Lilka i spółka - Magdalena Witkiewicz - ebook + książka

Lilka i spółka ebook

Magdalena Witkiewicz

4,6

Opis

Wakacyjne przygody, które zaskoczą każdego z was! Lilka, Wika i Matewka spędzają wakacje w Jastarni u ciotki Jadźki. A ciotka, jak to ciotka, oprócz pypcia na nosie ma swoje surowe zasady, które głównie opierają się na... sprzątaniu, sprzątaniu, sprzątaniu... Które dziecko to wytrzyma, wiedząc że chociaż na najmniejsze słodkości przyjdzie czas tylko w sobotę?

Grupka wpada na sprytny pomysł jak dać nogę z Jastarni. Tym bardziej, że pogoda nie sprzyja wakacyjnym rozrywkom, a do ciotki przyjeżdża „Pan Mądraliński", czyli Wojtuś. Niestety wkrótce okaże się, że znienawidzona ciotka i przemądrzały Wojtuś, to najmniejszy problem Lilki i spółki... LILKA I SPÓŁKA to książka dla wszystkich tych, którzy wierzą w potęgę przyjaźni i marzą o tym, by przeżyć wspaniałe przygody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (115 ocen)
80
22
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
danuta825

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia choć ma 39 lat to czytałam z przyjemnością i się uśmiałam, polecam🙂
zaczytana_panna

Nie oderwiesz się od lektury

To była naprawdę przyjemna lektura. Pomimo tego, że jest z pewnością skierowana do młodszego czytelnika to jednak i tak się świetnie na niej bawiłam. Dla mojej córki najfajniejsze były ilustracje przedstawiające poszczególne postaci. Fabuła jest tu prosta i mało skomplikowana, ale samej autorce i tak udało się pomiędzy wierszami przemycić kilka nauk życiowych dla dzieci. Jest to typ takiej lektury, którą chciałabym czytać wciąż i wciąż, więc minusem dla mnie było to, że była ona taka krótka ;) Polubiłam wszystkich bohaterów, nawet z początku wydającą się złośliwą ciotkę Jadźkę ;)
00
Bakot78

Nie oderwiesz się od lektury

Ewa lat 6- bardzo ciekawa książka. Dziewięciolatce też się podobała. Śmieszna i fajne zakończenie.
00
kudyk

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka latwa i przyjemna…
00
lacerta_

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna i ciekawa historia. Przygody Lilki i jej rodzeństwa wciągają, a często rozbawiają do głośnego śmiechu. Chyba na zawsze zapamiętam Rapacholina i podejrzenia dzieciaków co do profesji ich ciotki. Lilka, Wiktoria, Matewka i Wojtek to kompania doskonała. Chociaż ostatnio książki skierowane do młodszego czytelnika często mnie zawodziły to przygody tych dzieci mam ochotę poznawać dalej.
00

Popularność




Redakcja i korektaAgnieszka Czapczyk
Projekt graficzny okładkiŁukasz Silski
IlustracjeŁukasz Silski
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Magdalena Witkiewicz, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66939-23-3
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Mojemu Tacie.

Dziękuję za Amalkę

i wspólny wakacyjny czas –

najlepszy na świecie!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O TYM, JAK ZRUJNOWALIŚMY KARIERĘ ESTRADOWĄ WIKTORII I NAM WSZYSTKIM WAKACJE

Nazywam się Lilka i mam osiem lat. Przed chwilą moje życie – a przynajmniej wakacje, które już jutro się zaczynają – legło w gruzach. Moje i mojego rodzeństwa. Tylko oni jeszcze o tym nie wiedzą. Śpią sobie słodko, bo jest noc, i myślą, że na wakacje jak co roku pojedziemy do ciotki Franki. Ciotka Franka nie nazywa się wcale Franka, ale Małgorzata, jednak nasza rodzina ma w zwyczaju przekręcać imiona. Tata to Marek, lecz wszyscy na niego mówią Zdzichu, a moja mama dla każdego jest Ryba, a naprawdę ma na imię Zosia.

Ale od początku. Siedziałam pod drzwiami i podsłuchiwałam. Ot, takie niewinne podsłuchiwanie. Myślałam, że dowiem się wreszcie, co za niespodziankę rodzice szykują nam na wakacje – i się dowiedziałam.

– Ryba, zawieziemy ich do Jadźki do Jastarni. Dzwoniła wczoraj i sama zaproponowała – usłyszałam głos taty. – Nie mogą jechać do Franki przez tę nogę Wiki.

Jęknęłam. Ciotka Jadźka jest straszna. Ma pypeć na nosie i każe pić syrop z cebuli oraz pokrzywy. Poza tym ma czarny zeszyt z różnymi przepisami. Założyłam się kiedyś z siostrą, że ciotka Jadzia jest czarownicą...

– Do Jadźki? Oj, chyba będzie musiała użyć czarów, by sobie poradzić z całą trójką – usłyszałam głos mamy. – No i z nimi wytrzymać.

Wiedziałam! Wygrałam zakład. Duże włoskie lody. Ciotka Jadźka jest wiedźmą. Mama to potwierdziła. Mama zawsze wszystko wie najlepiej. Tacie czasem się zdaje, że coś wie, jednak to mama stawia zawsze na swoim. No ale wracam do ciotki Jadźki. Gdy byliśmy u niej z wizytą w zeszłym roku – koszmarną wizytą, dodam – nie wypuszczała miotły z rąk. Wiki, moja siostra, mówi, że gdy tylko słońce zajdzie, ona na niej lata. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale ciotka Jadzia bez przerwy coś zamiata. Jak nie macha miotłą, to ścierką, albo zbiera jakieś śmieci z podłogi. Nam też zwykle wręcza małe zmiotki w kolorach tęczy (ma ich chyba całą szafę) i każe zamiatać niewidoczne pyłki. Bez sensu trochę. Wiki i ja nawet lubimy sprzątać, ale jak jest co. A nie tak, że sprzątamy i efektu nie widać, bo już było posprzątane.

Ciotka Jadźka rozkłada też gazety na dywanie, by dywan się nie pobrudził. Kiedyś kazała nam ściągać buty, ale gdy raz zobaczyła nasze stopy po całodziennym bieganiu po podwórku, często po kałużach, trawie i piasku, zaczęła z tymi gazetami. Potem jej się nie podobało, że leżałyśmy na brzuchach i te gazety czytałyśmy. Bo tam były treści nieodpowiednie dla młodych dziewcząt. Tak mówiła. Młode dziewczęta to Wiki. Ja jestem dla ciotki po prostu dzieckiem. Jeszcze samym „dzieckiem” mogę być, ale często jestem „drogim dzieckiem”, czego już nie znoszę.

– Drogie dziecko, to opowiadania dla dorosłych – wyjaśniała ciotka, ruszając tym swoim pypciem na nosie. – O miłości – mówiła, stawiając wiadro z mopem na środku kolorowej gazety, którą właśnie czytałam. – Piszą głupie baby, co je w życiu spotkało, wywnętrzają się publicznie, zamiast w sekrecie przeżywać. Zgłupiejecie od tego!

Ja chyba nie zgłupiałam od tego wywnętrzania. Wiki – nie wiem, może trochę.

Wiki jest już dorosła. Maluje się czasem i – jak mówi ciotka Jadźka – lata za chłopakami. Ma dwanaście lat i marzy, by być modelką. Wczoraj przyłapałam ją z Matewką, naszym młodszym bratem, jak wymalowana, w butach mamy i jej czerwonej sukience schodziła z ostatniego piętra bloku, w którym mieszkamy.

Mieszkamy w czteropiętrowym bloku w Gdańsku. Całkiem niedaleko morza, a właściwie zatoki. Fajnie, co? Nawet dzielnica nazywa się Przymorze. Nasze okna wychodzą na taki wielki blok, który ma prawie kilometr długości. Nazywa się falowiec, bo jest pofalowany. Jak morska fala. Podobno takie są tylko w Gdańsku. Tam jest chyba z milion okien. Czasem podglądamy, co kto robi u siebie. Jeden chłopak wystawia głośniki na balkon i puszcza muzykę, a moja siostra wtedy tańczy. Chyba chce się mu przypodobać. A inna pani bez przerwy coś trzepie. Dywany, ręczniki i jakieś wielkie płachty. Na dziewiątym piętrze mieszka taki pan, co się wciąż opala. Aż cały czerwony jest od tego opalania. Wzięłyśmy kiedyś lornetkę taty i wszystko dokładnie obejrzałyśmy. Tego czerwonego pana również.

My mieszkamy na drugim piętrze, ale w zwykłym bloku, nie w falowcu. Okna małego pokoju wychodzą na piaskownicę i trzepak, na którym Wiki robi fikołki. Ja się boję i wcale tam nie chodzę. No ale przy fikołkach nic jej się nie stało, a przy schodzeniu ze schodów w rytm muzyki, której słuchała z empetrójki, od razu sobie coś zrobiła. Chociaż muszę przyznać, że gdy tak schodziła, to była całkiem piękna. Miała złote buty. Na strasznie wysokim obcasie. Jak nas zobaczyła, spadła z tych schodów i skręciła nogę. Stwierdziła, że zepsuliśmy jej przyszłość. Przyszłość estradową.

Ona też nam zepsuła przyszłość. Tę najbliższą. Bo teraz przez jej nogę musimy jechać do ciotki Jadźki. Gdyby była zdrowa, pojechalibyśmy jak zawsze do Amalki, do lasu nad jeziorem, gdzie ciotka Franka spędza całe lato. To jest raj na ziemi. To nasze miejsce. A teraz chcą nas pozbawić naszych wymarzonych wakacji.

Stwierdziłam, że nie mogę dalej podsłuchiwać. Trzeba było działać.

* * *

Moja starsza siostra Wiktoria była na mnie śmiertelnie obrażona. Za to zniszczenie jej kariery estradowej. Pomyślałam jednak, że wyjazd do ciotki Jadźki jest gorszą rzeczą niż jej złamana czy zwichnięta noga.

– Wiki! – zawołałam, tarmosząc ją. Musiałam ją obudzić.

– Mhmm – rozległo się spod kołdry. Po chwili Wiki usiadła na łóżku i odwróciła się ode mnie, bo przypomniała sobie, że wciąż się gniewa. Wyciągnęła nogę i zaczęła jęczeć. Stwierdziłam, że dam jej trochę czasu. Niech sobie pojęczy, skoro lubi.

Wiki chwilę jęczała, a potem burknęła:

– Czemu właściwie mnie budzisz? Co się stało?

– Wiesz, dokąd jedziemy na wakacje? – zapytałam.

– No do Amalki, jak zawsze. – Moja siostra ziewnęła. – Z ciotką Franką.

– Nie – zaprzeczyłam. – Do Jadźki!

– Baba-Jaga. – Mateusz też już się obudził.

– Ciiiiii – syknęłyśmy jednocześnie.

– Śpij! – dodała Wiktoria.

– A jadłyście już kolację? – dobiegło nas pytanie na pół śpiącego Mateusza.

– Nie mamy nic do jedzenia – odpowiedziałam. – Śpij, to śniadanie będzie szybciej.

– Dobra. – Nasz brat ziewnął i zasnął, pewnie marząc o parówkach.

Mateusz, zwany przez wszystkich, zupełnie nie wiadomo dlaczego, Matewką, najbardziej na świecie lubi jeść. Oprócz tego jeszcze kocha książki i mimo iż ma pięć lat, całkiem nieźle czyta. To też u nas rodzinne. Wszyscy czytamy, ile wlezie. Jednak książką Mateusza nie da się przekupić, a jedzeniem zawsze.

Pierwszym słowem Mateusza było „am”. Potem długo, długo nic. Mimo iż późno nauczył się mówić, jest – jak każdy w tej rodzinie (oprócz taty) – wielką gadułą. Tata się śmieje, że musi nadrobić zaległości. Gada prawie cały czas, z wyjątkiem chwil, kiedy je. No bo jak mówić, gdy ma się buzię zajętą jedzeniem? Nie da rady. Aż dziw, że nie jest gruby. Jest jeszcze chudszy niż ciotka Jadźka. O, właśnie, przypomniało mi się.

– Nie jedziemy do Amalki przez twoją nogę. – Wzruszyłam ramionami. – Bo tam nie ma warunków dla złamanej nogi.

– Zwichniętej! – przerwała mi Wiktoria. – I w zasadzie już czuję się dobrze!

– Za mocno jęczałaś – skwitowałam. – I się przestraszyli. A muszą gdzieś nas wysłać, przecież nie mają teraz urlopu.

– No muszą. Ale ja chcę do Amalki z ciotką Franką! Do ciotki Jadźki za nic. Znad morza nad morze...

– Nie trzeba było jęczeć.

– Matko, co ja będę robić z ciotką Jadźką?! Przecież ona nawet nie pozwala mi odżywki na włosy kłaść! A co dopiero paznokcie malować! – Wiktoria znowu zaczęła jęczeć.

– W Amalce i tak nie malujesz...

– O jeny, ale to co innego. A ciotka Jadźka każe chodzić spać po dobranocce...

– Właśnie. Niech maluchy chodzą spać po dobranocce! – stwierdziłam i pokazałam na Mateusza.

– No tak. On też będzie niezadowolony. MiniMini nie ma.

– Noo... W dodatku ciotka pozwala jeść lody tylko w sobotę. I inne słodycze też.

– Beznadzieja – westchnęła Wiktoria.

– Co ty, przecież i tak nie jesz lodów. Wiecznie się odchudzasz...

– Nie o lody mi chodzi. W ogóle beznadzieja. Wejdź do mnie do łóżka. Coś wymyślimy.

Weszłam do łóżka Wiktorii i przez chwilę myślałyśmy, ale od tego myślenia wreszcie zasnęłyśmy. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Wakacje z ciotką Jadźką. Porażka.

* * *

– Śniadankoooooo! – zawołała mama.

Gdy przyszłyśmy do kuchni, Matewka oczywiście już siedział przy stole, a w buzi miał jakąś przeżutą papkę.

– Jak twoja noga, kochanie? – zapytała mama moją siostrę.

– Super! W ogóle już nie boli! – odparła Wiki, chowając nogę pod krzesłem, bo wyglądała jak balon.

– Nie będziesz modelką – oznajmił Matewka. – Modelki nie mają takich grubych nóg.

– Ciii! – zawołałam w duecie z Wiktorią.

Mama natychmiast zajrzała pod krzesło i stwierdziła, że Wiki musi iść do lekarza.

Wiktoria jęknęła, a ja wraz z nią.

– Na razie pójdę po bandaż – oświadczyła mama, wychodząc z kuchni. – A potem pogadamy o wakacjach. Bo w takim stanie Wiki nie może jechać na wieś. Pojedziecie do cioci Jadzi.

– „Cioci Jadzi”! – prychnęłam. – Matewka – dodałam cicho, upewniwszy się, że mama nie słyszy – wiesz, że ciotka Jadzia nie pozwala jeść lodów? I że u niej nic się nie je po osiemnastej?

– I wiesz, że ona na kolację zwykle daje suchy chleb i wodę? – dorzuciła moja mądra siostra.

Osiągnęłyśmy cel. Nasz brat zaczął drzeć się wniebogłosy. Uśmiechnęłyśmy się porozumiewawczo.

– Co się tu dzieje?

– Nie chcę do Baby-Jagi! – wrzeszczał Matewka. – Ona nie daje jeść!

– Spokojnie, syneczku, daje... – próbowała go uspokoić mama.

– Nie daje po osiemnaaaaaasteeeeej! – wydzierał się mój brat, chociaż podejrzewam, że osiemnasta niewiele dla niego znaczy.

– Musimy jechać do ciotki Franki. – Wiki uśmiechnęła się z triumfem.

– Właśnie! – powiedziałam. – Do Amalki. – I też się uśmiechnęłam, chyba jeszcze szerzej niż Wiki.

– Nie, kochani. Tam nie ma warunków dla nogi Wiktorii – oświadczyła nieznoszącym sprzeciwu tonem mama.

Noga Wiktorii, owinięta bandażem, leżała na stole pomiędzy talerzami. Wiktoria poruszyła palcami. Może i racja. W Amalce trzeba wodę z pompy nosić, myć gary w miskach na zewnątrz, a zamiast prysznica jest kąpiel w jeziorze. Rzeczywiście, dla nogi Wiki to nie najlepsze miejsce. Nie wiem, który raz od momentu, kiedy dowiedziałam się o zmianach planów wakacyjnych, jęknęłam. Nawet po cichu pomyślałam, że może niech Wiki sama jedzie do tej Jastarni, a my pojedziemy do Amalki, ale niestety jesteśmy jak trzej muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ech.

* * *

Wyjazd zbliżał się nieuchronnie. Od wypadku na schodach minął już chyba tydzień, a opuchlizna nogi mojej siostry nie chciała zniknąć – mimo okładów i bandaży, które mama stosowała według pomysłów naszej lekarki. Coraz bardziej wierzyłam, że stanęłam na drodze do szczęścia mojej siostry i zniszczyłam jej karierę. Wiktoria zawsze marzyła, by być modelką. Podbierała mamie kolorowe pisma, oglądała je tak, że oczy jej wychodziły na wierzch. Jedyny z tego pożytek był taki, że szyła mi potem ubranka dla lalek. Prawie dokładnie takie, jakie widziała w gazetach. Namówiła też mamę, by zapisała nas na kurs tańca. By poruszać się „z gracją i wdziękiem”. Potem tańczyłyśmy razem, Matewka też czasem do nas dołączał. No a teraz Wiki nie może się poruszać jak modelka czy tancerka. Nawet już nie ogląda tych swoich (a raczej mamy) gazet, bo ją to wnerwia.

Tak więc w sobotnie popołudnie tata zapakował nas do samochodu, włożył nasze plecaki do bagażnika i pojechaliśmy. Tradycyjnie zapomniał o cieście dla ciotki, które położył na dachu auta, i tradycyjnie ciasto spadło na ziemię.

Tradycyjnie też, jak co roku, zajął się nim pies sąsiadów rasy „moja faja”. Nie wiecie, jaka to rasa? Bardzo popularna. Kudłaty długi kundelek na krótkich nogach. Z ogonem. Długim ogonem. Dlaczego „moja faja”? Nie wiem. Ale miał, jak zwykle, błogi wyraz twarzy. Pyska, znaczy się.

Dwie rzeczy jednak nie były tradycyjne. Pierwsza to kula Wiktorii, która nijak nie chciała zmieścić się do samochodu, a druga to wyjazd do ciotki Jadźki, podczas gdy letnie wakacje zwykle spędzaliśmy u ciotki Franki. Ech.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki