Listy pełne marzeń - Magdalena Witkiewicz - ebook + książka

Listy pełne marzeń ebook

Magdalena Witkiewicz

4,3

Opis

Maryla Jędrzejewska ma już siedemdziesiąt lat, ale dopiero teraz czerpie z życia pełnymi garściami. Można by się zastanowić, jak można czerpać z życia, gdy się siedzi tylko w domu, a wychodzi jedynie po jedzenie dla kota i dla siebie. I to dokładnie w tej kolejności.
Ale Maryla ma wreszcie w życiu cel. Wieczorami siada przy swoim sekretarzyku, za każdym razem wahając się, czy otworzyć kolejny list. Wie, że przepadłby, gdyby go wrzuciła do wysyłanych listów na poczcie. Może nawet dotarłby do Mikołaja, który gdzieś tam, w Laponii, zarabia na byciu świętym. Ale jedno jest pewne...
To ona mogła spełniać marzenia. Ten fałszywy biznesmen z Laponii z pewnością by tego nie zrobił...

"Nie ma na świecie nic piękniejszego niż dziecięce marzenia".
Fundacja Świętego Mikołaja (partner charytatywny książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (778 ocen)
425
224
100
26
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusica69

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść o świętach i dobrych ludziach
00
Myometis

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka nigdy nie zawodzi, ja nie wiem skąd ona bierze pomysły ale to jest jakiś dar. z niebios. :) Ta książka jak ciepły koc, polecam bardzo
00
Lidia_Styk

Nie oderwiesz się od lektury

Gdyby każdy z nas spotkał na swojej drodze Panią Marylkę świat byłby piękniejszy. Tak niewiele trzeba, by wywołać uśmiech na twarzach innych.
00
Malwi68

Całkiem niezła

Maryla Jędrzejewska znalazła radość w prostych rytuałach i pisaniu listów. Choć może nie opuszczać domu, to w wyobraźni podróżuje daleko. Marzenia spełniają się czasem w słowach, a jej sekretarzyk stał się mostem między codziennością a magicznym światem, gdzie nawet list do Mikołaja może odkryć ukryte skarby. Maryla, choć siedemdziesięcioletnia i ograniczona przestrzennie, odnajduje w piśmie siłę przekształcania swojej rzeczywistości. Jej listy są jak magiczne klucze, otwierające drzwi do niezwykłych krain wyobraźni. Siedząc przy sekretarzyku, staje się podróżniczką w świecie słów. Wspomnienie o wysyłaniu listów do Mikołaja rzuca światło na jej wyjątkową perspektywę. Choć może być to tylko krok z domu do skrzynki pocztowej, dla Maryli to podróż w nieznane, w poszukiwaniu czegoś więcej niż tylko materialnych życzeń. Jej wybór pokazuje, że nawet w pozornie rutynowych czynnościach tkwi potencjał marzeń i nieoczekiwanych przeżyć. Niech więc sekretarzyk Maryli będzie świadkiem nie tylko ...
00
Marysia2210

Nie oderwiesz się od lektury

Książka idealna na długie zimowe wieczory. Pokazuje magię Świąt.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Małgorzacie Kowalskiej

 

 

Gosia, ja myślę, że w tym, że siebie odnalazłyśmy, też maczał palce jakiś mikołaj!

Dziękuję za wszystko! Zresztą co ja się będę rozpisywać. Ty zawsze wiesz wszystko, co ja chcę Ci powiedzieć, zanim jeszcze otworzę usta. Dobrze, że jesteś!

PS Teraz MUSISZ przeczytać tę książkę. Możesz w godzinach pracy, co tam! :)

 

 

 

 

 

 

Co roku Święty Mikołaj dostaje tysiące listów z różnych krajów, ale ich liczba stale maleje wraz z rozwojem technologii – poinformowali w poniedziałek przedstawiciele fińskiej poczty.

W 2018 roku wysłano 502 tys. tradycyjnych listów, podczas gdy w 1985 roku było ich 20 milionów. Najwięcej listów do Świętego Mikołaja pisanych jest z Polski – 100 tys. (według danych z 2018 roku), dzieci z Włoch wysłały 95 tys., z Chin – 90 tys., z Wielkiej Brytanii – 70 tys., z Japonii – 30 tys., z Finlandii – 25 tys., z krajów rosyjskojęzycznych – 10 tys. – poinformowała poczta[1].

Polskie dzieci najczęściej proszą o klocki Lego. Bardzo popularne są też tablety. Wielu chłopców prosi o konsole do gier, dziewczynki też pytają o gry, ale przeważają jednak lalki.

Co ważne, wcale nie trzeba znać dokładnego adresu, aby wysłać listę życzeń. Pocztowcy na całym świecie wiedzą, że jeżeli list jest zaadresowany do Świętego Mikołaja, to trzeba go wysłać do Rovaniemi w Finlandii[2].

 

 

 

[1] https://pl.sputniknews.com/swiat/2019121611512905-polacy-pisza-listy-do-sw-mikolaja-na-potege/

[2] http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/993963,Duzo-listow-do-swietego-Mikolaja-pochodzi-z-Polski

 

 

 

 

 

 

1

 

Maryla Jędrzejewska

 

 

 

 

Wigilia 2019

 

Maryla Jędrzejewska siedziała przy stole i przeglądała listy. Wokół niej było pełno kartonów. Większych i mniejszych; małe pudełka po butach, a inne zdecydowanie większych gabarytów. Każdy karton był dokładnie opisany, opatrzony rokiem i nazwą miejscowości.

Na samym brzegu, tuż przed nosem Maryli, stał zielony karton z napisem „1990”. Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła z niego pakiet listów, przewiązany czerwoną kokardką. Ten z wierzchu wyjęła i zaczęła czytać z uśmiechem, a po chwili spojrzała na okładkę czasopisma leżącego tuż obok. Zawsze miała dylemat: czy ten list włożyć do czasopisma, czy gazetę dorzucić do kartonu z listem. Tak jak z płytami w przypadku Łucji. Nie wiedziała, gdzie je trzymać, to trzymała na szafce. Nagle pomyślała, że mogłaby te najlepsze chować zupełnie gdzie indziej. Ale gdzie niby miała je upchnąć? No i które uznać za najlepsze? Czasem nowe buty były dla kogoś warte więcej niż nowy fortepian.

Na stole leżały sterty listów. W różnokolorowych kopertach, pisane najczęściej niewprawnym, dziecięcym charakterem pisma. Wszystkie koperty były otwarte równo specjalnym nożykiem do rozcinania listów. Ten nożyk Maryla dostała od pani Gertrudy. Dawno, dawno temu. Zdawałoby się, że w innym życiu.

Na środku stołu, oparty o cukierniczkę, stał jeszcze nieotwarty list. Różnił się bardzo od tych pozostałych i budził zdecydowanie inne emocje – mniej ciepłe, a bardziej niepokojące. Wyglądał na całkiem nowy. Został opatrzony jakimiś wielkimi pieczęciami i widniała na nim naklejka z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem Maryli oraz jej adresem.

Te pozostałe z pewnością miały wpisanego adresata ręcznie, dużo bardziej nieudolnie, i zdecydowanie nie była nim Maryla. A mimo wszystko na ich widok czuła, że to właśnie do niej powinny one trafić, czego nie mogła, a może raczej nie chciała przyznać o tym nieotwartym.

Jego nadawca też wydawał się przerażający. Drukowany napis obwieszczał bowiem, iż nadawcą była Prokuratura Rejonowa w Miasteczku.

 

 

List ten leżał na stole od trzech dni. Maryla, mimo że należała do jednych z najodważniejszych kobiet, jeżeli nie na świecie, to z pewnością w Miasteczku i okolicach, nie mogła się zmobilizować, by go wreszcie otworzyć. Przekładała go z ręki do ręki, kilka razy nawet wkładała nożyk do otwierania listów w zagięcie koperty, ale nie zdołała jej przeciąć i przeczytać zawartości. Bo cóż miłego mogłaby do niej napisać prokuratura rejonowa? Nic. Prokuratura przecież nigdy nie ma miłych informacji do przekazania.

Przeczytanie tego listu oznaczałoby koniec. Koniec tego wszystkiego, co dawało sens jej życiu. Koniec marzeń, ideałów i życiowych celów. A jak żyć bez celu?

Była przekonana, że treść listu wskazałaby jej, że to, co robiła do tej pory, było zupełnie nierozsądne, nielegalne oraz zdecydowanie moralnie wątpliwe.

A ona wiedziała swoje. Nie chciała się pozbywać złudzeń.

– Otworzę po świętach – mruknęła. – Przecież nie będę sobie psuć Bożego Narodzenia. Dwudziestego ósmego grudnia otworzę.

Włączyła telewizor. Na Jedynce miała grać Łucja. Maryla uśmiechnęła się. Kolejny dowód na to, że mimo wszystko było warto. A więzienie? Poradziła już sobie z wieloma trudnymi sytuacjami, poradzi sobie i za kratkami. Może los chce, by się tam znalazła, bo właśnie tam była do czegoś komuś potrzebna?

Miała siedemdziesiąt lat i duże doświadczenie życiowe. Może właśnie nadszedł czas, by to doświadczenie wykorzystać? Ile tam będzie siedzieć? Dwa lata? Szybko minie. A Marcin sam sobie poradzi. Przecież nauczyła go wszystkiego, co umiała.

 

 

 

Początek grudnia 2019

 

Kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia Marcin, młody listonosz, przyniósł list. Nie był to ten list, który w wieczór wigilijny leżał nieotwarty na stole Maryli, ale był to list równie groźny. Można by powiedzieć, że było to preludium listu drugiego. Tak pewnie powiedziałaby Łucja.

– Prokuratura rejonowa? – Maryla spojrzała na nadawcę i zapytała, lekko zdenerwowana.

Drżącymi rękami odsunęła list od oczu, by lepiej widzieć, bo w pewnym wieku widać lepiej to, na co się patrzy z daleka, a nie to, co się ma przed nosem.

– Pani Marylko, może lepiej nie odbierać…? – zasugerował zatroskany Marcin.

– Jak to nie odbierać? A można tak? – zdziwiła się Maryla. – Ot po prostu mieć focha i nie odbierać?

– No niby nie można, ale mogę napisać, że nie było pani w domu albo że się ten list gdzieś zagubił… Nawet mogę powiedzieć, że to ja zgubiłem, najwyżej jakąś karę dostanę… A w ogóle to możemy przyjąć, że ja do pani z tym listem wcale nie dotarłem. – I jakby na potwierdzenie tego faktu Marcin zaczął wycofywać się za drzwi.

– Stój! – zarządziła pani Marylka.

Marcin westchnął, ale posłusznie stanął.

– Ty przyszedłeś, ja jestem w domu, a ten list dotarł do adresata. Zgubić to się może dopiero u mnie w domu. Mamy kłamać? – Maryla zrobiła karcącą minę. – Nie kłamiemy przecież. Podpiszę ci ten odbiór, żebyś kłopotów nie miał.

Zamaszyście podpisała potwierdzenie odbioru, a Marcin powoli schował je do torby, jakby co najmniej trzymał jakiś diabelski cyrograf, który parzył go w dłonie. Najchętniej by go w tak zwanym międzyczasie zgubił albo podarł, albo spalił. W każdym razie zniszczył. Nie zmieniłoby to jednak faktu, że przesyłka dotarła do pani Maryli, która właśnie drżącymi rękami otworzyła kopertę i, mrużąc oczy (przecież nie będzie wkładać okularów), przeczytała.

– I co? – zapytał niepewnie Marcin.

– I nic. Wezwanie do prokuratury. – Maryla wzruszyła ramionami. – Jak mnie zapraszają, to pójdę. Niegrzecznie by było nie skorzystać z zaproszenia.

 

 

Skorzystała z tego zaproszenia (wolała to tak nazywać), była w prokuraturze i wszystko im opowiedziała. Od początku. I o Łucji, i o Marku. O Marcinie też. Zresztą o czym tu było opowiadać?

Sytuacja nie należała może do tych najbardziej komfortowych, bo jednak nie codziennie człowiek trafia do prokuratury, ale Maryla skłamałaby, mówiąc, że nie okazały się to dla niej gościnne progi. Przywitano ją tam niczym najważniejszego gościa, bo sekretarką była Anulka, a znały się przecież nie od dziś.

– Pani Marylko, ja może kawki zrobię? Ciasteczko specjalnie kupiłam…

– Anulko, spokojnie, ja tu nie przyszłam w gości, mimo że mnie zaprosili – odpowiedziała Maryla.

– Ja wiem, wiem… – Anula wzruszyła bezradnie ramionami. – Ja im już wszystko powiedziałam, ale chcą jeszcze raz to usłyszeć. Wkurzam się, że panią niepotrzebnie stresują. I powiem pani, pani Marylko… – Ciemne oczy dziewczyny zrobiły się zupełnie czarne. – Ja odkryję, kto to zrobił, a wtedy… – Zacisnęła pięści.

– Dziecko, spokojnie. Nie ma co się tak denerwować. Może to kogoś uszczęśliwiło?

– Pani Marylko! – Ania z oburzeniem spojrzała na starszą panią. – Jak kogoś mogło to uszczęśliwić, że na panią nakablował?!

– Wiesz, że ja lubię uszczęśliwiać innych. – Uśmiechnęła się, po czym weszła do pokoju, do którego zaprowadziła ją Ania.

Siedzący tam mężczyźni byli zdziwieni, że sekretarka przyniosła wezwanej największy kawałek tortu bezowego i kawę.

– Pani Aniu… A mówiła pani, że bezowego już nie ma? – mruknął ten troszkę grubszy urzędnik.

– Specjalnie schowałam dla pani Marylki. Sernik został. Przynieść? – zapytała, nie siląc się na uprzejmość.

Od dnia, w którym się dowiedziała, że prokuratura chce przesłuchać jej anioła, postanowiła być oschła. Nawet rozpięty zwykle guzik w koszuli zapięła na znak protestu. I spódniczkę zmieniła na spodnie. Nie będzie się przypodobywać, skoro oni jej Marylkę ganiali po urzędach i kazali zeznawać. A na dodatek straszyli więzieniem.

– Przynieść – burknął mężczyzna. – I kawę.

– Mleko się skończyło.

Mężczyzna tęsknie spojrzał na apetyczną piankę na kawie pani Maryli i westchnął.

– To bez mleka.

– Pani Mario, chcieliśmy pani zadać kilka pytań – powiedział drugi mężczyzna, do tej pory milczący.

– Oczywiście. – Marylka się uśmiechnęła. – Jestem do panów dyspozycji.

 

 

Przesłuchanie trwało ponad godzinę.

Maryla opowiedziała tym dwóm miłym panom wszystko, jak na spowiedzi. Chociaż na spowiedzi tego akurat nie opowiadała, bo to, co się wydarzyło, nie było grzechem, a dobrym uczynkiem. I doprawdy Maryla nie wiedziała, kto mógłby jej mieć za złe działanie w tak szlachetnym celu. Chociaż miała pewne podejrzenia. Ale po tylu latach?

Przecież po tylu latach to wszystko się zapomina. No, prawie wszystko. Może są tacy, którzy nie zapominają?

Tamtego dnia, po powrocie z prokuratury, zastanawiała się, czy nie spalić tych wszystkich listów. Wszak były to niezbite dowody zbrodni. Przynajmniej według tych panów z prokuratury, którzy uznawali jej działania za czyn przestępczy.

Maryla nie mogła się z tym zgodzić. I nie umiała też rozstać się z tymi listami. Przecież one były częścią jej życia.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

Kochany Mikołaju,

 

Bardzo proszę Cię o łyżwy. Bo chłopaki się ze mnie śmieją, jak jeżdżę na butach. Noszę rozmiar 37, ale możesz kupić większe, to będę miał na dłużej. Normalne buty też bym chciał… Bo trochę przeciekają i muszę chodzić w workach foliowych. Mikołaju, ja nie narzekam, ale naprawdę fajnie byłoby mieć nieprzemakalne buty. Też rozmiar 37.

I chciałbym mieć normalną Wigilię… Taką jak wtedy, kiedy mama była z nami. Bo mamy mi pewnie nie zwrócisz. Nawet o tym nie marzę.

 

Marcin

 

PS Pozdrów koniecznie mamę. Ma czarne włosy i zielone oczy i jest piękna. Na pewno ją poznasz.

 

 

 

 

 

 

3

 

Maryla Jędrzejewska

 

 

 

 

Dużo wcześniej

 

Mała Marylka urodziła się w czepku. Nie za bardzo wiedziała, co to znaczy, ale cała rodzina mówiła, że ona jest w czepku urodzona i w związku z tym powinna być szczęśliwa.

Urodziła się w mroźną zimową noc pod koniec lat czterdziestych w szpitalu w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, jako jedyne i długo wyczekiwane dziecko swoich rodziców. Mama Maryli miała czterdzieści lat, tata był jeszcze starszy i nikt się nie spodziewał (łącznie z nimi), że kiedykolwiek zostaną jeszcze rodzicami. Początkowo sąsiedzi patrzyli na nich zdegustowani, a państwo Jędrzejewscy byli tematem numer jeden w okolicy.

Jednakże, jakby należało się spodziewać, rodzice Maryli kompletnie nie zwracali uwagi na sąsiadów, tylko wpatrzeni w swoje dziecko, starali się wychować je na szczęśliwego i dobrego człowieka.

 

 

W momencie gdy przyszedł ten straszny list, Maryla zaczęła mieć wątpliwości, czy o to właśnie chodziło jej rodzicom, gdy mówili, że ma być człowiekiem uczciwym, jednak podsumowując wszystkie za i przeciw, doszła do wniosku, że matka i ojciec, spoglądający na nią z nieba, mimo wszystko są z niej zadowoleni i pewnie nawet dumni. I tej wersji postanowiła się trzymać.

– Najważniejsze, Marylko, to żyć w zgodzie z samą sobą – mówiła jej mama.

Te słowa były dla Marylki jak drogowskaz i starała się zawsze być im wierną – cały czas żyć w zgodzie ze sobą i kierując się wartościami, które przekazali jej rodzice.

Jakby na to spojrzeć, każde lata rządzą się swoimi prawami i jakoś trzeba się w tym umieć odnaleźć. Jednak tamte trudne czasy nie były zbyt łatwe do przekazywania jakichkolwiek wartości.

– Niezależnie, jak wiatr wieje, dziecko, trzeba stać zawsze stabilnie na własnych nogach – mawiał tata.

Maryla szybko zrozumiała, że nie chodziło tylko o kiepską pogodę, i mimo że bardzo przejmowała się wszelakimi burzami w społeczeństwie, to przede wszystkim dbała o to, by jej najbliższe otoczenie było szczęśliwe.

Kiedyś, wiele lat później, Jarek (oczywiście jeszcze nie wiemy, kim jest Jarek, ale dowiemy się niebawem), zostawił u niej segregator z jakimiś materiałami szkoleniowymi z pracy. Oczywiście nie zaglądała do środka, bo nigdy nie czytała tego, co do niej nie należy, a w zasadzie PRAWIE nigdy, bo od każdej reguły są przecież jakieś wyjątki. Na okładce było napisane: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. Podekscytowana Maryla zadzwoniła wtedy do Jarka i powiedziała mu, że przecież ona od zawsze tak działa, tylko nie potrafiła tego tak ładnie sformułować. I zupełnie nie wiedząc o tym, kierowała się tą dewizą od najmłodszych lat, i z wielką przyjemnością tę myśl sobie weźmie w charakterze motta życiowego, o ile Jarosław pozwoli.

Od wczesnego dzieciństwa, obserwując piękną miłość swoich rodziców, Maryla czekała również na księcia z bajki. Jednak książę jakoś się nie pojawiał. Nie to, by specjalnie go szukała, bo była zajęta tyloma innymi sprawami, że te poszukiwania jakoś jej umknęły. No i w okolicy tych książąt nie było zbyt wiele. A w zasadzie nie było żadnego mężczyzny, na którego zwróciłaby uwagę na dłużej. Bo tego, że mężczyźni zwracali uwagę na nią, nawet nie dostrzegała.

Gdy miała lat dziewiętnaście, zmarła jej mama. Tydzień później odszedł tata. Maryla była pewna, że zmarł, bo tak mocno kochał mamę, że nie mógł bez niej wytrzymać i postanowił do niej dołączyć. Doskonale to rozumiała. Jej też było ciężko. A nawet bardzo ciężko. Jednak mama przygotowała ją na swoje odejście z tego świata. Długo chorowała i śmierć była dla niej wybawieniem. Maryla zdawała sobie z tego sprawę.

Nagle została sama, ale rodzice nauczyli ją, by umiała sobie poradzić ze wszystkim, i faktycznie tak się stało. Zanim jeszcze pomyślała, że coś jest jej potrzebne, już dawno miała to zorganizowane.

Maryla miała jedną ciotkę, którą od lat dziecięcych naprawdę starała się polubić, ale z marnym skutkiem. Ciotka na pogrzeb swojej siostry oczywiście przyszła, nawet załatwiła taniej trumnę (mąż jej był właścicielem firmy pogrzebowej), ale gdy zmarł tata Marylki, nieopatrznie powiedziała kilka zdań za dużo.

– A nie mógł ten Zenek umrzeć nieco wcześniej? – Machała rękami, jakby była wierzbą płaczącą w wietrzną pogodę. – Na przykład dzień, a nie tydzień po niej? Przecież by się na pogrzebie zaoszczędziło! Ten mój szwagier zawsze był rozrzutny i podejmował nieodpowiedzialne decyzje. – Kręciła głową z wyraźną dezaprobatą.

Jak można się domyślić, kolejnej trumny ciotka już nie załatwiła, bo jak można załatwiać coś po taniości szwagrowi, który ośmielił się umrzeć tak rozrzutnie! Narażając rodzinę na dodatkowe, zupełnie niepotrzebne koszty!

Po pogrzebie ojca Maryla nie robiła przyjęcia, bo po prostu nie miała ochoty znowu tego wszystkiego przeżywać, a już z pewnością oglądać ciotki, ale natychmiast tego pożałowała, bo ciotka zinterpretowała to po swojemu.

– Ty jesteś rozsądne dziecko. Oszczędne. Nie tak jak twój ojciec. W naszą rodzinę się wdałaś. Ta stypa to tyle pieniędzy!

Te słowa tylko wyjaśniły Marylce przyczynę, dla której jej własna matka tak rzadko spotykała się z siostrą. I dziewczyna stwierdziła, że jednak musi sama o siebie dbać i obiecała sobie, że ona szybko nie umrze, bo jakżeby mogła znowu ciotkę narażać na takie niepotrzebne wydatki. Nie wiadomo, czy wujkowi udałoby się kolejny raz trumnę załatwić „po taniości”.

 

 

Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że dziewczyna chwilowo przestała wierzyć w gatunek Homo sapiens (człowiek rozumny), głównie ze względu na to, że miała wątpliwości do drugiego członu tego określenia.

Stwierdziła, że wobec tego na razie skupi się na innych gatunkach, i opiekowała się wszelakimi bezdomnymi kotami i psami, które znajdowały się w promieniu dziesięciu kilometrów. Dbała o to, by były nakarmione, miały ciepło i nie rozmnażały się w sposób niekontrolowany.

Codziennie rano, przed pracą, oraz wieczorem, tuż przed snem, chodziła na spacer, zabierając ze sobą całą siatkę kocich smakołyków. Już nawet rzeźnik, prowadzący sklep tuż obok jej mieszkania, wiedział, że wołowe i drobiowe skrawki ma odkładać do pudełka, bo na pewno się nie zmarnują. Rzeźnik bardzo nie lubił, gdy się coś marnowało, a widząc tłuste i zadowolone koty, czasem wygrzewające się na progu jego sklepu, czuł się nieco ojcem chrzestnym ich lśniącej sierści i pełnych brzuchów. W związku z tym, prawdę mówiąc, czasem celowo wrzucał więcej dobrego mięska do tak zwanych odpadów. I zupełnie nie robił tego dlatego, że ta młoda „kocia mama” mu się podobała, a najbardziej jej długie nogi i wąska talia, wszak miał żonę, która za takie gadanie dałaby mu po prostu w łeb.

 

 

– Nie lubię kotów – mawiała jej przyjaciółka Adela.

Maryla się, oczywiście, przez chwilę zastanawiała, czy te słowa nie zaważą mocno na ich przyjaźni, jednak wierzyła w to, że każdemu trzeba dać szansę, nawet tym, co nie lubią kotów. Nie spodziewała się jednak, że nawracanie Adeli na jedynie słuszną i prawidłową drogę zajmie tyle czasu, jednakże – jak się okaże w dalszej części tej opowieści – było warto.

Adela w przeciwieństwie do Maryli szybko wyszła za mąż, jeszcze szybciej zaszła w ciążę i drogi ich nieco się rozeszły ze względu na różnice w upodobaniach. Mówimy tu o upodobaniu do gatunku Homo sapiens oraz do gatunku Felis catus. Jak można się domyślić, zwolenniczką tego drugiego była Maryla.

Te różnice poróżniły je na długie lata. Ale, jak to sobie wytłumaczyła, różnice są od tego, by różnić, i uznała, że taka jest kolej rzeczy, zatem nie zaprzątała sobie tym więcej głowy. Obserwowała jednak Adelę z daleka, gotowa ruszyć na pomoc, gdyby ta jej potrzebowała. Małżeństwo jej przyjaciółki wyglądało zupełnie inaczej niż małżeństwo państwa Jędrzejewskich, dlatego Maryla podświadomie czuła, że jej przyjaciółka będzie potrzebować pomocy.

Maryla nieustająco była dziewczyną z głową pełną marzeń, wierzyła w ideały i w cudowną miłość. Mimo tego, że straciła rodziców, wiedziała, że w końcu znajdzie się ktoś, kim będzie mogła się zaopiekować, ale też ktoś, kto zaopiekuje się nią. W Miasteczku mieszkało sporo potencjalnych kandydatów. Żaden jednak jej nie oczarował. Do czasu…

Tymczasem całą swoją miłość przelewała na wszystkie bezdomne psy i koty mieszkające w okolicy. Niedługo potem przyjaciółkę i powierniczkę znalazła w ponad dwa razy od niej starszej pani Trudzi. Kobiecie mieszkającej kilka metrów od codziennej kociej trasy dziewiętnastoletniej Marii Jędrzejewskiej. Trudzia obserwowała dziewczynę każdego ranka, gdy ta, zawsze z promiennym uśmiechem, bawiła się w stołówkę dla bezdomnych zwierzaków.

 

 

 

 

 

 

4

 

 

 

 

Kochany Mikołaju,

 

Nie cierpię grać na akordeonie. Muszę to komuś powiedzieć. Dopiero zaczęłam grać i na razie znam tylko jedną piosenkę.

Piosenka brzmi tak:

 

Pognała wołki na bukowinę,

Wzięła ze sobą skrzypki jedyne

I grała, śpiewała,

Swoje siwe, siwe wołki pasała.

Pasła je, pasła, aż pogubiła:

„Cóż ja, nieszczęsna, będę robiła?!”.

Więc chodzi i płacze:

„Już ja swoje siwe wołki potracę”.

 

I ja wtedy też płaczę, nie dlatego, że ona straciła te wołki, ale dlatego, że ja już mam dosyć tej okropnej piosenki. I wtedy tata mówi, że najważniejsza w życiu jest konsekwencja. To znaczy, że jak już coś zaczęłam robić, to powinnam skończyć. A dlaczego to dotyczy tylko rzeczy nieprzyjemnych?

Boję się zabierać za nowe rzeczy, bo co będzie, jak one mi się nie spodobają i ich nie zakończę? A przecież chciałabym w życiu spróbować wszystkiego.

Jak kiedyś mama przyniosła tacie do spróbowania krewetki, to on też zaczął je jeść i nie skończył, a co gorsza, poszedł do łazienki i wyrzygał. I ja tak, drogi Mikołaju, rzygam tymi wołkami, tylko tata tego nie rozumie. Dziwne, bo krewetek pozbył się ze swojego życia bardzo szybko.

Bardzo chciałabym dostać kłębek wełny. I chciałabym robić takie piękne rzeczy jak moja sąsiadka, pani Maryla z parteru. Może gdy dostanę kłębek wełny, to ona mnie nauczy? Załatwisz to, Mikołaju?

I czy możesz zrobić coś, żeby mój nauczyciel akordeonu ze mnie zrezygnował? Bo ja nie mogę zrezygnować, więc będę się cały czas męczyć z tymi wołkami.

Drugim ulubionym słowem mojego taty jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ. I ja mu nawet próbowałam wytłumaczyć, że ta dziewczyna od tych wołków była nieodpowiedzialna, bo je pogubiła, ale nie chciał tego słuchać.

Jakbyś chciał, to kolędę mogę Ci zaśpiewać. Ale wolałabym nie.

Mariola

 

 

 

 

 

 

5

 

Maryla Jędrzejewska

 

 

 

 

Listopad 2019

 

Maryla siedziała w oknie i wyglądała listonosza. Zawsze się śmiała ze swojej znajomej z ulicy Magicznej, Wiesi, która nawet wystawiała poduszkę na swoje okno, by jej było wygodniej się rozglądać po świecie, ale tego dnia doszła do wniosku, że ta Wiesia jednak to mądra kobieta jest. I zdecydowanie byłoby jej wygodniej, gdyby miała miękką poduszkę pod łokciami.

Obok niej siedział kot. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że powinna mieć zabezpieczone okno, by nie wychodził, mimo iż mieszkała na parterze, ale łudziła się, że Gabriel jest z natury na tyle leniwym kotem, że ostatnie, o czym pomyśli, to spacery po okolicy. A nawet jeśli ucieknie, to wróci, bo przecież gdzie by mu było lepiej.

Wzięła poduszkę z tapczanu i okryła się szydełkową chustą. Mariolka jej zrobiła. Miała ich już kilka. Mariola zaczynała od chust, to były takie jej wprawki, a potem tak się rozkręciła, że robiła nawet ślubne suknie. Ostatnio przygotowała pokaz mody w Paryżu. Oczywiście Maryla dostała zaproszenie, ale nigdy w życiu nie latała samolotem i nie miała zamiaru tego zmieniać. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Mariola chciała jednak, żeby była świadkiem tego ważnego dla niej wydarzenia, więc zadzwoniła na Skypie i Marylka widziała te wszystkie kreacje i oklaski. Oglądała to ze łzami w oczach.

Z całą pewnością Mariola osiągnęła sukces. Nawet w „Twoim Stylu” pisali o obiecującej młodej projektantce, następczyni wielkich świata mody. Maryla wtedy czuła ogromną dumę, że to ona nauczyła to dziecko trzymać szydełko. Zdolna dziewczyna. A chusty jej nie dość, że piękne, to jeszcze robione z sercem. Wtedy w tym miesięczniku opisywali też jedną chustę, szczególną dla nich obu. Taką, co miała wiele lat i była bardzo, bardzo kolorowa.

Maryla wychyliła się przez okno. Listonosza nadal nie było, a ziąb był okrutny, więc nawet ciepła chusta nie powstrzymywała dreszczy. Musi Mariolce powiedzieć, żeby jej zrobiła czapkę. I koniecznie musi wszyć swoją metkę. Nigdy nie zwracała uwagi na takie sprawy, ale jak to będzie metka Marioli, to chciałaby ją mieć na czapce w centralnym miejscu. Największą!

Jakie to dziwne, że uczysz dziecko robić na szydełku i na drutach, a potem ono tworzy takie cuda. Uczeń przerasta mistrza. Ale jaki wtedy mistrz jest zadowolony! I chwali się wszystkim tą metką, co była pokazywana w Paryżu na pokazie mody.

To był wyjątkowo nieprzyjemny listopad i nawet te ciepłe myśli nie mogły rozgrzać Maryli, więc zamknęła okno. Nie chciała się zaziębić, bo przed świętami miała zawsze najwięcej roboty. Od lat.

Listonosz powinien już być. Denerwowała się, jak zawsze w takich sytuacjach. Oczywiście, gdy przychodził, nie dawała tego po sobie poznać, bo czym się tu denerwować? Wczoraj zjawił się dopiero wieczorem. Przyniósł list. Prawdziwy, pachnący list, zaadresowany do Maryli Jędrzejewskiej. Od Kasi, aż z Ameryki. To nic, że Kasia regularnie pisała maile, to nie było to samo. Odkąd Jarek kupił Maryli komputer, komunikacja stała się szybsza, prostsza, ale jakaś taka pozbawiona zapachu. Oczywiście fajnie było zobaczyć na Skypie wszystkich, których kochała, ale czasem list był ważniejszy. Najlepiej odręcznie napisany.

Katarzyna pisała, że na święta wyśle obraz w prezencie. Poda przez kolegę, który przez Miasteczko będzie jechał w swoje rodzinne strony. Fajnie, kolejna artystka. Bo do artystów Maryla miała jakieś szczęście. A może po prostu artyści zwykle mieli pod górkę, a ona od zawsze przyciągała do siebie takie osoby? Ich rodzice widzieli w nich inżynierów, lekarzy, nauczycieli. Nigdy poetów, pisarzy czy portrecistów. Najważniejsze, że teraz Kasia jest szczęśliwa. W liście chyba ze czternaście razy napisała „dziękuję”.

„No gdzie ten Janusz? Dlaczego jeszcze go nie ma?” – pomyślała po raz nie wiadomo już który, żałując, że musiała zrezygnować ze swojego punktu widokowego w otwartym oknie.

Janusz, stary listonosz, coraz rzadziej chodził z listami. Nie te lata. Pewnie niedługo przejdzie na emeryturę, tak jak to ona zrobiła, ale miała nadzieję, że będzie pracował jak najdłużej. Marcin młody jeszcze i nieopierzony, jakiś taki nieprzekonany do swojej roboty… Maryla nie miała na myśli roboty w charakterze listonosza, tylko roboty dodatkowej, o którą ona sama Marcinka prosiła. A w zasadzie nawet nie prosiła, samo tak wyszło. No nic, mają trochę czasu z Januszem, by go przekonać. Może w następnym sezonie zimowym, o ile Bóg da, będzie bardziej pozytywnie nastawiony do ich projektu.

Tak to teraz nazywali – PROJEKT. Jarek mówił, że w banku, gdzie zajmował już jakieś wysokie stanowisko, były same projekty. Maryla miała zapisane, jakie stanowisko zajmował Jarosław, ale to było po angielsku, a Maryla po angielsku umiała się tylko uśmiechać. Już dawno Jarek powiedział Maryli, że jej projekt to „co najmniej jest na Black Belta”. Starsza pani nie wiedziała zupełnie, co to ten Black Belt, ale skoro to było ważne, to dobrze, że przynajmniej Jarek wiedział, o co chodzi. Marudził jedynie, że Maryla przy tym swoim projekcie nie robiła żadnej dokumentacji.

– Pani Marylko, dokumentacja jest najważniejsza! – ekscytował się. – Potem wyciąga się odpowiedni segregator z szafy i wszystko wiadomo.

– Ależ synek, przecież u mnie wiadomo bez tych segregatorów! – broniła się Maryla. – Ja wszystko dokładnie dokumentuję! – mówiła oburzona.

Jak to nie robiła dokumentacji? A te wszystkie listy powpinane w zeszyty, no i te zdjęcia? I te poopisywane kartony z pamiątkami? Płyty, książki! Wszystko miała skrupulatnie pozapisywane!

Na przykład tam, gdzie był list Łucji, miała też zapisane, że w Wigilię ma być jej koncert. W telewizji będzie. Łucja pisała na Facebooku, oczywiście Maryla kliknęła, że weźmie udział w wydarzeniu, ale jeszcze nie do końca wierzyła tym cyfrowym narzędziom, więc wolała również zapisać wszystko analogowo.

Albo ksero dyplomu Jarka? Też było! W odpowiednim kartoniku. Ten certyfikat Black Belt też jej skserował. Nie bardzo wiedziała, co to jest, bo znowu było to wszystko po angielsku, jakby Polacy nie mogli używać swojego języka, ale porządek musiał być. Jarek przywiązywał do tego papierka dużą wagę, więc nie można tego pominąć w jego kartonie. Z Facebooka nie korzystał, nie miał na to czasu.

O właśnie, Facebook. To była też dokumentacja do projektu. Jarek mówił, że się nie nadaje. Jak to się nie nadaje? Marylka sobie klikała „ten dzień” i wiedziała wszystko, co się wydarzyło. A jak kliknęła „aktywność”, to nawet wiedziała, jakie posty polubiła. A nie lubiła wszystkiego, bo co to za człowiek, co wszystko lubi? Niewiarygodny jakiś!

W korporacjach robią tę papierologię zupełnie niepotrzebnie. Trzeba po prostu ruszyć tyłek z fotela i działać. A nie dorabiać ideologię. Albo papiery.

Na szczęście Jarek oprócz robienia papierów umiał również działać. Skończył tę informatykę, potem liczne kursy, lepiej obracał się w świecie cyfrowym niż analogowym i Maryla już miała pomysł, jak go wykorzystać. Wszak mówił, że kiedyś się odwdzięczy, to nadeszła wreszcie ku temu sposobność. Musi do niego zadzwonić wieczorem.

Rozmyślając o tym wszystkim, o mało nie przegapiła maszerującej przed jej blokiem męskiej sylwetki. W ostatniej chwili dostrzegła listonosza. Niestety nie Janusza, a Marcina. Maryla się skrzywiła. No nic, nie ma wyjścia, niech będzie Marcin.

– Cześć, kochany! – Pomachała mu z okna.

Marcin odmachał, ale miny nie miał zbyt szczęśliwej.

Maryla gwałtownie podniosła się z miejsca. Zrzuciła przy tym poduszkę z parapetu. Niezadowolony szary kot Gabriel miauknął. Najbardziej lubił robić to, co Maryla. Siedzieć w oknie i obserwować ludzi. Janusza też lubił. Ten uśmiechnięty starszy pan przychodził czasem z wielkim workiem, wysypywał jego zawartość na ziemię i wspólnie z Marylą grzebali w stertach papierzysk. Och, jaka to była cudna zabawa! Gabriel lubił chować się w gąszczu kopert, a potem wchodził do worka. Maryla nie pozwalała mu drapać tych papierzysk, ale co tam, bez drapania też było fajnie. A jeszcze lepsze były te wstążeczki, którymi potem Marylka związywała listy. Czasem udawało mu się ukraść taką wstążeczkę i ganiać z nią po całym domu. Czuł się wtedy jak młody kociak, a nie stary, stateczny kocur.

Marcin nie musiał dzwonić domofonem, bo Maryla już była przy drzwiach i nacisnęła przycisk otwierający te drzwi na dole. Po raz kolejny doceniła fakt mieszkania na parterze. Miała wrażenie, że dzięki temu jest w stanie wszystko kontrolować. Okna wyglądały na plac zabaw, gdzie bawiły się dzieciaki. Mogła je obserwować. Czasem wystawiała na parapet sok malinowy, który robiła latem. Piekła też dla nich ciasteczka, robiła kanapki i herbatę, gdy bolały ich brzuchy. Oczywiście robiła to w ogromnej tajemnicy. Dzieciaki wiedziały, że jak się wygadają przed rodzicami, to się skończy dokarmianie.

Maluchy ją uwielbiały, choć nie lubiła się roztkliwiać nad nikim. Nieraz jednak opatrywała ich obdarte kolana czy przecierała brudne buzie, żeby przed powrotem do domu doprowadzili się nieco do porządku. No i z pewnością piekła przepyszne ciasteczka, które potrafiły osłodzić nawet najbardziej kwaśną minę starszej pani, rozdającej je dzieciakom w ilościach hurtowych. Fakt, czasem sprawiała wrażenie oschłej i surowej. Po prostu robiła swoje. A teraz chciała, by i Marcin wreszcie wziął się do roboty, tej dodatkowej. Dla dobra ludzkości.

On chyba jednak miał inne plany, co wyraził tuż po przekroczeniu progu jej mieszkania.

– Pani Marylko, ja już więcej tego nie zrobię – burknął.

– Dzień dobry, Marcinku. – Spojrzała na mężczyznę znad okularów, które czasem, gdy była bardzo zmęczona, jednak wkładała.

– Dzień dobry – westchnął Marcin. – Cztery są. – Wyjął koperty z worka.

– Mało coś. – Marylka wzruszyła ramionami. – No, ale sezon dopiero się zaczyna. Bądźmy spokojni, następnym razem będzie więcej.

– Pani Marylko… – jęknął Marcin. – Nie będzie następnego razu.

– Będzie, Marcinku. Pomyśl sobie, ilu dzieciakom możemy sprawić radość. Nie lubisz sprawiać radości? Przecież lubisz!

Kiedy badawczo przyglądała się młodemu listonoszowi, dostrzegła, że Marcin był zielony na twarzy.

– Jadłeś coś dzisiaj, synek? – zapytała z troską. – Może zupę ci odgrzeję? Albo kanapkę zrobię?

– Dziękuję, jadłem – powiedział cicho.

– Coś mi dzisiaj niewyraźnie wyglądasz. – Była zaniepokojona jego stanem.

– A jak ma wyglądać człowiek, który zaraz pójdzie do więzienia? – zapytał na jednym wdechu.

– E tam – zbagatelizowała sprawę Maryla. – Marcin, nie panikuj, przecież za dobre uczynki jeszcze nikt nie trafił do więzienia.

– Przestępstwo popełniam! – westchnął Marcin. – I to regularnie! To już prawie recydywa, bo wcale się nie poprawiam, a nawet wydaje mi się, że z każdym dniem brnę w to coraz bardziej! Przecież oni mnie za to zamkną, a ja…

– Marcinie! – przerwała mu, widząc, że coraz bardziej się nakręcał. – Zachowuj się jak chłop, a nie jak baba. Siadaj tutaj. Po pracy już jesteś? Może winka albo piwka?

Męża nie miała, ale przez lata nauczyła się, że czasem mężczyźnie dodaje animuszu kieliszeczek czegoś dobrego. Jej znajoma, Wiesia, zaopatrzyła ją w kilka butelek nalewek, oczywiście tylko ku zdrowotności, ale Mariolka stwierdziła, że jest wystarczająco zdrowa, a nalewki przydadzą się właśnie, jak jaki chłop odwagę straci. A niestety zdarzało się to często, na przykład teraz.

– W taką pogodę to najchętniej grzańca – powiedział Marcin tonem, jakby za chwilę miał umrzeć. – Albo tę herbatę z nalewką. – A po chwili dodał ciszej: – Albo nalewkę z herbatą. A w sumie bez herbaty też może być.

– Bardzo dobrze. Poczekaj tutaj, ja przygotuję coś dla ciebie, a ty mi opowiesz wszystko o tej czarnulce, której zdjęcie masz w telefonie.

– Pani Marylko! – Marcin jak na człowieka, który jeszcze chwilę wcześniej, pogrążony w czarnej rozpaczy, ledwo zipał, zaskakująco dziarsko zerwał się na równe nogi.

– No co? Mówiłam ci już, że ja wiem wszystko. – Puściła mu oko, kładąc listy na swoim biurku. – A do mnie nic nie było?

– Z tego wszystkiego zapomniałem! – Marcin wyciągnął dwie grube szare koperty.

– No, to rozumiem! – Maryla wzięła srebrny nożyk, specjalny do otwierania korespondencji, i otworzyła koperty. Z jednej wysypało się dziesięć listów, a z drugiej siedem. – Widzisz? We Wrocławiu się bardziej starają. W Krakowie też.

– To naprawdę świetne wieści. Wygląda na to, że nie będę sam w ciupie siedział. – Marcin był już zupełnie zrezygnowany.

– W kupie zawsze raźniej, prawda? – Uśmiechnęła się. – Nalewkę Wiesi ci przyniosę – powiedziała i podreptała w swoich różowych bamboszach do kuchni.

 

 

Gdy wróciła z nalewką, Marcin od razu wypił dwa kieliszki. Marylka, nie mówiąc nic, poczłapała do ściany, na której wisiała wielka korkowa tablica. Janusz ją przyczepił dwa lata temu i od razu wszystko było lepiej widać.

– Kraków się postarał, Gdańsk słabo… – mamrotała. – Katowice lepiej. W Szczecinie nic. Oni tam w tym Szczecinie nie piszą listów do Mikołaja?

– Nie wiem, pani Marylko. Naprawdę nie wiem… – Marcin patrzył na jej tablicę z takim przerażeniem, jakby co najmniej zauważył na niej jakiś szatański plan zdobycia władzy nad światem. – Na wszelki wypadek niech pani nie wpuszcza nikogo do domu, bo to wygląda jak jakaś akcja przestępcza.

– Owszem, akcja, ale zupełnie nie przestępcza. – Marylka pokręciła głową. – Muszę przecież wiedzieć, kto gdzie działa. By mniej więcej po równo było. A mówiłam ci? Kasia się zastanawia, czy fundacji nie założyć. Waham się, bo w sumie po co nam ta fundacja. I tak wszyscy wszystkim kupują te prezenty. Jeden chce się odwdzięczać drugiemu. Już mi się to na tablicy nie mieści. Jarek próbował nauczyć mnie takiego programu, żebym mogła sobie w komputerze rysować te wszystkie powiązania, ale ja wolę sobie kartki skleić taśmą i na podłodze rozłożyć. Zawsze co kartka, to kartka. On się ze mnie śmieje i mówi, że ja działam analogowo, a my żyjemy w dobie cyfrowej. Ale ja wiem swoje.

Gabriel gdyby umiał, zapewne by potwierdził. Nieraz trenował „loty dywanowe” na tych porozkładanych na podłodze płachtach papieru i nie zamieniłby ich na żadne tam programy komputerowe.

– To co z tą czarnulką? Coś poważnego?

– Pani Mariolko, gdyby nie było coś poważnego, to bym dla pani nawet mógł iść do więzienia, ale naprawdę teraz nie chcę! Bo ileż ona by na mnie czekała?

 

 

 

 

 

 

6

 

 

 

 

Drogi Mikołaju,

 

Marzę o takim dwustronnym piórniku, jaki ma Agnieszka. Ten piórnik ma dwie strony i takie pachnące chińskie gumki. Tata Agnieszki jest marynarzem i jej przywiózł taki piórnik zza morza. Ale Ty też jesteś za morzem, więc może byś znalazł taki piórnik? Tylko żeby nie był różowy, bo różowy jest dla dziewczyn i mogłaby mi go zabrać moja siostra. Tak w ogóle to ja mam pomysł, byś przyniósł dwa piórniki, jeden dla mojej siostry, a drugi dla mnie. Bo my się zawsze kłócimy, a jakbyśmy mieli takie same prezenty, to wcale byśmy się nie kłócili.

Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Ci dobrej drogi do nas, do Polski.

 

Michał

 

 

 

 

 

 

7

 

Gertruda Bielawska

 

 

 

 

Dawno temu, lata siedemdziesiąte

 

Gertruda Bielawska była bogata. Tak bogata, że sama już nie wiedziała jak bardzo, ale – jak można się spodziewać – nie było to jej powodem do zmartwień. Gertruda miała różne zmartwienia, na przykład to, że jest stara i pewnie niedługo umrze. Nie było to krygowanie się z jej strony, tylko fakt, który przyjęłaby ze stoickim spokojem, gdyby nie to, że nie miała najmniejszego pomysłu, komu ten swój ogromny majątek przekazać w razie śmierci. Wiedziała natomiast ze stuprocentową pewnością, komu go nie chce zapisać. Miała zatem nadzieję, że zanim umrze, spotka w swoim życiu potencjalnego spadkobiercę. Przecież jeżeli Beata wszystko by otrzymała, to na pewno Gertruda nie mogłaby spoczywać w spokoju. A w sumie już by sobie odpoczęła. Skoro więc istniało zagrożenie, że mogłaby odczuwać niepokój w czasie wiecznego spoczynku, wolała jeszcze trochę na tę śmierć poczekać i wszystko załatwić jak należy.

Podświadomie czuła, że majątek, który zgromadził jej świętej pamięci mąż Alfred, nie pochodził z do końca legalnych źródeł. Nigdy nie interesowała się zbytnio pracą męża, ale jemu na szczęście to nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, on też się nią zbytnio nie interesował. Pełniła rolę ozdobnika w jego nieco brudnym i trochę gangsterskim życiu. Ale pani Gertruda w ogóle nie wnikała. Oficjalnie Fredzio był marynarzem i tej wersji się trzymała. Uznała jedynie, że skoro mąż Alfred dorobił się nielegalnie dużych pieniędzy, to po jego śmierci należałoby je przeznaczyć na jakiś szczytny cel. Podobnie jak zrobił to inny Alfred. Nobel. Wynalazł dynamit, a potem całą kasę przeznaczył na coś zupełnie innego. Dokładnie tak zamierzała też zrobić pani Gertruda. Może nie chciała nikogo nagradzać, ale z chęcią komuś by pomogła. Na razie jednak niczym Scarlett O’Hara wolała pomyśleć o tym jutro. Albo jakiegokolwiek innego dnia. Zanim jednak przyszedł jej do głowy jakiś konkretny plan zyskania czystego sumienia przed przejściem na wieczny odpoczynek, pomagała wszystkim bezpańskim stworzeniom, które lgnęły do niej jak do matki.

Nie była rozrzutna, co to to nie, ale czasem sobie pozwalała na drobne przyjemności. Ot, ktoś jej przywiózł perfumy nie wiadomo skąd, to szyneczkę dostała od kogoś. Żyło jej się całkiem dobrze, tylko doskwierała jej samotność. Oczywiście czasem odwiedzała ją siostrzenica, Beata, ale Gertruda miała wrażenie, że ta okropna kobieta przychodzi do niej tylko po to, by sprawdzić, czy staruszka przypadkiem nie wybiera się już na tamten świat. A ona wciąż – ku rozpaczy siostrzenicy – nigdzie się nie wybierała. Przynajmniej nie w tę najdalszą ze wszystkich podróży.

– Źle wyglądasz, ciociu – mówiła słodkim tonem Beatka, choć pewnie gdyby mogła, jej słowa miałyby wywołać u ciotki najgorszą odmianę cukrzycy.

– Dziękuję ci bardzo, kochana.

– Policzki zapadnięte… – kontynuowała niezrażona ironicznym tonem dziewczyna. – Cera poszarzała.

– Beatko, nie ma to jak powiedzieć starej ciotce coś miłego. – Trudzia uśmiechnęła się kpiarsko. – Będę o tym zawsze pamiętać, że byłaś tak miła. A swoją drogą, czytałaś w gazecie, że jedna bogata Amerykanka przeznaczyła cały swój majątek na schronisko dla bezdomnych zwierząt?

– Nie. – Zaniepokojona Beata z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Myślę, że to cudowny pomysł! Nie uważasz?

 

 

Oczywiście Beata nie uważała, że przekazanie majątku komukolwiek poza nią jest dobrym pomysłem, i bardzo denerwowała się, co tej starej wariatce jeszcze przyjdzie do głowy. Można by się zastanawiać, czy gdyby wiedziała, co się stanie z majątkiem starszej pani, sama nie pomogłaby jej się szybciej przedostać na tamten świat, ale na szczęście taką wiedzą nie dysponowała.

Ciotki szczerze nienawidziła, głównie z tego względu, że ciotce udało się wyjść za mąż za bogatego faceta, który jeszcze umiał ten majątek pomnożyć. Beata znalazła sobie natomiast męża, który podobnie jak ona nie lubił pracować, i tak od kilku lat z niecierpliwością wyczekiwali informacji o śmierci ciotki. Budzili się codziennie z nadzieją, że to nastąpi dziś, a szli spać rozczarowani, że jednak będą musieli jeszcze poczekać.

Po kilku latach przepełnionych nadzieją na nagłą odmianę ich losu mąż Beatki przytomnie uznał, że jednak powinni pójść do pracy. Pieniądze, które odziedziczył po jakimś swoim dalekim krewnym i dzięki którym jakoś udawało im się dotąd wiązać koniec z końcem, kurczyły się w zastraszającym tempie, a ciotka najwyraźniej wcale nie szykowała się na tamten świat, więc wizja przejęcia jej majątku z każdym dniem stawała się coraz bardziej mglista. Beatka oczywiście była oburzona, bo ona bardzo nie lubiła pracować i zupełnie nie rozumiała, dlaczego ona musi, a inni, na przykład ciotka, nie. Uważała to za rażącą niesprawiedliwość i wszystkim o tym opowiadała. Opowieści te dotarły również do ciotki i tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że Beata zdecydowanie nie będzie odpowiednią osobą do odziedziczenia całego majątku Bielawskich.

Zatem łykała witaminy i mikroelementy, a także dbała o regularne zażywanie ruchu na świeżym powietrzu, co zapewniało jej aż w nadmiarze doglądanie jej czworonożnych podopiecznych. Dzięki temu cieszyła się całkiem dobrym jak na swoje lata zdrowiem, co traktowała jako powinność wobec świata, bo nie mogła sobie pozwolić na nieodpowiedzialne dzielenie swojego majątku.

 

 

Gdy Gertruda pokłóciła się z Beatą, a raczej dosadnie jej powiedziała, co o niej myśli (przecież pani Bielawska preferowała cięte riposty i merytoryczną argumentację i nigdy by się nie zniżyła do tego, by się z kimś kłócić), siostrzenica również przestała do niej przychodzić i zrobiło się trochę nudno. I niestety bardziej smutno. Tak to przynajmniej miała atrakcję w postaci Beatki. Miernej jakości, ale zawsze.

Na domiar złego Gertruda miała kłopoty ze snem. Bezsenność była jej codzienną, a w zasadzie conocną towarzyszką. Za każdym razem wyczekiwała, kiedy wreszcie nadejdzie świt, by można było pożegnać się z nocą. Jednak po kilku długich miesiącach coś się zmieniło. Gertruda przestała czekać na wschód słońca, a zaczęła czekać na dziewczynę, która pod jej oknem nawoływała wszystkie bezdomne stworzenia.

– Kiciuś! Kotek! Słoneczko! – zawsze w tej kolejności.

Gertruda wiedziała wtedy, że czas wstawać. Czasem zerkała zza firanki i widziała dziewczynę, której nie schodził uśmiech z twarzy. Wprowadzała nieco koloru do życia notorycznie niewyspanej staruszki, nie tylko w przenośni, ale też dosłownie, bo była rudowłosa, zawsze nosiła sukienki w kwiatki, a także wielobarwne czapki i szaliki. Jakaż to była cudowna odmiana w tym szaroburym świecie!

 

 

Staruszka chętnie wyglądała o świcie przez okno, by zobaczyć uśmiechniętą dziewczynę i podążające za nią zgodnie koty. Czasem nawet jakiś pies się zaplątał. Trudzia często sama karmiła te puszyste stworzenia, ale było jej coraz trudniej. Nie te lata… Poza tym miała dość paplania sąsiadów. A szczególnie swojej siostrzenicy… Nie to, żeby się jakimkolwiek gadaniem przejmowała, ale miała akurat czas w życiu, gdy chciała sobie chwilę pożyć w spokoju, a nie być obiektem rozmów połowy Miasta.

Któregoś dnia Gertruda doszła do wniosku, że przecież ma po co żyć. Chociażby po to, by zobaczyć, w jakim kolorze będzie dzisiaj ta ruda.

– No patrz, czerwony – szeptała zadziwiona. – A byłam pewna, że rudym źle w czerwonym.

Dziewczyna jednak wyglądała ślicznie. Najbardziej lubiła ją w tej sukience w słoneczniki. I choć była naprawdę bogatą kobietą, zdała sobie sprawę, że dawno nikt jej nie dał czegoś tak cennego, jak widok tej roześmianej dziewczyny.

Gertruda mieszkała w jednej z najpiękniejszych willi w Mieście, sama nie mogła się doliczyć, ile tam miała pokoi, i była uważana za kobietę dystyngowaną. Wdowa po marynarzu (i gangsterze, ale nikt o tym głośno nie mówił), córka notariusza – musiała przecież zachowywać się godnie. Miała już dość tej godności, ale nie chciała się użerać z krewnymi. Karmienie „zapchlonych kundli” – jak to mawiała Beata, jej siostrzenica, mieszkająca zaraz za płotem – nie było zajęciem godnym „jej majestatu”.

Ale mi to majestat. Siedzieć samej w wielkim domu, nie mieć żadnych zajęć. Dobrze, że chociaż mogła przypatrywać się co rano młodej, radosnej dziewczynie, karmiącej koty.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Magdalena Witkiewicz, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Zdjęcie na okładce: © DEEPOL by plainpicture

 

Redakcja: Anna Seweryn-Sakiewicz

Korekta: Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-369-6

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.