Lisica z bagien - Dora Rosłońska - ebook + książka

Lisica z bagien ebook

Dora Rosłońska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O świcie w Biebrzańskim Parku Narodowym leśniczy Tomasz szukał wilczych tropów. Zamiast śladów zwierząt znalazł nieprzytomną, nagą kobietę. To zaskakujące spotkanie obudziło w nim niechciane wspomnienia z jednego z najtrudniejszych okresów życia. Nękające go demony utrudniają mu odkrycie tajemnicy nieznajomej.

Weronika musi żyć ze skazą, pamiątką po nieudanym rytuale, która na zawsze zmieniła jej życie. Wstydliwa tajemnica pozbawia ją chęci nawiązywania bliskich relacji. Czym sobie zasłużyła na taką karę? Czy wreszcie odkupi swoje winy? A może w rzeczywistości rytuał okaże się błogosławieństwem i wyprostuje kręte drogi życiowe?

Książka pełna tajemnic, codziennej magii, smaków podlaskiej kuchni i zapachów tamtejszych ziół. Doskonała uczta dla miłośników magii rodowej i kobiecych zaklęć wzmocnionych... nalewkami domowej roboty. Obok charakternych kobiet nie brakuje mężczyzn po przejściach, starej szeputuchy i biało-czarnego psa.

Uważaj, w co wierzysz, bo to może stać się rzeczywistością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 347

Oceny
4,5 (44 oceny)
28
10
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandalka

Nie oderwiesz się od lektury

goraco polecam, niesamowita, piekna i mądra. dziękuję autorce
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, przepełniona magią i czarami. Dająca wiarę kobietą, której jej nie mają lub gdzieś zagubiły. Polecam gorąco
00
MorganClarie

Nie oderwiesz się od lektury

Niebanalna, niedająca się zaklasyfikować. Cudowne wyczucie natury. Nienachalna magia.
00
Eczaplinska_12-08

Nie oderwiesz się od lektury

Magiczna.Tyle. Chcę czytać tylko takie.
00
patrycjalitva92

Całkiem niezła

Szeptuchy i magia Podlasia mnie oczarowały, historia głównej bohaterki - nie.
00

Popularność




Część pierw­sza

część pierw­sza

Naj­pierw poja­wia się ból w pod­brzu­szu…

Naj­pierw poja­wia się ból w pod­brzu­szu. Ciężki i tępy jak kamień wrzu­cony do studni. Do macicy.

Cią­gnie mnie w dół, ku ciem­no­ści w głębi mnie. Skurcz i odpusz­cze­nie.

Wzmaga się zapach. Ura­sta do wyraź­nego, gęstego bytu.

Moja skóra pach­nie dzi­kim lasem, mokrą zie­mią i zeschnię­tymi liśćmi scho­wa­nymi w jamie. Drew­niana pod­łoga paruje aro­ma­tem sta­rego dębu i wie­lo­let­niego kurzu.

Woń znad bagnisk dola­tuje do mojego nosa, jakby wyro­sły mi wokół niego wraż­liwe wibrysy.

Sły­szę każdy szmer, szu­ra­nie mysich łap za ścianą, trze­pot ptaka na gałęzi jarzę­biny.

Jakby Natura szep­tała mi do ucha, pona­glała: no chodź, już czas.

Czuję, że to nad­cho­dzi.

Wyraź­nie.

Obli­zuję ze stra­chu wargi. Język robi się szorstki.

Oddy­cham szyb­ciej, roz­dzia­wiam wargi jak zwierz. Dyszę.

Dawny bunt prze­ciw temu, co nastąpi, już mnie nie roz­pala.

Wiem dobrze, co się sta­nie, więc tylko cze­kam.

Nie mam na to wpływu, ni­gdy nie mia­łam.

Ale na­dal się boję.

Za każ­dym razem.

Jesz­cze chwila.

Zwę­żone źre­nice, gło­śne bicie serca.

Wycze­ki­wana cisza.

I znów ten ból, ciężki i tępy jak kamień wrzu­cony do studni.

Staję na czte­rech smu­kłych, rudych łapach. Pazury rysują dębową pod­łogę.

Już czas. Muszę biec na bagna.

To klą­twa, a może bło­go­sła­wień­stwo.

Sier­pień 2019

Sier­pień 2019

Mgła była tak gęsta, że widział tylko czubki swo­ich butów. Obser­wo­wał ją – białą, cichą zjawę, gdy opla­tała się bez­sze­lest­nie wokół jego kolan, drzew i tata­raku na bagnach. Tomasz lubił ją mimo wszystko, jak całe Czer­wone Bagno i Grzędy. Gęsta smuga, niczym biały Wilk, towa­rzy­szyła mu czę­sto w leśnych wędrów­kach o świ­cie. Zmó­wiona z ciemną nocą, która opusz­czała wartę, zakry­wała przed nim to, co naj­cen­niej­sze i naj­bar­dziej tajem­ni­cze – wzgó­rek na mokra­dłach, gdzie spo­ty­kają się jele­nie, a wilki i lisy wycho­dzą na żer.

Dzi­siaj nie będzie zdjęć. Wie­dział to, scho­dząc z wes­tchnie­niem poko­na­nego z Wil­czej Góry.

Nie chciało mu się wra­cać do leśni­czówki. Posta­no­wił zakraść się na polanę, gdzie wilki przy­pro­wa­dzały młode na inte­rak­tywne tre­ningi.

Swoim zwy­cza­jem ukrył się w gęstwi­nie krza­ków i cze­kał nie­ru­chomo na leśnych miesz­kań­ców.

Dopiero czwarta. Jest szansa, że jesz­cze nie wró­ciły do nory – pomy­ślał.

Sie­dząc za trzema brzo­zami, przy­su­nął lor­netkę do oczu.

– Już poja­wiają się wrzosy – wes­tchnął z żalem nad upły­wa­ją­cym latem.

Zda­wało mu się, że widzi jakieś poru­sze­nie przy pobli­skich dębach. Cof­nął nogę, by uzy­skać lep­szą sta­bil­ność. Nadep­nął na coś dużego, obłego. To coś było twarde w środku, a mięk­kie i śli­skie na obrze­żach. Zaj­rzał pod but i znie­ru­cho­miał. Lor­netka wypa­dła mu z rąk.

Kobieca blada ręka leżała bez­wład­nie pod brzozą. Tomasz podą­żył wzro­kiem wzdłuż wiot­kiego ramie­nia za resztą ciała, które opa­dło sku­lone pod dziw­nym kątem bli­sko dębu. Głowa i ramiona uło­żone swo­bod­nie na mchu, ale bio­dra były dziw­nie unie­sione, podob­nie jak jedna noga. Kobieta była naga, a jej ciało zimne. Ale oddy­chała. Męż­czy­zna odwró­cił się w panice, zamarł w pół kroku. Ucie­kać? Gło­śne bicie serca bęb­niło w jego skro­niach i piersi, oddech zro­bił się płytki. Jak poskła­dać myśli po tym, co zoba­czył? Jak zare­ago­wać? Przy­zwo­itość kazała mu zostać i spro­stać tej sytu­acji. Panika pona­glała, by biec w stronę wydm i zapo­mnieć o kosz­ma­rze.

– Spo­kój – powie­dział do sie­bie jak do psa.

Popra­wił mimo­cho­dem przy­długą, czarną grzywkę spa­da­jącą na zro­szone potem czoło.

– Spo­kój! – powtó­rzył gło­śniej, tym razem zrów­no­wa­żo­nym już gło­sem.

Jego sko­śne, błę­kitne oczy lustro­wały tajem­ni­czą postać. Ukuc­nął nad cia­łem.

Ważne, że oddy­cha – pomy­ślał, sta­ra­jąc się zna­leźć dobre strony sytu­acji.

Ode­tchnął głę­boko kilka razy, by dodać sobie odwagi. Trzę­są­cymi się dłońmi zaczął cucić kobietę. Deli­katne klep­nię­cie w poli­czek, potem jesz­cze jedno i kolejne, ale to nic nie dawało. Ujął w dło­nie smu­kłą twarz kobiety. Błoto, zadra­pa­nia na policzku i strużka krwi na spierzch­nię­tych war­gach nie były w sta­nie zatrzeć jej urody. Deli­katne, szla­chetne rysy, może nieco surowe przez zamknięte oczy i wychu­dzone policzki, doda­wały postaci uroku.

Tomek obej­rzał ciało, szu­ka­jąc ran i śla­dów ewen­tu­al­nej zbrodni. Kobieta była piękna i zgrabna, z deli­kat­nymi kro­pecz­kami pie­gów na ramio­nach, dekol­cie i policz­kach. Pre­ra­fa­elicka bla­dość na tle zie­lo­nych mchów i fio­le­to­wych wrzo­sów. Dłu­gie, rude włosy splą­tane i wymie­szane z bło­tem i liśćmi wyglą­dały na mocne i zdrowe. Tomasz powę­dro­wał dło­nią wzdłuż jej nóg, które dziw­nie ukła­dały się przy drze­wie. No tak, zła­pała się w linę kłu­sow­nika. Dru­ciany sznur z meta­lo­wymi wypust­kami wpi­jał się krwawo w lewą łydkę jak cier­niowa korona. Zaschła, brudna czer­wień kon­tra­sto­wała z ala­ba­strową skórą. Tomasz wyjął nóż zza paska i z tru­dem odciął drut od pnia. Pułapka była już stara, więc drut puścił po kil­ka­krot­nym wygi­na­niu go w tę i we w tę.

Kobieta leżała na mchu, na­dal nie­przy­tomna. Pod­czas odci­na­nia liny od drzewa wydała jedy­nie cichy jęk, jakby słodko śniła. Tomasz był mokry od emo­cji i wysiłku. Zdjął kurtkę moro i otu­lił nią kobietę, nawet ten manewr jej nie zbu­dził. Kolejna próba przy­wró­ce­nia jej przy­tom­no­ści też nic nie dała. Tomasz wziął nie­zna­jomą na ręce i posta­no­wił zanieść do samo­chodu. Pach­niała lasem i inten­syw­nym zapa­chem zwie­rzę­cia, jakby wyta­rzała się w lisiej jamie. Tomek znał ten zapach. Wie­lo­krot­nie miał do czy­nie­nia z lisami, gdy tro­pił ich lego­wi­ska lub rato­wał z Jere­mim po wypad­kach. Zwłasz­cza latem młode lisy pła­ciły za swoją bez­tro­skę. Odsta­wione od piersi matki uwiel­biały polo­wać przy Car­skiej Dro­dze, sta­jąc się ofia­rami aut.

Szedł w pośpie­chu sze­ro­kim szla­kiem. Droga była zasy­pana wydmo­wym pia­skiem, z któ­rego prze­piół biały wysta­wiał główki drob­nych kwia­tów. Tomasz dzię­ko­wał sobie w duchu, że wziął dziś do pusz­czy auto i zapar­ko­wał przy szlaku. Musiał wyglą­dać wyjąt­kowo mrocz­nie z czarną czu­pryną i trzy­dnio­wym zaro­stem. Był nie­sa­mo­wi­cie wysoki, w ogrom­nych kalo­szach wyła­niał się z mgły, dysząc gło­śno i trzy­ma­jąc na rękach nie­przy­tomną kobietę otu­loną jedy­nie jego kurtką. Jej zakrwa­wiona noga dyn­dała przy każ­dym kroku. Oby tylko żaden z tury­stów nie posta­no­wił o świ­cie tro­pić wil­ków.

– Nie tym razem. Pro­szę – wes­tchnął cicho.

Tomasz Kule­sza był szczu­płym męż­czy­zną o moc­nych ramio­nach, wyćwi­czo­nych życiem w pry­mi­tyw­nej leśni­czówce, gdzie palono drew­nem, a wszyst­kie prace kon­ser­wa­tor­skie spa­dały na niego. Cię­żar kobiety nie sta­no­wił więc dla niego pro­blemu. Jed­nak z nad­miaru emo­cji nie potra­fił zła­pać tchu, a w gło­wie znowu zalę­gła się panika: co ma z nią zro­bić? Zawieźć do szpi­tala czy do sie­bie? Jakby w odpo­wie­dzi na jego wąt­pli­wo­ści kobieta ock­nęła się. Widząc, że ktoś nie­sie ją na rękach, zaczęła się wyry­wać. Tomasz posta­wił ją na ziemi, uni­ka­jąc w ten spo­sób cio­sów. Kobieta zawyła z bólu, usi­łu­jąc sta­nąć na ran­nej nodze.

– Spo­koj­nie, zna­la­złem panią w lesie – mówił Tomasz powoli i wyraź­nie. Brudne od błota i krwi ręce trzy­mał unie­sione na znak, że ma czy­ste zamiary. – Jest pani ranna. Trzeba jechać do szpi­tala. Chcę pomóc.

Kobieta usi­ło­wała sta­nąć samo­dziel­nie, lecz na próżno. Usia­dła na tra­wie i zawi­nęła się szczel­niej kurtką leśnika. Obej­rzała bolącą nogę, a jej orze­chowe, ogromne oczy z roz­sze­rzo­nymi źre­ni­cami były nie do końca przy­tomne.

– Jasna cho­lera! – zaklęła.

Nie­uf­nie spoj­rzała na Toma­sza.

– Nie chcę do szpi­tala. Potrze­buję tylko wody utle­nio­nej i ban­daża. Albo wódki. Pro­szę, nie do szpi­tala… – W jej oczach była trwoga i jakiś wstyd.

Co ona ukrywa? – zasta­na­wiał się Tomasz, ale kiw­nął na potwier­dze­nie głową i zapro­sił do samo­chodu.

Ponie­waż kobieta dygo­tała, Tomasz włą­czył ogrze­wa­nie fotela. Utkwił wzrok przed sie­bie, by nie onie­śmie­lać pasa­żerki.

– Czy ktoś zro­bił pani krzywdę? – zapy­tał cicho, chcąc zagaić roz­mowę. – Nie wiem, jak się postę­puje w takich sytu­acjach. Poli­cja, lekarz sądowy? Ale jest już pani bez­pieczna, będzie dobrze.

Kobieta nie odpo­wie­działa, wciąż krę­ciło jej się w gło­wie. Mrok nocy jesz­cze jej nie opu­ścił, a świt dopiero zazna­czył powrót do rze­czy­wi­sto­ści. Była otu­ma­niona. Wie­działa, że potrze­buje jesz­cze czasu – kilku godzin, może dnia, by dojść do sie­bie. Dobrze znała ten stan. Wes­tchnęła i potarła ener­gicz­nie policzki, chcąc zdjąć z sie­bie zasłonę, wytrzą­snąć resztki czaru z głowy i wzroku. Wie­działa, że musi się sku­pić, ale to takie męczące. Jesz­cze nie­wy­ko­nalne. Co chwila zasy­piała ze zmę­cze­nia, po czym budziła się gwał­tow­nie. Gdy otwie­rała oczy, widziała pro­fil kie­rowcy, który się roz­ma­zy­wał, a następ­nie zni­kał w ciem­no­ści.

– Szpi­tal, poli­cja… – dotarły do niej słowa.

– Zabierz mnie do sie­bie – szep­nęła i ponow­nie stra­ciła przy­tom­ność.

Sta­rał się cho­dzić jak naj­ci­szej. Miesz­ka­jąc samot­nie, nie zwra­cał uwagi na trzesz­czącą pod­łogę sta­rej leśni­czówki. Nawet podo­bało mu się, kiedy czuł, jak dom reaguje na jego ruchy. Przez lata wpa­so­wali się w sie­bie nawza­jem i two­rzyli przy­ja­ciel­ski zwią­zek. On napra­wiał dach i butwie­jące okna, a dom odwdzię­czał się cie­płem i kocim mru­cze­niem, kiedy wiatr witał się z pusz­czą mroź­nym odde­chem.

Pod­czas obec­no­ści gościa, który odsy­piał jakieś leśne kosz­mary, skrzy­pie­nie pod­łogi sta­wało się nie­zno­śne. Dla­tego, chcąc nie chcąc, Tomek sie­dział cier­pli­wie przy sofie, sta­ra­jąc się wymy­ślić, jak odka­zić paskudną ranę na nodze nie­zna­jo­mej. Pies Draco, paster­ski bor­der col­lie, waro­wał przy nim, wpa­tru­jąc się to w Tomka, to w kobietę. Rzadko mieli gości, tym bar­dziej pach­ną­cych lasem i dziką zwie­rzyną.

Kobieta wciąż głę­boko spała.

Albo zja­rała się do nie­przy­tom­no­ści, albo ktoś naszpry­co­wał ją czymś, chcąc skrzyw­dzić – zasta­na­wiał się leśni­czy.

Obie­cał nie wzy­wać pomocy, ale sam nie był w sta­nie wyjąć z nogi drutu i zszyć rany. Poza tym ktoś musiał ją zba­dać. Tak naprawdę nie chciał być z nią sam na sam, gdy się obu­dzi.

Napi­sał do Jere­miego lako­niczny ese­mes: „Przy­jedź natych­miast z torbą lekar­ską, pełna dys­kre­cja, potem wyja­śnię”. Jeremi, wie­lo­letni przy­ja­ciel Toma­sza i miej­scowy wete­ry­narz, zja­wił się w ciągu pół godziny. Widać było, że wia­do­mość od leśnika wycią­gnęła go z łóżka. Miał potar­gane włosy i nie­do­pięte guziki koszuli.

Wcho­dząc do ciem­nego holu leśni­czówki, wpa­try­wał się czuj­nie w twarz Tomka. Znał go od stu­diów i czy­tał w nim jak w otwar­tej księ­dze. Tym razem zakło­po­ta­nie w oczach przy­ja­ciela nie dawało żad­nych odpo­wie­dzi. Tomek zatrzy­mał go w przed­sionku i zaczął szep­tem:

– To kobieta. Zna­la­złem ją w lesie nagą, z dru­tem wbi­tym w nogę. Ale ona nie chce do szpi­tala. Bła­gała mnie, żeby tam nie jechać, a potem zemdlała. Budzi się i znowu zasy­pia. Jakby naćpana.

– Stary – zaczął Jeremi, zaglą­da­jąc ukrad­kiem do salonu – żeby to się kry­mi­na­łem nie skoń­czyło.

Pod­szedł do sofy, na któ­rej pod kocem leżała nie­zna­joma.

– Mogłem wziąć Agatę. Baba to baba – szep­nął Jeremi i wło­żył biały far­tuch. Potem sku­pił się na bada­niu.

Zaj­rzał w źre­nice, zba­dał puls, posłu­chał serca. Kobieta ock­nęła się, spoj­rzała na Jere­miego, mru­żąc oczy.

– Dzień dobry, Jeremi Dąbrow­ski, przy­ja­ciel Tomka, wete­ry­narz. Jeste­śmy w leśni­czówce w Grzę­dach. Nikt oprócz mnie nie wie, że pani tu jest. Pełna dys­kre­cja, jak pani pro­siła. Opa­trzę ranę i zba­dam panią. Mogę?

Aksa­mitny głos Jere­miego podzia­łał na nią uspo­ka­ja­jąco. Kiw­nęła tylko głową i zamknęła oczy. Spra­wiała wra­że­nie, jakby pod­dała się temu, co ma się wyda­rzyć. Albo była zbyt słaba, albo instynk­tow­nie czuła, że jest już bez­pieczna.

Jeremi zro­bił zastrzyk prze­ciw­tęż­cowy i prze­ciw­bó­lowy, a potem zabrał się do wyj­mo­wa­nia drutu z rany. Kobieta przy­gry­zała w tym cza­sie swoją dłoń, nie chcąc krzy­czeć. Gdy Jeremi szył i opa­try­wał ranę, nie­zna­joma znowu zapa­dła w głę­boką drzemkę. Dłu­go­trwały stres opusz­czał jej ciało.

Po skoń­czo­nym zabiegu męż­czyźni wyszli do kuchni. Jeremi zde­zyn­fe­ko­wał ręce i narzę­dzia wete­ry­na­ryjne. Tomasz nalał mu her­baty mali­no­wej z rumem do szklanki o gru­bym dnie.

Przy­ja­ciel spo­glą­dał na Toma­sza w ciszy.

– Co teraz? – zapy­tał.

– Jak to co?

– Co zamie­rzasz?

Tomasz prze­cze­sał dło­nią włosy. Wło­żył ręce do kie­szeni bojó­wek, zamy­ślony zaczął się koły­sać na pię­tach.

– Niech ode­śpi, potem sama zde­cy­duje. Nic mi do tego.

– Ale to może być wariatka.

– Ćpunka?

– Nic na to nie wska­zuje. Raczej total­nie wyczer­pana. Gdzie ją zna­la­złeś?

– Za Wil­czą Górą w brzo­zo­wym lasku, na skraju lasu.

– Która była?

– Po czwar­tej.

– Musiała tam spę­dzić całą noc, ma wyzię­bione ciało. Nie zna­la­złeś tam jej ubra­nia?

– Nic nie widzia­łem. Ledwo myśla­łem logicz­nie.

Jeremi uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– No, nie dzi­wię się, ciało eks­tra klasa. Ładną nie­spo­dziankę zgo­to­wał ci las.

– Daj spo­kój, baby nie dla mnie – żach­nął się leśni­czy, szu­ka­jąc na bla­cie paczki papie­ro­sów. – Zwłasz­cza takie gania­jące na golasa nocą po lesie. Rusałka, kurde, się zna­la­zła.

Jeremi podra­pał się po łopatce i na­dal uśmie­chał do przy­ja­ciela.

– Nie mów, że ci się nie podoba. Umo­ru­sana, ale ciałko i twarz piękne.

– Kło­po­tów nie szu­kam – odpo­wie­dział Tomek, naci­ska­jąc zawór zapal­niczki.

Otwo­rzyła oczy i zoba­czyła nad sobą sufit. Zupeł­nie inny od tego, pod któ­rym zawsze się budziła. Jej był drew­niany, zabej­co­wany na biało, z pięk­nym bia­łym klo­szem, który roz­ja­śniał mlecz­nym świa­tłem prze­strzeń pokoju. A ten był biały, beto­nowy, ze zga­szoną drew­nianą lampką w góral­skim stylu. Za oknem roz­po­ście­rały się ogromne drzewa igla­ste.

Jaki jest dzień, jak długo tu jestem? – pyta­nia prze­my­kały jej przez głowę. Poczuła lęk i przy­pływ adre­na­liny, które nie pozwa­lały jej swo­bod­nie oddy­chać.

Wero­nika pod­parła się na łok­ciach. Zaj­rzała ostroż­nie pod koc, któ­rym ktoś ją przy­krył. Miała na sobie męską koszulkę z podo­bi­zną wilka i nic wię­cej, nie licząc ban­daża na łydce. Poru­szyła nogą i zasy­czała z bólu. Nie­do­brze. Rana nie pozwoli jej wymknąć się nie­po­strze­że­nie. Cze­kała ją więc roz­mowa z gospo­da­rzem. We wspo­mnie­niach odszu­kała pro­fil kie­rowcy, który wywiózł ją z lasu. Długi, pro­sty nos, sko­śne oczy, ciemny zarost na męskiej, choć deli­kat­nej szczęce. Opa­dła na poduszkę i pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie ostat­nie wyda­rze­nia. Samo­chód tere­nowy, głos tego faceta, a potem jakiś zastrzyk od wete­ry­na­rza. Wete­ry­na­rza? Boże, czemu to ją spo­tyka? Po chwili tylko poki­wała głową bez­rad­nie.

– Dokład­nie wiesz dla­czego – powie­działa do sie­bie, wes­tchnęła ciężko nad swoim losem i nad tym, jak kon­cer­towo prze­kre­śliła swoje życie.

Za oknem było jasno, słońce już dawno zaczęło wędrówkę po nie­bo­skło­nie. Zarzu­ciła na sie­bie koc i wstała z łóżka. Kule­jąc, doszła do stołu na środku pokoju.

Stół był okrą­gły, z masyw­nymi nogami, pew­nie dębowy. Może sta­no­wił cen­trum rodzin­nych spo­tkań, peł­nych gwaru i śmie­chów oraz pobrzę­ki­wa­nia sztuć­ców i misek z domową zupą. Ale w tej chwili widziała na nim jedy­nie kilka ksią­żek, jakieś mapy i brudny kubek po kawie. Zawo­dowy instynkt kazał jej zer­k­nąć na tytuły na grzbie­tach. Zawsze tak robiła, gdzie­kol­wiek się zna­la­zła. Akan Pawła Goź­liń­skiego, kry­mi­nały Zyg­munta Miło­szew­skiego, bio­gra­fia Paga­ni­niego otwarta na 34. stro­nie. Z ulgą stwier­dziła, że gospo­darz lubi dobrą lite­ra­turę, co pod­no­siło jego ogólną ocenę. Ale czy gusty lite­rac­kie świad­czą o czło­wieku i jego wewnętrz­nych demo­nach? Czy jeśli ktoś czyta Kinga, to biega z nożem wokół domu lub prze­trzy­muje ulu­bio­nego pisa­rza w piw­nicy? Czy ona, czy­ta­jąc Jane Austen, jest sta­teczną panienką z dobrego domu? Bar­dziej pasuje do niej dziew­czyna z bagien z Gdzie śpie­wają raki lub mroczna histo­ria Sta­rej Sła­bo­nio­wej, pełna uro­ków i cza­rów. Uśmiech­nęła się gorzko do swo­ich myśli. Prze­cze­sała dłońmi dłu­gie włosy, wyj­mu­jąc z nich resztki liści.

Każdy jej ruch wpra­wiał pod­łogę w kon­cert skrzy­pień. Jeśli chcia­łaby stąd po cichu uciec, pod­łoga zde­cy­do­wa­nie popsu­łaby jej szyki. Tak jak się spo­dzie­wała, skrzy­pie­nie przy­wo­łało gospo­da­rza. Poja­wił się w drzwiach w ciem­nej koszulce i zabru­dzo­nych bojów­kach. Jego czarne, pro­ste włosy lśniły, grzywka opa­dała na czoło i kącik pra­wego oka. Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale widać było, że nie ma w tym wprawy.

– Hej, jestem Tomek. Masz ochotę na śnia­da­nie? Pew­nie zgłod­nia­łaś – męż­czy­zna pró­bo­wał mówić swo­bod­nie, ale jego zanie­po­ko­jone, błę­kitne spoj­rze­nie zdra­dzało praw­dziwy nastrój.

Do stołu pod­biegł czarno-biały pies umasz­czony jak indiań­ski koń. Mer­da­jąc ogo­nem, doma­gał się piesz­czot. Wpy­chał podłużny pysk bez­czel­nie pod jej dło­nie, dobre psie oczy wpa­try­wały się w nią z ocze­ki­wa­niem. Roz­czu­lił ją. Schy­liła się ku niemu i poca­ło­wała w czoło. Na­dal nie odpo­wia­dała męż­czyź­nie, tylko patrzyła na niego nie­pew­nie, nie wie­dząc, czego się spo­dzie­wać.

Tomek popra­wił nie­śmiało przy­dłu­gie włosy i zła­pał dłońmi opar­cie pobli­skiego krze­sła, by dodać sobie odwagi.

– Słu­chaj, wycią­gną­łem cię z lasu nie­przy­tomną. Nie chcia­łaś jechać do szpi­tala. Popro­si­łaś o schro­nie­nie u mnie – zaczął, jakby tłu­ma­czył się ze zbrodni. – Jeśli chcesz, zawiozę cię teraz, gdzie potrze­bu­jesz, jest dzie­siąta rano. Spa­łaś ponad dobę.

– Jezu, prze­pra­szam – powie­działa zawsty­dzona.

– Jesteś w sta­nie dojść do kuchni czy tutaj przy­nieść jedze­nie? – zapy­tał Tomek, nie chcąc wpra­wiać jej w zakło­po­ta­nie. – A może naj­pierw prysz­nic? Tylko uwa­żaj na nogę, rana może krwa­wić pod wpły­wem wody.

– Dojdę sama, daj mi chwilę. I jakieś ubra­nie – szep­nęła.

Męż­czy­zna wypro­sto­wał się i zaczął ner­wowo roz­glą­dać się po pokoju.

– Eee, jasne. Wczo­raj zna­la­złem tylko koszulkę, chyba wszystko będzie na cie­bie za duże. – Mimo­wol­nie spoj­rzał na jej dłu­gie, smu­kłe nogi. – Może szla­frok? Od razu możesz wziąć prysz­nic.

Kobieta ski­nęła głową.

Tomasz poka­zał jej, gdzie jest łazienka. Cho­ciaż kulała, nie odwa­żył się zapro­po­no­wać pomocy. Scho­wał się w kuchni, uda­jąc, że jest zajęty. Tłukł naczy­niami, by zagłu­szyć dźwięki prysz­nica. Nie chciał sobie wyobra­żać, jak zdej­muje zabru­dzoną koszulkę i cze­sze włosy. Jak spo­gląda w lustro, oce­nia obra­że­nia i zadra­pa­nia na nagim ciele. Bez skutku.

Dobra, naj­pierw kawa – przy­wo­łał się do porządku.

Kiedy ostatni raz gościł tu kobietę? Monika ode­szła wiele lat temu. Po niej zda­rzyły się może dwie przy­godne turystki, zbyt zepsute, by zostać na dłu­żej.

Przy­go­to­wał świeżą kawę w kawiarce i wczo­raj­szy kawa­łek chałki. Ugo­to­wał jajka na twardo i pokroił świeże pomi­dory z ogródka.

Na progu kuchni usły­szał jej głos:

– Mam na imię Wero­nika. Pięk­nie pach­nie. Zjem i zni­kam.

– Jasne, choć nie wiem, czy noga pozwoli ci na jakie­kol­wiek spa­cery – stwier­dził. – Mogę cię odwieźć, gdzie chcesz.

– Nie, nie – spe­szyła się kobieta – wystar­czy coś prze­ciw­bó­lo­wego i sobie pójdę. Nie wygląda to źle.

Stała boso w jego sza­rym szla­froku. Woda z wło­sów spły­wała na kap­tur. Usia­dła z wes­tchnie­niem, kła­dąc zaban­da­żo­waną nogę deli­kat­nie na krze­śle. Tomek zauwa­żył, że zmie­niła opa­tru­nek, korzy­sta­jąc z łazien­ko­wej apteczki.

– Popro­si­łem Jere­miego, żeby przy­szedł dziś obej­rzeć ranę. Ale warto, by zoba­czył to lekarz, nie wete­ry­narz.

– Jest w porządku.

– Wiesz, to był bar­dzo stary drut, mógł być zardze­wiały – kon­ty­nu­ował Tomek.

– To, że zna­la­złeś mnie w lesie, nie zna­czy, że awan­so­wa­łeś na mojego ryce­rza i masz prawo orga­ni­zo­wać mi życie – odpa­ro­wała Wero­nika, a na jej policzki wystą­piły rumieńce. – Czasy bez­wol­nych księż­ni­czek dawno minęły, więc odstaw miecz i bia­łego rumaka do stajni.

Zapa­dła nie­zręczna cisza, gdy Tomek napeł­niał ich kubki kawą. Wero­nika dolała sobie mleka i chwy­ciła kawa­łek chałki.

– Gdzie mnie zna­la­złeś? – zapy­tała, chcąc prze­rwać mil­cze­nie.

– Bli­sko Wil­czej Góry.

– A gdzie jeste­śmy?

– Grzędy, leśni­czówka – Tomek odpo­wia­dał zdaw­kowo, by unik­nąć kolej­nego wybu­chu „księż­niczki”. Taka, kurde, wdzięcz­ność za dobę czu­wa­nia przy łóżku. Niech spada i da spo­kój.

Tomek poło­żył na stole para­ce­ta­mol. Kobieta tylko kiw­nęła głową. Przyj­rzała się nie­uf­nie tabletce, ale wzięła ją do ust i popiła kawą. Wyglą­dała jak zwie­rzyna, która udaje spo­kojną, ale oczy roz­glą­dają się, szu­ka­jąc oka­zji do ucieczki.

Tomek nie wie­dział, o czym z nią roz­ma­wiać. Nie nale­żał do męż­czyzn, któ­remu gadka z kobietą spra­wiała przy­jem­ność. Te wszyst­kie sub­tel­no­ści, meta­fory, tematy zwią­zane z pięk­nem i duszą… Wolał szczerą, szorstką roz­mowę z face­tami. Kon­krety. A kon­kre­tem było to, że jej obec­ność dzia­łała na niego para­li­żu­jąco. Tajem­nica jej nagiej obec­no­ści w lesie bar­dzo go intry­go­wała, ale nie był w sta­nie o to zapy­tać. Tym bar­dziej teraz, kiedy wyraź­nie posta­wiła gra­nice wtrą­ca­nia nosa w jej sprawy.

– Masz może tele­fon? – zapy­tała. – Muszę wysłać ese­mes.

Tomasz bez słowa podał jej komórkę.

Na zewnątrz usły­szeli har­mi­der. Po chwili ktoś zaczął walić w drzwi. Tomek zerwał się na równe nogi. Kobieta została przy stole, nie chcąc się ruszać.

– Tomek, Tomek, zobacz, co mamy! – dobie­gał dzie­cięcy głos.

W progu stało troje dzieci, dzie­się­cio-, może dwu­na­sto­latki. Dziew­czynka, która widocz­nie przy­jaź­niła się z leśni­czym, wypchnęła na przód chłopca o zie­lo­nych oczach, trzy­ma­ją­cego w rękach mło­dego lisa. Widać było, że zwie­rzę jest w złym sta­nie. Poło­żyli je w psim kojcu przy piecu. Draco szcze­kał zaafe­ro­wany. Tomek uci­szył go i zamknął na weran­dzie, by nie stra­szyć dzi­kiego zwie­rzęcia. Spo­koj­nie obej­rzał czwo­ro­noż­nego pacjenta. Zaj­rzał do pyska i oczu. Lisek ledwo oddy­chał, miał trud­no­ści z prze­ły­ka­niem.

– Dzwo­nię po Jere­miego – powie­dział Tomek i wziął od kobiety swój tele­fon. Nie­stety, wete­ry­narz nie odbie­rał. Męż­czy­zna przy­niósł mło­demu lisowi wody, ale ten nawet na nią nie spoj­rzał, podob­nie na ugo­to­wane na twardo jajko.

Wero­nika przy­glą­dała się sce­nie w mil­cze­niu. Pode­szła do kojca.

– Zrób­cie mi miej­sce. Chyba wiem, co mu dolega – stwier­dziła poważ­nym gło­sem.

Dzieci i Tomasz odsu­nęli się o krok, ale kobieta spoj­rzała na nich w taki spo­sób, że w mig zro­zu­mieli, że mają wyjść z kuchni, a naj­le­piej z domu.

Tomasz wypro­wa­dził dzie­ciaki na dwór. Sam wró­cił po chwili i sta­nął na progu kuchni, obser­wu­jąc nie­zna­jomą. Kobieta tuliła zwie­rzę, masu­jąc jego prze­łyk. Miała przy tym zamknięte oczy. Nagle spoj­rzała na Tomka, wyczu­wa­jąc jego obec­ność. W jej oczach było coś dziw­nego, czego nie widział wcze­śniej u ludzi. Prze­mknęła przez nie jakaś dzi­kość, zwie­rzęcość w spo­so­bie patrze­nia, ukła­da­nia głowy. Dostał gęsiej skórki. Poczuł się jak intruz.

– Chwyć jego pysk i roz­dziaw deli­kat­nie, ale sze­roko – roz­ka­zała. – Ma zablo­ko­wany prze­łyk.

– Może pocze­kamy na Jere­miego?

– Jesz­cze chwila i się udławi – powie­działa Wero­nika ostro.

Tomasz chwy­cił pasz­czę lisa i otwo­rzył ją na tyle, na ile pozwo­liło zwie­rzę. Lis nie wyry­wał się, pod­da­wał zabie­gowi, jakby rozu­miał powagę sytu­acji.

Wero­nika wło­żyła smu­kłe palce do gar­dła lisa.

– Cho­lera, głę­boko sie­dzi i śli­skie jest. Masz może jakiś chwy­tak?

– Kom­bi­nerki? – zapro­po­no­wał Tomasz.

– Spró­bujmy.

Leśnik przy­niósł torbę z narzę­dziami i wyjął z niej meta­lowe kom­bi­nerki o czer­wo­nych rącz­kach. Wero­nika pró­bo­wała chwy­cić nimi to, co blo­ko­wało prze­łyk lisa. Po kilku pró­bach udało jej się zła­pać coś, co wyglą­dało na sznu­rek. Wyj­mo­wała go powoli, obser­wu­jąc reak­cję zwie­rzę­cia. Zro­lo­wany, poma­rań­czowy kawa­łek mate­riału wynu­rzał się z lisiej gar­dzieli. Zwie­rzę char­czało, zwra­ca­jąc przy tym nie tylko sznu­rek, ale całe upo­lo­wane śnia­da­nie. Łap­czy­wie poły­kało powie­trze. Sznu­rek oka­zał się siatką, w którą pakuje się wędlinę. Miała nawet meta­lową sprzączkę na końcu.

Wero­nika poło­żyła sznu­rek i kom­bi­nerki obok sie­bie i zaczęła gła­skać lisa, który par­skał i kichał. W jego zacho­wa­niu wyczu­wało się ulgę. Oddy­chał już swo­bod­nie.

– Widocz­nie ludzie wyrzu­cili to do lasu, a lis, czu­jąc zapach mięsa, zjadł pla­stik – oce­niła kobieta, cału­jąc ura­to­wane zwie­rzę po uszach.

Lis wes­tchnął z ulgą i obli­zał wąsy.

– Jest zdrów. Po wymio­tach można mu dać nieco wody. Jajko z chę­cią zje, ale nie dawaj za dużo, jeśli nie chcesz go mieć za współ­lo­ka­tora – dodała Wera i po raz pierw­szy uśmiech­nęła się do Tomka.

Udana akcja ratun­kowa odprę­żyła ją, a w oczach poja­wiła się radość. Męż­czy­zna spoj­rzał na nią cie­pło, pokle­pał bra­ter­sko po ramie­niu.

Słońce musiało wyjść zza chmury, bo pokój momen­tal­nie wypeł­nił się zło­tym bla­skiem. Pro­mie­nie prze­nik­nęły przez okna, rzu­ca­jąc kolory na ściany leśni­czówki. Wero­nika poczuła w pod­brzu­szu cie­pło, za któ­rym tęsk­niła od lat. Nie był to dobrze jej znany skurcz stra­chu. Poczuła zaufa­nie i radość. Tomek patrzył na kobietę z dzie­cię­cym wręcz podzi­wem. Zaim­po­no­wała mu. Wcze­śniej­szy dystans gdzieś znik­nął, poja­wiła się mię­dzy nimi otwar­tość. Cie­pło, któ­rego nie doświad­czali od dawna.

– Widzę, że Jeremi będzie miał kon­ku­ren­cję – zażar­to­wał Tomek.

– Nie jestem wete­ry­na­rzem – odpo­wie­działa Wera.

– To może zakli­naczką lisów? – mruk­nął Tomasz, pusz­cza­jąc oko. – Skąd wie­dzia­łaś o sznurku w prze­łyku?

Wero­nika momen­tal­nie zga­sła i wró­ciła do zdy­stan­so­wa­nej postawy. Zamknęła otwarte na oścież wrota duszy, chro­niąc swoją naj­więk­szą tajem­nicę.

– Po pro­stu zga­dłam. Prze­stań ana­li­zo­wać – szep­nęła, ponow­nie two­rząc mię­dzy nimi prze­paść.

Tomasz poczuł się jak mały chło­piec stro­fo­wany przez matkę. Dla­czego w takich momen­tach potra­fił tylko przy­zwa­la­jąco mil­czeć? Gdzie ripo­sty, tak celne, by dopiec? Ni­gdy tego nie potra­fił. Znowu zro­biło mu się ciężko na duszy.

Lis pową­chał jego palce, szu­ka­jąc kolej­nego jajka na twardo. Tomek pogła­skał zwie­rzę, wziął je na ręce i wypu­ścił do lasu. Dzieci towa­rzy­szyły mu, wypy­tu­jąc o szcze­góły akcji ratun­ko­wej. Tomek wró­cił z nimi do domu, kazał umyć ręce i poczę­sto­wał cze­ko­la­do­wymi cukier­kami w nagrodę za ura­to­wa­nie lisa. Dzie­ciaki zado­wo­lone pobie­gły do wsi.

– Tobie też się należy. – Męż­czy­zna poło­żył cukie­rek przy kubku z kawą Wero­niki. – Idę do pracy. Gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, jestem na podwórku.

Tomasz zosta­wił ranną księż­niczkę w leśni­czówce. Nie był w sta­nie prze­by­wać z nią dłu­żej. Dziw­nie na niego dzia­łała. Kru­chość i jed­no­cze­śnie har­dość dziew­czyny poru­szały w nim wraż­liwą strunę. Chciał jej pomóc, cokol­wiek to zna­czyło. Z dru­giej strony jej odpy­cha­jące odpo­wie­dzi sta­wiały go na bacz­ność i budziły zako­pane głę­boko poczu­cie krzywdy. Czuł się nie­pew­nie, miał przy niej nie­zgrabne ruchy, a w gło­wie chaos. Odwle­kał moment powrotu do chaty, by tylko nie prze­by­wać z nią we wspól­nej prze­strzeni.

Kiedy przy­szedł na obiad, zauwa­żył na krze­śle równo zło­żony szla­frok. W domu pano­wała cisza. Wero­nika znik­nęła. Tomek prze­szu­kał powoli kuch­nię i szu­flady, spraw­dza­jąc, czy może coś znik­nęło. Port­fel nie­ru­szony leżał w szu­fla­dzie biurka, klu­czyki od auta na swoim miej­scu. Znik­nęła jego jedyna biała koszula od gar­ni­turu i ogromne wodery.

Musiała wyglą­dać zja­wi­skowo, wycho­dząc w tych ciu­chach – uśmiech­nął się do swo­ich myśli.

Otwo­rzył lodówkę i zaczął odgrze­wać lasa­gne.

Zdej­mo­wała deli­kat­nie ban­daż, bojąc się tego, co pod nim zoba­czy. Z zadra­pań sączyło się coś żół­tego, ale ni­gdzie nie było śla­dów opu­chli­zny. Para­ce­ta­mol prze­stał dzia­łać, a rana nie­przy­jem­nie pul­so­wała.

– Maść z liści czar­nego bzu zała­twi sprawę – szep­nęła do nogi i pogła­skała ją czule.

Kil­ku­go­dzinny marsz na prze­łaj przez pusz­czę, po bagni­skach i wydmach, nad­we­rę­żył nogę. Mimo zmę­cze­nia, Wero­nika była zado­wo­lona. Ura­to­wała lisa i udało jej się bez pro­ble­mów czmych­nąć leśni­czemu. Im mniej o niej wie, tym lepiej.

Usia­dła w fotelu ze sło­icz­kiem zie­lon­ka­wej maści. Wokół roz­prze­strze­niała się słodka, mio­dowa woń lekar­stwa. Biała koszula leśnika przy­jem­nie doty­kała jej ciała. Nakła­da­jąc maść na ranę, ana­li­zo­wała wyda­rze­nia dzi­siej­szego poranka.

Przed odej­ściem zlu­stro­wała prze­strzeń leśni­czówki. Ude­rzył ją brak śla­dów zaba­wek i dzie­cię­cych ubrań, brak kobie­cych kosme­ty­ków w łazience i zapa­chu per­fum. Męż­czy­zna z pew­no­ścią mieszka sam. Zebrał w swoim domu wyłącz­nie prak­tyczne rze­czy – mocne, drew­niane meble, dobry sprzęt audio i dużo ksią­żek. Nie było dzba­nusz­ków i kwia­tów w wazo­nie, kolo­ro­wych, zwiew­nych tka­nin. Typowo męska suro­wość wystroju. Wero­nika przy­znała, że wszystko urzą­dzono z klasą. Bra­ko­wało też nie­chluj­stwa, z któ­rym zwy­kle koja­rzyła samot­nych face­tów.

Długo szu­kała jego ubrań. Musiała prze­cież zało­żyć coś na sie­bie przed ucieczką. Na dole, tuż przy scho­dach, zauwa­żyła wej­ście do kolej­nego pokoju. Był zamknięty, a duży, mosiężny klucz tkwił w zamku drzwi. Otwo­rzyły się po naci­śnię­ciu sta­ro­mod­nej klamki. Jej oczom uka­zał się gabi­net, w któ­rym Wera odkryła pasję gospo­da­rza. Przy oknie stało ogromne biurko ze sprzę­tem foto­gra­ficz­nym i dużym moni­to­rem kom­pu­tera. Na ścia­nach wisiały nie­sa­mo­wite foto­gra­fie zwie­rząt: łosi, saren, sza­ra­ków i lisów. Naj­więk­sze było zdję­cie watahy mło­dych wil­ków idą­cych po ścieżce. Grupa nic­po­niów o gru­bych łapach i klap­nię­tych jesz­cze uszach. Pod­gry­zały sobie wza­jem­nie boki, ale szły dziar­sko, two­rząc rado­sną kom­pa­nię. Kobieta uśmiech­nęła się do zdję­cia. Wzru­szyło ją.

Ma dobre oko – pomy­ślała o foto­gra­fie.

Piękne obrazy natury zatrzy­mały ją na chwilę. Zapo­mniała, w jakim celu tu węszy. Zdję­cia zdra­dzały wraż­li­wość Tomka i jego miłość do natury. Każde z foto­gra­fo­wa­nych zwie­rząt ujęte było w spo­sób, który uka­zy­wał jego cha­rak­ter. Sza­rak oglą­dał się za sie­bie sku­lony i gotowy do skoku. Lis patrzył w sku­pie­niu na glebę, nasłu­chu­jąc na sztorc posta­wio­nymi uszami. Wero­nika uznała, że foto­gra­fie mogłyby z suk­ce­sem zilu­stro­wać bajkę dla dzieci. Miały w sobie magię, histo­rię. Patrząc na lisa, wyobra­żała sobie jego przy­gody, sza­rak z kolei zdra­dzał cechy cha­rak­teru, z któ­rych z pew­no­ścią nie byłby dumny, gdyby mógł je prze­ana­li­zo­wać.

Za drzwiami zauwa­żyła obszerną szafę. Tego szu­kała. Wycią­gnęła z niej koszulę, która zakry­wała jej ciało do połowy uda. Mate­riał pach­niał palo­nym drze­wem i męskim pły­nem pod prysz­nic. Podo­bała jej się nutka ostrego, orien­tal­nego zapa­chu. Ze spodni od gar­ni­turu wycią­gnęła skó­rzany pasek, któ­rym obwią­zała się, robiąc z koszuli sukienkę.

Usztyw­niła ranną nogę trzema skar­pe­tami z dol­nej szu­flady i poszła w stronę drzwi wyj­ścio­wych. Gdy na wie­szaku zauwa­żyła wodery, uśmiech­nęła się szel­mow­sko. Miała wszystko, by znik­nąć i już wię­cej nie poka­zać się w tym miej­scu. Potem wyśle leśni­kowi paczkę z poży­czo­nymi ubra­niami. Prze­cież nie była zło­dziejką!

Grzędy od Kopyt­kowa dzie­liło zale­d­wie osiem, może dzie­więć kilo­me­trów w linii pro­stej. Mię­dzy nimi roz­le­wały się bagni­ska i rosły olbrzy­mie drzewa naj­więk­szego w Pol­sce parku naro­do­wego, po szla­kach wędro­wali tury­ści. Ale Wero­nika wie­działa, jak poru­szać się po pod­mo­kłym lesie z dala od głów­nych tras. Znała w lesie każde drzewo i lisią jamę, dziu­ple sów i bar­łogi dzi­ków. W bia­łej, za dużej koszuli Tomka i olbrzy­mich wode­rach mimo wszystko prze­miesz­czała się bar­dzo spraw­nie.

Kiedy wyszła na otwarte bagni­ska, poczuła się jak w domu. Wyso­kie trzciny kryły ją niczym zaufani przy­ja­ciele. Zna­jome bul­go­ta­nie błota pod nogami brzmiało jak wyrzut: gdzie znik­nę­łaś na tak długo?

Widok jej małej chatki na skraju Kopyt­kowa dodał dziew­czy­nie sił. Od razu poczuła się lepiej i już na piasz­czy­stej ścieżce zrzu­ciła za duże wodery.

Znowu była w swo­jej skó­rze. Z ulgą witała kolejne spo­kojne tygo­dnie życia. Do czasu ponow­nego czaru, który od lat nie­zmien­nie wymie­rzał jej pokutę.

Spod doniczki z lawendą wyjęła klucz i weszła do chaty. Izba z kuch­nią prze­dzie­lona bia­łym kaflo­wym pie­cem, sień z wygod­nym, sze­ro­kim łóż­kiem i dawna komora, prze­ro­biona na pro­stą łazienkę, wpra­wiły ją we wzru­sze­nie. Naresz­cie w domu. Uwiel­biała tu być. W swoim azylu na skraju bagnisk czuła się naj­bez­piecz­niej.

Wła­śnie ten dom ochro­nił Wero­nikę w naj­trud­niej­szym momen­cie, kiedy sześć lat temu wszy­scy się od niej odwró­cili. Choć spo­nie­wie­rany przez czas, ofia­ro­wał jej cie­pło i wyro­zu­miałą ciszę. Nie zada­wał pytań, nie odrzu­cał jak reszta świata. Przy­jął z otwar­tymi drzwiami. Wero­nika była mu wierna od dnia, w któ­rym musiała wypro­wa­dzić się od babki i znik­nąć z aka­de­mika w Bia­łym­stoku. Wtedy z dnia na dzień została bez dachu nad głową prze­ra­żona tym, z czym musiała się zmie­rzyć.

Od tam­tego momentu chata wyna­jęta za gro­sze od pana Władka trzy­mała się nie­źle i jak stara, ale zahar­to­wana łódź pły­nęła z Wero­niką przez życie.

Izba i kuch­nia z bia­łym pie­cem sta­no­wiły cen­trum jej kró­le­stwa. Pobie­lona na biało drew­niana pod­łoga dźwi­gała nie­wiele mebli, które Wero­nika upo­lo­wała za gro­sze na inter­ne­to­wych gieł­dach sta­roci. Kwa­dra­towy stół, trzy krze­sła, fotel i prze­pastną, welu­rową sofę w kolo­rze głę­bo­kiego gra­natu. Po kątach cho­wały się koszyki, które skry­wały sło­iki z dże­mami i butelki z nalew­kami oraz wią­zanki czosn­ków, ziół i worki orze­chów. Zabej­co­wane na błę­kitno drew­niane ściany wpro­wa­dzały nowo­cze­sność do tra­dy­cyj­nej, wiej­skiej cha­łupy. Na para­pe­tach stały szare, kamienne donice z lawendą i gera­nium.

Za oknem poja­wił się rudy kot. Kobieta umyła ręce z maści i wpu­ściła go do domu, wita­jąc wylew­nie. Mau­rycy wsko­czył jej na kolana, stę­sk­niony piesz­czot. Nie było jej prze­cież kilka dni, a wizyta u Toma­sza prze­dłu­żyła jesz­cze jej nie­obec­ność. Na szczę­ście Mau­rycy był leśnym kotem, który w każ­dej chwili potra­fił sam zadbać o sie­bie.

– Dzielny kotek. – Wero­nika wtu­liła twarz w jego futro. – Pasu­jemy do sie­bie. Nie­za­leżni, nikogo nie potrze­bu­jemy, oprócz sie­bie nawza­jem.

Jej miękki, o wyso­kich bokach fotel w kratę ofia­ro­wy­wał namiastkę cie­płych, sil­nych ramion. Dawni wła­ści­ciele byli tak bar­dzo zde­spe­ro­wani, by się pozbyć mebla, że sami przy­wieźli go do jej domu na skraju pusz­czy. Wyma­gał tylko porząd­nego pra­nia i zaszy­cia dziury w jed­nym z oparć. Od kiedy fotel wpro­wa­dził się do chatki, Wero­nika spę­dzała w nim wszyst­kie wie­czory, pod­ku­la­jąc nogi i obser­wu­jąc świat przez nisko osa­dzone w ścia­nie okno. Widziała z niego uko­chane bagni­ska, gdzie o świ­cie urzę­do­wały żura­wie i białe cza­ple. Nikt nie przy­pusz­czałby nawet, że ta nie­po­zorna chatka może być tak pięk­nie urzą­dzona i że chroni zbiega przed magią.

Mimo póź­nego popo­łu­dnia było jesz­cze cie­pło, owady leni­wie szem­rały w tra­wie. Moski­tiery w oknach bro­niły wstępu krwio­żer­czym intru­zom. Wero­nika ode­tchnęła z ulgą. Delek­to­wała się sma­kiem cie­płego naparu z melisy i mru­cze­niem Mau­ry­cego na kola­nach. Maść z czar­nego bzu przy­nio­sła ulgę nodze. Kobieta odpo­czy­wała, wra­ca­jąc do ulu­bio­nego rytmu i zapo­mi­na­jąc o leśnym kosz­ma­rze. Rozej­rzała się z zado­wo­le­niem po wnę­trzu swo­jego azylu. Z prze­ką­sem zasta­na­wiała się, jakich słów uży­łaby matka, gdyby zoba­czyła, gdzie mieszka jej córka. Wie­działa, że ni­gdy się tu nie spo­tkają.

Wero­nika, gru­dzień 2007

Wero­nika, gru­dzień 2007

Wspo­mnie­nia

Stało się to w Boże Naro­dze­nie. Latem skoń­czy­łam osiem­na­ście lat. Wciąż miesz­ka­łam u babki w Moń­kach na Pod­la­siu, ale od dawna robi­łam wszystko, by stam­tąd uciec. Sezo­nowe prace na polu, pomoc babce w sprze­daży nale­wek i opieka nad dziećmi sąsiadki dawały mi upra­gnione fun­du­sze. Zbie­ra­łam je w puszce po her­ba­cie, by kie­dyś kupić za nie wol­ność. Ale przede wszyst­kim pra­gnę­łam stu­dio­wać, wyje­chać do mia­sta i zacząć wszystko od nowa. Wie­dza i dobre stop­nie miały mi w tym pomóc. Dom rodzinny był dla mnie wię­zie­niem umy­słu i duszy, tru­ją­cym blusz­czem tra­dy­cji i zaka­zów.

Matka była sze­fową biblio­teki, ale więk­szość miesz­kań­ców wsi koja­rzyła ją z inną insty­tu­cją – Kościo­łem. Codzien­nie drep­tała na msze, kółka różań­cowe, roraty, czu­wa­nia, by wie­czo­rem wra­cać do domu i znowu modlić się żar­li­wie, trzy­ma­jąc w dło­niach kora­liki różańca z poświę­co­nego drzewa róża­nego. Choć jej poboż­ność nawet ksiądz wychwa­lał z ambony, w domu jej świę­tość przy­bie­rała zgoła inną postać. Była surową matką, która z miną cier­pięt­nicy spo­glą­dała na innych z góry. Niczym matka prze­ło­żona śre­dnio­wiecz­nego zakonu. Swo­jej poboż­no­ści nie ska­lała chwilą zabawy ze mną czy choćby przy­tu­le­niem przed snem. Odkąd pamię­tam, zawsze jej zawa­dza­łam. Moje sprawy, bóle, smutki, suk­cesy w szkole były nie­istotne. Naj­waż­niej­sze to modli­twa i dys­cy­plina. Życie docze­sne miało być smutne i szare. Taka nie­istotna pocze­kal­nia przed rajem.

Ojca nie zna­łam. Matka trzy­mała przede mną w tajem­nicy powód jego znik­nię­cia. Zasły­sza­łam jedy­nie w skle­pie, że cza­row­ni­com lepiej dzie­ciaka nie robić, bo wszystko szlag trafi. Wycho­wy­wana przez kobiety, matkę Zofię i babkę Ele­onorę, z tru­dem wyobra­ża­łam sobie męskie buty lub głos męż­czy­zny w naszej cha­cie. Ener­gia męska była dla mnie tak odle­gła jak mat­czyny Bóg scho­wany gdzieś na ołta­rzu w czer­wo­nej lampce taber­na­ku­lum. Ani podejść, ani się przy­tu­lić. Niema obec­ność owiana tajem­nicą.

Babka była znaną w regio­nie zie­larką. Pro­du­ko­wała pach­nące nalewki, maści, tek­stury na ludz­kie bolączki ciała, duszy i serca. Nie­któ­rzy z sza­cun­kiem zwra­cali się do niej per Szep­tu­cha bądź Stara. Praca babki była ceniona w oko­licy, co przy­no­siło jej spore dochody.

Czę­sto asy­sto­wa­łam jej w pracy z zio­łami: przy zbie­ra­niu, susze­niu, potem roz­cie­ra­niu. Były to jedne z lep­szych chwil mojego dzie­ciń­stwa, ponie­waż babka mnie zauwa­żała i chwa­liła za zna­jo­mość ziół i za to, jak ucie­ram je w kamien­nym moź­dzie­rzu. Czę­sto mówiła do roślin dziwne słowa, szep­tała zaklę­cia, z czego śmia­łam się w duchu, ale nie poka­zy­wa­łam tego po sobie.

Żyłam pomię­dzy dwoma świa­tami: surową wiarą kato­licką matki i cie­płą, swoj­ską magią babki. W oba światy nie wie­rzy­łam. Ze świata matki wybra­łam książki, które jako córka sze­fo­wej biblio­teki mia­łam na wycią­gnię­cie ręki. Po szkole, zwłasz­cza zimą, gdy sza­rzało już za dnia, szłam do biblio­teki i sie­dzia­łam tam aż do zamknię­cia, zagu­biona gdzieś mię­dzy rega­łami, ze sto­sem ksią­żek przy nogach. Sado­wi­łam się w ulu­bio­nym miej­scu, przy naj­le­piej dzia­ła­ją­cym kalo­ry­fe­rze i prze­glą­da­łam księgi opa­tu­lone w szary papier. To w nich była praw­dziwa magia. Inne światy, podróże i cie­kawi, odważni boha­te­ro­wie. Zna­la­złam w nich miłość oka­zy­waną dzie­ciom i męż­czyzn kocha­ją­cych kobiety tak mocno, że gotowi byli popły­nąć dla nich na koniec świata. Były w nich kobiety cie­płe i mądre, które dzie­liły się spo­strze­że­niami o życiu, mówiły o emo­cjach i uczu­ciach. Książki dawały mi przy­ja­ciół i azyl przed suro­wym wzro­kiem matki. Zni­ka­łam za okład­kami powie­ści, co zresztą odpo­wia­dało każ­dej z nas.

Ze świata babki wzię­łam naturę i zna­jo­mość ziół. Uwiel­bia­łam cho­dzić po bagni­skach lub lesie i zbie­rać lekar­stwa: mniszka, jagody, cha­bry, przy­tu­lię czy tymia­nek albo bylicę z wro­ty­czem. Susząc zioła na czy­stych płót­nach, bawi­łam się w naukowca bota­nika, który zbiera wyjąt­kowe okazy z dżun­gli. Gdy w moź­dzie­rzu ście­ra­łam na mia­zgę kolo­rowe płatki lub nasiona, wyobra­ża­łam sobie, że jestem alche­mi­kiem, który two­rzy lekar­stwo. W sumie to była prawda, wie­rzy­łam w moc i lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści ziół. Zna­łam ich dzia­ła­nie. Przy każ­dym prze­zię­bie­niu, bólu zęba czy brzu­cha dzie­liły się swoją mocą w postaci nale­wek, syro­pów czy cia­ste­czek zro­bio­nych przez bab­cię. Ale magia? Modli­twy do moź­dzie­rza, splu­wa­nie za lewe ramię i two­rze­nie koła na ziemi? Trak­to­wa­łam to jak teatrzyk, który babka gra przed pacjen­tami. Ileż to razy prze­stra­szona kobieta przy­no­siła dziecko, by „prze­ło­żyć je przez spód­nicę”, co miało ode­gnać od maleń­stwa złe uroki. Ileż razy babka przy fra­mu­dze odci­nała koł­tun nie­sfor­nemu synowi sąsiadki. Ileż razy prze­le­wała wosk psz­czeli nad głową pacjenta, by potem czy­tać z niego przy­czynę cho­roby. Ludzie jej wie­rzyli i dzięki tej wie­rze zdro­wieli, a teatrzyk przy­no­sił nie­złe dochody.

Być może pozba­wiona mat­czy­nego cie­pła i ojcow­skiej opieki stra­ci­łam wiarę w magię tego świata? Poże­gna­łam dzie­cięcą naiw­ność, dziew­częcą wraż­li­wość, by zaopie­ko­wać się sama sobą? Ale nie narze­ka­łam. Zie­mia, bagni­ska i las dawały mi obfi­tość przy­gód dla ciała. Książki z biblio­teki matki kar­miły umysł. O duszy nie myśla­łam. Do czasu. Zmie­niło się to, gdy skoń­czy­łam czter­na­ście lat, ale o tym potem.

O ile babka sza­no­wała moje wybory i nie­na­chal­nie uczyła zio­ło­lecz­nic­twa, o tyle matka tre­so­wała mnie na pobożne dzie­cię, pomimo mojego wyraź­nego sprze­ciwu. W wieku sied­miu lat stra­ci­łam wszelką nadzieję, że jakimś cudem mnie poko­cha. Nabra­łam pew­no­ści, że chce mnie zamknąć w tej samej celi szla­chet­nego cier­pie­nia, w któ­rej sama tkwiła od lat. W wię­zie­niu bez­na­dziei i nie­chęci do zmiany cze­go­kol­wiek, choć jest tak ciężko.

Kiedy w nie­dzielę szy­ko­wała się na mszę, sku­tecz­nie zni­ka­łam z domu i prze­cze­ki­wa­łam dzień w lesie, bawiąc się na mokra­dłach. Nie zno­si­łam cho­dzić z nią do kościoła, w któ­rym matka sia­dała w pierw­szej ławce i naj­gło­śniej zawo­dziła reli­gijne pie­śni. Im byłam star­sza, tym bar­dziej się tego wsty­dzi­łam. Wola­łam już wyprawy z babką do cer­kwi i zapa­la­nie cie­niut­kich jak sło­neczny pro­mień świe­czek.

W Boże Naro­dze­nie 2007 roku posta­no­wi­łam otwar­cie skoń­czyć z reli­gijną prze­mocą. Pomo­gli mi w tym Edith Piaf i Szo­gun.

Mia­ły­śmy wtedy trzy izby. Jedna z nich, połą­czona z kuch­nią, słu­żyła nam za salon i jadal­nię. To tam, pochy­lona nad sto­łem, uczy­łam się fran­cu­skiego, by dostać się na roma­ni­stykę w Bia­łym­stoku. Stu­dia były moim upra­gnio­nym oknem na świat, prze­pustką do życia poza ramami wyzna­czo­nymi przez kobiety mojego rodu. W gło­wie dud­niły mi śpiewne słowa Piaf:

Non, rien de rien,

Non, je ne regrette rien1.

Cho­ciaż była Wigi­lia, nie czu­łam świą­tecz­nego nastroju. Żadna z nas nie potra­fiła go stwo­rzyć i choć na jeden wie­czór pozbyć się żalu i pre­ten­sji. Babka z matką przez lata zbu­do­wały mię­dzy sobą nie­znisz­czalny mur nie­zro­zu­mie­nia. Na każdy temat miały inne spoj­rze­nie: reli­gia, moje wycho­wa­nie, kolor obrusu. Zasta­na­wia­łam się, czy zawsze tak było mię­dzy nimi. Jakie­kol­wiek pyta­nia o prze­szłość, zwłasz­cza o mojego ojca, koń­czyły się kwa­śnymi komen­ta­rzami, bym nie wści­biała nosa w nie swoje sprawy.

Dla­tego święta wyglą­dały, jak wyglą­dały. Bab­cia mie­szała na piecu nalewki o róż­nych zapa­chach, w tym roku był to uspo­ka­ja­jący wyciąg na winie z głogu, melisy, szy­szek chmielu, kwia­to­sta­nów lawendy i rumianku.

Matka szy­ko­wała się, jak zwy­kle, do kościoła.

– Już byś dała spo­kój z tą magią z dżemu – prych­nęła do babki, wcho­dząc do izby i wska­zu­jąc równo usta­wione na stole nalewki z ziela hyzopu, miody z mniszka lekar­skiego czy maść z liści bzu na goje­nie ran. – Przez nią szczę­ścia nie ma. Odrzuca tylko ludzi od nas.

– Jak się z magii źle korzy­sta, to potem wycho­dzi szczę­ście przez okno – odrze­kła babka i splu­nęła przez lewe ramię. – Zarób w biblio­tece tyle co ja, to prze­stanę machać cho­chlą i sprze­da­wać ludziom elik­siry.

Matka dotknięta naj­moc­niej­szym z argu­men­tów babki, wymow­nie chwy­ciła modli­tew­nik.

– Szy­kuj się, Wera, Pasterka zaraz – roz­ka­zała i cze­kała, aż potul­nie włożę kozaki i płaszcz.

Po moim tru­pie – powie­dzia­łam do sie­bie. Sie­dząc nad książką o Edith Piaf, posta­no­wi­łam, że tak samo jak gwiazda pary­skiej ulicy nie poża­łuję swo­jego życia i o nie zawal­czę. Wła­śnie teraz.

Mia­łam dość wyzna­cza­nia mi ścieżki, którą nie chcia­łam iść. Mat­czyne plany zro­bie­nia ze mnie poboż­nej nie­wia­sty dzia­łały na mnie aler­gicz­nie. Z kolei bab­cia uwa­żała, że zastą­pię ją w pro­duk­cji zio­ło­wych lekarstw i wrócę kie­dyś do wio­ski, co było sprzeczne z moimi marze­nimi. Tra­dy­cja i koniec. Ja mia­łam ją gdzieś.

Marzyło mi się mia­sto, gdzieś za gra­nicą, gdzie będę cho­dzić na wyso­kich obca­sach i pić wino w restau­ra­cjach.

– Nie idę – odpo­wie­dzia­łam matce spo­koj­nie, pod­no­sząc wzrok znad książki.

– Jak to nie idziesz?! Pasterka raz w roku, Bóg się naro­dził. – Matka sta­nęła obu­rzona w progu.

– Wolę obej­rzeć Szo­guna – zde­cy­do­wa­łam i zamknę­łam gło­śno słow­nik Laro­usse’a.

Z gra­cją prze­nio­słam się na kanapę i włą­czy­łam tele­wi­zor, nie zaszczy­ca­jąc matki ani jed­nym spoj­rze­niem. Cham­ber­lain popra­wiał wła­śnie samu­raj­ski miecz.

W cha­łu­pie zapa­dła cisza. Nawet bab­cia prze­stała szu­rać cho­chlą w garnku. Po chwili drzwi trza­snęły i w izbie zosta­łam tylko ja i bab­cia Ele­onora trzę­sąca się ze śmie­chu. Spoj­rzała na ekran tele­wi­zora, który dostała za ura­to­wa­nie soł­tysa od zapa­le­nia śle­dziony, i usia­dła przy mnie zado­wo­lona.

– Też obej­rzę – skwi­to­wała prze­łom w rodzi­nie.

Już ni­gdy wię­cej nie poszłam do kościoła, a latem dosta­łam się na upra­gnione stu­dia. Z uwagi na niski rodzinny budżet (dochody babki nie były przed­sta­wiane skar­bowi pań­stwa) dosta­łam łóżko w bia­ło­stoc­kim aka­de­miku. Świę­to­wa­łam te wie­ści na bagni­skach Ławki, leżąc na mostku wśród trzcin i śmie­jąc się do chmur. Edith Piaf i Szo­gun stali się patro­nami mojego uwol­nie­nia od zgorzk­nia­łej matki uza­leż­nio­nej od mszy i babki zamknię­tej w utra­co­nym już, prze­brzmia­łym świe­cie pod­la­skiego folk­loru. Moja radość nie trwała jed­nak długo. Z wła­snej woli i głu­poty sama znie­wo­li­łam się rodową klą­twą, w którą nie wie­rzy­łam.

Sier­pień 2019

Sier­pień 2019

Leśni­czy wszedł bez puka­nia. Od progu pach­niało bigo­sem na żubrówce. Brzuch Tomka oży­wił się, wyda­jąc rado­sne, gło­śne bur­cze­nie. Zna­lazł Jere­miego przy piecu, z któ­rego jego żona Agata wyj­mo­wała wła­śnie pie­czo­nego indyka.

– Kto tu dziś koń­czy czter­dzie­ści lat? – zapy­tał dono­śnym gło­sem leśni­czy i uśmiech­nął się szcze­rze do przy­ja­ciół.

Tomasz kochał tych dwoje. Gdyby nie oni, zapiłby się pew­nie na śmierć albo poszedłby pro­sto na Czer­wone Bagno, by przy­jęło jego zroz­pa­czoną duszę. W naj­gor­szym okre­sie jego życia ta dwójka wal­czyła o niego moc­niej niż on sam.

Posta­wił na stole Kop­nię­cie Łosia, naj­przed­niej­szy bim­ber z oko­lic. W dru­giej ręce trzy­mał spore, kwa­dra­towe zawi­niątko.

– Niech ci się szczę­ści – powie­dział, wrę­cza­jąc Jere­miemu pre­zent. – W Kier­mu­sach zna­la­złem.

Jeremi, postawny chłop o sze­ro­kich ple­cach, zdarł z zain­te­re­so­wa­niem papier z zawi­niątka. Z posta­rza­nego kawałka drewna patrzyła na niego Matka Boska oflan­ko­wana przez dwa szare wilki. Kre­ska była nowo­cze­sna i pro­sta, jed­nak postaci, kształt obrazu i este­tyka wzo­ro­wane na sta­ro­cer­kiew­nej tra­dy­cji ikon.

Jeremi zanie­mó­wił i klep­nął przy­ja­ciela w ramię.

– No nie­ziem­skie! Z wil­kami jesz­cze nie mia­łem – doce­nił i posta­wił ikonę na stole.

Był kolek­cjo­ne­rem obra­zów z przed­sta­wie­niami świę­tych oto­czo­nych przez zwie­rzęta. Jako wete­ry­narz gor­li­wie agi­to­wał za lep­szym trak­to­wa­niem braci mniej­szych.

Agata posta­wiła na stole paru­jącą jesz­cze babkę ziem­nia­czaną. Tomasz poca­ło­wał kobietę w roz­grzany od pieca poli­czek i zasiadł do stołu.

Żona wete­ry­na­rza miała czarne, krę­cone włosy zwi­nięte w nie­dbały kok. Piękny, obfity biust pod­kre­ślała gor­se­to­wymi sta­ni­kami, dla­tego męż­czyźni zwy­kle mieli pro­blem, by patrzeć jej w oczy. Syl­wetką przy­po­mi­nała Kate Win­slet z boskimi bio­drami i mięk­kim cia­łem. Jed­nak praw­dzi­wym przy­mio­tem był cha­rak­ter Agaty. Tomasz ni­gdy nie widział jej zde­ner­wo­wa­nej czy nabur­mu­szo­nej. Lekko zachryp­nię­tym gło­sem usta­wiała wszyst­kich wokół, zwłasz­cza pacjen­tów swo­jej babci – szep­tu­chy. Na co dzień była sze­fową powia­to­wej poczty, a jej żarty roz­ta­piały naj­więk­sze kon­flikty w przy­dłu­gich kolej­kach do okienka.

Agata była dosko­nałą gospo­dy­nią, któ­rej dania nie tylko sma­ko­wały, ale też wyglą­dały zna­ko­mi­cie. Pokro­joną w pla­stry babkę ziem­nia­czaną podała w ogrom­nej misie z czar­nej gliny, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla bie­brzań­skich ziem. Potrawa posy­pana świeżą szał­wią i czosn­kiem niedź­wie­dzim wodziła za nos sma­ko­wi­tym aro­ma­tem boczku i dzi­kich ziół zerwa­nych w lesie. Ciemne naczy­nia od lokal­nych garn­ca­rzy pre­zen­to­wały się na lazu­ro­wym obru­sie jak eks­po­naty z „Kuk­buka”. Agata dopiesz­czała swoje gniazdko, które godziło uroki Pod­la­sia z cie­płym, skan­dy­naw­skim mini­ma­li­zmem. Na bie­lo­nej pod­ło­dze uwo­dziły kolo­rami chod­niczki ple­cione przez tutej­sze baby. Prze­strzeń dzie­liły z nowo­cze­sną, sze­roką sofą w kolo­rze fio­letu.

– Jak lis, o któ­rym mi pisa­łeś? Dałeś radę? – zaczął roz­mowę Jeremi. – Prze­pra­szam, klacz w Moń­kach miała trudny poród. Sie­dzia­łem tam do świtu. Tele­fon został w aucie. Źre­bak zdrów, ale pra­wie wykoń­czył matkę. Bałem się, że wycią­gnie kopyta.

– Wero­nika pora­dziła sobie z nim w pięć minut – powie­dział Tomasz, nakła­da­jąc na talerz pysz­no­ści. – Kom­bi­ner­kami wyjęła mu z gar­dła pla­sti­kową siatkę od wędliny. Gdyby nie ona, byłoby po lisie.

– Wero­nika? – zapy­tała zacie­ka­wiona Agata i spoj­rzała na twarz Tomka, szu­ka­jąc rumieńca lub roz­ma­rzo­nego wzroku.

Jej przy­ja­ciel rzadko wyma­wiał kobiece imiona. Od kiedy ode­szła od niego żona, Agata sta­rała się wypeł­nić pustkę obok leśni­czego na wiele spo­so­bów. Randki w ciemno, „przy­pad­kowe” kole­żanki u niej w domu, gdy Tomasz przy­cho­dził na obiad, samotne turystki szu­ka­jące noc­legu w Grzę­dach. Nic jed­nak nie dzia­łało. Tomasz, uprze­dzony do kobiet, zaszył się w pusz­czy. Praca leśni­czego była ide­alna, by już do końca żyć samot­nie i nie dotknąć kobie­cych piersi.

Jeremi i Tomasz spoj­rzeli po sobie. Wero­nika była ich sekre­tem, tak jak kobieta pro­siła. Ale prze­cież znik­nęła, więc nie było powodu, by nara­żać się Aga­cie.

– Tomasz zna­lazł na bagni­skach ranną kobietę – wyja­śnił Jeremi z kęsem indyka w ustach. Celowo nie wspo­mi­nał o nago­ści Wery. – Zawiózł ją do sie­bie, ja ją opa­trzy­łem. Pro­siła, by nikomu nie mówić o jej wypadku. Przy oka­zji ura­to­wała lisa, któ­rego dzie­ciaki pod­rzu­ciły wtedy Tom­kowi.

– Może dla­tego tam się zna­la­zła – szep­nęła Agata. – Żeby ura­to­wać tego bie­daka.

Spoj­rzała wymow­nie na leśni­czego.

– Mówisz o lisie czy o mnie? – burk­nął Tomek.

– Sam mi to powiedz. – Agata szel­mow­sko spoj­rzała w oczy przy­ja­ciela.

Jako jedyna kobieta na świe­cie miała klucz do serca Tomka. Zdo­była go, mając pięć lat. Sie­działa nad rzeką, nikt nie miał wtedy dla niej czasu. Na dru­gim brzegu Bie­brzy kil­ku­letni Tomek z nudów pusz­czał kaczki na wodzie. Od tam­tego dnia prze­mie­rzali łąki już wspól­nie, żywiąc się jabł­kami ukra­dzio­nymi z sadu. Agata była przy Tomku, gdy zako­chany w Monice uwie­rzył, że świat należy do niego. Była też, gdy zała­many do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści roz­trza­ski­wał szopę sie­kierą albo wył w kącie z bez­sil­no­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Nie, nic a nic, niczego nie żałuję” – wszyst­kie tłu­ma­cze­nia z języka fran­cu­skiego pocho­dzą od autorki. [wróć]