Lilie - Mieczysław Gorzka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Lilie ebook i audiobook

Mieczysław Gorzka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

201 osób interesuje się tą książką

Opis

Może to ty będziesz moją następną Lilijką? Chcesz?

Doktor Jakub Bernatowicz po awanturze z żoną idzie do lasu i przepada bez śladu. Podczas pościgu za byłym żołnierzem podejrzanym o zabójstwo narzeczonej, policja odnajduje zwłoki zamordowanych brutalnie innych kobiet. Policjant z jednej z powiatowych komend bada sprawę gwałtu sprzed wielu lat podejrzewając, że skazany został niewinny człowiek. Tymczasem ofiar jest coraz więcej. Czy w społeczeństwie grasuje nowa Bestia? Czy wszystkie te sprawy mogą się ze sobą łączyć?

W chaosie wydarzeń i związków między nimi, nadkomisarz Marcin Zakrzewski będzie musiał odnaleźć Bestię zanim pojawią się nowe ofiary. Tylko, że wszystkie tropy wiodą donikąd, a podjęte przez Zakrzewskiego decyzje doprowadzą do dramatycznego finału.

MIECZYSŁAW GORZKA POWRACA Z NOWYM, MROCZNYM KRYMINAŁEM, W KTÓRYM NA FINAŁ JAK ZAWSZE CZEKA SIĘ Z ZAPARTYM TCHEM.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 42 min

Lektor: Mieczysław Gorzka
Oceny
4,7 (6683 oceny)
4943
1368
299
60
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bernadeta68

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Mieczysław Gorzka jak dla mnie jest najlepszym pisarzem kryminałów.Od pierwszej do ostatniej strony akcja gono akcję.Dziwię się,że jeszcze nikt nie nakręcił filmów z Komisarzem Zakrzewskim...Polecam z czystym sumieniem 👍
220
EwusiaKruczek

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, a głos lektora to strzał w 10👍
100
Annezram

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra. Autor wyprowdził w pole moje dochodzenie. Super postać miejscowego policjanta.
90
Iwona116

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie przeczytana przez mojego ulubionego lektora.Wartka akcja,zaskakujący rozwój fabuły.Polecam.
80
entelii

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle Pan Gorzka nie zawodzi ❤️
70

Popularność




Re­dak­cjaMa­łgo­rza­ta Sta­ro­sta
Ko­rek­taAMa­łgo­rza­ta Pod­lew­ska
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Pro­jekt okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcie wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Ale­shy­n_An­drei/Shut­ter­stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Mie­czy­sław Gorz­ka, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-80-0
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Zbrod­nia to nie­sły­cha­na,

Pani za­bi­ja pana.

Za­biw­szy grze­bie w gaju,

Na łącz­ce przy ru­cza­ju.

Grób li­li­ją za­sie­wa,

Za­sie­wa­jąc tak śpie­wa:

„Ro­śnij kwie­cie wy­so­ko,

Jak pan leży głębo­ko;

Jak pan leży głębo­ko,

Tak ty ro­śnij wy­so­ko”.

Adam Mic­kie­wicz, frag­ment bal­la­dy Li­lie

CZĘŚĆ PIERW­SZA

ZA­BÓJ­STWO

1.

– Niech to ja­sna cho­le­ra! – krzyk­nął ko­mi­sarz Wik­tor Wik­tor­ski na wi­dok pierw­szych kro­pli desz­czu roz­bi­ja­jących się o szy­bę.

Przez chwi­lę po­my­ślał, że to może być nie­do­bra noc. Tym bar­dziej, że nie wie­dział do­kład­nie, co się tam, do ci­ężkiej cho­le­ry, sta­ło. Te­le­fon od jed­ne­go z sąsia­dów, Mar­cza­ka, po­nu­re­go go­ścia z bro­dą, któ­re­go ni­g­dy nie da­rzył wiel­ką sym­pa­tią, brzmiał enig­ma­tycz­nie. Ktoś po­sze­dł na ba­gna do Ka­mien­ne­go Lasu, nie wró­cił, sąsie­dzi or­ga­ni­zu­ją po­szu­ki­wa­nia i do­brze by było, żeby po­li­cja też o tym wie­dzia­ła.

Jesz­cze raz wal­nął pi­ęścią o kie­row­ni­cę, aż za­bo­la­ło. „Do­brze by było, gdy­by po­li­cja też o tym wie­dzia­ła” – przy­po­mniał so­bie sło­wa tego pie­przo­ne­go po­nu­ra­ka i z jego ust po­pły­nął cały stek naj­gor­szych prze­kle­ństw. Jesz­cze się z tym su­kin­sy­nem po­li­czy. Za­wsze so­bie obie­cy­wał, że wresz­cie któ­re­goś dnia mu się ze­chce, za­kręci się w wio­sce i zbie­rze do­wo­dy na to, że Mar­czak pędzi bim­ber i sprze­da­je go w ca­łej oko­li­cy. Je­śli ktoś za­gi­nął na ba­gnach, to po­li­cja mu­sia­ła o tym wie­dzieć jako pierw­sza i or­ga­ni­zo­wać po­szu­ki­wa­nia, a nie być je­dy­nie po­in­for­mo­wa­ną.

Skręcił z głów­ne­go trak­tu w pra­wo i je­chał te­raz pe­łną dziur, utwar­dzo­ną dro­gą pro­wa­dzącą skra­jem wio­ski do naj­da­lej po­ło­żo­ne­go domu Ber­na­to­wi­czów. Włączył wy­cie­racz­ki, po­nie­waż spły­wa­jące po przed­niej szy­bie gru­be kro­ple desz­czu ogra­ni­cza­ły wi­docz­no­ść. Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, żeby wpie­przył się ra­dio­wo­zem do rowu. Tym bar­dziej, że sło­ńce już za­cho­dzi­ło i za­raz zro­bi się ciem­no.

– Pie­przo­na je­sień – wark­nął, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę o naj­bar­dziej nie­lu­bia­nym miesz­ka­ńcu wio­ski. – Do­pie­ro parę mi­nut po szes­na­stej, a już robi się ciem­no. Jak tu żyć nor­mal­nie w ta­kich wa­run­kach?

Przy­ha­mo­wał na wi­dok po­zio­me­go usko­ku bie­gnące­go przez całą sze­ro­ko­ść dro­gi. Amor­ty­za­to­ry za­jęcza­ły, kie­dy przed­nie koła pod­sko­czy­ły na prze­szko­dzie, co tyl­ko po­głębi­ło iry­ta­cję po­li­cjan­ta. Już my­ślał o czy­mś in­nym. Zno­wu po­czuł się sta­ro, a wraz z tym uczu­ciem przy­cho­dzi­ło za­wsze znie­chęce­nie. Mó­głby już daw­no rzu­cić tę par­szy­wą ro­bo­tę i prze­jść na eme­ry­tu­rę. Nie­dłu­go stuk­nie mu pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, może czas na­resz­cie za­cząć ko­rzy­stać z ży­cia, wi­ęcej cza­su spędzać z ro­dzi­ną albo na ry­bach nad je­zior­kiem, za­miast ta­ra­ba­nić się po za­nie­dba­nych gmin­nych dro­gach i uże­rać z lu­dźmi. A oni ni­g­dy prze­cież nie lu­bi­li i nie sza­no­wa­li po­li­cji, kul­ty­wu­jąc na­sta­wie­nie do stró­żów po­rząd­ku jesz­cze z cza­sów słusz­nie mi­nio­nych, gdy Po­li­cja była Mi­li­cją Oby­wa­tel­ską. Brak za­ufa­nia i uni­ka­nie wszel­kich kon­tak­tów. I to cho­ler­ne, wy­ssa­ne chy­ba z mle­kiem mat­ki, prze­ko­na­nie, że po­li­cjan­to­wi nie mo­żna nic zdra­dzić, bo czło­wiek na­tych­miast sta­je się ka­pu­siem. Do­brze, że przy­naj­mniej tu­tej­si miesz­ka­ńcy uzna­wa­li go za swo­je­go. Bo prze­cież on się tu uro­dził, tu cho­dził do szko­ły i wszyst­kich znał. Jego mło­dzi ko­le­dzy z ko­men­dy mie­li o wie­le go­rzej.

My­śli Wik­tor­skie­go wró­ci­ły do Mar­cza­ka. Cho­ler­ny buc. Obie­cał so­bie zno­wu, że kie­dyś się po­sta­ra, udo­wod­ni mu nie­le­gal­ny han­del go­rza­łą i skon­fi­sku­je tę całą fa­bry­kę bim­bru. Cho­dzi­ły słu­chy, że ma dwa ba­nia­ki na za­cier, ka­żdy o po­jem­no­ści ty­si­ąca li­trów. Je­śli to była praw­da, to nie w kij dmu­chał. W szo­pie tego sta­re­go bu­ra­ka od­cho­dzi­ła pro­duk­cja jak, nie przy­mie­rza­jąc, w Po­lmo­sie. Za­raz jed­nak Wik­tor­skie­mu, jak zwy­kle, prze­szła cała zło­ść. Bo po co ma ro­bić ko­muś zło­śli­wie koło dupy? Mar­czak to ka­wał su­kin­sy­na, ale tu­tej­szy, zna­ny, prze­wi­dy­wal­ny, ni­ko­mu krzyw­dy nie robi. A że han­dlu­je nie­le­gal­nie bim­brem? No cóż, lu­dzie w tych podłych cza­sach mu­szą mieć ja­kieś roz­ryw­ki, a tak na­praw­dę jego to nie po­win­no ob­cho­dzić. Nikt ofi­cjal­nie nie na­pi­sał do­no­su, że Mar­czak to bim­brow­nik. Po co po­zba­wiać lu­dzi w ca­łej gmi­nie do­stępu do ta­nie­go al­ko­ho­lu? I do tego do­brej ja­ko­ści. Żeby sami za­częli pędzić ja­kieś świ­ństwo albo ku­po­wać za­bar­wia­ne nie wia­do­mo czym i pew­nie bar­dziej szko­dli­we dla zdro­wia si­ka­cze w mar­ke­cie? Mar­cza­kiem po­win­na za­jąć się skar­bów­ka za nie­za­pła­co­ną ak­cy­zę i inne cho­ler­ne po­dat­ki. A jak się nie zaj­mu­je, to już ich pro­blem. Wik­tor­ski nie miał za­mia­ru wpie­przać się mi­ędzy wód­kę a za­kąskę. Mało miał swo­ich pro­ble­mów?

Na przy­kład te­raz – kogo li­cho po­gna­ło na ba­gna w taką pa­skud­ną po­go­dę? Chy­ba tyl­ko sza­le­niec mógł wpa­ść na po­my­sł, żeby po li­sto­pa­do­wych ule­wach cho­dzić do lasu. Tam od razu za­cie­ra­ła się gra­ni­ca i trud­no było okre­ślić, gdzie ko­ńczy się twar­dy grunt, a za­czy­na się już zdra­dli­we ba­gni­sko. Na­wet wśród tu­tej­szych miesz­ka­ńców nie­wie­lu było ta­kich, co to zna­li w mia­rę bez­piecz­ne ście­żki pro­wa­dzące przez ba­gno do je­zio­ra, a jesz­cze mniej od­wa­ży­ło­by się za­pu­ścić na nie po ulew­nych desz­czach. A te­raz ko­goś tam po­nio­sło. Szlag by to ja­sny tra­fił!

Prze­rwał roz­my­śla­nia, gdy do­je­chał do po­se­sji Ber­na­to­wi­czów. Bra­ma była otwar­ta, więc wje­chał z roz­pędem na po­dwó­rze i za­raz przy­ha­mo­wał, roz­gląda­jąc się za miej­scem do par­ko­wa­nia. Sta­ło tu już kil­ka sa­mo­cho­dów na­le­żących do miesz­ka­ńców wio­ski i mu­siał wci­snąć się mi­ędzy sta­re­go pas­sa­ta a cis, przy sa­mym ogro­dze­niu. Na­gle po­czuł się dum­ny z tu­tej­szych. Pro­szę, wy­star­czył je­den sy­gnał, że ktoś po­trze­bu­je po­mo­cy, a na­tych­miast zja­wi­li się tu pra­wie wszy­scy miesz­ka­ńcy Ka­mien­nej. Może na co dzień wi­ęk­szo­ść z nich była ze sobą skłó­co­na, nie lu­bi­li się, cza­sem sądzi­li, ale w sy­tu­acji kry­zy­so­wej bez wa­ha­nia ru­sza­li sąsia­dom z od­sie­czą. Wik­tor­ski miał na­dzie­ję, że cho­ciaż w nie­wiel­kiej części pro­cen­tu­je te­raz jego pra­wie trzy­dzie­sto­let­nia pra­ca dziel­ni­co­we­go w tym okręgu.

Ka­mien­na była dziw­ną wio­ską. Przede wszyst­kim była nie­wiel­ka i nie mia­ła zwar­tej za­bu­do­wy, jak w sąsied­nich miej­sco­wo­ściach. Tyl­ko je­de­na­ście do­mów roz­rzu­co­nych po ca­łej oko­li­cy, z dala od głów­nej szo­sy, po­łączo­nych ze sobą po­lny­mi dro­ga­mi lep­szej lub gor­szej ja­ko­ści. Gdy deszcz po­pa­dał po­rząd­nie, do nie­któ­rych go­spo­darstw nie dało się do­je­chać przez kil­ka dni. Ide­al­ne miej­sce, je­śli ktoś szu­kał spo­ko­ju z dala od cy­wi­li­za­cji. Nie mu­siał rzu­cać wszyst­kie­go i wy­je­żdżać w Biesz­cza­dy, wy­star­czy­ło wy­bu­do­wać się w Ka­mien­nej. Tyle że w ci­ągu ostat­nich lat po­ja­wi­ła się tu tyl­ko dwój­ka no­wych miesz­ka­ńców. Wła­śnie dok­tor Ja­kub Ber­na­to­wicz z żoną Iza­be­lą. A i to pew­nie wy­łącz­nie dla­te­go, że obo­je po­cho­dzi­li z sąsied­nich miej­sco­wo­ści i tu­taj ci­ągle miesz­ka­ła ich naj­bli­ższa ro­dzi­na. Dla­te­go od razu zo­sta­li uzna­ni za swo­ich i ła­two wkom­po­no­wa­li się w tu­tej­szą spo­łecz­no­ść.

A lu­dzie tu byli trud­ni jak cho­le­ra. Nie lu­bi­li ob­cych, ka­żdy był za­pa­trzo­nym w sie­bie in­dy­wi­du­ali­stą, dba­jącym tyl­ko o wła­sne in­te­re­sy. Sta­ry po­li­cjant miał wra­że­nie, że ka­żdy strze­że ja­kie­jś mrocz­nej ta­jem­ni­cy. By­wa­ło, że nie­któ­rych, jak na przy­kład sta­re­go Gąsow­skie­go, nie wi­dy­wał rok albo dwa. I nikt z sąsia­dów nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Więc co kil­ka mie­si­ęcy ro­bił ob­jazd wszyst­kich miesz­ka­ńców Ka­mien­nej, żeby cho­ciaż spraw­dzić, czy jesz­cze żyją.

Często za­sta­na­wiał się, dla­cze­go w Ka­mien­nej było ina­czej niż w miej­sco­wo­ściach po­ło­żo­nych nie­opo­dal, ta­kich jak Brod­no, Rze­czy­ca czy znaj­du­jący się tro­chę da­lej Szcze­pa­nów. Do­cho­dził wte­dy do wnio­sku, że to chy­ba przez te cho­ler­ne ba­gna w le­sie przy wio­sce. Ba­gna w Ka­mien­nym Le­sie, jak na­zy­wa­no to miej­sce, pew­nie od na­zwy wio­ski. Wieś po­ło­żo­na była mi­ędzy sta­rym a no­wym ko­ry­tem Odry. W da­le­kiej prze­szło­ści ja­kaś na­tu­ral­na ka­ta­stro­fa spo­wo­do­wa­ła, że głów­ne ko­ry­to tej wiel­kiej rze­ki prze­su­nęło się oko­ło pó­łto­ra ki­lo­me­tra na pó­łnoc, a po sta­rym, w Brod­nie, po­zo­stał staw ci­ągnący się od pó­łnoc­nej stro­ny wzdłuż wio­ski. To mi­ędzy tym sta­wem a Odrą, na pod­mo­kłym i ka­pry­śnym te­re­nie częścio­wo po­ro­śni­ętym la­sem, wy­bu­do­wa­no jesz­cze przed woj­ną kil­ka go­spo­darstw, któ­re te­raz na­zy­wa­ły się Ka­mien­ną. Przed II woj­ną świa­to­wą, za cza­sów nie­miec­kich, wio­ska na­zy­wa­ła się Ste­in, co zna­czy „ka­mień”. Nie wia­do­mo, dla­cze­go wła­dza lu­do­wa zmie­ni­ła na­zwę na Ka­mien­ną. Ktoś źle prze­tłu­ma­czył albo spe­cjal­nie zmie­nił, te­raz już nikt nie pa­mi­ętał.

Lu­dzie tu byli twar­dzi, skry­ci i upar­ci. Pew­nie lata miesz­ka­nia z dala od in­nych, na te­re­nach, gdzie wiecz­nie sta­ła woda, na­wet gdy przez kil­ka mie­si­ęcy nie pa­dał deszcz, zmie­ni­ły lu­dzi w po­nu­rych dzi­wa­ków. A może to ja­kieś wy­zie­wy z ba­gien źle na nich wpły­wa­ły? Kto to wie? Prze­cież nikt tego nie spraw­dzi.

Deszcz roz­pa­dał się na do­bre. Ko­mi­sarz Wik­tor Wik­tor­ski wy­sia­dł z sa­mo­cho­du, z ba­ga­żni­ka wy­ci­ągnął gu­mow­ce, wło­żył je, na gło­wę wci­snął czap­kę z dasz­kiem, na ple­cy za­rzu­cił kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą z wiel­kim kap­tu­rem. Miał jesz­cze sztor­miak, ale na ra­zie z nie­go zre­zy­gno­wał, po­nie­waż ogra­ni­czał ru­chy. Może jak deszcz będzie wi­ęk­szy. Do kie­sze­ni wci­snął moc­ną la­tar­kę, z dru­giej wy­grze­bał pa­pie­ro­sy, za­pa­lił jed­ne­go i do­pie­ro te­raz ro­zej­rzał się po po­se­sji, na któ­rej sta­ła wil­la Ber­na­to­wi­czów.

Od razu do­strze­gł grup­kę mężczyzn sku­pio­ną wo­kół fa­ce­ta z bro­dą, sto­jącą pod da­chem wia­ty zbu­do­wa­nej za­raz przy ba­se­nie. „Niech po­cze­ka­ją”, Wik­tor­ski uśmiech­nął się pod no­sem. „Niech wie­dzą, kto tu jest naj­wa­żniej­szy i kto po­dej­mu­je klu­czo­we de­cy­zje”. Za­ci­ągnął się jesz­cze raz pa­pie­ro­sem i nie­spiesz­nie ru­szył w ich stro­nę.

Deszcz roz­bi­jał się o kap­tur. To będzie cho­ler­nie ci­ężka noc. A swo­ją dro­gą, dok­tor Ja­kub Ber­na­to­wicz był bar­dzo za­mo­żnym czło­wie­kiem. Wil­la ro­bi­ła wra­że­nie, do tego dwa ga­ra­że, ba­sen, za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze. Żyć nie umie­rać. Aż dziw, że tego wszyst­kie­go do­ro­bił się, za­gląda­jąc ko­bie­tom mi­ędzy nogi. Tak przy­naj­mniej mó­wi­li w Ka­mien­nej i oko­licz­nych wio­skach. Ber­na­to­wicz był gi­ne­ko­lo­giem i pro­wa­dził we Wro­cła­wiu wła­sny ga­bi­net albo ja­kąś kli­ni­kę. Co bar­dziej zło­śli­wi mó­wi­li też, że do­ro­bił się ma­jąt­ku na nie­le­gal­nych skro­ban­kach i pew­nie kie­dyś do­pad­nie go za to kara bo­ska. Ci mniej zło­śli­wi kpi­li, że pani Iza­be­la jest naj­bar­dziej nie­szczęśli­wą ko­bie­tą w oko­li­cy, bo jak jej mąż na­pa­trzy się na tyle ko­biet w pra­cy, to pew­nie pó­źniej już na nic nie ma ocho­ty. Jesz­cze inni mó­wi­li, że wprost prze­ciw­nie, gdzieś prze­cież musi swo­je żądze roz­ła­do­wać. Ale to było tyl­ko ta­kie głu­pie ga­da­nie, bo prze­cież w su­mie pra­ca była jak ka­żda inna, ktoś to mu­siał ro­bić. Ge­ne­ral­nie jed­nak Ber­na­to­wi­cze byli po­wa­ża­ni i trak­to­wa­ni jak miej­sco­wi ce­le­bry­ci. O ile w ta­kiej za­ba­gnio­nej dziu­rze jak Ka­mien­na mo­żna mó­wić o ce­le­bry­tach. Wik­tor­ski pa­mi­ętał, ile było ga­da­nia, gdy dok­tor pierw­szy raz pierw­szy za­mó­wił fir­mę ogrod­ni­czą, żeby za­dba­ła o zie­leń przy domu po zi­mie. Po­ga­da­li, po­ga­da­li i spo­wsze­dnia­ło. No bo kto bo­ga­te­mu za­bro­ni?

Dom był roz­świe­tlo­ny jak cho­in­ka w Boże Na­ro­dze­nie, co na­tych­miast nie spodo­ba­ło się Wik­tor­skie­mu. Sta­ry pies czuł no­sem, że coś złe­go wisi tu w po­wie­trzu i nie jest to tyl­ko zgni­ły za­duch od ba­gien, kie­dy za dłu­go pa­da­ją desz­cze. Tu się wy­da­rzy­ło coś bar­dzo złe­go i po­nu­re miny cze­ka­jących na nie­go w mil­cze­niu mężczyzn, w świe­tle ża­rów­ki pod da­chem wia­ty, jak­by po­twier­dza­ły jego po­dej­rze­nia. Nie­któ­rzy pa­li­li, inni tyl­ko pa­trzy­li z ręka­mi wci­śni­ęty­mi w kie­sze­nie kur­tek. Na­wet ten bu­rak, Mar­czak, wy­da­wał się zde­ner­wo­wa­ny, bo dra­pał się ci­ągle po za­ro­śni­ętym po­licz­ku i prze­stępo­wał z nogi na nogę.

Kil­ka me­trów przed nimi Wik­tor­ski przy­sta­nął i spoj­rzał w kie­run­ku oświe­tlo­ne­go ta­ra­su wil­li. Na ła­wie sie­dzia­ła za­pła­ka­na Iza­be­la Ber­na­to­wicz, pa­li­ła pa­pie­ro­sa i ki­wa­ła się w przód i w tył, jak­by mia­ła atak cho­ro­by ner­wo­wej. Jej ple­cy okry­wał gru­by koc, a obok sie­dzia­ła Mar­cza­ko­wa i obej­mo­wa­ła ją ra­mie­niem. Po­li­cjant po­pa­trzył Iza­be­li w oczy. Jej spoj­rze­nie mó­wi­ło, że nie jest do­brze. Dwie inne ko­bie­ty sta­ły w sa­lo­nie i pa­trzy­ły po­nu­ro przez szy­bę okna. Pew­nie chcia­ły­by po­móc, jed­nak Mar­cza­ko­wa je prze­go­ni­ła i sama pró­bo­wa­ła uspo­ko­ić go­spo­dy­nię. „Oj, nie­do­brze” – po­my­ślał ko­mi­sarz i rzu­cił nie­do­pa­łek pod nogi. „Czy­żby to dok­tor po­sze­dł na ba­gna? Ja­kie li­cho go tam po­gna­ło, prze­cież był stąd i wie­dział, że tam nie wol­no cho­dzić po desz­czu. Nie­do­brze”.

Po­li­cjant wspi­ął się po dwóch stop­niach pro­wa­dzących pod dach, zdjął kap­tur, ski­nął wszyst­kim gło­wą w mil­cze­niu i uchy­lił czap­ki. Od­po­wie­dzia­ły mu po­mru­ki i kiw­ni­ęcia gło­wa­mi. A więc cze­ka­li na nie­go, żeby to on pod­jął de­cy­zję, co da­lej. Bar­dzo do­brze, po la­tach wresz­cie zro­zu­mie­li, że po to tu jest. Żeby po­dej­mo­wać trud­ne de­cy­zje i dbać o ich bez­pie­cze­ństwo. Nie dało się ukryć, że po­czuł się mile po­łech­ta­ny.

– Nie spie­szy­łeś się, ko­men­dan­cie – rzu­cił nie­zbyt przy­ja­źnie Mar­czak.

– Trze­ba było sze­rzej gębę otwo­rzyć i po­wie­dzieć wi­ęcej, a nie tyl­ko pó­łsłów­ka – od­gry­zł się po­li­cjant. – Kur­wa, od tego są te­le­fo­ny, żeby się ko­mu­ni­ko­wać. A ty, Mar­czak, ci­ągle jak­byś te­le­gram przez te­le­fon pi­sał.

Roz­le­gły się krót­kie śmie­chy i za­raz umil­kły. Mar­czak jesz­cze bar­dziej spo­chmur­niał, a po­li­cjant, nie pa­trząc na nie­go, sta­nął po­środ­ku zgro­ma­dzo­nych, żeby wie­dzie­li, kto te­raz przej­mu­je do­wo­dze­nie, i za­py­tał:

– No do­brze, co tu się sta­ło?

– Niech Mar­czak mówi – rzu­cił ktoś. Wik­tor­ski po­znał sąsia­da spod je­dyn­ki, Ma­ka­re­wi­cza, któ­ry przy­sze­dł tu z do­ro­słym już sy­nem.

Ja­nek Ma­ka­re­wicz stał tro­chę z tyłu i naj­wy­ra­źniej był lek­ko prze­stra­szo­ny. No i nie dziw­ne, sko­ro nie­często zda­rza­ło się ta­kie po­spo­li­te ru­sze­nie. Wik­tor­ski pa­mi­ętał, że ostat­ni raz wszy­scy ze­bra­li się kil­ka lat temu, kie­dy na ba­gna po­ga­lo­po­wał spło­szo­ny koń Ru­cia­ków spod sió­dem­ki. Tyl­ko że wte­dy nie było tylu chęt­nych do po­mo­cy, a i ko­nia nie dało się ura­to­wać. Po­ła­mał nogi gdzieś w ba­gnie i trze­ba było go uśpić. Po­tem dwa dni nie mo­gli go wy­ci­ągnąć, tak go ba­gno we­ssa­ło. Do­pie­ro Mar­cza­ko­wi uda­ło się pod­je­chać sta­rym ur­su­sem i wy­rwa­li nie­szczęsne zwie­rzę ze śmier­dzącej mazi. To wła­śnie dla­te­go nikt nor­mal­ny się tam nie za­pusz­czał, a ci, co ry­zy­ko­wa­li prze­jście do znaj­du­jące­go się w głębi sta­wu, ro­bi­li to tyl­ko la­tem, kie­dy było su­cho.

– Tyle wiem, co mi pani dok­to­ro­wa po­wie­dzia­ła – mruk­nął fa­cet i zno­wu po­dra­pał się po czar­nej szcze­ci­nie na po­licz­ku. – Ze dwie go­dzi­ny temu to było, jak się po­kłó­ci­li i dok­to­ra Ber­na­to­wi­cza ja­kieś sza­le­ństwo chwy­ci­ło. Po­dob­no krzy­czał, że na ni­czym mu już nie za­le­ży, ma wszyst­ko w du­pie. – Mar­czak wy­ra­źnie się za­wa­hał. – No, może tak nie po­wie­dział, ale sens ten sam. No i po­bie­gł do tego cho­ler­ne­go lasu, jak ja­kiś sza­le­niec. Pani Iza po­bie­gła za nim, ale już go nie zo­ba­czy­ła, a da­lej sama bała się iść, bo wody pe­łno i nie wia­do­mo, gdzie sta­ły ląd. Ot i tyle wie­my.

– Czy­li dwie go­dzi­ny już go nie ma – pod­su­mo­wał ko­mi­sarz.

– Na to wy­cho­dzi...

– A dla­cze­go zwle­ka­ła tak dłu­go?

– W szo­ku pew­nie była. Mi­nęła go­dzi­na, za­nim do mo­jej za­dzwo­ni­ła, a żona po­tem przez kwa­drans nie mo­gła zro­zu­mieć, o co jej cho­dzi. Jak już zro­zu­mia­ła, za­raz wszyst­kich ze­bra­łem, żeby za­cząć po­szu­ki­wa­nia. Tyl­ko ten cho­ler­ny deszcz za­czął pa­dać i ciem­no już się zro­bi­ło. No i nie wie­my, co ro­bić.

– Do­brze, że do mnie za­dzwo­ni­li­ście. – Ko­mi­sarz po­wió­dł spoj­rze­niem po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych mężczyzn.

Było ich dwu­na­stu, pew­nie wszy­scy z Ka­mien­nej, któ­rzy aku­rat byli zdro­wi i mo­gli pó­jść do lasu w taką po­go­dę.

– Jak tyle cza­su mi­nęło, to i kil­ka mi­nut te­raz nie za­szko­dzi. – Wik­tor­ski wzo­rem Mar­cza­ka po­dra­pał się po zmar­z­ni­ętym po­licz­ku, tyl­ko on był gład­ko ogo­lo­ny i na skó­rze zo­sta­ły czer­wo­ne śla­dy. – Po­ga­dam naj­pierw z pa­nią Izą, a wy się za­sta­nów­cie, kto do­brze zna tam­tej­sze ście­żki, i po­dziel­cie się na gru­py po trzy oso­by. No i linę za­ła­tw­cie, po­wi­ąże­my się, żeby ła­twiej było się ra­to­wać w ra­zie nie­szczęścia.

– Liny mam w sa­mo­cho­dzie – rzu­cił wła­ści­ciel pas­sa­ta, Grze­gor­czyk. – Za­raz przy­nio­sę.

Mar­czak po­pa­trzył w górę, jak­by chciał prze­nik­nąć su­fit i spoj­rzeć w czar­ne desz­czo­we nie­bo. A może wsłu­chi­wał się tyl­ko w mia­ro­wy szum kro­pel roz­bi­ja­jących się o gon­ty? Chło­py były do­brze przy­go­to­wa­ne na deszcz. Wszy­scy mie­li nie­prze­ma­kal­ne kap­tu­ry i gu­mow­ce, a w dło­niach ści­ska­li la­tar­ki. Byli go­to­wi na ak­cję, lecz bra­ko­wa­ło ko­goś, kto by za­rządził wy­jście do lasu. Pew­nie się bali, ale i tak pój­dą, bo tu prze­cież cho­dzi o ludz­kie ży­cie. Do tego po­wa­ża­ne­go oby­wa­te­la wio­ski. Jak za ko­niem po­szli, to pój­dą też za dok­to­rem.

Po­li­cjant zo­sta­wił ich i po­sze­dł w kie­run­ku ta­ra­su, nie ogląda­jąc się. Naj­wa­żniej­sze było usta­le­nie do­kład­nie, w któ­rym miej­scu Ber­na­to­wicz wbie­gł do lasu.

Dok­to­ro­wa sie­dzia­ła w ta­kiej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej wi­dział ją wcze­śniej. Tyl­ko nie pa­li­ła już pa­pie­ro­sa. Ktoś wci­snął jej w rękę szkla­necz­kę ze zło­tym pły­nem, pew­ne whi­sky albo ko­nia­kiem, żeby ją tro­chę roz­grzać, uspo­ko­ić i przy­wró­cić do przy­tom­no­ści. Kie­dy Wik­tor­ski był o dwa kro­ki od niej, spoj­rzał py­ta­jąco na Mar­cza­ko­wą, a ko­bie­ta tyl­ko ski­nęła gło­wą, że mo­żna. Po­li­cjant przy­ci­ągnął krze­sło, po­sta­wił je przed Iza­be­lą i usia­dł od­wrot­nie, kła­dąc dło­nie na jego opar­ciu.

– Do­bry wie­czór, pani Izo – ode­zwał się spo­koj­nie. – Or­ga­ni­zu­je­my po­szu­ki­wa­nia pani męża. Tyl­ko musi nam pani tro­chę po­móc. Pro­szę mi opo­wie­dzieć, jak było, i naj­wa­żniej­sze, w któ­rym miej­scu on do tego lasu wsze­dł. Wi­dzi pani, deszcz pada, jest już ciem­no i na ba­gnach robi się nie­bez­piecz­nie. Po­mo­że­my, ale nie chcę do­brych lu­dzi na­ra­żać. Musi mi pani do­kład­nie opo­wie­dzieć, co się sta­ło.

Ber­na­to­wi­czo­wa po­ci­ągnęła duży łyk ze szklan­ki, prze­łk­nęła, krzy­wi­ąc się, a po­tem po­ki­wa­ła gło­wą. Naj­wi­docz­niej już otrząsnęła się z szo­ku. Mimo to głos na­dal mia­ła drżący i nie­pew­ny.

– Po­kłó­ci­li­śmy się. O inną ko­bie­tę. On mnie zdra­dzał. Kuba mnie od lat zdra­dzał. – Ko­bie­ta wy­rzu­ca­ła z sie­bie sło­wa z wi­docz­nym tru­dem. – Ro­zu­mie pan, ko­men­dan­cie? Prze­ży­łam szok, nie wie­dzia­łam, co mam ro­bić. To tak, jak­bym szła po kru­chym lo­dzie i ten lód za­ła­mał się pode mną na sa­mym środ­ku je­zio­ra. Ni­ko­go wo­ko­ło do po­mo­cy, a ja w lo­do­wa­tej wo­dzie. Prze­cież tu jest mój dom, któ­ry bu­do­wa­łam przez lata. Sama, bo jego wiecz­nie nie było. Bez prze­rwy pra­co­wał, ci­ągle przyj­mo­wał pa­cjent­ki i roz­wi­jał kli­ni­kę. Pro­szę mnie do­brze zro­zu­mieć. Ja nie by­łam o nie­go za­zdro­sna.

Zro­bi­ła prze­rwę i wy­pi­ła al­ko­hol do dna. Mar­cza­ko­wa na­tych­miast uzu­pe­łni­ła szklan­kę nie­mal do pe­łna.

– Nie spo­dzie­wa­łam się. Nie przy­pusz­cza­łam. Był do­brym mężem i ni­g­dy nie dał mi po­wo­du do po­dej­rzeń. Na­praw­dę.

Ko­mi­sarz dał się jej przez chwi­lę wy­ga­dać, ale czas go­nił, więc mu­siał skie­ro­wać jej zwie­rze­nia na wła­ści­we tory.

– I co się dzi­siaj sta­ło?

– Zna­la­złam w jego te­le­fo­nie ta­kie rze­czy, że... – Głos się jej za­ła­mał i zno­wu upi­ła duży łyk al­ko­ho­lu.

– I co było da­lej?

– Zro­bi­łam mu awan­tu­rę, na­zwa­łam go zdraj­cą i wte­dy w nim coś pękło. Wpa­dł w szał, my­śla­łam, że mnie za­bi­je. Zwy­zy­wał mnie od naj­gor­szych idio­tek i ku­rew. Po­wie­dział, że to ja znisz­czy­łam mu ży­cie i ma mnie już dość. Po­tem wpa­dł w ja­kiś amok. Cho­dził po domu i wy­ży­wał się na me­blach, rzu­cał no­ża­mi; prze­stra­szy­łam się i scho­wa­łam w kącie, a z nim było co­raz go­rzej. Jak­by do­pa­dł go obłęd. Wresz­cie po­wie­dział, że już na ni­czym mu nie za­le­ży, na ży­ciu też, wy­bie­gł z domu, tak jak stał, i po­bie­gł w kie­run­ku lasu. Chwi­lę mi za­jęło, za­nim się otrząsnęłam.

– Wi­dzia­ła pani, czy na pew­no po­sze­dł do lasu? – upew­nił się Wik­tor­ski.

– Tak, pa­trzy­łam za nim przez okno. I nie wy­sze­dł – do­da­ła, uprze­dza­jąc jego na­stęp­ne py­ta­nie. – Ubra­łam się i po­bie­głam za nim. Na skra­ju lasu wo­ła­łam, ale już nie od­po­wie­dział.

– W któ­rym miej­scu wsze­dł do lasu?

– Bie­gł mie­dzą, mi­ędzy tymi dwo­ma po­la­mi u nas, za pło­tem. Tam mamy taką małą furt­kę w ogro­dze­niu – wy­ja­śni­ła Iza­be­la. – Ni­g­dzie nie zba­czał. Tam wsze­dł na ba­gna.

– Kie­dy to było? – za­py­tał jesz­cze Wik­tor­ski.

– Ze dwie go­dzi­ny temu...

Sze­ść go­dzin wcze­śniej.

Ja­kub Ber­na­to­wicz wstał wy­jąt­ko­wo pó­źno i oznaj­mił żo­nie, że tego dnia nie ma umó­wio­nych wi­zyt i nie je­dzie do kli­ni­ki. Ma spo­ro pra­cy przy domu przed zimą i ma za­miar się tym za­jąć. Iza­be­la ucie­szy­ła się, że cały dzień spędzą ra­zem, po­sta­no­wi­ła, że zro­bi na obiad pie­ro­gi, za któ­ry­mi Kuba prze­pa­dał, a po­tem kto wie? Sko­ro jej mąż nie będzie tak zmęczo­ny jak zwy­kle, gdy wra­cał pó­źno po ca­łym dniu w kli­ni­ce, może spędzą ze sobą kil­ka mi­łych chwil na ka­na­pie? Może obej­rzą ra­zem ja­kiś se­rial na Net­flik­sie i otwo­rzą bu­tel­kę do­bre­go wina? Kie­dy wy­ku­pi­li do­stęp do tej plat­for­my, umó­wi­li się, że będą na bie­żąco oglądać wszyst­kie naj­lep­sze se­ria­le. Tak się skła­da­ło, że obo­je lu­bi­li do­bre kry­mi­na­ły, a ta­kich tu nie bra­ko­wa­ło. Tyl­ko że Kuba nie do­trzy­mał obiet­ni­cy. Le­d­wo obej­rze­li ra­zem pierw­szy se­zon Domu z pa­pie­ru, a on już się wy­kpił od ogląda­nia, tłu­ma­cząc się zmęcze­niem i bra­kiem cza­su. Więc ona ogląda­ła se­ria­le sama, cza­sem po­pi­ja­jąc wino, jak mia­ła podły na­strój. A ta­kie podłe na­stro­je zda­rza­ły się jej co­raz częściej. Mia­ła wra­że­nie, że mąż jej uni­ka, wy­ma­wia­jąc się pra­cą. Ale może to było tyl­ko złu­dze­nie? On za­ra­biał pie­ni­ądze, ona nimi go­spo­da­ro­wa­ła i je wy­da­wa­ła.

Dom, w któ­rym miesz­ka­li, za­pro­jek­to­wa­ła sama. Kie­dyś była ar­chi­tek­tem, za­nim nie zre­zy­gno­wa­ła z pra­cy. Po co mia­ła pra­co­wać, sko­ro kli­ni­ka jej męża przy­no­si­ła bar­dzo duże do­cho­dy? Wi­ęcej pie­ni­ędzy nie po­trze­bo­wa­li, na wszyst­ko było ich stać. Na wa­ka­cje na Pa­cy­fi­ku, wy­ciecz­kę do Ja­po­nii, nowe vo­lvo z sa­lo­nu. Spe­łnia­li wszyst­kie swo­je za­chcian­ki. Wresz­cie mie­li już wszyst­ko, po­my­sły na nowe za­ku­py się sko­ńczy­ły i po pew­nym cza­sie, kie­dy Iza zmęczy­ła się prze­sia­dy­wa­niem w domu pod la­sem, za­częła się za­sta­na­wiać, po co im te pie­ni­ądze, sko­ro prze­sta­li mieć pry­wat­ne ży­cie. Jej męża ni­g­dy nie było w domu, kie­dy go po­trze­bo­wa­ła. Wszyst­kim mu­sia­ła zaj­mo­wać się sama. Była co­raz bar­dziej sfru­stro­wa­na, więc ucie­szy­ła się, kie­dy ni stąd, ni zo­wąd oświad­czył, że ma wol­ne.

Na śnia­da­nie przy­go­to­wa­ła omle­ty, któ­re – jak ni­g­dy – zje­dli ra­zem, w pi­dża­mach, przy ku­chen­nym sto­le. Po­tem pili kawę, wy­le­gu­jąc się na so­fie w sa­lo­nie. Roz­ma­wia­li jak za daw­nych cza­sów, śmia­li się, wró­cił sta­ry Kuba, uśmiech­ni­ęty i pe­łen ener­gii. Pó­źniej ona po­szła po­sprzątać w kuch­ni, a on dłu­go brał prysz­nic w ła­zien­ce. W pew­nym mo­men­cie na­wet się tro­chę za­nie­po­ko­iła. Prze­sta­ła sły­szeć wodę już daw­no, a on ci­ągle nie wy­cho­dził. Usły­sza­ła pik­ni­ęcie jego te­le­fo­nu, do­cho­dzące z ła­zien­ki, ale po na­my­śle do­szła do wnio­sku, że się prze­sły­sza­ła. Prze­cież nie za­bra­łby apa­ra­tu do ła­zien­ki. Jed­nak po ko­lej­nych kil­ku mi­nu­tach, kie­dy nie wy­cho­dził, za­częła szu­kać jego te­le­fo­nu po domu. Ni­g­dzie go nie było. Spraw­dzi­ła wszyst­kie miej­sca, w któ­rych za­zwy­czaj go zo­sta­wiał, i nie zna­la­zła. Wte­dy jesz­cze się nie za­nie­po­ko­iła.

Ja­kub nie wie­dział, że Iza go ob­ser­wu­je, więc gdy wy­sze­dł z ła­zien­ki, nie ukry­wał ca­łej gamy nie­zna­nych jej uczuć ma­lu­jącej się na jego twa­rzy. To była ra­do­ść, roz­ba­wie­nie, szczęście, ja­kiś dziw­ny błysk w oczach i jak­by roz­ma­rze­nie. Przed drzwia­mi ła­zien­ki przy­sta­nął na­gle, jak­by wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, spoj­rzał nie­przy­tom­nie na żonę, mruk­nął coś i po­sze­dł do swo­je­go po­ko­ju. Iza pa­trzy­ła za nim co­raz bar­dziej zdzi­wio­na i za­nie­po­ko­jo­na. Nie zna­ła go ta­kie­go. Byli ma­łże­ństwem od dzie­si­ęciu lat i nie za­uwa­ży­ła, żeby za­cho­wy­wał się tak dziw­nie. Na­gle wpa­dła jej do gło­wy myśl: „Co on ro­bił w ła­zien­ce?”. Mi­nęło jesz­cze kil­ka mi­nut i Kuba wy­sze­dł z po­ko­ju ubra­ny w dres, od­wie­sił szla­frok w ła­zien­ce, po­tem wsze­dł do kuch­ni, nie pa­trząc na żonę. Był sła­bym ak­to­rem i je­śli chciał coś przed nią ukryć, za­cho­wy­wał się zu­pe­łnie od­wrot­nie, więc od razu zwró­cił na sie­bie jej uwa­gę. Stał przy eks­pre­sie do kawy, nu­cąc coś pod no­sem. Nu­cił tyl­ko wte­dy, gdy był zde­ner­wo­wa­ny i sta­rał się to ukryć.

– Coś się sta­ło? – za­py­ta­ła.

Spoj­rzał na nią prze­lot­nie i zno­wu sku­pił się na ob­ser­wo­wa­niu dwóch stru­mie­ni kawy wpa­da­jących do fi­li­żan­ki. Miał oko­ło stu osiem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trów wzro­stu, mimo swo­ich trzy­dzie­stu sze­ściu lat był wy­spor­to­wa­ny, miał syl­wet­kę w kszta­łcie li­te­ry V, ani gra­ma tłusz­czu. Za­wsze dbał o wy­gląd, re­gu­lar­nie cho­dził na si­łow­nię, w week­en­dy bie­gał po la­sach i nie stro­nił od prac do­mo­wych. Rąbał drze­wo do ko­min­ka, ukła­dał je w dre­wut­ni, prze­ko­py­wał ogró­dek, ko­sił traw­ni­ki, tyl­ko je­sie­nią i wcze­sną wio­sną wy­naj­mo­wa­li fir­mę, któ­ra zaj­mo­wa­ła się sprząta­niem ogro­dów. Kuba za­wsze po­wta­rzał, że pra­ce do­mo­we wpły­wa­ją na kon­dy­cję le­piej niż si­łow­nia. Miał czar­ne, krót­ko ści­ęte wło­sy, ciem­ną kar­na­cję, moc­ny za­rost, któ­ry na­wet świe­żo po go­le­niu wy­ra­źnie ma­lo­wał mu się na po­licz­kach i bro­dzie, i ciem­ne oczy, któ­re Iza tak lu­bi­ła. Chy­ba wła­śnie w tych oczach na po­cząt­ku się za­ko­cha­ła, w ich mądro­ści, życz­li­wo­ści, tlącej się ci­ągle gdzieś w głębi ra­do­ści, któ­rą cza­sem za­stępo­wał mrok, kie­dy Ber­na­to­wicz był zły albo smut­ny.

– Nie, nic – od­po­wie­dział szyb­ko.

Za­raz jed­nak zmie­nił zda­nie. Usia­dł z fi­li­żan­ką kawy na wprost niej przy ku­chen­nym sto­le.

– Cho­ciaż wła­ści­we tak. Nie­ste­ty, zmie­ni­ły mi się pla­ny, są ja­kieś kło­po­ty w kli­ni­ce i nie­zbęd­na będzie moja po­moc. Mu­szę po­je­chać do pra­cy. Ale tyl­ko na kil­ka go­dzin – do­dał szyb­ko, wi­dząc jej roz­cza­ro­wa­nie. – Wró­cę po po­łud­niu, więc nie­wie­le stra­cę, jesz­cze zdążę coś zro­bić wo­ko­ło domu.

– Co ty mó­wisz, o szes­na­stej robi się ciem­no, a na po­po­łud­nie za­po­wia­da­ją deszcz.

– A, to zaj­mę się tym kie­dy in­dziej – zba­ga­te­li­zo­wał jej sło­wa.

W Iza­be­li na­ra­sta­ły zło­ść, roz­go­ry­cze­nie i żal. Sło­wa z tru­dem prze­ci­ska­ły jej się przez gar­dło.

– My­śla­łam, że sko­rzy­sta­my z oka­zji i ten dzień spędzi­my ra­zem. Wiesz, kie­dy ostat­ni raz mia­łeś wol­ne i ro­bi­li­śmy coś ra­zem? Ja już nie pa­mi­ętam. Masz świa­do­mo­ść, że sie­dzę w pu­stym domu i tyl­ko pa­trzę, jak za oknem robi się ciem­no? Je­stem już tro­chę zmęczo­na tym, że ci­ągle cię nie ma.

Do­pił szyb­ko kawę i uśmiech­nął się do niej sze­ro­ko. Zno­wu mia­ła wra­że­nie, że jest nie­szcze­ry.

– Nie prze­sa­dzaj, ko­cha­nie. Rze­czy­wi­ście, ostat­nio w kli­ni­ce jest dużo pra­cy. Wiesz, roz­bu­do­wu­je­my bu­dy­nek, trze­ba wy­po­sa­żyć nowe ga­bi­ne­ty, a z tym jest wiel­kie za­mie­sza­nie. Ofer­ty, roz­mo­wy, ne­go­cja­cje, wresz­cie umo­wy. To mnie strasz­nie stre­su­je i męczy. Ja się nie bar­dzo do tego na­da­ję, a jed­no­cze­śnie to ko­niecz­no­ść, żeby kli­ni­ka osi­ągnęła szczyt swo­ich mo­żli­wo­ści. No i ostat­nio pa­cjen­tek jest jak­by wi­ęcej. Zresz­tą to jest pro­blem ca­łej słu­żby zdro­wia. Kie­dy przy­szła pan­de­mia, lu­dzie na­gle prze­sta­li przy­cho­dzić do le­ka­rza. A te­raz zno­wu za­częli. Wiesz, ile jest z tego pro­ble­mów?

Słu­cha­ła go w po­nu­rym mil­cze­niu. To był cały Ja­kub. Ba­je­ro­wać to on po­tra­fił, a do tego był mi­strzem w roz­wad­nia­niu po­wa­żnych te­ma­tów. Na­wet naj­wi­ęk­sze pro­ble­my umiał w kil­ku zda­niach zre­du­ko­wać do nic nie­zna­czących bła­ho­stek i ona za­wsze ła­pa­ła się na to. Te­raz po­sta­no­wi­ła, że nie od­pu­ści tak ła­two. Tym bar­dziej, że na­ra­stał w niej ja­kiś trud­ny do zde­fi­nio­wa­nia nie­po­kój.

– Kuba, dom i żona też są wa­żne – po­wie­dzia­ła po­wa­żnie. – Roz­wi­niesz kli­ni­kę i będziesz pra­co­wał jesz­cze wi­ęcej? My­śla­łam, że fir­my bu­du­je się po to, żeby mniej pra­co­wać. Żeby za­trud­nić lu­dzi i de­le­go­wać na nich upraw­nie­nia.

– Wiesz, to tyl­ko w teo­rii jest ta­kie pro­ste. – Uśmiech­nął się pro­mien­nie, bo wpro­wa­dzi­ła roz­mo­wę na grunt, na któ­rym czuł się pew­nie. – Wiesz, jak ci­ężko jest zna­le­źć kom­pe­tent­nych i od­po­wie­dzial­nych pra­cow­ni­ków? Wszyst­kim trze­ba zaj­mo­wać się sa­me­mu.

– Kuba, nie zmie­niaj te­ma­tu, mie­li­śmy spędzić ten dzień ra­zem. – Po­now­nie wez­bra­ły w niej żal i zło­ść. – Zro­bi­łeś mi na­dzie­ję, a te­raz zno­wu mnie wy­sta­wiasz, zno­wu prze­gry­wam z two­ją pra­cą. Wiesz, jak się z tym czu­ję?

– Ko­cha­nie, nie prze­sa­dzaj, to się już nie­dłu­go sko­ńczy i będzie­my mo­gli być ze sobą dłu­żej. – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale wy­szło ja­koś nie­szcze­rze.

Gniew w niej na­ra­stał i na­gle się prze­stra­szy­ła, że po­wie kil­ka słów za dużo. Z tru­dem prze­łk­nęła go­rycz i roz­cza­ro­wa­nie.

– Do­brze, jedź – wy­szep­ta­ła.

Ja­kub spró­bo­wał po­pa­trzeć jej w oczy.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Wstał i si­ęgnął do jej po­licz­ka, ale od­trąci­ła jego dłoń ze zło­ścią.

– Jedź! – roz­ka­za­ła.

Bez sło­wa od­wró­cił się i wsze­dł scho­da­mi na pi­ętro, gdzie miał gar­de­ro­bę. Po chwi­li usły­sza­ła skrzy­pie­nie de­sek podło­go­wych nad gło­wą. Była na nie­go wście­kła. Jak zwy­kle w ostat­nim cza­sie. Zno­wu zo­sta­nie w tym domu sama, na ze­wnątrz na do­bre roz­go­ścił się li­sto­pad, wszędzie jest sza­ro, a wil­goć od tych cho­ler­nych ba­gien wci­ska­ła się w ka­żdy kąt, nio­sąc ze sobą nie­przy­jem­ny chłód. Bar­dzo by chcia­ła po­ło­żyć się koło swo­je­go uko­cha­ne­go mężczy­zny, przy­kryć się ko­cem i chło­nąć jego cie­pło. Tyl­ko tyle i aż tyle. Czy na­praw­dę wy­ma­ga od nie­go zbyt wie­le? Po raz ko­lej­ny za­sta­no­wi­ła się, czy nie zmie­nić cze­goś w swo­im ja­ło­wym ży­ciu i nie wró­cić do pra­cy. Była do­brym ar­chi­tek­tem, wci­ąż mia­ła zna­jo­mo­ści, pew­nie uda­ło­by się jej za­ła­pać do pry­wat­nej fir­my. Mają prze­cież dwa auta, mo­gła­by, tak jak Kuba, do­je­żdżać do Wro­cła­wia, wra­ca­ła­by tak samo jak on, nie mu­sia­ła­by sie­dzieć sama na tym pust­ko­wiu.

Po­sta­no­wi­ła, że od razu za­cznie ba­dać te­mat. Może po­win­na po­wie­dzieć o tym Ja­ku­bo­wi? Nie, po co. Po pro­stu za­ko­mu­ni­ku­je mu, że wra­ca do pra­cy, i nie będzie wte­dy miał nic do ga­da­nia. Po pierw­sze nie będzie jej od­wo­dził od tej de­cy­zji, do cze­go miał wy­jąt­ko­wy ta­lent, a po dru­gie taka de­cy­zja na pew­no da mu do my­śle­nia. I nie będą już na nie­go cze­kać cie­płe po­si­łki. Będzie mu­siał sam coś so­bie or­ga­ni­zo­wać. Tak zro­bi – pod­jęła de­cy­zję.

Ci­ągle było sły­chać kro­ki na gó­rze. Ubie­rał się. Za­chcia­ło jej się siku i po­szła do ła­zien­ki. Kie­dy sie­dzia­ła na to­a­le­cie, jej wzrok padł na­gle na wi­szący na wie­sza­ku szla­frok męża. A ra­czej na wy­brzu­szo­ną kie­szeń. Za­po­mniał wy­ci­ągnąć te­le­fon. Si­ęgnęła po apa­rat. Na­gle po­czu­ła, jak ser­ce jej przy­spie­sza i za­czy­na tłuc się w pier­siach. Po­de­szła do drzwi i ci­cho prze­kręci­ła za­mek. Nie może jej te­raz zo­ba­czyć. Nie­po­kój prze­ro­dził się w strach. Wa­ha­ła się tyl­ko przez mo­ment. Wi­dzia­ła kie­dyś, jak Kuba od­blo­ko­wu­je go, kre­śląc li­te­rę zet. Tak zro­bi­ła i ekran się roz­ja­rzył. Tkni­ęta dziw­nym po­dej­rze­niem, od­szu­ka­ła fol­der z wia­do­mo­ścia­mi, zaj­rza­ła do środ­ka i świat za­wa­lił jej się w jed­nej chwi­li.

Osu­nęła się po ka­flach na ścia­nie i usia­dła na podło­dze, nie mo­gąc ze­brać my­śli. To było strasz­ne, jak­by wpa­dła do lo­do­wa­te­go, cuch­nące­go zgni­li­zną bło­ta, a to bło­to za­częło ją bez­li­to­śnie wsy­sać w głębię. Stra­ci­ła od­dech, z oczu po­pły­nęły łzy. Jej po­ukła­da­ny świat roz­sy­pał się, jej ide­al­ny mąż oka­zał się podłym oszu­stem i zdraj­cą. Na­gle, zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­nie, za­miast po­grążać się w roz­pa­czy, po­czu­ła, jak wra­ca­ją jej siły. Za­wsze le­piej funk­cjo­no­wa­ła w sy­tu­acjach stre­so­wych. Im było go­rzej, tym szyb­ciej i roz­sąd­niej my­śla­ła, tym ła­twiej było jej po­dej­mo­wać wa­żkie de­cy­zje. Nie zmie­ni­ło tego na­wet by­cie przy­kład­ną żoną w domu pod la­sem. Uwa­żnie za­częła czy­tać wi­do­mo­ści w te­le­fo­nie Ja­ku­ba i sama się so­bie dzi­wi­ła, że re­agu­je z ta­kim opa­no­wa­niem. Jak­by cała sy­tu­acja nie do­ty­czy­ła jej, tyl­ko ko­goś zu­pe­łnie in­ne­go.

A było co czy­tać. Kie­dy za­mknął się w ła­zien­ce, ko­re­spon­do­wał z Anną K. Iza nie mia­ła zie­lo­ne­go po­jęcia, kim jest ta la­fi­ryn­da. Może jed­ną z jego pa­cjen­tek? Po­czu­ła na­ra­sta­jące mdło­ści, z tru­dem prze­łk­nęła śli­nę, czu­jąc, jak śnia­da­nie po­mie­sza­ne z kwa­sa­mi pod­cho­dzi jej do gar­dła.

Z wia­do­mo­ści, któ­re jej mąż wy­mie­nił z ko­chan­ką, ja­sno wy­ni­ka­ło, że tego dnia na­praw­dę za­mie­rzał zo­stać w domu. To ona na­mó­wi­ła go na spo­tka­ne obiet­ni­cą mi­ło­ści fran­cu­skiej, po­zwo­le­nia na kil­ka klap­sów, aż wresz­cie, prze­ko­ma­rza­jąc się, ze­szli na te­mat sek­su anal­ne­go. Na to też Ja­kub do­stał ni­czym nie­ogra­ni­czo­ną zgo­dę. Wy­sła­ła mu zdjęcia swo­jej cip­ki, po­tem na­gie­go biu­stu, któ­ry ta dziw­ka na pew­no so­bie po­wi­ęk­szy­ła za gru­bą kasę, a on od­po­wie­dział jej zdjęciem swo­je­go pe­ni­sa w erek­cji.

Ta kro­pla prze­pe­łni­ła cza­rę. Iza na ko­la­nach pod­pe­łzła do musz­li i zwy­mio­to­wa­ła. Kil­ka­na­ście se­kund dy­sza­ła ci­ężko z ocza­mi pe­łny­mi łez, po­tem wy­ta­rła usta pa­pie­rem to­a­le­to­wym, spu­ści­ła wodę i od­pe­łzła na swo­je po­przed­nie miej­sce. O dzi­wo, po­czu­ła w so­bie jesz­cze wi­ęk­szą siłę. Czym cip­ka tej zdzi­ry ró­żni­ła się od ty­si­ęcy in­nych, któ­re w pra­cy oglądał jej mąż? W czym była ład­niej­sza od jej cip­ki? Jesz­cze raz obej­rza­ła tam­to zdjęcie. Wście­kło­ść na­ra­sta­ła. Nie będzie głu­pią kurą do­mo­wą, nie da się oszu­ki­wać, nie da się skrzyw­dzić, nie będzie przez nich cier­pia­ła jak ja­kaś idiot­ka.

– Skur­wy­syn – wy­szep­ta­ła bez­gło­śnie.

Już ona im po­ka­że. Jemu i tej jego wy­wło­ce z si­li­ko­no­wy­mi cyc­ka­mi. Może mia­ła też po­wi­ęk­szo­ne usta i wy­gląda­ła jak glo­no­jad? Może świet­nie się dla nie­go pre­zen­to­wa­ła, kie­dy pa­trzył na nią z góry, gdy na ko­la­nach ro­bi­ła mu loda?

Za­gry­zła war­gi do krwi, po­zby­wa­jąc się z wy­obra­źni wi­do­ku ich sko­tło­wa­nych, spo­co­nych na­gich ciał i szcze­gó­łów ana­to­micz­nych. Ude­rzy­ła się kil­ka razy pi­ęścią w gło­wę, aż za­bo­la­ło. Nie, nie będzie ofia­rą, jesz­cze im po­ka­że. Jesz­cze temu za­kła­ma­ne­mu su­kin­sy­no­wi po­ka­że, że z nią trze­ba się li­czyć, a ta dziw­ka za­pła­ci za znisz­cze­nie jej ży­cia.

Wsta­ła i za­kręci­ło jej się w gło­wie. Przy­trzy­ma­ła się ścia­ny. Usły­sza­ła kro­ki na scho­dach, a po­tem głos tego chu­ja:

– Ko­cha­nie, gdzie je­steś?

Chrząk­nęła i od­po­wie­dzia­ła, sta­ra­jąc się brzmieć na­tu­ral­nie.

– W ła­zien­ce, za­raz wy­cho­dzę.

Jesz­cze raz spoj­rza­ła na ekran, za­pa­mi­ęta­ła nu­mer te­le­fo­nu owej Anny K., szyb­ko prze­sła­ła na swój te­le­fon okra­szo­ną zdjęcia­mi ko­re­spon­den­cję, po czym wło­ży­ła apa­rat z po­wro­tem do kie­sze­ni szla­fro­ka, jesz­cze raz spu­ści­ła wodę, przed lu­strem do­pro­wa­dzi­ła twarz do po­rząd­ku i wy­szła. Na sztyw­nych no­gach wró­ci­ła do kuch­ni, nie pa­trząc na tego dziw­ka­rza, usia­dła tam, gdzie wcze­śniej, i si­ęgnęła po swój te­le­fon.

Ja­kub zmy­wał coś w zle­wie. Nie pa­trzy­ła na nie­go, sły­sza­ła tyl­ko szum wody i szczęk szkla­nek.

– Sta­ło się coś? – Spoj­rzał na nią z nie­po­ko­jem. – Bla­da je­steś.

Utwo­rzy­ła w te­le­fo­nie nową wia­do­mo­ść tek­sto­wą.

– Nie, je­stem za­wie­dzio­na – burk­nęła.

– No nie zło­ść się już – po­wie­dział tak słod­ko, że omal nie wy­rzy­ga­ła się na bia­ły ob­rus. – Nie będę dłu­go. Wró­cę jak naj­szyb­ciej, zro­bi­my coś do­bre­go na obiad, a po­tem otwo­rzy­my do­bre wino, obej­rzy­my ja­kiś se­rial. Może się tro­chę po­pie­ści­my?

Pod­nio­sła na nie­go wzrok, a on pod wpły­wem tego spoj­rze­nia znie­ru­cho­miał, za­sko­czo­ny. Nie była ba­zy­lisz­kiem, ale w tej chwi­li chcia­ła być i tę żądzę mor­du mu­sia­ła mieć wy­pi­sa­ną na twa­rzy, bo Ja­kub nic już nie po­wie­dział.

„Będziesz mnie ca­ło­wał tymi sa­my­mi usta­mi, któ­re wy­li­żą cipę tej kur­wy? A po­tem za­ofe­ru­jesz mi swo­je­go pe­ni­sa, któ­ry wcze­śniej spe­ne­tru­je wszyst­kie jej dziur­ki?” – po­my­śla­ła i aż sama prze­stra­szy­ła się jadu na­gro­ma­dzo­ne­go w tej my­śli. „Brzy­dzę się tobą, chu­ju zła­ma­ny”. Wy­obra­źnia pod­su­nęła jej ko­lej­ny zły ob­raz. On ją już wie­lo­krot­nie ca­ło­wał tymi usta­mi, któ­re li­za­ły tam­tą wy­wło­kę. Zno­wu zro­bi­ło jej się nie­do­brze.

– Może – rzu­ci­ła zim­no.

Za­częła pi­sać: „Od­czep się od mo­je­go męża, kur­wo, bo cię znaj­dę i wy­dra­pię ci oczy”.

– No nie gnie­waj się już – po­wie­dział nie­pew­nie. – Wy­na­gro­dzę ci.

– Na pew­no.

– Idę jesz­cze na górę, mu­szę wy­pra­so­wać ko­szu­lę – oznaj­mił po krót­kim za­wa­ha­niu.

– Idź.

Na­ci­snęła przy­cisk Wy­ślij.

Po­tem cze­ka­ła. Wró­cił po dwóch kwa­dran­sach. Wła­ści­wie nie wró­cił, tyl­ko zbie­gł po scho­dach na zła­ma­nie kar­ku i za­trzy­mał się na pro­gu kuch­ni. Był bla­dy, a w jego oczach błysz­czał ten mrok, któ­ry kie­dyś tak bar­dzo ją po­ci­ągał.

Była spo­koj­na i go­to­wa na woj­nę na śmie­rć i ży­cie.

2.

Ten pie­przo­ny deszcz nie usta­wał, jak­by miał za­miar pa­dać jesz­cze wie­le go­dzin. Kto wie, może i całą noc? Rów­ne, gru­be kro­ple bęb­ni­ły o wszyst­kie da­chy i pa­ra­pe­ty domu.

Ko­mi­sarz Wik­tor Wik­tor­ski pa­trzył ze smut­kiem na za­ła­ma­ną ko­bie­tę. Za­pa­lił wol­no pa­pie­ro­sa i za­ci­ągnął się głębo­ko dy­mem. W ta­kich chwi­lach na­cho­dzi­ły go wąt­pli­wo­ści. Czy Bóg na­praw­dę ist­nie­je? Bo prze­cież Bóg jest mi­ło­ścią, więc gdy­by ist­niał, nie spusz­cza­łby ta­kich tra­ge­dii na lu­dzi, na­wet gdy­by byli grzesz­ni i roz­pust­ni. Bo prze­cież ich ko­chał i wy­ba­czał. Dla­cze­go nie wy­ba­czył te­raz Iza­be­li Ber­na­to­wi­czo­wej i uka­rał ją po­dwój­nie? Naj­pierw do­wie­dzia­ła się o zdra­dzie męża, a po­tem praw­do­po­dob­nie o jego śmier­ci. Bo sta­ry po­li­cjant nie wąt­pił, że je­śli dok­tor po­sze­dł w tę po­go­dę na ba­gna, to są nie­wiel­kie szan­se, żeby to za­ko­ńczy­ło się do­brze. Mimo wszyst­ko, nie wie­rząc w po­wo­dze­nie wy­pra­wy ra­tun­ko­wej, mu­siał ją pod­jąć, je­śli ist­niał na­wet cień szan­sy. Prze­cież był dziel­ni­co­wym i jego pod­sta­wo­wym obo­wi­ąz­kiem była ochro­na lu­dzi miesz­ka­jących w jego okręgu.

– Ude­rzył pa­nią? – za­py­tał na­gle.

Iza­be­la od­ru­cho­wo za­sło­ni­ła dło­nią kość po­licz­ko­wą, jed­nak ko­mi­sarz zdążył się już przyj­rzeć znaj­du­jące­mu się tam si­nia­ko­wi.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła sła­bo. – Coś w nie­go wstąpi­ło. Ja­kiś dia­beł.

Wik­tor­ski spoj­rzał na jej szy­ję owi­ni­ętą szczel­nie apasz­ką. Jed­nak nie na tyle szczel­nie, żeby ukryć za­czer­wie­nio­ną i ob­tar­tą skó­rę.

– Du­sił pa­nią?

Nie mia­ła siły od­po­wie­dzieć, tyl­ko ski­nęła gło­wą i po jej po­licz­kach po­to­czy­ły się dwie wiel­kie łzy.

– Je­zus Ma­ry­ja! – wy­krzyk­nęła zdjęta zgro­zą Mar­cza­ko­wa i prze­że­gna­ła się szyb­ko. – To nie może być!

Nie zwró­ci­li na nią uwa­gi.

– Pani Izo, mu­szę pó­jść na ba­gna i spró­bo­wać od­szu­kać pani męża, może nic strasz­ne­go się nie sta­ło. Ale je­śli po­sze­dł głębiej, to mo­gło się źle sko­ńczyć. Mu­szę, to mój obo­wi­ązek.

– Wiem – od­po­wie­dzia­ła wy­jąt­ko­wo przy­tom­nie. – Niech pan robi, co chce, ko­men­dan­cie. Tyl­ko musi pan wie­dzieć, że mi już nie za­le­ży.

– Ro­zu­miem.

– Je­śli po­chło­nęło go ba­gno, to na­wet le­piej dla nie­go.

Spoj­rza­ła na nie­go twar­do spod za­puch­ni­ętych i za­czer­wie­nio­nych od pła­czu po­wiek. Nie wy­trzy­mał tego spoj­rze­nia, od­wró­cił się i wy­sze­dł z ta­ra­su na deszcz.

Gdy do­łączył do cze­ka­jących na nie­go pod wia­tą mężczyzn, oka­za­ło się, że Mar­czak się spra­wił i był już po­dział na trzy gru­py po dwie oso­by i trzy oso­by ubez­pie­cza­jące ka­żdą gru­pę z moc­ną la­tar­ką. Mar­czak wy­ja­śnił, że nie ma co się pchać całą gro­ma­dą, „bo z tego ino ja­kieś nie­szczęście wy­nik­nie, a i do­brze by było mieć ko­goś na brze­gu, co w ra­zie cze­go z liną i świa­tłem po­spie­szy albo po­moc we­zwie”. Ko­mi­sarz bez wa­ha­nia zgo­dził się na jego plan. Oka­za­ło się jed­nak, że nie wszy­scy są zde­cy­do­wa­ni aż tak ry­zy­ko­wać w nie­pew­nej spra­wie. Pierw­szy ode­zwał się mały, po­marsz­czo­ny mężczy­zna koło sze­śćdzie­si­ąt­ki, w za du­żym płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, Wi­tek Try­ński.

– Ko­men­dan­cie, coś mi się tu nie wi­dzi – po­wie­dział, po­ci­ągnął dłu­gie­go skręta z wy­jąt­ko­wo aro­ma­tycz­nym ty­to­niem i strzyk­nął śli­ną w deszcz. – Dok­tor nie jest głu­pi, żeby się na ba­gna pchać. Czy na pew­no tam po­la­zł?

To było py­ta­nie, któ­re dręczy­ło chy­ba wszyst­kich. Wik­tor­ski wes­tchnął i ro­zej­rzał się po twa­rzach wpa­trzo­nych w nie­go lu­dzi. Trze­ba było za­dbać o mo­ra­le przed ak­cją.

– Słu­chaj­cie – po­wie­dział po­wa­żnie. – Wie­cie, że chłop z babą to cza­sem nie mogą się do­ga­dać i tyl­ko pro­ble­my so­bie ro­bią.

Od­po­wie­dzia­ły mu po­nu­re ski­nie­nia gło­wa­mi, więc mó­wił da­lej:

– Cza­sem od tych pro­ble­mów i awan­tur to zwa­rio­wać mo­żna. Jed­ni wpa­da­ją w szał i biją ko­bi­tę, inni za­le­wa­ją się w tru­pa, in­nym nie chce się da­lej żyć i za sznur chwy­ta­ją, a jesz­cze inni mogą na ba­gna w de­spe­ra­cji po­biec, bo tak im aku­rat dia­beł pod­po­wie. No i tak się tu te­raz u dok­to­rów po­ro­bi­ło. Wzi­ął i po­bie­gł. Na pew­no po­bie­gł, bo żona wi­dzia­ła, a dla­cze­go, to nam po­wie, jak go znaj­dzie­my.

– Je­śli już go ba­gno nie po­chło­nęło – rzu­cił Kry­stian Ja­ceń, chu­dy mężczy­zna po czter­dzie­st­ce, któ­ry do­pie­ro w tym roku do­cze­kał się po­tom­ka i prze­sze­dł cu­dow­ną prze­mia­nę z pi­ja­ka we wzo­ro­we­go ojca.

– Mo­gło go już po­chło­nąć, ale my mu­si­my to spraw­dzić – przy­znał po­li­cjant. – To nasz chłop, tu­tej­szy, i nie mo­że­my go zo­sta­wić w po­trze­bie. Jak go te­raz zo­sta­wi­my, to je­śli któ­ryś z nas będzie miał po­dob­ne kło­po­ty, zwąt­pi, że mu ktoś po­mo­że. A sąsie­dzi za­wsze so­bie po­ma­ga­ją. Co, źle ga­dam?

– Do­brze gada!

– Do­brze.

Mężczy­źni po­ki­wa­li gor­li­wie gło­wa­mi.

– To co, idzie­my? – za­py­tał jesz­cze Wik­tor­ski.

– Ko­men­dan­cie, co tu gębę so­bie nie­po­trzeb­nie pruć – wtrącił się Mar­czak. – Wąt­pli­wo­ści są, strach jest, ale i tak pój­dzie­my. Taki nasz za­sra­ny obo­wi­ązek wo­bec sąsia­da, ale też wo­bec Boga. On pa­trzy, wi­dzi nasz strach, ale ocze­ku­je, że za­cho­wa­my się jak lu­dzie, a nie jak ban­da skur­wy­sy­nów.

Zno­wu przez gru­pę prze­sze­dł szmer apro­ba­ty. Wik­tor­ski spoj­rzał z wdzi­ęcz­no­ścią na bim­brow­ni­ka. Miał fa­cet łeb na kar­ku i za to po­czuł do nie­go przy­pływ sym­pa­tii. Szturch­nął go w ra­mię.

– A nie masz pan, pa­nie Mar­czak, cze­goś na roz­grzew­kę? Bo jesz­cze ni­g­dzie nie po­szli­śmy, a dupy nam już zma­rzły – po­wie­dział i tra­fił w dzie­si­ąt­kę, cho­ciaż Mar­czak w pierw­szej chwi­li zmar­kot­niał.

– Nie wiem, o czym ko­men­dant mówi – mruk­nął, zer­ka­jąc nie­uf­nie.

– Prze­cież wiem, jaka tam pro­duk­cja od­cho­dzi u pana w szo­pie. – Wik­tor­ski się uśmiech­nął. – Po­li­cja po­li­cją, ale na swo­ich do­no­sił nie będę. Masz coś, to daj, a jak nie, to do dok­to­ro­wej pój­dę po fla­szecz­kę tego ru­de­go na my­szach, ale to w chuj nie­do­bre.

– Pew­nie, że mam – roz­pro­mie­nił się Mar­czak, sko­czył do auta i przy­bie­gł z dwo­ma bu­tel­ka­mi pe­łny­mi bursz­ty­no­we­go pły­nu. – Prze­pa­lan­ka, miód w gębie – wy­ja­śnił z dumą.

Flasz­ki po­szły w obieg, ka­żdy z wy­jąt­kiem Ja­ce­nia wzi­ął po dwa łyki, na­wet Ja­nek Ma­ka­re­wicz. Roz­kasz­lał się przy tym i z tru­dem ła­pał od­dech. Bo bim­ber był moc­ny, ale bar­dzo do­bry i roz­grze­wał jak trze­ba. Nie­do­pi­te bu­tel­ki po­sta­wi­li na sto­li­ku na środ­ku wia­ty.

– Będzie na po­wrót – za­rządził Wik­tor­ski.

– Ko­men­dan­cie, jesz­cze mam – rzu­cił Mar­czak.

– A jak będzie­my po pi­ja­ne­mu au­tem do domu wra­cać? – za­nie­po­ko­ił się ktoś.

– Pój­dziesz pie­cho­tą – od­pa­rł dziel­ni­co­wy.

– No co wy, ko­men­dan­cie, w taki deszcz, z ba­gien?

– No do­bra – zgo­dził się Wik­tor­ski. – Na dzi­siej­szy wie­czór ma­cie ode mnie dys­pen­sę. I tak nikt z dro­gów­ki nie był tu od sta­nu wo­jen­ne­go. Tyl­ko ostro­żnie je­chać, nie chcę mieć ni­ko­go na su­mie­niu.

– Się ro­zu­mie – rzu­cił star­szy z Ma­ka­re­wi­czów.

Wy­szli na deszcz i w ta­kich gru­pach, na ja­kie ich Mar­czak po­dzie­lił, po­szli mie­dzą w kie­run­ku Ka­mien­ne­go Lasu. Ćmi­li ostat­nie pa­pie­ro­sy, osła­nia­jąc je przed desz­czem, i klęli pod no­sem, kie­dy gu­mow­ce za­pa­da­ły się w bło­cie. Już tu­taj zie­mia była grząska i roz­mo­kła, a co do­pie­ro na ba­gnach.

Pięć go­dzin wcze­śniej.

– Na­pi­sa­łaś do niej wia­do­mo­ść!

Głos Ja­ku­ba był zmie­nio­ny przez ści­śni­ęte wście­kło­ścią gar­dło. W ni­czym nie przy­po­mi­nał sa­me­go sie­bie. Stał na pro­gu kuch­ni, trzy­ma­jąc w dło­ni smart­fon i prze­szy­wał ją złym spoj­rze­niem.

– Do tej kur­wy? – Chcia­ła po­wie­dzieć to spo­koj­nie, lecz mo­żna było wy­ra­źnie usły­szeć ukry­te gdzieś w środ­ku drże­nie.

– Nie mów tak o niej – wark­nął.

– A kim ona we­dług cie­bie jest?! – wrza­snęła nie­spo­dzie­wa­nie. – Kim jest ko­bie­ta, któ­ra pie­przy się z cu­dzym mężem i roz­bi­ja ma­łże­ństwo? Mil­czysz? To ja ci po­wiem. Dla mnie jest taką samą kur­wą jak ta, co daje dupy za pie­ni­ądze.

– Nie bądź wul­gar­na!

– Ja je­stem wul­gar­na?! – prze­sta­ła nad sobą pa­no­wać. – Ja? A ona nie jest wul­gar­na, gdy wy­sy­ła ci zdjęcie swo­jej piz­dy i cyc­ków? Może po­wiesz, że chcia­ła uzy­skać u cie­bie tak po­pu­lar­ną ostat­nio w na­szej słu­żbie zdro­wia te­le­po­ra­dę? Może inne też wy­sy­ła­ją ci swo­je in­tym­ne zdjęcia, że­byś je zdia­gno­zo­wał? To we­dług cie­bie jest w po­rząd­ku? I to, że ob­cej ba­bie wy­sy­łasz zdjęcie swo­je­go ku­ta­sa w pe­łnej go­to­wo­ści? To też jest dla cie­bie w po­rząd­ku? Ta­kie nor­mal­ne, praw­da?

– Za­mknij się! – Te­raz on stra­cił cier­pli­wo­ść.

– Nie, to ty się za­mknij! Kur­wa, jaka ja była głu­pia, że ci ufa­łam. – Po twa­rzy Iza­be­li na­gle łzy spły­nęły ob­fi­cie, jak­by gro­ma­dzi­ły się pod po­wie­ka­mi od dłu­ższe­go cza­su i do­pie­ro te­raz zna­la­zły dro­gę na ze­wnątrz. – Sie­dzia­łam w tym domu na za­du­piu od­ci­ęta od świa­ta i by­łam dum­na z tego, że mam ta­kie­go wspa­nia­łe­go męża. Wszyst­kim się chwa­li­łam, jak o mnie dba, jak trosz­czy się o dom, jaki to on jest, kur­wa, do­sko­na­ły. A ten mój wspa­nia­ły ma­łżo­nek pie­przy się z dziw­ka­mi i pew­nie śmie­je się, jaką to ma głu­pią żonę, któ­ra sie­dzi w domu i o ni­czym nie ma po­jęcia. Tak so­bie my­śla­łeś, praw­da? Może spe­cjal­nie mnie tu ulo­ko­wa­łeś, żeby mieć pe­łną swo­bo­dę. Nie za­bie­rasz mnie do kli­ni­ki, już daw­no nie by­łam na żad­nej two­jej im­pre­zie fir­mo­wej. Może dla­te­go, że tam wszy­scy już wie­dzą, że dok­tor Ber­na­to­wicz zdra­dza żonę, i ktoś mó­głby coś nie­po­trzeb­nie chlap­nąć.

Na­gle ukry­ła twarz w dło­niach.

– Jaka ja by­łam głu­pia – jęk­nęła. – Je­steś chuj zła­ma­ny, jak mo­głeś mi to zro­bić?

– Po­słu­chaj, to wca­le nie jest tak, jak my­ślisz. – Głos mu zła­god­niał, jak­by chciał ją uspo­ko­ić.

Ze­rwa­ła się z krze­sła, chwy­ci­ła w dłoń fi­li­żan­kę z kawą i nie­spo­dzie­wa­nie rzu­ci­ła w nie­go z wiel­kim im­pe­tem. Por­ce­la­na roz­pry­snęła się na ścia­nie kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jego gło­wy, sy­pi­ąc wo­kół odłam­ka­mi i kro­pel­ka­mi nie­do­pi­tej kawy. Ja­kub od­ru­cho­wo od­sko­czył i za­krył twarz dło­nią. Mimo to wie­le kro­pel spa­dło na nie­go. Po bia­łej ścia­nie spły­wa­ły brązo­we stró­żki.

– Ty cho­ler­na wa­riat­ko! – krzyk­nął, wy­cie­ra­jąc się ręka­wem. – Kur­wa, mo­głaś mnie tra­fić w twarz. Nie wzi­ęłaś dzi­siaj ta­ble­tek?

– Szko­da, że nie uszko­dzi­łam ci tej za­dba­nej twa­rzycz­ki – po­wie­dzia­ła ze zło­śli­wą sa­tys­fak­cją. – Jak­byś do­ro­bił się szny­ty na twa­rzy, może mia­łbyś wi­ęk­sze po­wo­dze­nie u ko­biet. Nie­któ­re lu­bią ta­kich męskich fa­ce­tów z bli­zna­mi.

– Anka dla mnie nic nie zna­czy – po­wie­dział szyb­ko. – Po­pe­łni­łem błąd, omo­ta­ła mnie...

– Bied­ny, nie­win­ny dok­tor od ci­pek. Ja­kaś zła ko­bie­ta omo­ta­ła go, ści­ągnęła go na dro­gę zdra­dy, pew­nie strasz­nie prze­ży­wa­łeś, że ja zo­sta­ję w domu, taka sa­mot­na, kie­dy ty się z nią pie­przysz. Może jesz­cze po­wiesz, że wszyst­kie or­ga­zmy uda­wa­łeś? Po­wiedz, czym jej cip­ka ró­żni się od mo­jej. Jest ja­kaś wy­jąt­ko­wa? Ma coś, cze­go in­nym bra­ku­je? A może urze­kły cię jej wiel­kie, sztucz­ne cyc­ki? Jak to jest, gdy ca­łu­je się górę si­li­ko­nu, co? To musi być strasz­nie pod­nie­ca­jące.

Jej mąż na­gle się zmie­nił, jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki. Ten mrok wy­sze­dł z jego oczu i za­go­ścił na twa­rzy.

– Za­mknij się już, głu­pia piz­do! – wark­nął i zro­bił taki ruch, jak­by chciał ru­szyć na nią, lecz w ostat­niej chwi­li się opa­no­wał. – Nie masz pra­wa tak o niej mó­wić.

– Czy­li jed­nak to nie jest tyl­ko przy­go­da, jed­no­ra­zo­wy skok w bok. Ja­kub się za­ko­chał.

– Wiesz, co ona mi daje? – Te­raz miał obcą twarz, któ­rej Iza­be­la jesz­cze do­tąd u nie­go nie wi­dzia­ła. – Daje mi to, cze­go ty mi ni­g­dy nie da­łaś. Daje mi praw­dzi­wy seks, o któ­rym ty nie masz zie­lo­ne­go po­jęcia, daje mi sa­tys­fak­cję, któ­rej nie mia­łem ni­g­dy z tobą. W po­rów­na­niu z nią w łó­żku je­steś jak kij od szczot­ki. Wła­śnie to mi daje, a mnie to jest po­trzeb­ne, bo mam do­pie­ro trzy­dzie­ści sze­ść lat i nie mam za­mia­ru do ko­ńca ży­cia trwać w ce­li­ba­cie. Już wiesz, co w niej do­strze­głem. Coś, o czym ty nie masz po­jęcia i ni­g­dy nie będziesz mia­ła.

Iza ukry­ła twarz w dło­niach i od­dy­cha­ła ci­ężko, po­tem pod­nio­sła wol­no gło­wę i po­pa­trzy­ła na nie­go z taką nie­na­wi­ścią, że cof­nął się o krok. Mia­ła za­czer­wie­nio­ną twarz, po­tar­ga­ne wło­sy i usta wy­krzy­wio­ne w ja­ki­mś dzi­kim gry­ma­sie.

– Wy­noś się – za­częła ci­cho, lecz w mia­rę jak mó­wi­ła, jej głos pod­no­sił się, a na ko­ńcu za­mie­nił się we wrzask. – Wy­pier­da­laj stąd! Pa­kuj się i spier­da­laj z mo­je­go domu, podły chu­ju! Nie chcę cię wi­ęcej wi­dzieć, wy­no­cha z mo­je­go ży­cia, nie po­ka­zuj mi się ni­g­dy wi­ęcej na oczy. Nie chcę cię znać, ty podły su­kin­sy­nu!

Gdy­by jesz­cze coś sta­ło przed nią na sto­le, pew­nie też w tym mo­men­cie po­le­cia­ło­by w kie­run­ku Ja­ku­ba. Jej wy­buch nie zro­bił na nim żad­ne­go wra­że­nia. Na­gle stał się zim­ny i od­py­cha­jący, jak­by wresz­cie nie mu­siał uda­wać przy­kład­ne­go męża i po­ka­zał praw­dzi­we uczu­cia, ja­kie do niej żywi.

– Za­mknij się i nie rób awan­tur, idiot­ko – wark­nął. – Gdy­by nie ja, by­ła­byś ni­kim. Dzi­ęki mnie je­steś dok­to­ro­wą, masz wiel­ki dom i kasy, ile du­sza za­pra­gnie. Wszyst­ko za­wdzi­ęczasz tyl­ko mnie, ty je­steś mier­no­tą, któ­ra na­wet nie po­tra­fi zna­le­źć so­bie po­rząd­nej ro­bo­ty. Wy­god­nie jest nic nie ro­bić, co? Wy­god­nie jest pa­so­ży­to­wać na mężu, któ­ry wie, jak się za­ra­bia pie­ni­ądze. Głu­pia kura do­mo­wa!

Iza znie­ru­cho­mia­ła i pa­trzy­ła na nie­go sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Te sło­wa za­bo­la­ły ją naj­bar­dziej. Chy­ba na­wet moc­niej niż wia­do­mo­ści i zdjęcia w jego te­le­fo­nie. Nie była głu­pią kurą do­mo­wą. Była ar­chi­tek­tem, pra­co­wa­ła w re­no­mo­wa­nej pra­cow­ni, sama za­pro­jek­to­wa­ła ten dom i po­tem go wy­bu­do­wa­ła, a to, że nie pra­co­wa­ła, było ich wspól­ną de­cy­zją. A te­raz on wy­ga­du­je ta­kie rze­czy. Coś za­kłu­ło ją w pier­siach, pod czasz­ką na­stał ja­kiś nie­po­ko­jący szum.

– Zej­dź mi z oczu, skur­wy­sy­nu – wy­szep­ta­ła. – Jedź do tej swo­jej wy­wło­ki i ni­g­dy się już tu nie po­ka­zuj.

– Nie. – Po­kręcił gło­wą. – Coś ci się po­mie­sza­ło. To jest mój dom i nie mam za­mia­ru się z nie­go ru­szać.

Za­tka­ło ją. Z tru­dem ode­tchnęła i po­wie­dzia­ła:

– To jest mój dom. Sama go za­pro­jek­to­wa­łam i wy­bu­do­wa­łam. Jest mój.

– Tyl­ko że za moje pie­ni­ądze, głu­pia kro­wo!

– Nie za two­je! – pod­nio­sła głos. – Za na­sze pie­ni­ądze! Nie mamy roz­dziel­no­ści ma­jąt­ko­wej. Po­ło­wa two­ich udzia­łów w kli­ni­ce jest moja, po­ło­wa tych se­tek ty­si­ęcy na lo­ka­tach i w ak­cjach jest moja, po­ło­wa ob­li­ga­cji skar­bo­wych jest moja i po­ło­wa tego domu też jest moja.

Po­pa­trzy­ła mu w oczy i wy­trzy­ma­ła spoj­rze­nie.

– I nie od­pusz­czę ci ani zło­tów­ki, ro­zu­miesz? Dro­go cię będzie ta zdra­da kosz­to­wa­ła. A może zdra­dy, bo pew­nie mia­łeś już wcze­śniej ja­kieś baby. To będą naj­dro­ższe dziw­ki, ja­kie tyl­ko mo­głeś so­bie zna­le­źć. Mo­żna by po­wie­dzieć, że eks­klu­zyw­ne.

– Nie waż się! – ostrze­gł.

– Niby dla­cze­go? Za­żądam roz­wo­du z orze­cze­niem o wi­nie. Mam do­wo­dy na to, że mnie zdra­dza­łeś. Prze­sła­łam do sie­bie pew­ną go­rącą ko­re­spon­den­cję ko­chan­ków z dzi­siej­sze­go dnia. Będziesz mu­siał się ze mną po­dzie­lić ma­jąt­kiem. Od razu ci po­wiem, że z domu nie zre­zy­gnu­ję. Ja go stwo­rzy­łam, ja zo­sta­wi­łam w nim ser­ce i ka­wa­łek du­szy. Nie od­dam go.

– Ty cho­ler­na kro­wo!

Uśmiech­nęła się do nie­go pra­wie cie­pło.

– No pro­szę, jacy fa­ce­ci są po­je­ba­ni... – Po­kręci­ła gło­wą, jak­by z nie­do­wie­rza­niem. – Jesz­cze wczo­raj mó­wi­łeś do mnie „ko­cha­nie to, ko­cha­nie tam­to”. A dzi­siaj je­stem już głu­pią kro­wą i do tego pew­nie sta­rą i gru­bą. Sztucz­ne cyc­ki, któ­re przy­tu­lasz, są od cie­bie młod­sze?

– Za­mknij się już! – wrza­snął, aż za­brzęcza­ło szkło w szaf­ce.

– Nie za­mknę się! Oczy­wi­ście, że są młod­sze i pew­nie li­czą na two­je pie­ni­ądze. Nie­któ­re mło­de sik­sy szu­ka­ją so­bie star­szych spon­so­rów. Bar­dziej so­bie ce­nią kasę niż wła­sną dupę, któ­rą nad­sta­wia­ją do ze­rżni­ęcia. Co masz taką dziw­ną minę? Po­wie­dzia­ła już, że cię ko­cha? No bar­dzo mi przy­kro, ale to kłam­stwo.

Ja­kub zro­bił dwa kro­ki do przo­du i taki ruch ręką, jak­by chciał ją ude­rzyć. Iza ze­rwa­ła się z krze­sła i spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. Dy­szał z wście­kło­ści, jego czo­ło po­kry­ła war­stwa potu.

– Spró­buj mnie ude­rzyć, to po­ślę cię do pier­dla na kil­ka lat. Ale będzie z tego afe­ra: zna­ny dok­tor po­bił żonę.

Znie­ru­cho­miał.

– No jedź do tej swo­jej dziw­ki – mó­wi­ła da­lej. – Prze­cież jesz­cze nie­daw­no le­cia­łeś do niej jak na skrzy­dłach, na obiet­ni­cę anal­ne­go bzy­kan­ka.

Omal nie eks­plo­do­wał. Z tru­dem ła­pał od­dech, pa­trząc na żonę prze­krwio­ny­mi ocza­mi, jak byk nie­mo­gący się zde­cy­do­wać, czy ata­ko­wać czer­wo­ną płach­tę, czy od razu, na prze­kór za­sa­dom, na­dziać ma­ta­do­ra na rogi. Jed­nak nie zde­cy­do­wał się na żad­ną z tych opcji. Wes­tchnął, od­wró­cił się na pi­ęcie i po­bie­gł na górę.

Iza sta­ła jesz­cze dłu­gą chwi­lę, uspo­ka­ja­jąc ner­wy. Nie wia­do­mo dla­cze­go my­śla­ła wy­jąt­ko­wo trze­źwo, jak­by całe zda­rze­nie tak na­praw­dę było dla niej mniej­szym szo­kiem, niż się spo­dzie­wa­ła. Jed­nak nie było. Kie­dy przy­mknęła na chwi­lę oczy, za­to­czy­ła się i praw­do­po­dob­nie wy­lądo­wa­ła­by na podło­dze, gdy­by nie zła­pa­ła za uchwyt dwu­skrzy­dło­wej lo­dów­ki. Trzy­ma­ła się i z wol­na do­cho­dzi­ła do rów­no­wa­gi. Pew­ne było tyl­ko to, że zro­bi tak, jak mó­wi­ła. Nie cof­nie się i po­sta­ra się pu­ścić swo­je­go ślub­ne­go w skar­pet­kach. Żeby dać mu na­ucz­kę, żeby tam­ta wy­wło­ka zro­zu­mia­ła, że jej ko­cha­nek, „pan dok­tor”, nie jest tak bo­ga­ty, jak jej się to na po­cząt­ku wy­da­wa­ło.

Iza­be­la si­ęgnęła do gór­nej szaf­ki, gdzie trzy­ma­ła pacz­kę marl­bo­ro na od­stre­so­wa­nie, po czym po­szła na ta­ras i, nie ba­cząc na pa­skud­ne zim­no, za­pa­li­ła i usia­dła na ław­ce pod oknem. Czu­ła, że to jesz­cze nie ko­niec star­cia, ale nie przy­pusz­cza­ła, że naj­bli­ższe go­dzi­ny będą kosz­ma­rem jak z naj­gor­sze­go hor­ro­ru.

Bo kto sie­je wiatr, ten zbie­ra bu­rzę.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

PO­LE­CA­MY RÓW­NIEŻ:

KRWAW­NI­CA

Wci­ąga­jący thril­ler, w któ­rym strach ma ró­żne ob­li­cza.

Na­wet te naj­mniej ludz­kie...

Ucie­ka­jąc od trud­nej prze­szło­ści, były po­li­cjant Ra­fał Dzi­kow­ski wraz z żoną We­ro­ni­ką prze­pro­wa­dza się do świe­żo wy­re­mon­to­wa­ne­go domu nad Je­zio­rem Cho­bie­nic­kim we wsi Ba­gni­ska.

Miesz­ka­ńcy wsi nie wy­da­ją się być przy­chyl­nie na­sta­wie­ni do no­wych przy­by­szów, a na ścia­nie domu ktoś pi­sze spray­em sło­wo Krwaw­ni­ca.

Wkrót­ce na po­dwó­rzu wy­ko­pa­ne zo­sta­ją zwło­ki dwóch ko­biet. Gdy w Ba­gni­skach do­cho­dzi do ko­lej­nych nie­po­ko­jących zda­rzeń, któ­re ude­rza­ją bez­po­śred­nio w ma­łże­ństwo, Ra­fał po­sta­na­wia wzi­ąć spra­wy w swo­je ręce.

Ja­kie ta­jem­ni­ce skry­wa­ją miesz­ka­ńcy wio­ski? Kim były ko­bie­ty, któ­rych zwło­ki za­ko­pa­no na po­dwó­rzu? Czy klucz do roz­wi­ąza­nia za­gad­ki leży w prze­szło­ści Ra­fa­ła i We­ro­ni­ki?

Mie­czy­sław Gorz­ka za­bie­ra nas w mrocz­ny świat kłamstw i sza­le­ństwa,w któ­rym nic nie jest tym, czym się wy­da­je...