech miesięcy, jakie upłynęły od jego ostatniej wizyty. Wróciłaby tylko po to, by usiąść z nim przy stole i posłuchać. Pamiętał, jak przyjechał po raz pierwszy do domu z uczelni, w środę wieczorem, w czasie swych pierwszych ferii na Święto Dziękczynienia, jak z nieoczekiwaną wylewnością opowiadał jej o książkach, które pochłaniały go w szkole. To było po obiedzie, gdy sprzątnęli ze stołu. Brat wyszedł przed deserem na mecz koszykówki klubu AZA w sali o nazwie Y, a ojciec wrócił do zakładu dokończyć papierkową robotę. Zuckermann pamiętał jej fartuch, podomkę, ciemne, siwiejące włosy, pamiętał starą kanapę po renowacji pokrytą stonowanym, praktycznym, plamoodpornym pledem w szkocką kratę – tego roku, kiedy wyjechał do Chicago. Wyciągnęła się na kanapie w salonie, z lekkim uśmiechem przysłuchując się jego opowieściom i niedostrzegalnie zapadła w sen. Uśpił ją opowiadając o Hobbesie i umowie społecznej. Była zachwycona, że zna się na wszystkim. Silny środek uspokajający, najsilniejszy, jaki ośmieliła się zażyć do chwili, gdy po śmierci męża zaczęli jej dawać fenobarbital.
Te wszystkie uczucia. Zastanawiał się, czy aby nie napłynęły tylko po to, by naprawił krzywdę, jaką zdaniem innych wyrządził jej portretem matki z Carnovsky’ego. Czy dlatego ogarnęły Nathana te tkliwe wspomnienia, które tak go rozczuliły podczas podlewania jej kwiatów. Dumał, czy nie przymusił się do podlewania, aby w broadwayowskim stylu, równie nieprawdziwym jak łkanie nad jej ulubioną kiczowatą melodią, uspokoić swe serce. Czy to brało się z pisania? Całe to pełne zakłopotania grzebanie się w sobie – a teraz nawet nie jest mu dane przyjąć zwyczajnie tego ciosu, jakim jest śmierć własnej matki. Nawet gdy płaczę, nie jestem pewien, co to daje.