Letni kogel-mogel - Mia Ahl - ebook + audiobook

Letni kogel-mogel ebook i audiobook

Mia Ahl

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dla Jenny, Sofii i Jessiki, trzech przyjaciółek z Göteborga, życie przestaje biec utartym torem. Magnus, mąż Jenny, jest seksistowskim leniem i okazuje żonie coraz mniej zainteresowania. Dodatkowo wydaje się, że coś przed nią ukrywa.

W przeciwieństwie do przyjaciółki Jessika wiedzie słodkie życie – szef ze sklepu jubilerskiego właśnie się jej oświadczył. Para wstępnie planuje ślub w noc świętojańską. Mimo to sytuacja zaczyna się pogarszać. Czy to możliwe, że wymagająca matka Jessiki popsuje relację między zakochanymi? 

Sofia nie ma problemów na miłosnym froncie, ale ostatnio patrzy chciwym okiem nie tylko na męża, lecz także na krakersy. Poza tym nastoletnia córka nieustannie przysparza jej zmartwień. Gdy dziewczyna pod nieobecność rodziców urządza imprezę dla znajomych, sytuacja osiąga punkt kulminacyjny.

Mia Ahl wraca z nową opowieścią. Dokąd zaprowadzi dziewczyny ten letni kogel-mogel?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 5 min

Oceny
4,7 (12 ocen)
9
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oliwiamilena25

Dobrze spędzony czas

Jest ok, chociaż coraz bardziej mi się nudzi, poprzednie części były ciekawsze.
00
Annku90

Całkiem niezła

#maratonczytam_se #czytam_se "Jenny prze­sta­wiła ze­ga­rek, by śpie­szył o czte­ry mi­nuty. Dzię­ki temu znaj­do­wała miej­sce na szew w ob­ci­słym ubra­niu, które na­zy­wała ży­ciem." A Ty masz tak przestawiony zegarek? Ja nigdy nie praktykowałam, ale znam osoby, którym to weszło już w nawyk i każdy zegarek mają ustawiony 10 minut wcześniej. "Letni kogel-mogel" to kolejne spotkanie z trzema przyjaciółkami z Göteborga (swoją drogą wiecie jak poprawnie wymówić nazwę tej miejscowości? Ja dowiedziałam się dopiero na SFI). Jennifer, Sofie i Jessikaę znam z poprzednich dwóch książek i traktuje je jak swoje dobre znajome. Fajnie wiedzieć co u nich. Jessika zaręcza się ze swoim szefem. Ale w tle jest jej matka, która bez przerwy coś planuje za plecami pary. Problemy Jenny dalej mają swoje źródło w Magmusie, jej mężu. A Sofia stara się porozumieć z dorastającą córką. Myślę, że przyjdzie czas, że wypożyczę te książki po szwedzku. To będzie okazja do ćwiczenia języka.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Gub­bröran

Co­py­ri­ght © Mia Ahl, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

ISBN 978-87-0237-263-2

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Göte­borg, pią­tek, 25 stycz­nia 2019 r.

Jenny odło­żyła menu i błą­dziła wzro­kiem po re­stau­ra­cji. Wy­glą­dała, jakby szu­kała kel­nera, ale tak na­prawdę roz­glą­dała się za przy­ja­ciół­kami: So­fią i Jes­siką. Jak co pią­tek o trzy­na­stej miały zjeść ra­zem lunch w Dorsi, kul­ty­wo­wały tę tra­dy­cję od wielu lat.

Stwier­dziła, że za­mówi rybę i kie­li­szek bia­łego wina. W końcu był pią­tek, a ona miała wolne po­po­łu­dnie. To zna­czy wolne jak wolne. Mąż ocze­ki­wał od niej, że w dro­dze po­wrot­nej zrobi za­kupy, a póź­niej po­sprząta dom i wstawi pra­nie.

Na bia­łym ob­ru­sie cze­kały już kie­li­szek, ka­rafka wody i ko­szy­czek z pie­czy­wem. Po­sy­pane se­za­mem białe bu­łeczki o lśnią­cej skórce, pach­nący zio­łami chleb żytni i ka­wałki pie­czywa chrup­kiego. Wy­glą­dały bar­dzo za­chę­ca­jąco. Jenny była strasz­nie głodna. Dziś zja­dła śnia­da­nie kilka mi­nut po pią­tej. W co drugą środę i pią­tek otwie­rała przed­szkole i mu­siała sta­wić się w pla­cówce już o szó­stej trzy­dzie­ści. Ma­luszki rano zja­dły śnia­da­nie, a przed po­łu­dniem – owoce, ale ona sama w pracy nie zdą­żyła ni­czego prze­ką­sić. Była zbyt za­jęta po­da­wa­niem na­czyń, wy­cie­ra­niem roz­la­nej ma­ślanki i kro­je­niem ja­błek.

Mimo że Jenny w co drugą so­botę cho­dziła do pie­karni, smak świe­żego chleba jesz­cze jej się nie znu­dził. Te­raz po­czuła w noz­drzach in­ten­sywny za­pach pie­czywa, który przy­wiódł jej na myśl kre­skówkę. Tam go­rą­cym wy­pie­kom za­wsze to­wa­rzy­szą zło­ci­ste strużki dymu i przy­jemna mu­zyczka.

Nie­zde­cy­do­wana za­trzy­mała rękę nad ko­szycz­kiem, aż wresz­cie się­gnęła po kromkę ciem­nego chleba. Po­sma­ro­wała ją ma­słem, odła­mała ka­wa­łek i wsu­nęła go do ust. Za­mknęła oczy i żuła, na­pa­wała się sma­kiem. Po chwili znów spoj­rzała na schody. So­fia czę­sto spóź­niała się na ich piąt­kowe lun­che, ale Jes­sika za­zwy­czaj przy­cho­dziła na czas, mimo że to ona miała spo­śród nich trzech naj­wię­cej obo­wiąz­ków.

Jenny na­wią­zała kon­takt wzro­kowy z kel­ne­rem i zło­żyła za­mó­wie­nie. Zupa rybna z ho­ma­rem i białe wino.

Spoj­rzała na te­le­fon. Wy­świe­tlacz po­ka­zy­wał trzy­na­stą dwa­dzie­ścia sie­dem. Przy­ja­ciółki się spóź­niały, ale w Göte­borgu ra­czej trudno o punk­tu­al­ność. Jenny prze­sta­wiła ze­ga­rek, by śpie­szył o cztery mi­nuty. Dzięki temu znaj­do­wała miej­sce na szew w ob­ci­słym ubra­niu, które na­zy­wała ży­ciem. Miała dwie prace. Cho­dziła na pół etatu do przed­szkola pro­wa­dzo­nego przez spół­dziel­nię ro­dzi­ców, a do­dat­kowo pra­co­wała jako cu­kier­niczka, sprze­daw­czyni i złota rączka w nie­wiel­kiej ka­wiarni na Ha­dze. Oba za­ję­cia wy­ma­gały od niej ela­stycz­no­ści i umie­jęt­no­ści ro­bie­nia kilku rze­czy na­raz. I oba bar­dzo się jej po­do­bały. Odła­mała ko­lejny ka­wa­łek chleba, a na­stęp­nie od­su­nęła od sie­bie ko­szy­czek i schy­liła się do to­rebki. Chciała wy­jąć ka­len­darz, by spra­wiać wra­że­nie za­ję­tej. Gdy tylko się wy­pro­sto­wała, zo­ba­czyła idącą po scho­dach Jes­sikę. Przy­ja­ciółka po­ma­chała do niej i szyb­kim kro­kiem ru­szyła w jej stronę.

– Prze­pra­szam! Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – Jes­sika ob­jęła Jenny, która le­dwo zdą­żyła pod­nieść się z miej­sca. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Mie­li­śmy dziś ogromny ruch, a kiedy klient wy­biera ob­rączki, nie można go po­śpie­szać. W końcu to ważny wy­bór.

Jenny przy­po­mniało się, jak przy­ja­ciółka sprze­dała swoją ob­rączkę i pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy, by ku­pić dzie­ciom pre­zenty na święta. To było czter­na­ście mie­sięcy temu, gdy Ro­bert, były mąż Jes­siki, pła­cił jej ab­sur­dal­nie ni­skie ali­menty. Jenny po­gła­dziła dło­nią drugą dłoń, za­trzy­mu­jąc ją na oczku pier­ścionka.

– No tak. – Przy­tak­nęła ski­nie­niem. – W końcu za­ło­że­nie jest ta­kie, że bę­dzie się je no­sić do końca ży­cia. – Spoj­rzała na rękę Jes­siki. – A co my tu mamy? – Wska­zała na pier­ścio­nek.

– Mmm – wy­mam­ro­tała za­wsty­dzona przy­ja­ciółka. – Jesz­cze się do niego nie przy­zwy­cza­iłam.

– Mogę zo­ba­czyć? – Jenny wzięła ją za rękę. – Ojej! – wes­tchnęła. – Jest piękny – do­dała ze stra­chu, że przy­ja­ciółka źle in­ter­pre­tuje jej słowa i minę.

– Claes jest ju­bi­le­rem – za­częła Jes­sika. Unio­sła wzrok i po­ma­chała ręką. – So­fia przy­szła – wy­ja­śniła zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie.

So­fia su­nęła przed sie­bie. Jak za­wsze szczu­pła, ele­gancka i z nie­na­ganną fry­zurą. Mimo że pa­dał śnieg, nie miała na po­liczku ani smużki tu­szu do rzęs.

– Cześć! – Po­sta­wiła to­rebkę na jed­nym z krze­seł. Póź­niej przy­wi­tała się z przy­ja­ciół­kami, ca­łu­jąc je w po­wie­trzu. – Wiem, że się spóź­ni­łam. To wszystko przez tę cho­lerną po­godę, same ro­zu­mie­cie. Poza tym mu­sia­łam jesz­cze zaj­rzeć do są­siadki, żeby pod­lać jej kwiatki. Po­je­chała do Hisz­pa­nii. Ma tam dom. Nie wie­cie na­wet, jaka je­stem za­zdro­sna. A moja mama po­pły­nęła w rejs po Ka­ra­ibach. Tylko ja mu­szę zno­sić tę po­godę. Jest po­tworna. Twoja była szwa­gierka Chri­stel też wy­je­chała, więc do końca przy­szłego ty­go­dnia będę pra­co­wać co­dzien­nie. Zo­sta­łam w skle­pie sama.

Zro­biła nie­za­do­wo­loną minę, która mo­gła wska­zy­wać, że jest prze­mę­czona albo strasz­nie jej się nu­dzi, bo nie ma kogo ob­słu­gi­wać. Jes­sika rów­nież tam kie­dyś pra­co­wała i pa­mię­tała, że w skle­pie z nie­po­trzeb­nymi bi­be­lo­tami sprze­da­wano głów­nie świece o za­pa­chu wa­ni­lii i pra­wie nikt tam nie za­glą­dał.

So­fia li­czyła na współ­czu­cie, ale nikt nie za­re­ago­wał.

– Po­patrz na dłoń Jes­siki! – po­wie­działa Jenny. Cie­szyła się, że może opo­wie­dzieć o czymś, czego przy­ja­ciółka nie wie­działa i pew­nie na­wet nie po­dej­rze­wała.

Za­kło­po­tana Jes­sika po­ka­zała pier­ścio­nek. So­fia na­tych­miast ze­ska­no­wała go wzro­kiem.

– Och! Jest piękny. – W jej gło­sie po­brzmie­wała nutka za­zdro­ści.

– W końcu Claes to ju­bi­ler.

– Kiedy to się stało? – Jenny bar­dziej niż pier­ścio­nek z dia­men­tem in­te­re­so­wały same za­rę­czyny.

– W syl­we­stra. – Jes­sika się za­śmiała.

– Prze­czu­wa­łaś coś? Roz­ma­wia­li­ście o tym? – spy­tała Jenny.

So­fia unio­sła dłoń i po­ma­chała na kel­nera.

– Nie. Z po­czątku wcale nie ro­zu­mia­łam, o co cho­dzi. Do­póki nie za­dał py­ta­nia.

– Szam­pana! – krzyk­nęła So­fia do kel­nera, który sta­nął przy ich sto­liku.

Męż­czy­zna przy­niósł ze sobą bu­telkę bia­łego wina, wy­glą­dał na zmie­sza­nego i pod­eks­cy­to­wa­nego jed­no­cze­śnie.

– Po­pro­simy o trzy kie­liszki szam­pana. Praw­dzi­wego szam­pana. Ja sta­wiam! – Za­do­wo­lona, że przez chwilę znów zna­la­zła się w cen­trum uwagi, po­chy­liła się do Jes­siki i ode­zwała się we­soło: – Mu­sisz nam o wszyst­kim opo­wie­dzieć!

Jenny spoj­rzała ze smut­kiem na kel­nera. Stał te­raz nie­ru­chomo z wi­nem w ręku i za­sta­na­wiał się, któ­rej ko­biety słu­chać.

– Naj­pierw na­pijmy się szam­pana – po­wie­działa prze­pra­sza­jąco. Bała się, że kel­ner uzna ją za kło­po­tli­wego go­ścia.

– Nie, ni­czego nie po­dej­rze­wa­łam – za­częła Jes­sika, po­now­nie wy­su­wa­jąc dłoń. – Po­win­nam była się tego do­my­ślić już mię­dzy świę­tami. Dwu­dzie­stego siód­mego grud­nia Molly przy­szła do mnie i spy­tała, czy może zaj­rzeć do mo­jej szka­tułki z bi­żu­te­rią. Przy­mie­rzała pier­ścionki, wy­py­ty­wała, gdzie jest ten za­rę­czy­nowy i jak wy­glą­dały za­rę­czyny z Ro­ber­tem, skoro wy­bra­łam pier­ścio­nek sama.

– Roz­mowa matki z córką. A ra­czej córki z matką – wtrą­ciła Jenny.

– Wła­śnie. Od­po­wie­dzia­łam jej o wszyst­kim naj­do­kład­niej, jak umia­łam, ale od tam­tego dnia mi­nęło dużo czasu. I sporo zdą­ży­łam już za­po­mnieć. – Za­mil­kła, bo bar­dzo do­brze to pa­mię­tała, to zna­czy nie za­rę­czyny, tylko mo­ment sprze­daży pier­ścionka i ob­rączki, który wzbu­dził w niej bar­dzo sprzeczne emo­cje. Gdy stała przed lom­bar­dem, z jed­nej strony czuła się wolna, a z dru­giej strony ogar­niał ją wielki smu­tek.

 – Och! – Jenny dała jej do zro­zu­mie­nia, by kon­ty­nu­owała.

– Jest syl­we­ster. Tuż przed pół­nocą. Mama ką­tem oka pa­trzy na szam­pana, a El­liot pra­wie przy­sy­pia. Na­gle Claes przy­ciąga mnie do sie­bie i klęka. Klęka! W sa­lo­nie mo­jej mamy! Wy­ciąga z kie­szeni pier­ścio­nek i za­daje py­ta­nie.

– Jaki ko­chany!

– I pewny sie­bie – do­dała So­fia.

– Tak. Ty­powy Claes. Pew­nie na­oglą­dał się ame­ry­kań­skich ko­me­dii ro­man­tycz­nych.

Jes­sika nie wspo­mniała, że tak na­prawdę po­czuła się skon­ster­no­wana I wy­dało jej się, że nie ma wy­boru. Że w ta­kiej sy­tu­acji nie może po­wie­dzieć „nie”.

– Ale – za­częła Jenny – to już nie pierw­szy raz, kiedy wy­znał ci mi­łość w to­wa­rzy­stwie. Pa­mię­tasz ze­szłe święta? To zna­czy święta sprzed dwóch lat? Cała ro­dzina tam była, twoje dzieci, mama. A na do­da­tek Ro­bert.

– Chcesz po­wie­dzieć, że po­wi­nien był też za­dzwo­nić po Glenna? Tego tak­sów­ka­rza? – Jes­sika wy­buch­nęła śmie­chem. – Bo o nim za­po­mniał.

– A jak za­re­ago­wała twoja mama? – spy­tała So­fia.

– Była prze­szczę­śliwa. Już od roku, od­kąd za­uwa­żyła, że po­zby­łam się pier­ścionka od Ro­berta i ob­rączki, cią­gle men­dziła, że po­win­nam ku­pić so­bie nową ob­rączkę i no­sić ją na pra­wej dłoni.

– Dla­czego? – Jenny unio­sła brwi.

– Z tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego te­raz każe mi usta­lić datę ślubu. We­dług niej naj­waż­niej­sze to za­cho­wy­wać po­zory. Bar­dzo dziwne.

– Twoja mama – wes­tchnęła So­fia. – Dzię­kuję – po­wie­działa, gdy kel­ner po­sta­wił przed nimi trzy wy­so­kie kie­liszki.

Męż­czy­zna po­ka­zał jej bu­telkę. So­fia kiw­nęła po­ta­ku­jąco, a on na­lał im szam­pana, po czym po­now­nie go za­kor­ko­wał, ski­nął głową i od­szedł.

– Na­sze zdro­wie! – So­fia nie­cier­pli­wie cze­kała, aż kel­ner wresz­cie się od­dali. – Za mi­łość!

Wznio­sły kie­liszki i roz­ko­szo­wały się pierw­szym ły­kiem mu­su­ją­cego trunku. Jes­sika spoj­rzała na pier­ścio­nek.

– Pa­suje ide­al­nie – za­częła. – Ale nic na nim nie wy­gra­we­ro­wał.

– To zna­czy, że nie był pewny, czy przyj­miesz oświad­czyny.

So­fia przy­glą­dała się Jes­sice, która otwo­rzyła usta, by coś po­wie­dzieć, osta­tecz­nie jed­nak je za­mknęła. W tej sa­mej chwili przy­szedł kel­ner, nio­sąc ta­lerz z trzema ka­wa­łecz­kami ho­mara. Po­sta­wił go przed Jenny, a na­stęp­nie pod­niósł mały dzba­nu­szek z zupą i za­lał nią sko­ru­piaka. Ko­biety przy­glą­dały mu się, jakby był cza­ro­dzie­jem i pre­zen­to­wał ja­kąś ma­giczną sztuczkę.

– Mmm, pięk­nie pach­nie. – Jenny roz­ko­szo­wała się za­pa­chem ho­mara, bia­łego wina, sza­franu i śmie­tany.

– A czy pa­nie za­sta­no­wiły już się nad da­niem głów­nym? – spy­tał po­tul­nie kel­ner.

– Mięso! – ode­zwała się Jes­sika. – Ta­tar wo­łowy, je­śli jest. A do tego kie­li­szek czer­wo­nego wina. Mimo szam­pana.

So­fia zde­cy­do­wała się na zupę, po czym spoj­rzała py­ta­jąco na Jes­sikę, która wy­tłu­ma­czyła:

– Molly zo­stała we­ganką! Nie zwy­czajną we­ge­ta­rianką, która je na­biał i ta­kie tam. Tylko praw­dziwą we­ganką. Go­tuję osobno dla niej i osobno dla sie­bie i chłop­ców. Ale jej to nie wy­star­cza. Moja córka jest bar­dzo elo­kwentna. I oczy­tana. Zruj­no­wała święta swoim sta­rym dziad­kom. I ojcu.

– No nie!

So­fia się ucie­szyła, że przy­ja­ciółka na­rzeka na córkę. Z opi­sów Jes­siki naj­czę­ściej wy­ni­kało, że pięt­na­sto­latka to istny wzór cnót, ni­gdy się nie myli, po­maga w domu, od­biera młod­szego bra­ciszka z przed­szkola, sprząta ze stołu, a do tego wkłada na­czy­nia do zmy­warki. Z ko­lei Chloe, córka So­fii i ró­wie­śnica Molly, urzą­dza matce scenę, gdy ta po­prosi ją, by przed przyj­ściem pani sprzą­ta­ją­cej z od­ku­rza­czem przy­naj­mniej po­zbie­rała z pod­łogi swoje rze­czy.

– Wil­liam twier­dzi, że Molly przez pół świąt opo­wia­dała, co znaj­duje się na stole i jak tam tra­fiło. Zre­fe­ro­wała całą drogę, z pa­stwi­ska na ta­lerz. A wła­ści­wie nie z pa­stwi­ska, tylko z za­kładu mię­snego. Mó­wiła, że świ­nie od­dziela się od pro­siąt kratą, by ich nie zgnio­tły. A wy­mę­czone sta­łymi in­se­mi­na­cjami krowy dają mleko tylko przez cztery lata. I wszyst­kie czarno-białe ja­łówki, no wie­cie, te z re­klamy ma­sła, są ze sobą spo­krew­nione.

– Już do­syć – prze­rwała So­fia, ma­cha­jąc rę­kami.

– Ro­bert i jego matka wszystko po­twier­dzili. Oj­ciec Ro­berta ryk­nął na Molly i ka­zał wnuczce odejść od stołu. A jej było to na rękę. Przez całe święta u dziad­ków ja­dła tylko do­mowe chrup­kie pie­czywo i ka­pu­stę. Młodą, czer­woną i bruk­selkę.

Wszyst­kie trzy się ro­ze­śmiały.

– Nie sku­siła się na­wet na nic słod­kiego. Bo bab­cia nie użyła cze­ko­lady z cer­ty­fi­ka­tem spra­wie­dli­wego han­dlu. A w sło­dy­czach na wagę jest że­la­tyna wie­przowa.

Jenny wzdry­gnęła się z obrzy­dze­nia, ale So­fia wy­buch­nęła śmie­chem.

Jes­sika na­piła się szam­pana i wes­tchnęła z ulgą. Za­raz po­tem spoj­rzała na przy­ja­ciółki.

– Ro­bert so­bie na to za­słu­żył. A ty spę­dzi­łaś święta z Cla­esem. I pew­nie do­brze się ba­wi­łaś – ode­zwała się So­fia.

– No nie wiem. By­li­śmy u jego mamy, więc nie ga­nia­li­śmy się nago po po­koju.

Tym ra­zem to Jenny wy­buch­nęła śmie­chem, pry­ska­jąc z ust wi­nem.

– Do­brze, że pi­jesz białe – uspo­ko­iła ją Jes­sika.

Jenny kasz­lała, a So­fia po­pa­trzyła na nią i się uśmiech­nęła.

– Ale i tak było miło – pod­jęła na nowo Jes­sika. – Seks. Nie przy­po­mina seksu z Ro­ber­tem, kiedy do­kład­nie wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać. Ale jest jesz­cze kwe­stia an­ty­kon­cep­cji. Z po­czątku by­łam twarda i ka­za­łam Cla­esowi sa­memu się tym za­jąć.

– My­śla­łam, że w tym ukła­dzie to on po­wi­nien być twardy.

– So­fio. To prze­kra­cza wszel­kie gra­nice.

Na twa­rzy So­fii za­go­ścił uśmiech.

– Gdyby twoja mama to sły­szała, pew­nie wy­szłaby z sie­bie i sta­nęła obok – po­wie­działa Jes­sika.

– Ale jej tu nie ma. Po­pły­nęła w rejs po Ka­ra­ibach i mogę się za­ło­żyć, że wy­le­guje się te­raz w słońcu i pije szam­pana.

– Ra­czej nie – wtrą­ciła Jes­sika. – Tam jest sześć go­dzin wcze­śniej, więc co naj­wy­żej wła­śnie je śnia­da­nie.

Zi­ry­to­wana Jenny spoj­rzała na So­fię. Już dawno za­uwa­żyła, że przy­ja­ciółka po­trafi de­spe­racko wal­czyć o uwagę. Ale te­raz uświa­do­miła so­bie, że to na­łóg. I za­częła to za­uwa­żać, jak iry­tu­jące chrząk­nię­cie czy gest, które do ni­czego nie pro­wa­dzą.

– Zo­stawmy mamę So­fii. Chcia­ła­bym usły­szeć wię­cej o to­bie i Cla­esie.

– I wa­szym ży­ciu sek­su­al­nym. – So­fia za­chi­cho­tała.

– Za­czę­łam brać ta­bletki an­ty­kon­cep­cyjne. I na­gle to wszystko stało się… – Jes­sika na chwilę za­mil­kła. – Ta­kie po­ważne.

Jenny przy­tak­nęła ski­nie­niem.

So­fia prze­su­nęła ma­łym pal­cem po brzegu kie­liszka. I się uśmiech­nęła.

– Wiem, o co cho­dzi. – Za­śmiała się. – Pa­mię­tam, jak to było, za­nim po­zna­łam Hen­rika. Mia­łam ku­pić pre­zer­wa­tywy. Długo to pla­no­wa­łam. Po­szłam do kio­sku. Za­uwa­ży­łam, że leżą za kasą. Była ko­lejka, ale uzna­łam, że je­stem go­towa.

– Na kupno gu­mek czy na seks?

So­fia spoj­rzała na Jes­sikę nie­mal z wy­rzu­tem.

– Na jedno i dru­gie – ode­zwała się po chwili. – Ale gdy tak sta­łam w tej ko­lejce, po ja­kimś cza­sie po­de­szła do mnie mama jed­nej z mo­ich ko­le­ża­nek. I za­częła mó­wić. Usta jej się nie za­my­kały. Mia­łam ku­pić coś, co le­żało za kasą, więc sta­łam z pu­stymi rę­kami. A gdy przy­szła moja ko­lej, po pro­stu zła­pa­łam pierw­szą lep­szą ga­zetę.

Jenny i Jes­sika wle­piły w nią wzrok.

– I oka­zało się, że to o mi­siu Bamse! – jęk­nęła So­fia.

– To jesz­cze nie tak źle. Mo­głaś prze­cież wy­brać nie­chcący ja­kie­goś por­nosa – wtrą­ciła Jes­sika. – Mój brat oglą­dał je po kry­jomu.

– A mój oj­ciec czy­tał „Play­boya” – ode­zwała się Jenny. – Twier­dził, że mają tam cie­kawe ar­ty­kuły.

– Ale gdy te­raz tak o tym my­ślę, to pani Ker­stin też nie trzy­mała nic w ręku.

– Czyli też chciała ku­pić pre­zer­wa­tywy! – Mimo że śmiech ci­snął się jej na usta, Jes­sika sta­rała się wy­raź­nie wy­mó­wić wszyst­kie słowa.

– Ale ona mu­siała być strasz­nie stara – wtrą­ciła Jenny, któ­rej wy­jąt­kowo udało się za­cho­wać po­wagę. – Ja­koś po czter­dzie­stce.

– A wtedy już nie upra­wia się seksu – do­po­wie­działa Jes­sika.

– No wła­śnie – przy­tak­nęła So­fia. – Tylko za­pi­suje się do klubu czy­tel­ni­czego. I cho­dzi na spa­cery.

– Albo na za­kupy – do­dała Jenny.

Na chwilę za­pa­dła ci­sza.

– Ja i Hen­rik jesz­cze to ro­bimy – przy­znała po chwili So­fia.

– No prze­cież! Nie mia­łam na my­śli nic złego – wy­tłu­ma­czyła Jenny, która za­częła się za­sta­na­wiać, kiedy ostat­nio po­szła z Ma­gnu­sem do łóżka. To było ja­koś przed świę­tami albo na­wet Dniem Świę­tej Łu­cji. O zgrozo! Czyli jesz­cze przed roz­po­czę­ciem ad­wentu! To ona po­winna cho­dzić na za­kupy. Gdyby tylko miała na to pie­nią­dze.

Te­raz była współ­wła­ści­cielką kli­niki den­ty­stycz­nej. La­tem wy­pła­ciła z banku wszyst­kie oszczęd­no­ści, za które Ma­gnus za­trud­nił po­moc den­ty­styczną na pół etatu i wy­po­sa­żył nowy ga­bi­net. Za­ło­że­nie było ta­kie, że za­cznie przyj­mo­wać wię­cej pa­cjen­tów i w re­zul­ta­cie bę­dzie wię­cej za­ra­biać. Ale jak na ra­zie Jenny nie wi­działa na swoim kon­cie żad­nych zy­sków. I z tego, co wie­działa, nie było ich też na kon­cie męża.

– Za­ło­żymy klub książki? – spy­tała Jes­sika. – Mą­drej książki. Lu­bię feel-good, ale zda­rza mi się też się­gnąć po coś am­bit­niej­szego.

– No nie wiem. – So­fia wbiła w nią wzrok. – Prze­cież jesz­cze upra­wiamy seks. Nie po­trze­bu­jemy żad­nych sub­sty­tu­tów.

– Ale to nie stoi na prze­szko­dzie, by nie czy­tać ksią­żek. Pa­mię­tasz ten film? Po­zy­cja obo­wiąz­kowa?Czy­tali tam Pięć­dzie­siąt twa­rzy Greya. Wszyst­kie trzy czę­ści.

– Je­ste­ście sza­lone – wy­mam­ro­tała Jenny i uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią do kel­nera, który wła­śnie przy­szedł z je­dze­niem.

Gdy męż­czy­zna na­le­wał So­fii zupę i sta­wiał przed Jes­siką ta­lerz z ta­ta­rem, wszyst­kie trzy przy­glą­dały się jego ob­gry­zio­nym pa­znok­ciom.

– Dzię­kuję – po­wie­działa Jes­sika, pa­trząc chci­wie na su­rowe mięso.

– Ży­czę smacz­nego – ode­zwał się i wy­ja­śnił, z czego do­kład­nie składa się da­nie.

Ko­biety uważ­nie mu się przy­słu­chi­wały. Jes­sika nie mo­gła się na­dzi­wić, że kel­ner tak pięk­nie po­trafi opo­wia­dać o je­dze­niu. W końcu na ta­le­rzu nie było nic wy­kwint­nego, tylko mięso mie­lone, żółtko, chrzan i ja­kieś wa­rzywa.

Jenny po­my­ślała, że chęt­nie przy­rzą­dzi­łaby coś ta­kiego w domu, a So­fia umie­rała z głodu i cze­kała tylko, aż męż­czy­zna odej­dzie, by mo­gła zjeść zupę, póki ta była jesz­cze go­rąca.

– Co za po­goda. Śnieg. Kto w Göte­borgu cie­szy się ze śniegu? Dla­czego w ogóle ży­jemy w tym kraju? Chcę po­je­chać gdzieś, gdzie jest cie­pło. – So­fia przy­su­nęła so­bie ko­szy­czek z pie­czy­wem. Pa­trzyła na białe bu­łeczki, jakby były prze­zna­czone dla lu­dzi o sła­bym cha­rak­te­rze. Ta­kich jak ona. Za­raz po­tem się­gnęła po jedną z nich, prze­ła­mała ją na pół i po­sma­ro­wała ma­słem. – Na­prawdę za­zdrosz­czę ma­mie – do­dała. – Tak bar­dzo chcia­ła­bym za­re­zer­wo­wać coś z Hen­ri­kiem. Ale on nie chce or­ga­ni­zo­wać rejsu w fe­rie, kiedy wszę­dzie są po­tworne ko­lejki, a lu­dzie tło­czą się w ba­se­nach. Poza tym Chloe nie może wziąć urlopu i po­je­chać na wa­ka­cje w roku szkol­nym.

– Tak to już jest, gdy cho­dzi się do dzie­wią­tej klasy – za­uwa­żyła chłodno Jes­sika.

– A do­kąd byś się wy­brała? – spy­tała Jenny, fan­ta­zju­jąc o urlo­pie, na który nie miała ani czasu, ani pie­nię­dzy.

– Na Ma­le­diwy – wy­ja­śniła So­fia.

– Ma­le­diwy! – po­wtó­rzyła Jenny. Miała ochotę się za­śmiać, w końcu sama ni­gdy nie wy­jeż­dżała tak da­leko.

So­fia by­wała straszną snobką.

– To tam Ro­bert chciał za­brać Me­la­nie – wtrą­ciła Jes­sika. – Bie­daczka, tyle ją omi­nęło.

– Bie­daczka?! – spy­tała ostrym to­nem So­fia.

– No tak. Po­myśl tylko, na jaką minę we­szła. Po­znała w pracy fa­ceta i miała na­dzieję, że zo­sta­nie młodą żoną ze złotą kartą kre­dy­tową i pie­skiem w to­rebce. A skoń­czyła bez fa­ceta i karty, a na do­da­tek jesz­cze musi pra­co­wać. Za­trud­nił ją któ­ryś z ko­le­gów Ro­berta. Z in­nej kan­ce­la­rii.

– No i nici z pie­ska – do­dała z po­wagą So­fia. Tak na­prawdę nie chciała roz­ma­wiać o Me­la­nie, bo jej młod­sza sio­stra Ma­de­le­ine przy­jaź­niła się z Chloe, a to nie do końca jej się po­do­bało.

Jenny prze­nio­sła wzrok na So­fię. Wszyst­kie trzy wy­buch­nęły śmie­chem.

Przez chwilę ja­dły w mil­cze­niu.

– A co ze ślu­bem, Jes­siko? – spy­tała Jenny. – Kiedy go pla­nu­je­cie?

Jes­sika prze­łknęła ślinę. I wes­tchnęła.

– Nie wiem. I nie wiem też, czy je­stem na to go­towa. Mama wy­daje się prze­szczę­śliwa. Na­wet prze­stała już na­zy­wać Cla­esa Ol­lem. – Jes­sika nie po­wie­działa, co są­dzi o tym wszyst­kim w głębi du­szy, mia­no­wi­cie, że nie jest do końca pewna, czy do­brze zro­biła, mó­wiąc „tak”. Ale nie mo­gła po­wie­dzieć „nie” czy choćby chwilę za­sta­no­wić się nad od­po­wie­dzią, bo mama pa­trzyła na nią ze łzami w oczach. A Molly aż ska­kała z ra­do­ści.

– Ol­lem? – spy­tała Jenny.

– Mama nie pa­mięta imion osób, któ­rych nie lubi. Cza­sami mam wra­że­nie, że z tru­dem przy­cho­dzi jej wy­po­wie­dze­nie imie­nia wła­snej córki.

– Co ty mó­wisz? – prze­rwała jej Jenny, mimo że jej sa­mej nie za­wsze uda­wało się uchro­nić przed ata­kiem wła­snej matki.

– Tylko żar­to­wa­łam. – Jes­sika zja­dła ka­wa­łek ta­tara. Był smaczny, a z wi­nem sma­ko­wał wręcz wy­bor­nie.

– Czy nie czu­jesz się nie­swojo z tym, że za­rę­czy­łaś się z wła­snym sze­fem? – do­cie­kała Jenny.

– Tro­chę tak – od­parła Jes­sika. – Ale te­raz pra­cuję w skle­pie tylko w week­endy i cza­sami przy­cho­dzę na za­stęp­stwo za Sannę. Je­śli aku­rat nie mam wy­kła­dów.

– Za Sannę?

– Tak. Zda­rza mi się za­stę­po­wać ją w pracy. Claes za­trud­nił ją w li­sto­pa­dzie na pół etatu. Jej mąż jest te­raz na urlo­pie wy­cho­waw­czym. Nie­dawno uro­dziło im się dru­gie dziecko. – Jes­sika na­działa mięso na wi­de­lec, ale go nie zja­dła. – A ona ma wró­cić do domu w lu­tym.

– Ach tak, pa­mię­tam. – Jenny przy­tak­nęła głową.

Odło­żyła łyżkę i sap­nęła za­do­wo­lona. Ta­lerz był pu­sty. Jej matka pew­nie wes­tchnę­łaby z nie­za­do­wo­le­niem i przy­po­mniała jej, że w re­stau­ra­cji nie wy­pada zo­sta­wiać czy­stego ta­le­rza. Jej zda­niem ko­biety nie po­winny naja­dać się do syta i pro­sić o do­kładkę ani jeść cze­ko­lady i de­se­rów.

So­fia koń­czyła zupę, a Jes­sika prze­łknęła ostatni kęs ta­tara.

– Było prze­pyszne – pod­su­mo­wała.

– Na­le­żało nam się – od­po­wie­działa So­fia.

– Tak. Ale mnie już nie do końca na to stać – przy­znała Jes­sika.

– Chyba nie su­ge­ru­jesz, że po­win­ny­śmy wró­cić do kuchni taj­skiej?

– Od te­raz będę pra­co­wać na go­dziny. I na­wet je­śli do­stanę kre­dyt stu­dencki, to wciąż nie będę mieć zbyt dużo go­tówki. Ta­kie obiady… Sa­mot­nych ma­tek na to nie stać.

– A Ro­bert?

– On może ja­dać na mie­ście. W końcu jest męż­czy­zną.

– Wiem, co masz na my­śli. – Na twa­rzy Jes­siki po­ja­wił się gry­mas. – Ro­bert płaci ali­menty. Ni­skie to ni­skie, ale to za­wsze coś. Zo­stały mi ja­kieś oszczęd­no­ści. Ale on prze­cież wy­rzu­cił mnie z domu. A kasy nie ma tyle, żeby po­le­cieć na Ma­le­diwy. – Za­mil­kła. Pla­no­wała ku­pić dom. I uzbie­rać na wkład wła­sny. Nie spo­dzie­wała się jed­nak, że do­póki stu­diuje, ża­den bank nie przy­zna jej kre­dytu. Sy­tu­acji nie po­pra­wiał też fakt, że była je­dyną ży­wi­cielką ro­dziny. Z ko­lei te­raz wszystko wska­zy­wało na to, że nie­długo prze­pro­wa­dzi się z dziećmi do Cla­esa.

– Na­pi­jemy się kawy? – spy­tała So­fia, którą na­gle na­szła ogromna ochota na ko­fe­inę.

– Ja mu­szę już le­cieć – od­parła Jes­sika. – Ju­tro idę do pracy, więc chcia­łam spę­dzić po­po­łu­dnie w domu. Wsta­wić pralkę, od­ku­rzyć, po­sprzą­tać. I tro­chę się po­uczyć. Same ro­zu­mie­cie. Dzieci są u Ro­berta. Ma przed­sta­wić je swo­jej no­wej dziew­czy­nie. Cie­kawe, czy ona przy­go­tuje im coś do je­dze­nia. Je­śli tak, Molly nie po­zo­stawi na niej su­chej nitki. – Nie do­dała już, że poza tym pla­nuje też po­ło­żyć się na ka­na­pie i za­ja­da­jąc się cze­ko­ladą, po­czy­tać ja­kąś lekką książkę z po­zy­tyw­nym za­koń­cze­niem. Roz­ko­szo­wać się ci­szą i cu­do­wną, bez­stre­sową sa­mot­no­ścią.

– A ja mu­szę wra­cać, żeby zwol­nić mamę. Ostat­nio zaj­muje się Clarą, kiedy je­stem w pracy – wy­ja­śniła Jenny, pod­no­sząc to­rebkę. – Clara nie­dawno za­częła upra­wiać gim­na­stykę, a mama twier­dzi, że dziew­czyna ma praw­dziwy ta­lent. W tym roku szkol­nym cho­dzi na za­ję­cia trzy razy w ty­go­dniu. I za każ­dym ra­zem to­wa­rzy­szy jej bab­cia.

– Ja­kie to miłe – za­częła Jes­sika. – Chcia­ła­bym, żeby moja mama cza­sem za­ofe­ro­wała mi po­moc, a nie tylko cią­gle cze­goś ode mnie wy­ma­gała. – Jes­sika zro­biła wdech i zde­ner­wo­wana do­dała: – Ostat­nio dzwoni do mnie przy­naj­mniej raz dzien­nie. Nie do­ciera do niej, że mam też inne sprawy na gło­wie. Przed Bo­żym Na­ro­dze­niem przez dwa dni my­łam u niej okna i przy­go­to­wy­wa­łam świą­teczne de­ko­ra­cje. Na­wet u sie­bie tyle nie sprzą­ta­łam. A póź­niej Bir­gitta ro­biła mi wy­rzuty, że nie chcę piec z nią bu­łe­czek sza­fra­no­wych i pier­ni­ków. Po­wie­dzia­łam, że prze­cież może ku­pić je w cu­kierni, ale ona nie słu­chała. Ta­kie nie wy­star­czały. A te­raz wy­dzwa­nia do mnie, by po­na­rze­kać, że jest zmę­czona. Wła­ści­wie „wy­czer­pana”, jak to sama mówi.

– Ro­zu­miem – przy­tak­nęła przy­ja­ciółka, która nie chciała się przy­znać, że z ko­lei jej mama czę­sto ją kry­ty­kuje. Britt-Ma­rie wy­ra­żała się nie­po­chleb­nie o wy­cho­wa­niu Clary. I nie po­do­bało jej się, na co po­zwala so­bie Jenny. Cho­dziło jej przede wszyst­kim o sło­dy­cze.

Rozdział 2

Gdy Jes­sika je­chała tram­wa­jem do domu, za­dzwo­nił jej te­le­fon. Spoj­rzała na wy­świe­tlacz i wy­pro­sto­wała się, by ze­brać siły. Za­raz po­tem ode­brała.

– Cześć, mamo.

– Jes­siko, to ja, twoja matka – za­częła Bir­gitta, matka Jes­siki.

– Wiem. Wy­świe­tliło się mi.

Bir­gitta stra­ciła wą­tek i od­chrząk­nęła. Jes­sika wie­działa, że mama ma ko­mórkę, ale rzadko jej używa, a kiedy chce do ko­goś za­dzwo­nić, za każ­dym ra­zem wy­biera nu­mer jak w cza­sach, gdy wła­śnie wpro­wa­dzono te­le­fon z tar­czą.

– Ach tak. – Bir­git­cie przy­po­mniało się, w ja­kiej spra­wie te­le­fo­nuje. Chciała do­koń­czyć roz­mowę, którą za­częły dzień wcze­śniej. – Świą­teczne za­słonki. Trzeba je zdjąć. W po­nie­dzia­łek przyjdą do mnie zna­jomi z klubu bry­dżo­wego. Za­pro­si­łam ich na obiad. Za­słonki nie mogą zo­stać w oknach, prze­cież po­woli zbliża się luty. Wła­śnie wy­pra­łam i wy­pra­so­wa­łam nowe, wio­senne. Leżą na łóżku w po­koju go­ścin­nym. Je­śli wpad­niesz do mnie z dzie­cia­kami ju­tro o dzie­sią­tej, to spo­koj­nie zdą­żysz umyć okna i zmie­nić za­słony. A po­tem zjemy obiad. W lo­dówce jest zupa jar­mu­żowa. We­ge­ta­riań­ska. Sama ugo­to­wa­łam. Na wy­wa­rze wie­przo­wym.

Jes­sika wyj­rzała przez okno. Wła­śnie mi­nęła Kor­svägen. Po­my­ślała, że wy­sią­dzie przy ICE Maxi, żeby ku­pić kilka rze­czy na week­end bez dzieci.

– Wiesz co – ode­zwała się po chwili. – W ten week­end pra­cuję. A dzieci są z Ro­ber­tem. Za­słonki na­prawdę… – Na­gle przy­po­mniało jej się, jak wie­szała te za­słonki w pią­tek przed po­cząt­kiem ad­wentu. Już wtedy pró­bo­wała wy­tłu­ma­czyć matce, że nie da rady po­móc jej z resztą. I za­pro­po­no­wała, żeby ku­piła so­bie nową dra­binę i prze­stała uży­wać sta­rej, którą ro­dzice do­stali jesz­cze w pre­zen­cie ślub­nym.

Bir­gitta wzięła głę­boki od­dech i prze­for­mu­ło­wała py­ta­nie.

– Nie mo­gła­byś po­pro­sić Cla­esa, żeby po­zwo­lił ci przyjść do sklepu tro­chę póź­niej? W końcu je­ste­ście za­rę­czeni.

Jes­sika znów wyj­rzała przez okno. Wie­działa, że nie ma sensu tłu­ma­czyć, że po­trze­bują jej w pracy. I że chce tam iść. Bo o wiele przy­jem­niej jest sprze­da­wać bi­żu­te­rię, niż myć okna.

– Nie, mamo – pod­jęła. – Nie mogę po­pro­sić o dzień wol­nego, żeby umyć ci okna w kuchni. A poza tym na­prawdę nie mam na to ochoty.

Sie­dząca na­prze­ciw niej ko­bieta spoj­rzała na nią znad dar­mo­wej ga­zety. Wy­glą­dała na roz­ba­wioną, ale chyba też jed­no­cze­śnie jej współ­czuła.

Jes­sika po­chwy­ciła jej spoj­rze­nie i po­my­ślała, jak cu­dow­nie by­łoby cza­sem po­pro­sić mamę, by ode­brała El­liota z przed­szkola i zro­biła dzie­ciom obiad. Albo pod­grzała im coś w mi­kro­fali i uspo­ko­iła Molly i Wil­liama, któ­rzy obec­nie kłó­cili się ja­kieś osiem razy dzien­nie. Jes­sika nie chciała za­rzu­cać córki obo­wiąz­kami. Molly miała dość wła­snych spraw, była na­sto­latką i wła­śnie prze­szła na we­ga­nizm.

– Ale. – Bir­gitta była uparta jak ci, któ­rzy za­prze­czają fak­tom. – Po­trze­buję po­mocy z oknami. A ty już mi wcze­śniej po­ma­ga­łaś. Poza tym nie zdą­ży­ły­śmy przed świę­tami po­sprzą­tać sza­fek w kuchni. Je­śli przyj­dziesz wcze­śniej, to tym też się zaj­miesz.

– Nie. – Jes­sika od­cięła się, po­wta­rza­jąc coś, co po­wie­działa już ja­kieś pięć­dzie­siąt dwa razy. – Mamo, prze­cież masz pie­nią­dze. Nie mo­gła­byś za­trud­nić ko­goś do po­mocy? Pa­nią, która po­sprzą­ta­łaby kuch­nię za cie­bie?

– Ale dla­czego mia­ła­bym ko­goś szu­kać? – spy­tała Bir­gitta. – Prze­cież ty mi po­ma­gasz.

Oczy­wi­ście, że tak. Po co ko­muś pła­cić, skoro Jes­sika pra­co­wała u niej zu­peł­nie za darmo?

– Mhm. Tak. Ale. Ale te­raz nie mogę. W każ­dym ra­zie nie te­raz. Na­prawdę nie mogę. Prze­cież się nie roz­dwoję.

– Ale dziś jest pią­tek. Nie mo­gła­byś do ko­goś za­dzwo­nić?

– Nie. Ta­kie rze­czy trzeba pla­no­wać z wy­prze­dze­niem. – Jes­sika po­chy­liła się, żeby wci­snąć przy­cisk za­wia­da­mia­jący kie­rowcę, by na naj­bliż­szym przy­stanku otwo­rzył jej drzwi.

– Jes­siko, wiesz co. Zro­bi­łaś się po­twor­nie nudna. Nie po­win­naś tak się do mnie od­zy­wać.

Córka nie od­po­wie­działa. Za­miast tego wstała z miej­sca. Tro­chę się zdzi­wiła, że do matki wresz­cie coś do­tarło. Bir­gitta była gru­bo­skórna i za­zwy­czaj igno­ro­wała wszel­kie słowa kry­tyki.

– Wy­sia­dam z tram­waju – od­parła Jes­sika. – Mu­szę zro­bić za­kupy. Je­stem pewna, że je­śli przed je­dze­niem za­ser­wu­jesz zna­jo­mym po po­rząd­nym kie­liszku sherry i za­pro­sisz ich do ja­dalni, nikt nie za­uważy, że od sze­ściu ty­go­dni nie my­łaś okien. – Za­raz po­tem się po­że­gnała i z ulgą wsu­nęła te­le­fon do kie­szeni.

Rozdział 3

So­fia za­trzy­mała się na chwilę pod Dor­sią, nie mo­gąc się na­dzi­wić, że po­goda w Göte­borgu jest tak pa­skudna.

– Ma­le­diwy – wy­mam­ro­tała pod no­sem. – Ka­ra­iby.

Wy­obra­żała so­bie, że wy­le­guje się w słońcu na le­żaku. Ma za­mknięte oczy i jest zre­lak­so­wana. Na sto­liku obok stoi ko­lo­rowy drink z pa­ra­solką, a obok cze­kają nowa po­wieść w nur­cie feel-good i ostatni nu­mer „Vo­gue’a”. Z od­dali do­cho­dzą ją gwar i od­głosy z ba­senu. Czuła, że do­brze by jej to zro­biło. Po­trze­bo­wała tego. Mimo to wie­działa, że dy­rek­torka Chloe ma ra­cję, i dała jej men­tal­nego kopa. Dziew­czyna po­winna cho­dzić do szkoły. Była strasz­nie le­niwa.

So­fia zda­wała so­bie sprawę, że wio­sną dwa ty­siące dzie­więt­na­stego roku nie po­jadą już do cie­płych kra­jów. Po­dróże, ja­kie za­zwy­czaj wy­ku­po­wała z Hen­ri­kiem, nie były do­stępne w ofer­cie last mi­nute. Ale może zor­ga­ni­zują coś je­sie­nią. W li­sto­pa­dzie, gdy za­czną się fe­rie. Chloe pój­dzie wtedy do li­ceum, a w no­wej szkole bę­dzie też inny dy­rek­tor. Może w tym cza­sie uda im się wy­go­spo­da­ro­wać dwa ty­go­dnie na wa­ka­cje na Ka­ra­ibach.

Na bul­wa­rze Ave­nyn znaj­do­wało się biuro po­dróży. Mo­głaby tam zaj­rzeć i po­pro­sić o ja­kieś fol­dery. Wpraw­dzie wszyst­kie in­for­ma­cje były też do­stępne w in­ter­ne­cie, ale lu­biła prze­su­wać pal­cem po gład­kich stro­nach ze zdję­ciami przed­sta­wia­ją­cymi białe plaże i tur­ku­sowe mo­rze pod błę­kit­nym nie­bem. Poza tym uwiel­biała rów­nież ma­ga­zyny, w któ­rych młode, szczu­płe mo­delki re­kla­mują ubra­nia. Gdy na nie pa­trzyła, wy­da­wało jej się, że także może być piękna, od­prę­żona i szczę­śliwa. Ma­rzyła o uda­nych wa­ka­cjach i od­po­czynku od mroź­nego wia­tru i na­tręt­nych sprze­daw­ców ulicz­nych.

Mi­nęła po­mnik konny króla Ka­rola IX Wazy i za­trzy­mała się przed przej­ściem dla pie­szych, po czym zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła na Ave­nyn. Za ladą biura po­dróży sie­działy trzy ko­biety. Dwie z nich ob­słu­gi­wały klien­tów, a trze­cia roz­ma­wiała przez te­le­fon i pi­sała coś szybko na kla­wia­tu­rze. So­fia wy­brała kilka fol­de­rów, ale zo­rien­to­wała się, że nie ma gdzie ich scho­wać. Ro­zej­rzała się i zre­zy­gno­wana wy­szła na ulicę, nio­sąc ka­ta­logi pod pa­chą.

Nie­stety po­goda się nie po­pra­wiła. Deszcz ze śnie­giem kłuł w po­liczki ni­czym igły. So­fia za­sta­na­wiała się, czy jej kredka do brwi jest wo­do­od­porna. Mi­nusy by­cia blon­dynką. Ja­sne brwi. Te­raz je po­ma­lo­wała, jed­nak roz­wa­żała też ma­ki­jaż per­ma­nentny. Po­wstrzy­my­wał ją tylko lęk przed igłami.

So­fia się za­wa­hała. Po­winna wra­cać do domu, ale co bę­dzie tam ro­bić? Usią­dzie na ka­na­pie i włą­czy so­bie Net­flixa? Albo wstawi pralkę? Per­spek­tywa nie wy­dała jej się szcze­gól­nie ku­sząca, a poza tym przy­po­mniało jej się, że córka w piątki koń­czy wcze­śniej. Na samą myśl, że znów mia­łyby się po­kłó­cić, prze­szedł ją dreszcz. Spoj­rzała na ga­le­rię han­dlową Nor­di­ska Kom­pa­niet. To jej drugi dom. W środku za­wsze było cie­pło, a do tego pach­niało no­wymi ubra­niami, dro­gimi per­fu­mami i świeżo pa­rzoną kawą. Mo­głaby usiąść tam z ka­ta­lo­gami przy kawce. Albo winku. W końcu dziś wy­piła tylko kie­li­szek szam­pana.

Ostroż­nie prze­szła przez ulicę. Mar­z­nący deszcz i ko­zaki na wy­so­kim ob­ca­sie nie sta­no­wiły do­brego po­łą­cze­nia. Jej mama nie­dawno przy­znała ze wsty­dem, że za­częła no­sić raki an­ty­po­śli­zgowe, lecz So­fia nie wy­obra­żała so­bie uży­wa­nia cze­goś tak upo­ka­rza­ją­cego. Poza tym na jej buty ra­czej nie da­łoby się na­ło­żyć żad­nych na­kła­dek.

Po wej­ściu do ga­le­rii han­dlo­wej ude­rzyło ją przy­jemne cie­pło, przy­wo­dzące na myśl przy­ja­ciel­ski uścisk. Spoj­rzała na dział z per­fu­mami, ale tam była za­le­d­wie trzy dni wcze­śniej. Może za­miast tego zaj­rzy do Flippy K. Wje­chała scho­dami na górę i po­woli prze­mie­rzała dział z dam­ską odzieżą. Swe­ter. Cie­pły swe­ter. Po­winna ko­niecz­nie spra­wić so­bie ja­kiś nowy. Przej­rzała sto­sik, wy­brała je­den swe­ter do przy­mie­rze­nia i ru­szyła da­lej.

Pół­to­rej go­dziny póź­niej sie­działa w ka­wiarni, po­pi­ja­jąc białe wino. Na krze­śle obok le­żały trzy torby z za­ku­pami. Trzy­mała w ręku ka­ta­log z biura po­dróży. Czuła się do­brze. Na­gle za­pisz­czał jej te­le­fon. SMS od Chloe.

„Idę do Mat­tiasa”.

So­fia do­tknęła wy­świe­tla­cza kciu­kiem, chciała upo­mnieć córkę albo ka­zać jej wró­cić wcze­śnie do domu, ale w ostat­niej chwili się po­wstrzy­mała. Znała matkę Mat­tiasa. Poza tym go lu­biła i cie­szyła się, że to w nim pod­ko­chi­wała się Chloe.

Ko­bieta po­wę­dro­wała my­ślami do roz­mowy, którą od­była z przy­ja­ciół­kami przy obie­dzie. An­ty­kon­cep­cja. Po­winna po­roz­ma­wiać o tym z Chloe. Nie tak na okrętkę jak wtedy, gdy dziew­czyna za­częła mie­siącz­ko­wać, tylko bez ogró­dek. I może na­wet za­brać ją do gi­ne­ko­loga. Albo za­chę­cić do wi­zyty w cen­trum pla­no­wa­nia ro­dziny. So­fia bała się kon­fron­ta­cji, bo sama nie brała ta­ble­tek ani nie sto­so­wała spi­rali. Kiedy Chloe miała cztery lata, sta­rali się o ko­lejne dziecko. Ale So­fii nie udało się zajść w ciążę. Z po­czątku cho­dzili do łóżka spon­ta­nicz­nie, gdy mieli na to ochotę, a pod ko­niec uży­wali ka­len­da­rza i ter­mo­me­tru. Do­szło do tego, że kiedy któ­re­goś razu mąż był na kon­fe­ren­cji w Sunne, wsia­dła do sa­mo­chodu i po­je­chała do niego spe­cjal­nie, by się z nim prze­spać. A wła­ści­wie by ją za­płod­nił. Skoń­czyło się jed­nak na kłótni, która uci­chła do­piero nad ra­nem. Wtedy oboje się roz­pła­kali. I nie cho­dziło już na­wet o utra­cone ma­rze­nia, tylko o ich ży­cie sek­su­alne, z któ­rego po pro­stu prze­stali już czer­pać ra­dość. Po wi­zy­cie w Sunne nie upra­wiali seksu przez nie­mal rok. I już ni­gdy wię­cej nie po­ru­szyli te­matu dru­giego dziecka. Za­miast tego So­fia spa­ko­wała wszyst­kie ubranka dzie­cięce, łó­żeczko oraz wó­zek i zmu­siła Hen­rika, by za­wiózł te rze­czy do se­cond-handu.

Ko­bieta wy­słała córce uśmiech­niętą emo­ti­konę, a na­stęp­nie wy­piła kilka ły­ków wina, które tak na­prawdę wcale jej sma­ko­wało. Przej­rzała swoje za­kupy i za­sta­na­wiała się, co ro­bić da­lej. Wła­ści­wie mo­gła już wra­cać do domu. Wło­żyła płaszcz i pod­nio­sła torby. Były duże i cięż­kie. Oprócz swe­tra ku­piła jesz­cze nowe buty, spodnie, to­rebkę wi­zy­tową i dwa ze­stawy bie­li­zny. Wy­cho­dząc z ka­wiarni, czuła się nie­mal jak Vi­vian Ward z filmu Pretty Wo­man.Z tą róż­nicą, że ona nie mu­siała ucie­rać nosa uma­lo­wa­nym sprze­daw­czy­niom. I nikt nie trak­to­wał jej z góry.

W dro­dze po­wrot­nej wstą­piła jesz­cze do sklepu John Hen­ric, w któ­rym sprze­da­wano wła­ści­wie tylko kra­waty. So­fia czę­sto tam cho­dziła, zwłasz­cza gdy ogar­niały ją wy­rzuty su­mie­nia, że ku­piła za dużo rze­czy dla sie­bie. Za­trzy­mała się i po­sta­no­wiła, że sprawi mę­żowi pre­zent. Długo się za­sta­na­wiała i osta­tecz­nie wy­brała kra­wat oraz pa­su­jącą do niego po­szetkę.

Gdy wy­szła na ze­wnątrz, za­uwa­żyła, że po­goda jesz­cze bar­dziej się po­gor­szyła. Mimo że So­fia miała cie­pły płaszcz, okrop­nie mar­zła. Ko­zaki śli­zgały się po chod­niku i ci­snęły ją w mały pa­lec u pra­wej stopy. Po­czuła, że przed wyj­ściem z ga­le­rii na­le­żało jed­nak sko­rzy­stać z to­a­lety. Przez chwilę roz­wa­żała, co da­lej. Po­winna wró­cić do domu au­to­bu­sem? Ech. A może tak­sówką? Hmm. Była też trze­cia opcja. Uśmie­cha­jąc się, wy­jęła z kie­szeni te­le­fon i za­dzwo­niła do Hen­rika. Mąż ode­brał już po dwóch sy­gna­łach.

– Cześć!

– Hen­riku, ko­cha­nie, je­steś jesz­cze w pracy?

– Mhm. Wy­cho­dzę za ja­kieś dwie go­dziny.

– Je­stem na mie­ście. Przyjdę do cie­bie i od­wie­ziesz mnie do domu, do­brze?

– Ja­sne.

So­fia do­my­śliła się, że Hen­rik się uśmie­cha. Gdy cho­wała te­le­fon, też się roz­pro­mie­niła. Ru­szyła da­lej wzdłuż Ave­nyn. Kan­ce­la­ria, którą mąż dzie­lił z trzema in­nymi praw­ni­kami, w tym z Ro­ber­tem, eks­mę­żem Jes­siki, mie­ściła się na jed­nej z prze­cznic bul­waru. Bu­dy­nek znaj­do­wał się na tyle bli­sko Ave­nyn, by wy­da­wał się re­pre­zen­ta­cyjny, a jed­no­cze­śnie na tyle da­leko, że stać ich było na czynsz.

Bo­lała ją stopa, więc spa­cer do kan­ce­la­rii za­jął jej grubo po­nad go­dzinę. Gdy prze­mie­rzała ostat­nie pięć­set me­trów, po­ża­ło­wała, że nie po­je­chała tak­sówką, i to nie tyle do domu, co do Hen­rika. Mo­gła po­pro­sić tak­sów­ka­rza, by pod­je­chał pod drzwi, i za­pła­cić mu go­tówką. Sił do­da­wała jej tylko myśl o ka­lo­riach kry­ją­cych się w dwóch kie­lisz­kach wina, ta­le­rzu zupy ryb­nej z ho­ma­rem i śmie­taną oraz dwóch pszen­nych bu­łecz­kach z ma­słem.

Od drzwi wi­tał ją uśmiech re­cep­cjo­nistki.

– Dzień do­bry – po­wie­działa Mar­ga­reta. – Pan Hen­rik jest na spo­tka­niu.

– Okej – od­parła So­fia, od­kła­da­jąc na sto­lik torby z za­ku­pami.

– Za­kupy?

– Tak. By­łam na lun­chu z przy­ja­ciół­kami, a po­tem po­szłam do NK. – So­fia po­wie­siła płaszcz i znik­nęła w to­a­le­cie.

Gdy wy­szła, Mar­ga­reta roz­ma­wiała przez te­le­fon. So­fia ski­nęła jej głową i usia­dła na fo­telu dla go­ści. Był wy­godny, chyba na­wet wy­god­niej­szy niż sie­dzi­ska w ka­wiarni. Wie­działa, że gdyby po­pro­siła re­cep­cjo­nistkę o kawę, do­sta­łaby go­rące espresso, i to z eks­presu. Ko­bieta po­da­łaby jej fi­li­żankę na ma­lut­kiej tacy, na któ­rej po­ło­ży­łaby też sa­szetkę cu­kru i dwa cia­steczka. A gdyby So­fia miała ochotę na­pić się wody, nie mu­sia­łaby na­wet o nią py­tać, bo w szatni stał au­to­mat z ga­zo­waną i nie­ga­zo­waną. Zda­wała so­bie rów­nież sprawę, że gdyby się roz­pła­kała – a sły­szała od męża, że tu­taj czę­sto się to zda­rza – to Mar­ga­reta za­raz wy­cza­ro­wa­łaby pu­dełko chu­s­te­czek. Bo była nie­zwy­kła, jak praw­dziwa se­kre­tarka sta­rej daty. Żar­to­wali, że odzie­dzi­czyli ją w spadku po wujku Hen­rika, który za­trud­niał ją, gdy sam pro­wa­dził kan­ce­la­rię.

So­fia uśmiech­nęła się i po­ka­zała na ko­mórkę, żeby Mar­ga­reta nie po­my­ślała, że ją pod­słu­chuje. Nie była tym za­in­te­re­so­wana, ale i tak zo­rien­to­wała się, że roz­mowa była pry­watna. No cóż, w zimne piąt­kowe po­po­łu­dnie każdy miał prawo do po­ga­duch.

Ma­rzyła, by zdjąć ko­zaki, które dwa ty­go­dnie wcze­śniej ku­piła z Chloe na stycz­nio­wej wy­prze­daży. Stopy bo­lały ją tak, że czuła się jak sio­stry Kop­ciuszka. Obie na­raz. Ale nie mo­gła ścią­gnąć bu­tów w obec­no­ści Mar­ga­rety.

So­fia we­szła na Fa­ce­bo­oka i ku swo­jemu roz­cza­ro­wa­niu za­uwa­żyła, że przy­ja­ciółki nie opu­bli­ko­wały żad­nego po­stu o wspól­nym lun­chu. Nie ocze­ki­wała tego od Jes­siki, ale Jenny dość ak­tyw­nie udzie­lała się w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych.

Wie­działa, że nie po­winna, ale spraw­dziła rów­nież konto córki. Chloe miała In­sta­grama, a wła­ści­wie in­sta, bo tak go na­zy­wała, i Fa­ce­bo­oka, ale kiedy So­fia wsta­wiła tam ich zdję­cie z obiadu, dziew­czyna usu­nęła ją ze zna­jo­mych. Mimo za­pew­nień, że nic się nie stało, matka po­czuła się ura­żona.

So­fia cze­kała na męża. W mię­dzy­cza­sie usu­nęła stare SMS-y i przej­rzała nowe po­sty na Fa­ce­bo­oku. Ką­tem oka spoj­rzała na Mar­ga­retę, która odło­żyła te­le­fon i z za­do­wo­le­niem wpa­try­wała się w mo­ni­tor. So­fia za­sta­na­wiała się, czy se­kre­tarka wy­sta­wia fak­tury, czy też układa pa­sjansa. W końcu było piąt­kowe po­po­łu­dnie.

Gdy po pew­nym cza­sie usły­szała, jak w głębi ko­ry­ta­rza za­my­kają się drzwi, po­chy­liła się, by spraw­dzić, kto stam­tąd wyj­dzie. Miała na­dzieję, że jej mąż. Tak też było, z tym że nie szedł on sam. To­wa­rzy­szyła mu ko­bieta, która lek­kim kro­kiem prze­mie­rzała drogę na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach. Wy­da­wało się, że zu­peł­nie nie wie­dzieli, kto czeka w fo­telu. Roz­ma­wiali i z cze­goś się śmiali. So­fia przy­glą­dała się ko­bie­cie, któ­rej Hen­rik po­świę­cał pełną uwagę. Była wy­soka, a w ko­za­kach na nie­bo­tycz­nych ob­ca­sach pra­wie do­rów­ny­wała mu wzro­stem. Miała na so­bie ide­al­nie do­pa­so­waną su­kienkę pod­kre­śla­jącą jej nie­na­ganną fi­gurę i no­siła na­szyj­nik, który wy­glą­dał na drogi i sztuczny.

Była ist­nym ob­ja­wie­niem, ema­no­wała pięk­nem i ele­gan­cją. Ce­cho­wała ją też nie­za­chwiana pew­ność sie­bie.

So­fię ogar­nęła za­zdrość. Sama chciała taka być. Wła­śnie ta­kie pra­gnęła spra­wiać wra­że­nie, gdy ku­po­wała wszyst­kie te nowe ubra­nia i dro­gie kremy do twa­rzy albo spę­dzała go­dziny w si­łowni lub u ko­sme­tyczki.

Spoj­rzała na Hen­rika i się wy­stra­szyła. Nie są­dziła, że ją zdra­dzał. To by­łoby strasz­nie głu­pie z jego strony. Ale za­sta­na­wiała się, czy on przy­pad­kiem nie ma­rzy o tej ko­bie­cie. Albo ogól­nie o kimś ta­kim. A nie o So­fii, któ­rej cien­kie skan­dy­naw­skie włosy ni­gdy nie ukła­dały się w mięk­kie fale, no chyba że do trzech go­dzin po wyj­ściu od fry­zjera. So­fia mu­siała sta­wać na stołku, by się­gnąć do naj­wyż­szej półki z na­czy­niami. A jej piersi po czte­rech mie­sią­cach kar­mie­nia stały się ob­wi­słe i po­marsz­czone. Myśl prze­mknęła przez jej głowę tak szybko, że wła­ści­wie nie było tego po niej wi­dać. Wzięła się w garść i ru­szyła do męża. Wy­cią­ga­jąc rękę, zro­biła krok do przodu i na­tych­miast zro­zu­miała, że po­peł­niła błąd. Je­śli to klientka Hen­rika, nie po­winna się z nią wi­tać. Ani w ogóle do niej pod­cho­dzić. So­fię też obo­wią­zy­wał obo­wią­zek mil­cze­nia. Po­dob­nie było z Jenny. Gdyby przy­pad­kiem spo­tkała na ulicy pa­cjen­tów Ma­gnusa, nie mo­głaby się z nimi przy­wi­tać.

Hen­rik był praw­ni­kiem han­dlo­wym, a jego klien­tom za­le­żało przede wszyst­kim na ano­ni­mo­wo­ści i dys­kre­cji. Nie ob­słu­gi­wał gwał­ci­cieli ani zło­dziei, tylko sty­lo­wych lu­dzi o wy­pcha­nych port­fe­lach. Jes­sika twier­dziła, że cza­sami na pewno tra­fiają mu się rów­nież prze­stępcy. Sia­dali przy jego biurku, by po­roz­ma­wiać o kup­nie i fu­zjach spółek. Hen­rik uśmiech­nął się do So­fii.

– To moja żona. So­fia – za­czął.

So­fia uśmiech­nęła się naj­sze­rzej, jak umiała.

– So­fia Hal­l­gren – przed­sta­wiła się, wy­cią­ga­jąc dłoń.

– A to Ka­rin – wy­ja­śnił Hen­rik. – Bę­dzie pra­co­wać u nas od lu­tego.

– Od czter­na­stego lu­tego – spre­cy­zo­wała ko­bieta. Jej głos był miękki i ni­ski, brzmiał nie­sa­mo­wi­cie sen­su­al­nie.

– Wa­len­tynki – po­wie­działa So­fia.

– Wła­śnie – od­parła nie­pew­nie Ka­rin, jakby wa­len­tynki były ja­kimś dzie­cię­cym wy­my­słem, na który ona nie mar­nuje czasu.

– W ta­kim ra­zie wi­tamy. – So­fia po­my­ślała, że spo­śród wszyst­kich moż­li­wych od­po­wie­dzi wy­brała tę naj­głup­szą.

– Miło mi pa­nią po­znać – rzu­ciła Ka­rin. – Hen­rik dużo mi o pani opo­wia­dał.

Ru­szyła do szatni dla pra­cow­ni­ków. Hen­rik w mil­cze­niu przy­glą­dał się żo­nie.

– Wi­dzę, że za­sza­la­łaś – za­uwa­żył. – Zo­stało coś w NK?

– Ku­pi­łam ci kra­wat – od­po­wie­działa.

– Do­brze, że masz wła­sne pie­nią­dze – stwier­dził mąż.

So­fia też się z tego cie­szyła. Wcale nie za­ra­biała dużo. Wła­ści­wie na­wet nie pra­co­wała. Sie­dze­nie w skle­pie z pre­zen­tami sio­stry Ro­berta nie przy­no­siło jej żad­nego zy­sku. Ro­biła to tylko, by za­peł­nić so­bie kilka dni w ty­go­dniu. Tak na­prawdę była bo­gata z uro­dze­nia. Bo do­stała spa­dek. A to lep­sze niż pie­nią­dze za­ro­bione pracą. Przy­naj­mniej tak uwa­żała jej matka, która w na­zwi­sku pa­nień­skim miała przy­imek „von” i po­cho­dziła z bo­ga­tej ro­dziny. So­fia nie miała pew­no­ści, czy ten po­gląd po­dzie­li­łaby na przy­kład Jes­sika. Z ko­lei ona sama rzadko roz­ma­wiała o spadku, nie wie­działa na­wet, co do­kład­nie obej­mo­wał. Cy­fry nie były jej naj­moc­niej­szą stroną.

Ka­rin wy­szła z szatni. Rzu­ciła krót­kie „do wi­dze­nia” i znik­nęła za drzwiami.

– Pój­dziesz ze mną? – spy­tał Hen­rik. – Mu­szę jesz­cze go­dzinkę po­pra­co­wać.

– Nie, zo­stanę tu­taj. – So­fia gło­śno wes­tchnęła.

– Okej. Pani Mar­ga­reto, może pani już iść. Zo­sta­łem już tylko ja. Włą­czę alarm.

Mar­ga­reta uśmiech­nęła się i ży­czyła mu spo­koj­nego week­endu. So­fia pa­trzyła, jak Hen­rik idzie do ga­bi­netu. Gwiz­dał, a jego mowa ciała wska­zy­wała, że jest za­do­wo­lony.

– Do­brego week­endu! – za­świer­go­tała Mar­ga­reta i po­śpiesz­nie wy­szła na ze­wnątrz.

– Wza­jem­nie!

Tym spo­so­bem So­fia zo­stała sama. W kan­ce­la­rii byli wy­łącz­nie on i ona. Zdjęła ko­zaki i roz­ma­so­wała obo­lały pa­lec. Na­stęp­nie wy­jęła nowe buty, ko­ron­kowe botki bez pal­ców. Wło­żyła je i wy­pro­sto­wała nogi, by przyj­rzeć się no­wemu na­byt­kowi na sie­dząco. Pa­trzyła na po­ma­lo­wane na czer­wono pa­znok­cie u stóp. Po chwili prze­nio­sła wzrok na to­rebkę z kra­wa­tem Hen­rika. Znów przy­po­mniał jej się film Pretty Wo­man.Spoj­rzała na ko­ry­tarz. Ga­bi­net męża był na sa­mym końcu. Pod­jęła de­cy­zję.

Rozdział 4

Jenny wy­sia­dła z tram­waju i po­wle­kła się ulicą, tasz­cząc w obu rę­kach siatki. Za­wsze to samo. Ro­biła li­stę za­ku­pów i raz w ty­go­dniu je­chała do du­żego mar­ketu ICA, ale je­dze­nie i tak koń­czyło się jesz­cze przed week­en­dem. Albo na­cho­dziła ją ochota, by przy­rzą­dzić coś spe­cjal­nego. Nie tylko ze względu na sie­bie, lecz także z uwagi na męża i córkę. Oraz matkę, która przy­wią­zy­wała ogromną wagę do je­dze­nia. Po­siłki po­winny być lek­kie i ni­sko­ka­lo­ryczne. Britt-Ma­rie czę­sto zo­sta­wała u nich w pią­tek na ko­la­cji, po­nie­kąd trak­to­wała to jak za­płatę za opiekę nad Clarą. Ma­gnus wy­my­ślił, że po­winni wy­pi­sać córkę z przed­szkola i za­miast tego zo­sta­wiać ją z bab­cią.

Mimo że lo­dówka i za­mra­żarka pę­kały w szwach, Jenny wstą­piła dziś do hali tar­go­wej po świeże ryby i owoce mo­rza. To­cząc się z siat­kami, my­ślała o tym, co ją dziś czeka. Pra­nie, sprzą­ta­nie ła­zie­nek i my­cie lep­kiej pod­łogi w kuchni. Nie chciała się tym zaj­mo­wać. Nie chciała być je­dyną osobą w domu od­po­wie­dzialną za po­rzą­dek.

Ze­szłej wio­sny mieli z Ma­gnu­sem kry­zys mał­żeń­ski. Po wie­lo­go­dzin­nych per­trak­ta­cjach uzgod­nili, że Jenny za­cznie pracę za­równo w przed­szkolu, jak i ka­wiarni. I prze­sta­nie sprzą­tać kli­nikę. Ten układ miał za­pew­nić im wię­cej pie­nię­dzy, ale ozna­czał też, że ko­bieta bę­dzie mieć mniej czasu na zaj­mo­wa­nie się do­mem. Do­dat­kowo Ma­gnus miał co week­end od­ku­rzać pół domu. Szko­puł w tym, że ni­gdy mu się to nie uda­wało. Miał mnó­stwo in­nych obo­wiąz­ków. I to znacz­nie waż­niej­szych. Przy­naj­mniej we­dług niego.

Gdy Jenny zo­ba­czyła z da­leka swój dom z lamp­kami świą­tecz­nymi nad wej­ściem, po­sta­no­wiła, co zrobi da­lej. Wstawi pra­nie, a póź­niej przez go­dzinę od­pocz­nie na ka­na­pie. Przez go­dzinę po­sie­dzi ze sto­pami na pod­nóżku. Okryje się ko­cem i po­czyta ma­ga­zyn „Da­mer­nas Värld”. Bo po­tem do domu wróci mama z Clarą. A po­nie­waż Britt-Ma­rie z na­tury jest ra­czej ga­da­tliwa, bę­dzie chciała roz­ma­wiać z córką jesz­cze przed przy­go­to­wa­niami do ko­la­cji.

My­śląc o go­dzi­nie spę­dzo­nej w ci­szy i sa­mot­no­ści, Jenny ener­gicz­nym kro­kiem we­szła na schody i za­trzy­mała się przed drzwiami. Z uśmie­chem na ustach po­ło­żyła rękę na pa­nelu, by wy­łą­czyć alarm.

Wtedy za­uwa­żyła, że ktoś ją uprze­dził. Z du­żego po­koju do­cho­dził ja­kiś roz­e­mo­cjo­no­wany głos. Jenny na chwilę za­marła, ale za­raz po­tem go roz­po­znała. Ko­men­ta­tor spor­towy. Z Ame­ryki. Znak, że w domu jest już mąż.

Zdjęła płaszcz, po czym ścią­gnęła ko­zaki i od­sta­wiła je na półkę ze spe­cjal­nymi sto­ja­kami na buty z wy­soką cho­lewką. Je­śli czło­wiek wy­daje kilka ty­sięcy na ko­zaki, to rów­nie do­brze może prze­zna­czyć osiem­dzie­siąt ko­ron, by ich nie znisz­czyć. Tak my­ślała. Miała też przy­rząd do zdej­mo­wa­nia bu­tów. Po chwili sta­nęła w drzwiach do du­żego po­koju.

– Hej! – przy­wi­tała się gło­śno.

– Hej! – od­parł we­soło Ma­gnus, który także spra­wiał wra­że­nie zdzi­wio­nego.

Za­kło­po­tana Jenny uświa­do­miła so­bie, że wcale nie ucie­szyła się na jego wi­dok.

– Już wró­ci­łeś? – spy­tała.

– Ostatni pa­cjent od­wo­łał wi­zytę. Po­dwójną.

Jenny przy­tak­nęła ski­nie­niem. A po­tem dała wy­raz swo­jemu nie­za­do­wo­le­niu.

– To dla­czego nie ode­bra­łeś od razu Clary?

– Prze­cież twoja mama ją od­pro­wa­dzi.

– Tak. Ale mo­głeś oszczę­dzić jej wy­cho­dze­nia z domu.

„A mnie sa­mej upo­rczy­wego go­ścia na ko­la­cji” – po­my­ślała.

Ma­gnus wzru­szył ra­mio­nami i prze­niósł wzrok na te­le­wi­zor. Jenny stała w miej­scu i już się nie od­zy­wała. Czuła ro­snącą iry­ta­cję, ale nie chciała za­czy­nać week­endu kłót­nią. Ostat­nio tak dużo się spie­rali. Głów­nie o od­ku­rza­nie.

– Ku­pi­łam na obiad rybę – za­częła, idąc po siatki z za­ku­pami.

Gdy we­szła do kuchni, za­chciało jej się pła­kać. Ma­gnus wresz­cie na­uczył się od­sta­wiać je­dze­nie do lo­dówki. Jed­nak na stole ku­chen­nym za­le­gały kubki, ta­le­rze i szklanka po soku. A także kar­ton mu­sli, sol­niczka i tubka po ka­wio­rze.

– Na­prawdę tak ciężko wsta­wić na­czy­nia do zmy­warki? – wy­mam­ro­tała i za­brała się za roz­pa­ko­wa­nie za­ku­pów.

– Co? – Ma­gnus sta­nął w drzwiach, z puszką po pi­wie.

– Czy na­prawdę tak wiele wy­ma­gam, pro­sząc, że­byś wsta­wiał na­czy­nia do zmy­warki?!

Ma­gnus wbił w nią wzrok. Za­raz po­tem od­sta­wił puszkę i za­czął gwał­tow­nie zbie­rać brudne na­czy­nia.

Jenny pa­trzyła, jak mąż wrzuca do zlewu sko­rupki ja­jek i roz­lewa nie­do­pitą kawę. Mil­czała.

– Go­towe! – oznaj­mił za mo­ment.

Po chwili do­szły ich dźwięk otwie­ra­nych drzwi i we­soły głos Clary zmie­szany z ni­skim gło­sem Britt-Ma­rie.

Jenny spoj­rzała na Ma­gnusa, a na­stęp­nie prze­śli­zgnęła się obok niego i po­szła na górę do ła­zienki. Prze­krę­ciła klucz w zamku, usia­dła na de­sce se­de­so­wej i wy­buch­nęła pła­czem.

Rozdział 5

Gdy wy­jeż­dżali z ga­rażu, Hen­rik sze­roko się uśmie­chał. So­fia zresztą też. Była za­do­wo­lona, a jed­no­cze­śnie obo­lała, jak to bywa po do­brym or­ga­zmie.

– Po­je­dziemy do ICA Fo­kus po ta­pas? – spy­tał. – W piw­nicy mamy bu­telkę cavy.

Kiedy do­tarli do domu, do­cho­dziła już ósma. So­fia chwilę się za­wa­hała, po czym przy­jęła od męża kie­li­szek.

– Chloe jest u Mat­tiasa – za­częła. – Mu­szę po nią po­je­chać…

Za­mil­kła, przy­glą­da­jąc się ucie­ka­ją­cym bą­bel­kom. Do­stali kie­liszki w pre­zen­cie ślub­nym. Cien­kie szkło i wy­so­kie nóżki. W kre­den­sie stał ro­dzinny ser­wis, który zda­niem So­fii przy­po­mi­nał kształ­tem sta­ro­dawne ema­lio­wane na­czy­nia do ką­pieli. Mama Hen­rika lu­biła go uży­wać, a gdy wy­pi­jała lampkę, mó­wiła, że kie­liszki przy­po­mi­nają piersi Ma­rii An­to­niny. A po dwóch lamp­kach do­da­wała, że kie­dyś sama mo­gła się ta­kimi po­chwa­lić. Wtedy zaś matka So­fii pa­trzyła na nią świ­dru­ją­cym wzro­kiem, a jej noz­drza po­ru­szały się tak, jakby po­czuła po­tworny smród.

So­fia przy­glą­dała się wą­skim nóż­kom kie­lisz­ków, my­ślała o córce.

– Chloe – za­częła.

– Ech. Prze­cież może wró­cić tak­sówką. – Hen­rik wy­pił kilka ły­ków.

Wy­jął ta­le­rze i sztućce, a So­fia roz­pa­ko­wała ta­pas i roz­ło­żyła je na pół­mi­sku. W końcu była córką swo­jej matki i dbała o de­tale.

Gdy wy­piła pierw­szy kie­li­szek i na­ło­żyła so­bie kilka pla­ster­ków szynki ser­rano i pa­pryczkę na­dzie­waną se­rem śmie­tan­ko­wym, otwo­rzyły się drzwi.

– Halo! – za­wo­łała Chloe.

So­fia spoj­rzała po­śpiesz­nie na męża, ale on wy­glą­dał na spo­koj­nego. Po pro­stu się zdzi­wił.

Ona wstała z miej­sca i wy­szła na ko­ry­tarz.

– Cześć – za­gad­nęła. – Jak się masz?

Córka zwle­kała z od­po­wie­dzią. Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­dała z sie­bie od­głos nie­za­do­wo­le­nia.

– Mat­tias po­trafi być ta­kim nu­dzia­rzem. My­śla­łam, że za­pro­sił mnie na im­prezę. A on po pro­stu grał z Kar­lem i Kon­ra­dem w gry kom­pu­te­rowe. Sie­dzieli roz­dzia­wieni przed ekra­nem i głu­pio się śmiali. – Sko­pała z sie­bie nowe ko­zaki. – Za­cho­wy­wali się tak, jakby mnie tam nie było! – do­dała.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa So­fia, która na­prawdę ro­zu­miała. – Chodź do kuchni. Jemy z tatą ta­pas. – Zro­biła gest ręką, a córka się uśmiech­nęła.

– Py­szota – rzu­ciła w gwa­rze go­te­bor­skiej, która ro­ze­szła się po po­koju jak piękny za­pach.

– Mo­żesz wziąć so­bie colę. Ja i tata pi­jemy cavę.

Póź­nym wie­czo­rem So­fia po­sta­wiła nowe buty w gar­de­ro­bie obok czer­wo­nych san­dał­ków na wy­so­kim ob­ca­sie, które ku­piła ze­szłego lata na wy­prze­daży. Ani razu ich nie wło­żyła. Wciąż była na nich metka. Z ko­lei w rogu stało pu­dełko z zi­mo­wymi ko­za­kami, któ­rych na­wet nie przy­mie­rzyła. Były prze­ce­nione i nie mo­gła im się oprzeć, a póź­niej oka­zało się, że są o roz­miar za małe.

Po­my­ślała, że mo­głaby wy­sta­wić ko­zaki, san­dały i buty z czar­nego za­mszu w ser­wi­sie Bloc­ket. Jes­sika sprze­dała w ten spo­sób to­rebkę marki Mi­chael Kors i całą masę ubrań. Ko­zaki So­fii były jesz­cze w pu­dełku. I miały metkę. Z pier­wotną ceną. Ra­bat zo­stał na­li­czony przy ka­sie i ni­g­dzie tego nie za­zna­czono.

Roz­pa­ko­wała resztę za­ku­pów. Nie­bie­ski swe­ter po­do­bny do in­nego nie­bie­skiego swe­tra, który już miała, oraz dwa ze­stawy bie­li­zny, mię­towa i sek­sow­nie czer­wona. Żad­nych strin­gów, skoń­czyła z nimi, gdy pew­nego wie­czoru przy­pad­kiem zo­ba­czyła swój ty­łek w sy­pial­nia­nym lu­strze.

Zmyła ma­ki­jaż, umyła zęby szczo­teczką elek­tryczną i prze­brała się w pi­żamę z Vic­to­ria’s Se­cret. Nie była sek­sowna, tylko miękka i cie­pła. Bar­dzo wy­godna.

Hen­rik le­żał w łóżku i czy­tał ma­ile w te­le­fo­nie.

– Dla­czego nie mamy domu w Hisz­pa­nii? – So­fia unio­sła koł­drę. – Jak Nic­klas i He­lene. Po­je­cha­ła­bym do­kądś, gdzie jest cie­pło. Może spy­tasz ich, czy mo­gli­by­śmy ich od­wie­dzić? – Wśli­zgnęła się do łóżka i pod­cią­gnęła koł­drę pod szyję, by po­ka­zać, jak strasz­nie mar­z­nie. Nie po­winna tego ro­bić, w końcu w domu było cie­pło. Zda­niem Hen­rika na­wet zbyt cie­pło.

Mąż uniósł wzrok znad ko­mórki.

– Nie! – krzyk­nął, a So­fia o mało nie pod­sko­czyła. Po chwili zmiękł i do­dał: – Nie mogę. Sama wiesz. Chloe musi cho­dzić do szkoły, a ja nie mam czasu. – Poza tym – do­po­wie­dział, gdy zo­ba­czył za­wie­dzioną minę żony – wy­daje mi się, że te­raz wcale nie jest tam cie­pło. Oni pew­nie chcieli się tylko upew­nić, że z do­mem wszystko w po­rządku, za­nim go ko­muś wy­najmą.

– Na pewno jest tam cie­plej niż u nas – rzu­ciła gorzko So­fia.

– Nie mam czasu – po­wtó­rzył, wie­dząc, że to ar­gu­ment nie do pod­wa­że­nia.

Na twa­rzy So­fii po­ja­wił się gry­mas.

– Ale mo­żesz po­je­chać ze mną w marcu do Var­bergu – za­pro­po­no­wał Hen­rik.

– Var­bergu – po­wtó­rzyła.

– Tak. To uro­cze mia­sto. Z twier­dzą. I spa. Ja­poń­skim spa.

– Spa – po­wtó­rzyła.

– Ma­saż i cie­pła woda. Coś, co lu­bisz.

– Mogę się chwilę za­sta­no­wić? – spy­tała, mimo że tak na­prawdę już pod­jęła de­cy­zję.

Hen­rik wy­łą­czył te­le­fon i odło­żył go na sza­feczkę nocną.

– Spy­taj tylko Jenny, czy w tym cza­sie prze­no­cuje u sie­bie Chloe – po­wie­dział i po­chy­lił się, by po­ca­ło­wać żonę na do­bra­noc.

– Mhm – od­parła, ro­biąc dzió­bek.

– Dzięki za kra­wat. – Za­śmiał się i zga­sił świa­tło.

Rozdział 6

So­bota, 26 stycz­nia 2019 r., przed­po­łu­dnie

So­fia miała całą so­botę dla sie­bie. Chloe wy­szła z domu tuż po je­de­na­stej pod pre­tek­stem, że bę­dzie uczyć się z ko­le­żanką do spraw­dzianu z ma­te­ma­tyki. Oprócz ze­szytu i pod­ręcz­nika spa­ko­wała jesz­cze su­szarkę i ko­sme­tyczkę. Z ko­lei Hen­rik wziął ze sobą torbę tre­nin­gową i po­je­chał na kort, żeby po­grać z Ma­gnu­sem w squ­asha.

Ko­bieta zro­biła so­bie drugą kawę i za­częła się za­sta­na­wiać, co bę­dzie ro­bić przez kilka naj­bliż­szych go­dzin. Nie chciała oglą­dać te­le­wi­zji i nie miała żad­nej cie­ka­wej książki. Do­syć mało czy­tała. Cią­gle mu­siała coś pra­so­wać albo sprzą­tać. Zaj­mo­wać się rze­czami, za które nie brała się ich pani do sprzą­ta­nia. So­fia wie­działa, że w ką­tach wciąż cho­wają się świą­teczne elfy, a we wszyst­kich świecz­ni­kach stoją do po­łowy wy­pa­lone świeczki. Co z nimi zro­bić? Wy­rzu­cić je, za­cho­wać czy wy­ko­rzy­stać w lu­tym? Do­bre py­ta­nie. Tym­cza­sem po­sta­no­wiła wy­brać się na po­lo­wa­nie na elfy.

W po­koju córki zna­la­zła aż cztery. Spa­dły z pa­ra­petu i le­żały w ką­cie przy­ci­śnięte do ściany, jakby nie chciały, by ktoś je zna­lazł. Na­wet za­ku­rzona pod­łoga jest lep­sza niż pu­dło w głębi szafy. Pod­no­sząc je, So­fia za­uwa­żyła, że pod łóż­kiem Chloe leżą też trzy brudne swe­try i tyle samo par bie­li­zny. To miało sens. Pani sprzą­ta­jąca przy­cho­dziła we wtorki. W po­nie­działki So­fia przy­po­mi­nała córce, żeby po­zbie­rała rze­czy z pod­łogi, a to nie­mal za­wsze koń­czyło się kłót­nią. Chloe krzy­czała, że jest za­jęta, bo cho­dzi do dzie­wią­tej klasy, a jej mama nie ma do ro­boty nic poza ma­lo­wa­niem pa­znokci.

So­fia od­po­wia­dała jej, że prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siała na­uczyć się po so­bie sprzą­tać. Je­żeli nie za­mie­rza do końca ży­cia miesz­kać w domu.

Chloe od­pa­ro­wy­wała, że też za­trudni kie­dyś po­moc do­mową, która mię­dzy in­nymi bę­dzie pod­no­sić z pod­łogi jej rze­czy.

Wtedy za­zwy­czaj So­fia się pod­da­wała. Te­raz na klęcz­kach za­glą­dała pod łóżko córki i za­sta­na­wiała się, jak za­cho­wują się jej ró­wie­śnicy, po czym przy­po­mniało jej się, że Chloe, po­dob­nie jak inne dzieci, jest po­łą­cze­niem ge­nów i za­cho­wań swo­ich ro­dzi­ców.

Wzięła ze sobą brudne ubra­nia, po­szła do kuchni po pu­stą bu­telkę cavy i ru­szyła da­lej do piw­nicy. Wrzu­ciła pra­nie do ko­sza na bie­li­znę i znik­nęła w spi­żarni.

Chciała wło­żyć bu­telkę do kar­tonu, ale zdała so­bie sprawę, że tam nic się już nie zmie­ści. Zdzi­wiona i za­wsty­dzona przyj­rzała się wy­sta­ją­cym szyj­kom. To, że kar­ton był pe­łen, to jedno. O wiele gor­sze wy­dało jej się to, że nie le­żał na pod­ło­dze sam. Obok niego pię­trzyły się jesz­cze trzy kar­tony i dwie torby pa­pie­rowe. Wszyst­kie po brzegi wy­pchane szkłem. By za­głu­szyć wy­rzuty su­mie­nia, za­brała się za li­cze­nie bu­te­lek. Glögg ad­wen­towy, wi­gi­lia w domu i wy­ma­ga­jące znie­czu­le­nia ko­la­cje z te­ściową i szwa­grem. A po­tem jesz­cze szam­pan w syl­we­stra. I trzy ty­go­dnie abs­ty­nen­cji. To zna­czy, względ­nej abs­ty­nen­cji.

Czu­jąc, że do­brze by­łoby zro­bić coś kon­kret­nego, za­ła­do­wała kar­tony do ba­gaż­nika. A po­nie­waż za­częła już sprzą­tać, przy oka­zji się­gnęła też po torbę sta­rych ga­zet. I pla­sti­ko­wych od­pa­dów.

Na­stęp­nie wy­je­chała z ga­rażu i ru­szyła do kon­te­ne­rów do se­gre­ga­cji śmieci.

Gdy tylko wy­szła z sa­mo­chodu, na­tych­miast po­ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji. Było strasz­nie śli­sko, a ona ni­gdy nie po­ka­zy­wała się pu­blicz­nie bez ob­ca­sów i o mało się nie prze­wró­ciła. Zła­pała się otwar­tych drzwi i z prze­ra­że­niem ro­zej­rzała na boki. Czy ktoś ją wi­dział? Po­dob­nie jak wiele in­nych Szwe­dek w śred­nim wieku wo­la­łaby wró­cić do domu ze zła­maną nogą, niż stać się po­śmie­wi­skiem.