Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli lubicie wieczory spędzane w towarzystwie Bridget Jones, powinniście poznać Lily!
Lily Sabat to wolna z wyboru, nieco roztrzepana studentka ostatniego roku filologii angielskiej. Jako pasjonatka kulinariów walczy o swobodę życia bez diet, za to z pełnym prawem do czerpania radości z jedzenia. Po rozpadzie kilkuletniego związku z nieuleczalnym maminsynkiem ponad wszystko ceni sobie niezależność i ignoruje wysiłki koleżanek, które za punkt honoru postawiły sobie znalezienie pasującej do niej połówki. Lily ma teraz ważniejsze sprawy na głowie: wymyślenie oryginalnego pomysłu na życie po skończeniu studiów.
Gdy pewnego dnia spóźnia się na pociąg do Poznania, nie wie jeszcze, że to niefortunne zdarzenie będzie początkiem niezwykłej drogi łączącej jej dwie miłości: język angielski i kulinaria. A może przyniesie znacznie więcej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksandra Szoka-Cywińska
Lily przez igrek
Doskonale pamiętam czasy, kiedy Szczecin kojarzył mi się wyłącznie z beztroskimi latami licealnego imprezowania… Wówczas wszystko w tym mieście wydawało się ciekawe, nowe i – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało – ładne. Ci, którzy kiedykolwiek mieszkali w Szczecinie, wiedzą, że nie należy on do najpiękniejszych miejsc. Jednak po mojej przeprowadzce do Poznania wspomnienie stoczniowego miasta z zawrotną liczbą starszych ludzi tam mieszkających, walczących heroicznie o miejsce siedzące w autobusach i tramwajach, rozpalało głęboko w moim wnętrzu malutki promyczek, porównywalny z tym, który pojawia się w człowieku na widok kubka pełnego gorącego, pachnącego świętami kakao.
Ale dobra! Te skojarzenia straciły na aktualności dziś, około południa, gdy ciągnąc prawdopodobnie stukilogramową walizkę na zdezelowanych plastikowych kółkach po wyboistych szczecińskich chodnikach, szczerze i dogłębnie znienawidziłam to miasto. Nie pomagał nawet słodki aromat czekolady docierający do moich nozdrzy wraz z wiosennymi podmuchami wiatru. W czasie szaleńczego biegu w stronę dworca walizka co rusz podskakiwała, wyrywając się z drobnej, wypracowanej studencką dietą i brakiem jakiejkolwiek aktywności fizycznej ręki. Nie miałam już szans na kupienie biletu w kasie, ale na szczęście tym razem wyjątkowo byłam przygotowana na ewentualną dopłatę przy zakupie u konduktora.
Jak przystało na studentkę z krwi i kości, niemal podczas każdej podróży pociągiem zadawałam sobie to kluczowe pytanie: „dlaczego, do cholery, to tyle kosztuje?!”. Polska kolej od lat znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Nie dość, że tak podają media, to sami też możemy się o tym przekonać, kiedy zimą w dwudziestostopniowym mrozie gnamy po trzeszczących ze smutkiem torach. W pociągu hula zawieja, sople niemal zwisają nam z nosa, a oblodzona wewnątrz toaleta zbliża nas do koła okołobiegunowego bardziej, niż mogłoby na to wskazywać rzeczywiste położenie geograficzne naszego kraju. Ale to nic. Cieszymy się, że w ogóle pociąg przyjechał, spóźniony jedynie pół godziny, i mamy miejsce siedzące. W korytarzu. Przy WC. Podróże polską koleją uczą pokory, to na pewno. Tylko jednego nie rozumiałam i możliwe, że nigdy już nie zrozumiem. A mianowicie dlaczego, kiedy jadę pociągiem, dokąd by to nie było, ten zawsze jest pełen podróżnych, którzy karnie płacą za bilety, a mimo to kolej od lat jest w kryzysie. Jednak po chwili takich rozmyślań zwykle dochodziłam do tego samego wniosku, że to są poważne sprawy dla poważnych ludzi, a nie jakiejś przemądrzałej, marudnej studentki. Dlatego lepiej nie tracić na to swojej cennej energii, która może się któregoś dnia przydać w zwiększonej ilości. Na przykład do zerwania z wyimaginowanym chłopakiem lub zjedzenia czterdziestu paczek chipsów wygranych w jakiejś loterii.
Po chwili, z walizką pod pachą, zdyszana dotarłam do kładki przy małej kasie i ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyłam, jak mój pociąg odjeżdża, podskakując wesoło w kierunku Poznania. Kasia! Zabiję ją! Rezolutna pięcioletnia sąsiadka cioci często bawiła się moim kolorowym zegarkiem, nieumyślnie go przestawiając. No uduszę gnojka! Gdy byłam u cioci, czasami się nią zajmowałam, bo jej rodzice pracowali niekiedy na jednej zmianie i nie mieli z kim zostawić dziecka, więc wykorzystywali mój absolutny brak asertywności, wciskając mi małą na kilka godzin… Ciekawe, jak się teraz dostanę do Poznania? Kolejny pociąg jest pewnie za trzy godziny – przeklęłam w duchu i ruszyłam, ciągnąc za sobą walizkę przyprószoną okruchami nadziei.
– Dzień dobry, przepraszam, kiedy jest następny pociąg do Poznania? – zapytałam, schylając się do małego okienka kasy.
– To nie informacja. – Usłyszałam za plecami. W miejscu, w którym przed sekundą nikogo nie było, wyrosła naburmuszona kobieta patrząca na mnie z wyrzutem. W kieszeni zawibrował telefon. Szybkim ruchem palca odblokowałam ekran.
Ola – współlokatorka 07–05–2015, godz. 11.11
Raport! O której będziesz?
– Przepraszam, chcę tylko zapytać. – Wsunęłam do kieszeni telefon i uśmiechnęłam się uprzejmie, na co ona prychnęła jak stary spasiony kocur, którego właściciel zgania z kanapy.
– Kolejny pociąg jest za dziesięć minut. Ekspres. A potem dopiero za dwie godziny, osobowy – odpowiedziała kasjerka, nie odrywając oczu od ekranu monitora.
Świetnie, ekspres zrujnuje mnie finansowo, osobówka będzie się wlec kilka godzin, a dziś są urodziny Pauliny i obiecałam, że przyjdę.
– A są bilety ze zniżką studencką na ten ekspres?
– No doprawdy?! To przechodzi ludzkie pojęcie! – żachnęła się kobieta-kocur, która coraz bardziej działała mi na nerwy, ale widziałam, że również kasjerce, bo ta na znak solidarności przewróciła obficie upudrowanymi perłowym cieniem oczami i szybko odpowiedziała:
– Niestety nie, ale mogę pani sprzedać bilet „last minute”, będzie kosztował trzydzieści osiem złotych. Razem z darmowym poczęstunkiem.
– Niech będzie – odparłam gotowa na wszelkie poświęcenie, tylko żeby dostać bilet w swoje ręce i przestać oddychać tym samym powietrzem co niecierpliwa baba, bo może jej bezczelność przenosiła się drogą kropelkową.
Po latach podróży TLK i osobówkami wygodne i czyste wnętrze ekspresu wydało mi się prawdziwym Eldorado. Drzwi otwierane na przycisk. Jak to? Nie trzeba szarpać się z drzwiami na stacji, modląc się, żeby pociąg wcześniej nie ruszył? Bajka. Przedział, w którym zajęłam sobie miejsce, był pusty, blisko WC i drzwi wyjściowych, co jest strategicznie mądrym rozwiązaniem w czasie podróży. Mam własny kodeks BHP w środkach transportu publicznego, a że dany wagon spełniał sto procent moich wymagań, to zadowolona z siebie wrzuciłam walizkę na górną półkę, po czym usiadłam w wygodnym fotelu przy oknie. Uzbrojona w kobiece czasopismo, MP3 i drożdżówkę kupioną w budce na stacji mogłam ruszać w trasę.
Przez otwarte okno obserwowałam podróżnych żegnających się z bliskimi na peronie, a także prężnie kroczącego konduktora, który po kolei sprawdzał, czy wszystkie drzwi są dobrze zamknięte. Gdy dotarł do ostatniego wagonu, wszedł na pierwszy schodek, rozejrzał się uważnie i podał gwizdkiem głośny sygnał do odjazdu. Niemal w tym samym momencie pociąg stopniowo zaczął przesuwać się po szynach. Usiadłam i odetchnęłam z ulgą, że nie ma żadnego opóźnienia i że będę w Poznaniu tylko kilkanaście minut później, niż planowałam…
Nagle jednak pociągiem niespodziewanie szarpnęło, po czym się zatrzymał. Super, wiedziałam, że to było zbyt piękne. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam człowieka biegnącego po kładce, wymachującego rękoma w stronę naszego pociągu. Nie wierzę, że dla jednego pasażera konduktor zatrzymał cały pociąg! Jednak istnieje kolej przyjazna podróżnym. Wow! Po chwili zdyszany mężczyzna wpadł do wagonu i otworzył drzwi akurat pierwszego przedziału – mojego.
– Wolne? – ledwo wydusił z siebie, dysząc, jakby biegł z Pogodna na ten peron.
Spojrzałam na niego jak na kogoś niespełna rozumu, a potem na cały przedział, dając mu do zrozumienia, że poza mną nikt tu nie siedzi i pytanie jest od czapy.
– Tak, oczywiście. – Uśmiechnęłam się.
Wiem, że kultura zobowiązuje pytać, czy miejsce jest wolne, w końcu nie zostałam wychowana przez wilki, a przez całkiem solidnie wykształcone kobiety, jednak to pytanie lekko mnie rozzłościło. Bo skoro widać, że cały przedział jest pusty i siedzi w nim tylko jedna osoba, to na cholerę pytać? Ale może lata liceum, kiedy co tydzień musiałam walczyć o miejsce stojące, już nie mówiąc o siedzącym, nauczyły mnie, że dobre maniery trzeba zostawić na peronie, jeśli chce się w miarę przyzwoicie przebyć podróż osobówką. Najwyraźniej zasady w ekspresie są inne i lepiej nie zdradzać, że jestem tu pierwszy raz.
Spóźnialski rozsiadł się przy oknie naprzeciwko mojego fotela, co lekko mnie usztywniło, bo nie lubię, jak ktoś siedzi zbyt blisko, to narusza moją silną potrzebę dużej przestrzeni osobistej. Jednak szybko w myślach podjęłam decyzję, że już nic (nawet stykanie się kolanami z nieznajomym) nie zepsuje mi podróży w tych królewskich warunkach.
Minęło kilka minut i zmienił się krajobraz za oknem z miejskiego na działkowo-wodny, a mojemu współpasażerowi uspokoił się oddech, przestał wykrzywiać czerwoną z wysiłku twarz i wreszcie mogłam mu się dokładniej przyjrzeć. Kiedy tak biegł po peronie, wydawał mi się dużo starszy, ale teraz widziałam, że ma może trzy, cztery lata więcej niż ja. W każdym razie nie wyglądał na studenta, ale też zapewne nie przekroczył trzydziestki.
Pracowałam kiedyś w sklepie z luksusową męską odzieżą i rozpoznałam jasnobłękitną koszulę Tommy Hilfiger, spiętą eleganckimi srebrnymi spinkami przy mankietach. Chciałam identyczną kupić kuzynowi pod choinkę, ale przekraczała moje możliwości finansowe. Choć nie rozpoznałam marek, reszta jego stroju też wyglądała na dobrą jakościowo. Wiedziałam, jaki to typ faceta. To na pewno jeden z tych korporacyjnych menadżerów. Do sklepu przychodzili tacy bez przerwy. Dobry zegarek, porządne skórzane buty, lekki zarost i artystyczny nieład na głowie. Klasyczny wygląd „bogusiów”. Tak z Pauliną nazywałyśmy bogate dzieci bogatych rodziców. Zaraz po fali mody na hipsterstwo przyszedł czas „bogusiów” i wszystkie miejsca, w których wypadało bywać, były nimi wypełnione po brzegi.
Kiedyś sprawa statusu społecznego wyglądała nieco inaczej, bo szpanowanie pieniędzmi było passe, nikt nie miał pojęcia o firmach, metkach i trendach. No, może nie nikt, ale większość na pewno. Wystarczy sięgnąć do starych albumów i spojrzeć na nasze zdjęcia z dzieciństwa. Daję sobie uciąć paznokieć u małego palca, że w każdym domu, w każdym albumie są podobne – jak nie te same – ciuchy. Tylko twarze dzieci są inne. Ortalionowe dresy, spódniczki „lambada”, lajkry w groszki, plastikowe opaski na włosy, bluzeczki z frędzlami, drapiące w kroku rajtuzy… Prawdopodobnie jednych to zaszokuje, a jeszcze inni w ogóle w to nie uwierzą, ale kiedyś nie było Internetu. Tak, tak. Nie było miejsca, gdzie ludzie mogli się chwalić pieniędzmi, oznaczać sklepy, w których kupili daną rzecz, czy pokazywać, jak leżą na zagranicznej plaży i jak na tejże plaży, oprócz leżenia, również piją i jedzą. Po prostu – tym, co mieli więcej od innych, trzeba było wierzyć na słowo, że coś mają albo gdzieś byli. Teraz, w epoce Instagrama i ogólnego ekshibicjonizmu sieciowego, ludzie chwalą się dosłownie wszystkim. Nawet tym, czego powinni się wstydzić.
Pogrążyłam się w tych rozmyślaniach do tego stopnia, że zapomniałam o otoczeniu. Tymczasem, zapewne z idiotycznym wyrazem twarzy, wciąż wpatrywałam się w mojego współpasażera. Do rzeczywistości przywróciło mnie dopiero jego niespodziewane pytanie:
– Coś się stało…?
– C-co? Nie! Nic – odparłam, a moją twarz oblał rozległy rumieniec spływający aż na szyję i dekolt. Byłam skrępowana myślą, że zauważył, jak go obserwuję, więc chwyciłam leżącą na kolanach gazetę, rozłożyłam na losowej stronie i schowałam za nią twarz. Oczywiście, Lily, dzień bez przypału jest dniem straconym.
Godzinę później, kiedy ja zaczytywałam się plotkami na temat gwiazd, mój towarzysz pracował na swoim, jakżeby inaczej, wypasionym notebooku. Starałam się już nie patrzeć w jego stronę, żeby nie pomyślał, że go obserwuję. Oglądając przepisy na pyszne potrawy w dziale kulinarnym, nagle zgłodniałam. Niestety, obiecywanego poczęstunku jeszcze nie było, pewnie dlatego, że siedzieliśmy w ostatnim wagonie i obsługa nie zdążyła do nas dotrzeć. W tej sytuacji pozostała mi drożdżówka z serem. Uśmiechnęłam się w duchu na myśl o jedzeniu, sięgnęłam po nią i wyjęłam z foliowego woreczka. Mniam. Gdzieś w połowie trasy stolik–usta, którą przemierzała drożdżówka, usłyszałam:
– Na twoim miejscu bym tego nie jadł.
– Słucham?
– Lepiej tego nie jedz.
– Ale dlaczego? – Nie wiem, co bardziej mnie zdziwiło. To, że mój towarzysz przemówił, czy to, że zabronił mi jeść. O co mu chodzi? Pewnie to jakiś maniak diet i uważa, że kobiety powinny jak ognia unikać węglowodanów, bo od tego zbrzydną i wyrośnie im kurzajka na nosie, jak u baby Jagi. Niech spada.
– Nie wiadomo, kto i w jakich warunkach zrobił, przechowywał i przewoził tę drożdżówkę. Może w niej być wszystko. Bakterie, wirusy. Poza tym na pewno jest okropna w smaku. Kupiłaś ją na dworcu, tak? – spytał samozwańczy inspektor sanitarny.
– Mhm – odpowiedziałam wyczerpująco.
– Dam ci swoją kanapkę – zaproponował, po czym sięgnął do płaskiej skórzanej aktówki i wyjął małe, papierowe zawiniątko.
– Nie, dzięki – powiedziałam, zatapiając zęby w drożdżówce. A więc to tak teraz działają psychopaci. Częstują kanapkami nafaszerowanymi tabletką gwałtu albo innym gównem. Nie ze mną te numery! Chyba oszalał, myśląc, że wezmę cokolwiek do jedzenia od obcego człowieka. – Całkiem dobra – dodałam jeszcze z pełnymi ustami. Mój towarzysz od kanapki pokiwał tylko głową na znak rozczarowania i schował zawiniątko z powrotem do swoich rzeczy. O proszę, jaki jesteś zawiedziony, nie poużywasz dzisiaj, zboczeńcu!
Śmiercionośna drożdżówka całkiem skutecznie zabiła głód, więc zadowolona z siebie wróciłam do lektury, ale tym razem włożyłam słuchawki do uszu, żeby nie musieć już rozmawiać z panem kanapką. Akurat pierwszą piosenką był utwór zespołu Passenger. Uśmiechnęłam się i z muzyką w uszach spędziłam resztę podróży do domu.
Pociąg zwolnił i wjechał na zatłoczony czwarty peron, po czym się zatrzymał. Kojąca cisza wnętrza ekspresu wraz z otwarciem drzwi została brutalnie przerwana przez hałas robót trwających na zewnątrz. Miarowy stukot młotów pneumatycznych rozłupujących starą nawierzchnię chodnika, furkot przerzucających ziemię koparek i asystujących im dużych ciężarówek. Od kilku dobrych miesięcy w związku z budową nowego dworca kolejowego i całej okolicznej infrastruktury takie widoki były czymś normalnym. Budowlańcy uwijali się w pocie czoła, aby w miejscu starego baraku, zamieszkiwanego do tej pory przez bezdomnych, powstało ogromnych rozmiarów centrum autobusowo-kolejowe. Jakby tego było mało, do stawki dorzucono przebudowę PeSTki, która miała podjeżdżać pod sam dworzec, a także remont dwóch głównych skrzyżowań, dzięki czemu pośrodku miasta znajdowała się jedna ogromna wyrwa niczym po uderzeniu wielkiej asteroidy.
Poznaniacy na każdym kroku przeklinali utrudnienia w ruchu, a ja cieszyłam się jak dziecko, że miasto zmienia się na lepsze. Nie byłam tego w stanie do końca wyjaśnić, ale zmiany mnie nakręcały, rodziły we mnie coś w rodzaju nadziei. Że będzie lepiej, łatwiej i wygodniej. Poza tym wybrałam Poznań jako moje miasto do życia. Tu chciałam pracować, założyć rodzinę i żyć. Myślałam raczej o tym, że za kilka lat będzie pięknie, a nie, że teraz jest wszystko rozgrzebane.
Przez te remonty podróż z dworca na stancję zajmowała mi około pół godziny, ale na szczęście tramwaj zatrzymywał się praktycznie pod drzwiami leciwej jeżyckiej kamienicy, w której mieszkałam z koleżankami.
Już od samych drzwi przywitało mnie miauczenie Barona – kota jednej ze współlokatorek. Nienawidziłam drania, bo był strasznie rozpieszczonym jegomościem, który lubił ostrzyć sobie pazury na moich torebkach. Milion razy mówiłam Kamili, żeby go zdyscyplinowała, bo tak dłużej być nie może. Niestety, nie pomagało proszenie, błaganie, straszenie… Kama, jako ślepy wyznawca szeroko rozumianego stylu życia eko, twierdziła, że kot w domu pozytywnie wpływa na stan zdrowia domowników i ma to swoją cenę. Ale moje pytanie brzmi: „dlaczego tylko ja musiałam za to płacić?!”. Niestety nasze rozmowy na temat wychowania rozpuszczonego Barona zawsze kończyły się tym samym, więc kiedy kot rzucił się na moją walizkę z pazurami, machnęłam na to ręką.
– Lily!!! Jak dobrze, że już wróciłaś! – darła się wniebogłosy Ola, jednocześnie rzucając mi się na szyję.
– No cześć. Co słychać? Jest coś do jedzenia? Umieram z głodu.
– Jasne! Zrobiłam naleśniki. Chodź! – powiedziała, ciągnąc mnie w stronę centrum towarzyskiego naszej kwatery, czyli do kuchni. – Mam ci tyle do opowiedzenia! Nie uwierzysz, co się stało! Ale super kolczyki! Pokaż! – Spojrzała na moje uszy, obracając moją głową w tę i we w tę. – Pożyczysz?
– Puść mnie, wariatko. Pożyczę, tylko daj coś do jedzenia.
Matko, ależ ona jest nakręcona.
Z Olą znałyśmy się już dwa lata, a od roku mieszkałyśmy razem. Poznałyśmy się na uczelni, pomagając w organizacji jednej z konferencji naukowych. Od razu przypadłyśmy sobie do gustu, bo jak już dawno zauważyłam, ludzie łączą się w pary (nawet towarzyskie) na podstawie pewnego algorytmu przeciwieństw. W naszym przypadku było tak, że ja odgrywałam rolę tej rozsądnej i dojrzałej, a ona była jak mały beztroski szczeniaczek. Byłyśmy dla siebie przeciwwagą. Taki układ idealnie sprawdzał się w życiu.
Mimo że znałyśmy się już jakiś czas, nadal nie mogłam przyzwyczaić się do tego, ile ona ma energii. Od rana działała na takich obrotach, jakby pożerała na śniadanie baterie Duracell, popijając je energetykiem. I cały dzień była taka naładowana. Dopiero tuż przed snem padała na łóżko i momentalnie zasypiała, jakby ktoś odłączył jej zasilanie.
Dobrze jest mieć taką osobę blisko siebie, bo kiedy przychodzi tak zwany dzień doła, Ola wpada do pokoju, skacze po łóżku, wygłupia się i wymyśla różne atrakcje, które koniecznie MUSIMY DZIŚ zrobić, nie przyjmując odmowy. Nigdy nie mam z nią szans w tej materii. Ale szczerze? Nawet nie próbuję z tym walczyć, bo musiałabym podłączyć się do elektrowni, żeby wygrać.
– Siadaj! – rozkazała, odsuwając mi krzesło. – Odsmażę ci naleśniki! Juhuu!
Nie ma co, mieszkam z wariatką… Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym spojrzałam na stolik, na którym w misce znajdowała się jakaś jasnobrązowa papka.
– A to co? – spytałam z obrzydzeniem w głosie.
– Co? A, to! To kasza jaglana Kamy. Wyobraź sobie, że ona tylko to je od trzech dni! Na śniadanie, obiad i kolację. Nawet na deser! Znowu pogięło ją na punkcie jakiejś zdrowej diety. Ja rozumiem, zdrowie jest ważne, ale luuudzie! Ile można?! – odpowiedziała oburzona, po czym, stawiając przede mną talerz z naleśnikami, dodała: – Po co się męczyć, kiedy można sobie szamać takie oto pyszne naleśniczki z powidłami od mamy. No po co? Koniecznie z dodatkiem bitej śmietany…
– Nie! Nie dawaj bitej śmietany. Będą za słodkie! – Starałam się przeszkodzić jej w tym śmietanowym ataku, ale na próżno. Zdołała już nałożyć solidną porcję na talerz.
– Bita śmietana to samo zdrowie!
– Mhm, jasne…
– Nie „mhm”, tylko tak! Nie gadaj tyle, tylko jedz. Ja ci opowiem, co się stało, a potem musimy się wyszykować, bo o dwudziestej drugiej mamy być u Pauliny.
Dobre pół godziny trwało, zanim Ola opowiedziała mi ze szczegółami wydarzenia minionych dwóch dni. Mówiła chaotycznie, emocjonując się do granic możliwości, po czym na koniec dodała:
– A wiesz, co zrobiłam, wychodząc??
Pokręciłam głową na „nie”, ale w duchu podejrzewałam, że było to coś wyjątkowo nierozsądnego…
– Wstałam! Wyobraź to sobie – powiedziała i zademonstrowała teatralnie, zadzierając brodę do góry. – O właśnie tak jak teraz. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Pierdol się, Marek!”. A potem. Teraz najlepszy fragment! Wzięłam jego mojito i… chlusnęłam mu nim w twarz! Dasz wiarę?! Tak właśnie zrobiłam!
W tym momencie zamyśliła się i dodała jeszcze:
– Tylko żałuję, że to nie był czysty drink, bo te cząstki limonki i mięty na jego twarzy tylko mnie rozśmieszyły, a nie o to przecież chodziło, no nie? Muszę jeszcze nad tym popracować…
– I co on wtedy zrobił?
– Nic. Coś tam burknął, ale ja byłam już przy drzwiach pubu, dumnie krocząc ku wolności.
Jedno jest pewne, Ola nie miała szczęścia w miłości. Odkąd mieszkałyśmy razem, przez nasze mieszkanie przewinęły się dziesiątki przeróżnych chłopaków. Uśmiechnięci blondyni, brodaci hipsterzy, długowłosi muzycy, atletyczni studenci AWF – cały przekrój męskości w przeróżnych opakowaniach. Wszyscy początkowo wydawali się ideałami i byli zapatrzeni w naszą koleżankę jak w obrazek, z czasem jednak wychodziło szydło z worka.
Ola była wysoką, szczupłą brunetką. Jej wysportowana proporcjonalna sylwetka i ładna buzia przyciągały spojrzenia płci przeciwnej. Krótko mówiąc – chodzące marzenie każdego heteroseksualnego faceta. Kiedy wychodziłyśmy gdzieś razem, widziałam, jaką uwagę na siebie zwraca. Rzeczywiście miała niezwykłą skuteczność w podrywie, lecz ze względu na konkretne upodobania zawsze przyciągała uwagę nieodpowiednich chłopaków.
Czasem wyciągamy tak zwanych „byłych w pudle”, czyli pudełko, w którym są różne pamiątki po jej eks. Ona wtedy rozsiada się na poduszkach jak matrona i prezentuje z namaszczeniem kolejne relikty przeszłości, opowiadając przy tym anegdotki i krzycząc „pudło!”, a my z Kamą turlamy się po podłodze ze śmiechu.
– A swoją drogą, jaki facet pije mojito?! – zapytała Ola, dodając z rozbrajającą szczerością: – Muszę znaleźć takiego, który pije whisky. I to bez coli czy lodu! Mojito jest dla bab! Od początku wiedziałam, że coś z nim nie tak… A właśnie, co dziś pijemy?
– Podobno ma być open bar, więc błagam, nie próbuj każdego drinka. Pamiętaj, jak to się skończyło ostatnim razem…
– Tak… Masz rację… – odpowiedziała ze skruchą, a u mnie uruchomiła się fala wspomnień, jak na poprzedniej suto zakrapianej imprezie tańczyła na stole kankana i wpadła na wybitny pomysł, by spróbować każdego drinka, który był serwowany przez przystojnego barmana. Drinków było piętnaście, przy siódmym nasza Ola wisiała w toalecie głową w dół, a ja, trzymając jej włosy, modliłam się, żeby z tego wszystkiego nie zarzygała mi nowych szpilek, na które odkładałam rok, stojąc po zajęciach w kretyńskim przebraniu kurczaka w Tesco i proponując klientom miniaturowe parówki z napisem „Ku-ku-ry-ku”.
Swoją drogą, ciekawe, jak się robi napis czy też rysunek na takiej parówce? Odbarwia się skórkę czy może macza w jakimś paskudnym roztworze? Tak czy inaczej, na pewno jest to szkodliwe dla zdrowia i środowiska.
Pamiętam, że gdy Kama dowiedziała się, w jaki sposób dorabiam, omal nie zorganizowała pod Tesco wiecu nawołującego ludzi do bojkotu tychże parówek, a najlepiej, żeby mnie dla przykładu spalili na stosie, jako jeden z trybików tej korporacyjnej machiny tworzącej globalne ocieplenie, wywołującej dziurę ozonową i odpowiedzialnej za całe zło tego świata.
Na tym polu często się z Kamą spierałyśmy. Bo jak wytłumaczyć komuś, kto ma w życiu wszystko – stać go na wakacje zen w Tybecie i korzysta z pieniędzy taty, wymyślając coraz to nowe fanaberie, podążając ślepo za modą na życie eko – że są na tym świecie takie biedne żuczki jak ja, dla których parówka za trzy złote jest rarytasem i w obliczu głodu nie zastanawiają się, jak została ona wyprodukowana i czy miało to negatywny wpływ na nasze środowisko, już nie wspominając o wartości odżywczej denatki parówki. Niestety, różnice światopoglądowe między mną i Kamą były nie do pogodzenia, dlatego też, kiedy tylko mogłam, unikałam głębszych interakcji z nią w tym zakresie, bo sprawa z góry i tak była przegrana.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Lily przez igrek
ISBN: 978-83-8313-797-1
© Aleksandra Szoka-Cywińska i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dagmara Ślęk-Paw
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Szymon Cywiński
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek