Lód - Lundberg Ulla-Lena - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Lód ebook i audiobook

Lundberg Ulla-Lena

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Znasz slow life? Wypróbuj slow reading

Bezleśne, skaliste Wyspy Alandzkie nie są zbyt przyjaznym miejscem do życia. Jednak to właśnie na Örlandii swoje miejsce na ziemi widzą Petter i Mona – młode pastorostwo. Sprowadzają się tu z dwuletnią córką. Bez trudu przywykają do spokojnego życia wyspy, do zwyczajów jej mieszkańców, do codzienności uzależnionej od kapryśnej pogody. Choć są obcy, stają się częścią wspólnoty, w której prym wiodą kantor, sklepikarka i lekarka z ZSRR. Z pozoru jest to społeczność idealna, jednak i tutaj dręczą ludzi rozterki, konflikty i prześladują demony przeszłości.

Czy w obliczu tragedii będą umieli się zjednoczyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 33 min

Lektor: Ulla-Lena Lundberg
Oceny
4,4 (160 ocen)
82
59
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AleksandraFlowerpot

Nie oderwiesz się od lektury

świetna powieść obyczajowa, spokojna, kojąca...
00
mushroom00

Dobrze spędzony czas

Ona wcale nie czyta jak syntezator a raczej jak Jolanta Kwaśniewska
00
AnNiedz53

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Matty00

Dobrze spędzony czas

jest otulająca mimo, że chłodna, wciągająca, mimo, że powolną zachęciła mnie do reszty serio
00
schwgmnn

Dobrze spędzony czas

Polecam...
00

Popularność




CZĘŚĆ I

Rozdział pierwszy

Ten, kto widział, jak zmienia się krajobraz, gdy w zasięgu wzroku pojawia się łódź, nigdy się nie zgodzi, że pojedyncze ludzkie życie jest bez znaczenia. Nad wodą i lądem unosi się spokój. Ludzkie spojrzenia suną po przystani, zatrzymują się, odwracają. Tak jest zawsze. W każdej piersi tkwi tęsknota za czymś innym, a wszystko, za czym tęsknimy, nadpływa wraz z łodzią.

Wystarczy, że nadpływam ja, Anton od poczty. Wszystko jedno, kogo mam na pokładzie, przez niebo i ziemię przebiega oczekiwanie, gdy ktoś pierwszy mnie dostrzeże. Krajobraz przestaje być spokojny, wszystko wprawia się w ruch, kiedy wieść zaczyna krążyć. Kilkoro biega, krzycząc: „Już są!”.

Tak samo jest z tymi, którzy niewidoczni i prastarzy pozostają poza zasięgiem wzroku. Gdy zbliża się człowiek, powietrze gęstnieje, czujesz, jak się pchają, chcą się czegoś o tobie dowiedzieć, choć podejrzewasz, że już nie wiedzą, czym jest bycie człowiekiem. Choć podejrzewasz, że nie są już ludźmi, że zjawy, które dostrzegasz, już nas nie przypominają. W ten sam sposób rozumiesz ich naglącą potrzebę dowiedzenia się, kim jesteś.

Mimo że płynę na pełnych obrotach, idzie wolno. Wszystko niespokojne. Widzę, jak się poruszają. Wiem, że czekają. Starają się stać w miejscu, a ja dobijam do brzegu. Równy kurs, gaszę silnik, kiedy trzeba, i wsuwam się do pomostu. Kalle przygotował już cumę i nogę, na wypadek, gdybyśmy zbyt mocno uderzyli, ale zazwyczaj tylko muskamy brzeg pomostu. I tak dobiliśmy. Pasażerowie wyszli z kajuty. Okrzyki i rozmowy między łodzią a lądem; świat wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy przecinaliśmy zatokę, a ludzie chodzili tu w niewiedzy.

Dziś dla odmiany przybijam do pomostu kościelnego, bo na pokładzie mamy nowego pastora. To dlatego wyglądali nas bardziej niż zwykle i nadbiegli, gdy tylko pojawiliśmy się w zatoce. Kościelny wypatrywał, a kantor dopilnował, by łodzie, którymi przybyli, wyciągnąć na skały, zostawiając nam wolną przestrzeń przy pomoście. Z komina unosi się ciepły dym, bo kobiety rozpaliły – przygotowują posiłek. Jest całkowicie bezwietrznie w ten mroźny majowy poranek, lecz, ach, tak fruną spojrzenia i myśli. Jaki jest? Jak to będzie? Nie widać żadnych wątpliwości. Należy przyjąć go serdecznie i bez obaw, jak gdyby to, że przyjeżdża nowy człowiek, do którego trzeba przywyknąć, wcale nie było trudne.

Pastor od jakiegoś czasu stoi na zewnątrz, chociaż pastorowa szarpnęła go kilka razy, mówiąc, że się przeziębi. Lecz on się nie rusza, a gdy dostrzega swój kościół, jak ten rośnie na wzgórzu z krzykliwie czerwonym dachem, staje się odświętny, jednocześnie uśmiecha się szeroko, więc gdy wpływamy do zatoki, wygląda na tak szczęśliwego, że wszyscy mają nadzieję, że będzie dobrze. Macha im z daleka, a oni machają do niego, wykrzykując powitania. On woła: „Dziękuję!” i „Oto jesteśmy!”, i „Dobrzy ludzie, musieliście wstać w środku nocy, żeby nas przywitać!”.

Był tu już raz wcześniej, więc zna kantora i kościelnego, i Adele Bergman, zasiadającą w radzie kościoła i pełną obaw o kościół, i duchownego. Ale teraz, gdy już dostał święcenia, jest inaczej. Osiądzie tu z żoną i dzieckiem. Pierwsze wrażenie jest dobre. Choć kiedy ma zejść na ląd, łódź odsuwa się nieco, jakby morze chciało go z powrotem, a przez cieśninę przechodzi chłodny wiatr. Nie mam pojęcia, co to ma oznaczać.

Adele Bergman dobrze wie, jak wdzięcznie jest przyjmować tu gości. Jeśli płynęli z Turku, ich podróż trwała przynajmniej pół doby, nie licząc czasu, który spędzili w drodze do miasta. Chlupało nimi i zarzucało przy każdym rodzaju pogody. Gdy wreszcie schodzą na ląd, w oczach mają piach, a odzież, zimna i wilgotna, przykleja się do ciała. Są głodni, ale jest im niedobrze. Trzęsą się i pocą. Ofukują się, żałują, że w ogóle przyjechali.

Na tym właśnie opiera się słynna gościnność Örlandii. Człowiek jest tak skonstruowany, że pół doby wystarczy, by był głodny, znudzony i niewyspany. A kiedy wreszcie znajdzie się pod dachem, gdzie czeka nań ciepło i gorący posiłek, z całą powagą sądzi, że został uratowany w ostatniej chwili, nie może się nadziękować tym, co go przyjęli. Owszem, mieszkańcy Örlandii nasłuchali się w życiu słów podziękowań, ale i tak uważają, że to przyjemne. Miło było rozpalić w piecu i w kominkach, choć sami prawie nie spali tej nocy.

Są z siebie zadowoleni, Adele Bergman i jej Elis, kantor oraz kościelny i jego żona Signe, bo rzadko tak chwalą człowieka za stosunkowo niewielki wkład pracy. Zawsze miło jest patrzeć na nowo przybyłych, a teraz na dodatek jako oficjalny kościelny komitet powitalny, który ma zaszczyt przyjąć gości na pomoście, wziąć pod swe skrzydła i eskortować do samej plebanii.

I wtajemniczyć ich w sprawy parafii. Bo istotne jest, by pastor już od początku miał pojęcie na temat tego, co może mu się przydać w dalszej drodze. Ten, który przybył teraz, jest młody, żona jeszcze młodsza – jest nadzieja, że mają na tyle rozumu, by przyjąć naukę.

Pastor jest zadowolony. Młodym podróż się nuży, gdyż nie mogą się ruszać i niewiele można robić. Więc teraz duchowny cieszy się, że jest na miejscu, że może zejść na ląd, uścisnąć dłonie witającym, wyładować bagaże, pożegnać pocztowca, podziękować, że był tak uprzejmy i zacumował przy pomoście kościelnym z ich całym dobytkiem. Ale cieszy się także w inny sposób, bo to po prostu leży w jego naturze oraz dlatego, że w piersi płonie mu ogień, rozniecony przez wszystko, czego pragnie w życiu doświadczyć i dokonać.

„Szkoda, że to nie ksiądz katolicki. Przybyłby sam, byłby bardziej dla nas” – myśli często Adele Bergman potajemnie. „W naszym luterańskim kościele mają być też żona i dzieci, umeblowanie, które go uwiązują i zabierają mu czas”. Uważa się wręcz, że coś nie tak jest z duchownym, który tego nie ma, dlatego wszyscy bardzo życzliwie obserwują pastorową, jak szybciutko schodzi na ląd i stawia na ziemi dziecko tak małe, że nikt się nie spodziewał, iż tak stabilnie będzie stało na własnych nogach. To dziewczynka w czapeczce i płaszczyku z rozcięciem na plecach.

– Prawdziwa panienka z plebanii – mówi szarmancki i kochający dzieci kantor, witając się także z nią. – Witamy na Örlandii – dodaje. A dziecko wcale nie zaczyna płakać, lecz przygląda mu się z powagą.

Pastorowa jest niewysoka i żwawa. Nie wie, że łódź będzie zacumowana, dopóki jej nie rozładują. Patrzy ze złością, jak pastor gaworzy z dzieckiem na rękach, kiedy ona zabrała się do roboty. Znosi worki i skrzynki na ląd, ciągnie materace i pyta, co zrobić z meblami umocowanymi na pokładzie. W końcu woła:

– Petter, chodź tu!

Pastor przekazuje dziecko Signe, jakby domyślił się, że ta lgnie do dzieci. Sam spieszy w stronę relingu, pozostali idą za nim. Okrętowy i Kalle stoją po drugiej stronie i dywagują. Aż nagle w mig znoszą kredens i szafkę, stół i krzesła, które stoją na pomoście, jakby były właśnie obudzone.

– Gotowe do przeprowadzki! – mówi kantor. – Widok na morze i wysokie stropy.

Jeszcze dwa łóżka i łóżeczko ze szczebelkami, a także stół kuchenny z ławami i komoda, szafka pod zlew i dwa rowery, potem cały inwentarz jest już na miejscu. Pastorowa liczy i sprawdza, podczas gdy pastor mizia się z dzieckiem, które się wykręca i chce zejść na ziemię. Adele zagląda do ładowni, pytając, ile produktów udało się okrętowemu przywieźć z Turku.

– Nie jest źle – zapewnia okrętowy. – Powoli zaczyna być wszystkiego coraz więcej. Rzeczywiście można było się tego spodziewać, półtora roku po wojnie.

Skiper i Kalle, zanim wolno im będzie wrócić do domów, mają jeszcze popłynąć z produktami do pomostu handlowego. Patrzą na pastorową, zastanawiając się, czy to już wszystko. Tak jej się wydaje. Skiper wchodzi pod podład, a Kalle luzuje cumę. Pastor jeszcze raz im dziękuje. Łódź odbija, lecz oni dalej stoją na pomoście i rozmawiają, choć powinni wejść do ciepła, dostać coś na ząb. Jak zwykle wszystko spoczywa na Adele.

– Czy wy nie widzicie, że ludzie są wykończeni? – mówi. – Załadujemy najważniejsze rzeczy na taczkę i idziemy do plebani!

Idą po rosie w stronę budynku, czerwonego i pękatego od gorąca z pieca kaflowego, które teraz rozedrgane unosi się nad otworem komina. Komitet powitalny porządnie rozpalił. W kuchni na fajerkach podskakują garnki z wodą i dzbanek z kawą. Naczynie z kaszą utrzymało ciepło, a kanapki leżą gotowe pod kloszem obok dzbanka z mlekiem.

Dokładnie tak jak należy, przystają na progu, wstrzymując oddech:

– Och, jakie cudowne ciepło! A zdawało nam się, że trafimy do zimnego, wilgotnego domu. Zastanawialiśmy się nawet, gdzie znajdziemy klucz! – I jeszcze: – Jak to możliwe? To dla nas? Ależ drodzy przyjaciele!

– Siadajcie i jedzcie – mówią uprzejmie kilka razy w różnych tonacjach. Sami zgadzają się dosiąść, bo Adele ma ze sobą w koszyku filiżanki i kawę zbożową, starczy dla wszystkich. Także chleb, choć zamierzała zostawić go rodzinie pastora.

– Och, jakie to pyszne – mówią. – Co za chleb! I masło? Spójrz, Sanno, tata kładzie porcję masła na kaszce. Weźmiemy dużą łyżkę! Smaczne? A teraz pokaż, jak ładnie potrafisz pić mleko z filiżanki. I co za kawa! Gorąca, aż grzeje w pięty. Nie wiem, jak się odwdzięczyć!

I tak dalej. Cudownie to słyszeć. To zapłata, której każdy potrzebuje za dobrze wykonaną pracę. Komitet powitalny siedzi i rozmawia, choć wiedzą, że nowo przybyli powinni zająć się sobą i położyć. I że jechali z daleka, i jak to wspaniale być już na miejscu, co za miłe przywitanie. Tutaj zostaną, bo nigdzie indziej nie będzie im lepiej.

Pastor dowiaduje się, z jakich wsi pochodzą, dopytuje, czy to daleko. Kantor, z którym będzie miał najwięcej do czynienia, mieszka najdalej, ale macha na to obojętnie, bo to żaden problem, skoro ma łódź! Wystarczy zatelefonować, a przypłynie. Kościelny mieszka w pobliżu, ma do pokonania tylko wąską cieśninę, więc chętnie pomoże we wszystkim. Podobnie Signe, która właśnie zamierza pójść do obory na dojenie.

Wtedy pastorowa uważnie nasłuchuje, bo przejęli dwie krowy poprzedniego pastora. Promienieje z ciekawości, pyta, czy też może pójść, ale zaraz się rozmyśla, bo przypomina jej się, jak wiele trzeba zrobić tego ranka. Zostawia to na wieczór:

– Jeśli Signe byłaby tak dobra i zajęła się tym jeszcze tylko dzisiaj, może wieczorem pójdziemy razem. Od jutra sama się tym zajmę.

Wszyscy na nią patrzą: pastorowe nie chadzają do obory, ale ta im wyjaśnia, że pochodzi ze wsi i bardzo interesuje się hodowlą bydła.

– Więc bardzo miło będzie mieć własne krowy, choćby tylko dwie – wyjaśnia, a pastor patrzy na nią z dumą.

– Zna się na wszystkim, ta moja Mona – mówi. – Dobrze trafiliśmy, lubimy zajmować się praktycznymi rzeczami, poza urzędowaniem.

Znów zwraca się do kantora, przewodniczącego rady kościelnej, i z uśmiechem mówi, że mają wiele do przedyskutowania. Ma nadzieję, że nie pomiesza planów, jeśli zaproponuje, by spotkali się nieformalnie w tym tygodniu i przyjrzeli się zwyczajom panującym w parafii. Kantor z radością na to przystaje. Adele widzi, że ten już polubił pastora, aż nadto go polubił. Wobec pastora, którego nie lubiłby aż tak bardzo, byłby równie uprzejmy, a jednak zachowałby rezerwę, teraz natomiast bardzo się cieszy na to, co nowe i że będzie mógł stanowić wsparcie. Na swe szczęście i nieszczęście stanowi wsparcie dla wielu osób z otoczenia. Także dla Adele, choć gdy przybyła w te okolice, on – ku jej sekretnemu strapieniu – był już żonaty.

Pastorowa mówi, że jeszcze dziś zamierza posłać Pettera do sklepu, gdy trochę odpocznie, więc opisują mu drogę. Może załadować rower na tratwę, przeprawić się przez przesmyk, a stamtąd do sklepu jest zaledwie pięć kilometrów.

– To dobrze, że pastor ma alandzkie korzenie – stwierdza Adele. – Z niektórych pastorów pochodzących z miasta mieliśmy niezły ubaw, gdy zabierali się za wiosłowanie.

Pastor śmieje się do rozpuku, mówi, że miał szczęście, bo poznał już przewodniczącą spółdzielni spożywczej, która okazuje się dobrą przyjaciółką w potrzebie. Adele odpowiada z dumą, że niecierpliwie będzie wyczekiwać jego wizyty. Pastor siedzi, jakby w ogóle mu się nie spieszyło, ale pastorowa jest już niecierpliwa, wstaje z usypiającą na ramionach dziewczynką, rozgląda się za miejscem, gdzie mogłaby ją ułożyć. „Powinno się znieść sprzęty pod dach – myśli – jak najszybciej uporządkować najbardziej potrzebne rzeczy”.

Adele dostrzega, jak tamta z trudnością powstrzymuje poirytowanie – że też nie przyjdzie im do głowy, żeby już iść – jak rozpiera ją energia, żeby wreszcie wziąć się do roboty. Adele niespodziewanie zauważa, że także pastorowa bardzo jej się podoba. Są bowiem z tej samej gliny, działaczki, które nie usiedzą, gdy coś należy wykonać. Patrzą na siebie z uśmiechem. Podobnie pastorowa odgadła naturę Adele Bergman. Ta wreszcie wstaje, mówiąc:

– No, przyjaciele, a teraz pozwólmy pastorostwu zadomowić się u siebie! Dziękujemy bardzo i jeszcze raz witamy. Panowie poznoszą meble z pomostu, a potem wszyscy powiemy sobie do zobaczenia.

W wioskach mówi się, że Adele się rządzi, ale dla wielu to ulga, że ktoś podejmuje decyzje. Kantor, kościelny i Elis dziękują za przyjęcie i pełni dobrych chęci udają się na kościelny pomost. Pastor ich dogania, mówiąc, że przecież i on może nosić własne sprzęty, we wszystkim musi być jakiś umiar. Czterech mężczyzn rychło się z tym uporało, niebawem znieśli rzeczy do jednego pomieszczenia.

„Do widzenia i dziękujemy, dziękujemy jeszcze raz!” Radośni niczym młodzież kościelny i Signe oddalają się do obory, a Adele, kantor i Elis na pomost, słudzy kościelni i prawdziwi przyjaciele. Ich serca są lekkie, wszystko się udało.

Rozdział drugi

Chciałoby się pomyśleć, że teraz pastor i pastorowa odwracają się do siebie i obejmują, teraz, gdy wreszcie są sami i stoją na skraju nowego życia we własnej plebanii. Ale nie jest to takie oczywiste. Z wieloma rzeczami trzeba zdążyć w ciągu życia, a jeśli się nie pospieszą, zrobią zaledwie ułamek z tego.

Odpoczynku będzie niewiele, bo niby kiedy? Najpierw trzeba zadbać, by Sanna, która usnęła na podłodze w tym ślicznym płaszczyku, znalazła się w łóżeczku, dlatego w pierwszej kolejności należy wciągnąć do środka zwoje pościeli i materac dziecięcy, a kocyk ogrzać o piec, zanim się pościeli i ułoży córkę. A skoro i tak już pracują, można wnieść też pozostałe łóżka i rozłożyć pościel, tak żeby mieć to z głowy. Teraz, gdy wszystko już leży i nęci, można by samemu uciąć sobie drzemkę, skoro jest dopiero ósma – przed nimi jeszcze cały dzień. To pastorowa rzuca ten rozsądny pomysł, szczególnie że przez ostatnie doby wciąż byli w drodze i spali za mało. Ale pastor jest zbyt poruszony, mówi, że nie ma w sobie spokoju, tyle trzeba zobaczyć i tyle zrobić.

– W grobie człowiek się wyśpi – pociesza, ale wówczas odpowiada mu jakiś roześmiany głos:

– Tak pastor nie powie, mówi się, że człowiek w grobie odpocznie.

To Brage Söderberg, oficer straży przybrzeżnej, który według tutejszego zwyczaju wchodzi prosto do środka, tym bardziej że drzwi zostawiono otwarte na oścież. Ukuwa przy tym tezę, którą pastorowa gorzko i z triumfem będzie powtarzać przez kolejne lata: „Jak już się człowiek rzucił na łóżko na pół minuty, raz jedyny w życiu, po raz pierwszy od miesięcy, ktoś przychodzi”.

Niezaprzeczalnie przyszedł, z życzliwym uśmiechem, promieniejąc uprzejmością i dobrym humorem, które zarówno pastor, jak i pastorowa mają za niezwykle urzekające. Stoi bez żenady i uśmiecha się pośród bałaganu przeprowadzki, a pastor odpowiada pospiesznie:

– Jakie to szczęście, że jestem w tym dobry!

Wedle tutejszego zwyczaju zaniechał prezentacji, później dopytają kościelnego o jego nazwisko. Wita oboje serdecznie, poleca się łaskawej pamięci i mówi, że ma łódź strażniczą przy pomoście i jeśli zamierzali ruszyć do spółdzielni po wszystko, czego z pewnością potrzebują w pierwszy dzień, to nie ma nic przeciwko, żeby się z nim zabrali, bo sam tam płynie po zapasy dla stacji.

– Dziękuję! – odzywa się pastor. – Propozycja jest jak najbardziej mile widziana, ale czy wolno nam aż tak kłopotać?

– Żaden kłopot – odpowiada strażnik. – Trzeba sobie pomagać, jak się mieszka na wyspie.

W uszach pastorostwa brzmi to jak wspaniała i niesłychanie oryginalna wypowiedź. Potem nauczą się, że należy do standardowego repertuaru tych okolic. Tak formułuje się oczywistości pomocy sąsiedzkiej, tak formułuje się niezliczone samodzielne działania i kreatywne rozwiązania, nie zawsze mieszczące się w granicach państwowego ustawodawstwa. Pastor węszy w tym samodzielność, za którą tak tęsknił przez całe uporządkowane życie, a także anarchię wzbudzającą w nim wielką sympatię do nadal bezimiennego Bragego Söderberga. Przyszedł niczym na skrzydłach porannego rumieńca i uciążliwą wyprawę zamienił w lekką jak piórko.

Natomiast pastorowa doznaje olśnienia, biega w tę i z powrotem, wyciąga kartkę z jednej torby, z innej ołówek. Stojąc przy szafce, frenetycznie zapisuje, przestępuje z nogi na nogę i krzyczy, przepraszając:

– Jeszcze sekunda!

Brage Söderberg robi zdziwioną minę, pastor domyśla się, że być może nie ma aż takiego pośpiechu. Ale pastorowa nie ma czasu się nad tym zastanawiać, wyobraża sobie, że strażnikowi się spieszy, dlatego truchtając, wymienia wszystko, co należy kupić, o co należy zapytać i co zamówić. Z pewnością o czymś zapomniała, woła i macha listą sprawunków, niech użyje rozumu, niech kieruje się rozsądkiem, niech sam pomyśli. Teraz już czas wyruszyć, w drogę, w drogę. I czy wziął kupony? Nie, dobry Boże!

– Przepraszam, pobiegnę!

I pastorowa biegnie, biegnie szybko.

Uff! Brage Söderberg nie jest jeszcze tak zaznajomiony, by to skomentować, ale nieco zażenowany pastor mówi, że żona obawia się, iż kłopoczą go w godzinach pracy; z pewnością się uspokoi, kiedy już tu osiądą. Czekając na nią, pastor ze szczerym zainteresowaniem przygląda się łodzi patrolowej. Rozmawiają o koniach mechanicznych i dzielności morskiej; pastor wyraża nadzieję, że będzie mógł zwrócić się o poradę, kiedy zdecyduje się na zakup motorówki, czego wręcz nie może się doczekać. Wtedy wraca pastorowa, z rumieńcami na twarzy i lekko dysząc. Podaje mężowi nie tylko kartki żywnościowe, lecz także z triumfem jego portfel, który zostawił na stole, w samym środku rozgardiaszu. Czy zawsze musi odkładać portfel zaraz po wejściu do domu? Czy ten nie mógłby leżeć w kieszeni płaszcza, skoro i tak jest taki chudy? Tak czy inaczej, dzięki jej uważności i zaradności nie będzie musiał pierwszego dnia prosić o kredyt w spółdzielni i ich zawstydzać.

Teraz w drogę! Gdy patrolowiec z warkotem przeprawia ich przez cieśninę, wyglądają, jakby szło im wolniej niż wbiegającej pod górkę pastorowej. Lecz ona po zniknięciu im z widoku zwalnia na szczycie. Jest sama, choć w uszach burczy jej od hałasu silnika, całej tej gadaniny i braku snu przez ostatnie doby. Bierze głęboki oddech, spogląda na kościół z czerwonym dachem w zarodku wiosennej zieleni, znajdujący się dokładnie pomiędzy błękitnym morzem a jasnym niebem. „Pięknie – pozwala sobie tak pomyśleć – świeże powietrze choć rześkie, trzeba będzie porządnie ubierać Sannę aż do świętego Jana!”

Myśli też, że teraz mają już dom, własne gniazdko i własne życie. Z rozkoszą wchodzi do plebanii i zabiera się za przenoszenie mebli i rozpakowywanie. Ale najpierw we własnej kuchni wyciąga rękę po ostatnią kanapkę, obficie posmarowaną masłem, którą powinna była zaproponować strażnikowi, ale o tym nie pomyślała. Od teraz sama będzie robić masło, piec chleb, robić wszystko, co się robi w małym gospodarstwie. Dostrzega, że Signe wstawiła kankę z mlekiem, jeszcze ciepłym. Jeśli Petter dostanie mąkę, usmaży naleśniki, a jeśli przywiezie ziemniaki, to wszystko się ułoży. Wieczorem powinien rzucić sieć – na aukcji kupili czółno i sieć na okonie po poprzednim pastorze. (Zbyt rozmowni, a przez to nieuważni i łatwowierni krewni Pettera, byli pełnomocnikami; trzeba liczyć się z rozczarowaniem wszelkiego rodzaju).

Pastorowa kocha męża. Miłość młodych par nie jest niczym nadzwyczajnym, ale żar w piersi pastorowej jest wyjątkowy. Trudno utrzymać uczucie w żebrach, trudno powstrzymać, by nie wybuchło niczym płomień, który wypali brwi i włosy, i wszystko, co wejdzie mu w drogę, naruszy jego czas i przestrzeń wedle prawa należącą do miłości. Ponieważ pastora tak często nie ma lub jest zajęty sprawami urzędowymi, pastorowa opanowuje ogień skrzętną pracowitością. Sanna, która właśnie się obudziła, wie, że najlepiej jest cicho siedzieć w łóżeczku i unikać zawieruchy panującej w pozostałych pokojach. Mama miga w szparze w drzwiach; widzi, że córka już nie śpi.

– Śpij, śpij! – woła. – Mama tu jest.

Szura i skrzypi, dosuwając szafkę do ściany w salonie. Chwila przerwy – pastorowa ocenia odległość od obu rogów. I jeszcze szuranie i skrzypienie, aż będzie dokładnie co do centymetra. Dalej stół i krzesła mają stanąć na swoich miejscach. Łomot, odrywanie listew ze skrzyni, zaczyna się rozpakowywanie, szafka pełna. Odgłosy są coraz dalej, Sanna popłakuje w samotności. Mama jest tak daleko w tym obcym domu, że aż musi zapłakać bardzo głośno, podnieść się w łóżeczku i krzyknąć na całe gardło: „Mama! Mama!”, żeby tamta wreszcie usłyszała.

– Cicho, Sanna! Nic złego ci się nie dzieje. Chcesz wstać?

Jednym ruchem wyjmuje córkę z łóżeczka i niesie ją przez salon i jadalnię do kuchni. Sprawdza tył śpioszków i cieszy się, że zdąży wyciągnąć nocnik i usadzić na nim Sannę, zanim zdarzy się nieszczęście.

– Dobra dziewczynka! – mówi pastorowa, a Sanna siedzi na tronie i rozgląda się wokół. Wiele rzeczy widzi po raz pierwszy w życiu, chciałaby je skomentować, ale nie wie jak. Może jakieś „be” albo „de”?

– De! De! – mówi z wyciągniętą rączką.

– Tak – przytakuje mama – okno. Firanki sprawimy sobie, jak będzie można je dostać. Papierowe są brzydkie. Sądzę, że kuchnia musi poczekać, aż dostaniemy materiał.

– De! – odzywa się Sanna.

Ale mama leży na podłodze i przygląda się śladom po myszach w kuchennej szafce.

– Po takim starym domu z dziurami w podłodze można spodziewać się wszystkiego – zwraca się do córki. – Dlatego natychmiast musimy sprawić sobie kota. Czy Sanna chciałaby mieć kiciunia?

– De!

– Załatwione!

Pastorowa ma pełne ręce roboty, chce, żeby wszystko było gotowe do powrotu męża, tak by zaniemówił z wrażenia. Krzątając się na swych niezwykle szybkich nogach, zastanawia się, czy ten jak zawsze da się zagadać na śmierć i nigdy stamtąd nie wyjdzie; jednocześnie ma nadzieję, że nie będzie się zbytnio spieszył, by ze wszystkim zdążyła.

Poza tym jest głodna, a człowiek nie może pracować godzinami, nie wrzucając nic na ząb. W dzbanku jest mleko, ale nawet Sanna nie żyje o samym mleku. Dziecko płacze, małe i chude zaraz rozpłacze się na dobre, podczas gdy on, który miał być oparciem, dla którego pastorowa zostawiła płatną posadę, siedzi we wsi, przymilając się do ludu. Napełnia garnek wodą przyniesioną przez komitet powitalny i stawia na ogień – niezły ciąg w tej kuchni, ale ciągnąć potrafi na całej tej wietrznej wyspie, ani jednego drzewa, które osłoniłoby komin.

– Trzeba mieć kratkę na otworze – wyjaśnia Sannie – inaczej polana uciekną przez komin!

Dziewczynka płacze, a mama wyciąga skrzynkę z suchym prowiantem. Nie jest aż tak głupia i niedoświadczona, żeby dać się przetransportować na bezludną wyspę, nie zabrawszy tarczy chroniącej od nędzy i głodu. Jest herbata, którą razem z pastorem będzie wieczorem popijać przy stole w salonie, są sucharki. Natychmiast namacza je w mleku, podgrzewa na kuchence i karmi nimi córkę.

– Pyszne – zachęca, a Sanna je i przestaje płakać. – Zaraz wróci tata, wtedy ugotujemy coś porządnego. Potem mama pójdzie do obory, a jutro będzie całkiem zwyczajny dzień.

To za całkiem zwyczajnym dniem tęskni najgorliwiej, po latach wojny, po pierwszej nominacji Pettera na tymczasowego kaznodzieję, kiedy razem z noworodkiem zamieszkiwali kwaterę składającą się z pokoju i kuchni. Własna rutyna to najprzyjemniejsza rzecz, jakiej pragnie człowiek, gdy zdążył się przystosować do każdej możliwej niedogodności, nad którą nie ma kontroli. Cała Finlandia woła o własny dom, a ten żeglował i teraz osiadł na skraju Bałtyku. Jest już wyposażony, w kilka godzin pastorowej udało się zadomowić przestrzeń, jedyne, czego brakuje, to przyzwoity zapach jedzenia. Pastorowa nie zaznaje spokoju, nosi Sannę na rękach od okna do okna i wypatruje. Woda buzuje w dwóch garnkach, więc bez względu na to, co dostał, będzie gotowane, nie stracą ani minuty.

– Ależ ten czas gna! – mówi do Sanny. – Niebawem pora dojenia, a ja jeszcze nie zaczęłam kolacji. Gdzież on jest?

– Ge – odzywa się Sanna. – Tata–tata–tata.

– Niedługo przyjdzie – pociesza mama.

A gdy to powtórzyła kilka razy, on się wreszcie pojawia, zgięty wpół od ciężaru, podczas gdy strażnik odpływa w stronę stacji. Pastorowa wyobraziła sobie, że razem obejrzą mieszkanie, ale gdy on podnosi Sannę i zamierza zacząć ją podziwiać, ona wykrzykuje, że nie mają czasu, muszą wreszcie coś zjeść. Zaraz przyjdzie Signe, a wtedy będzie dojenie.

– No, pokaż, co tam dostałeś?

Pastor nie kryje zadowolenia, z bożą pomocą wyprawa po prowiant się udała.

– Gdybym nie miał ciebie, oświadczyłbym się Adele Bergman – wyznaje. – Co za kobieta! Zasiada na tronie jak jakieś bóstwo, a wszyscy patrzą na nią z podziwem. Zgadnij, co zrobiła! Wezwała mnie do biura i kazała usiąść. Pojąłem, że teraz to ona mówi, a mnie wolno się odezwać, gdy zapyta. Powiedziała, że wyobraża sobie, iż potrzebujemy wszelkich produktów spożywczych poza mlekiem, więc nad ranem odłożyła nam trochę. „Bo wszystko się kończy!”, narzekała. „To niewiarygodne, jak ludzie sprzątają półki tylko dlatego, że niektóre produkty nie są już reglamentowane. Gdy wszystko było na kartki, dało się przynajmniej wyliczyć, ile czego zejdzie”. Siedziałem oniemiały, myśląc tylko po cichu, że jeśli wszystkiego by zabrakło, Adele Bergman i tak miałaby niewielki zapas rozdzielany między najbardziej zasłużonych. No więc i my należymy do zasłużonych. Mono, mam mąkę. Mam cukier. Mam płatki owsiane i kaszę mannę. Jajka w proszku. Groszek. Mam śledzie na wieczór, potem sami będziemy łowić. Mam sól. Mam chrupkie pieczywo, póki nie upieczemy własnego, mam nawet świeży bochenek na powitanie. Ta wspaniała kobieta załatwiła w wiosce worek ziemniaków, póki nie uda nam się dostać ich gdzieś bliżej.

– Dawaj! – ponagla pastorowa i już energicznie obiera odpowiednią ilość ziemniaków nad zlewem i wrzuca je do wrzącej wody, a za nimi garść soli. – Dwadzieścia minut! – woła. – Gdzie mąka? Zrobię sos. Zabrałam pieprz. Puszkę ze śledziami postaw na stole! Och, co za mąka. Usmażę placuszki, jesteśmy wygłodniali. Cudownie będzie coś zjeść. Dasz radę poczekać? Weź kawałek chrupkiego pieczywa!

Pracuje z zapałem, miesza ciasto na racuchy, podgrzewa sos, prawie rzuca talerze i sztućce na stół, zaczyna smażyć placki na patelence.

– Szkoda, że nie mamy dżemu…

Tymczasem pastor z uśmiechem wyjmuje słoiczek jabłkowego musu. Mus jabłkowy! Pierwszy od wojny wyprodukowany komercyjnie. Ach!

Temu, kto widział, jak pastorowa się uwija, trudno sobie wyobrazić, że ona naprawdę potrafi usiąść w miejscu na dłużej niż można się spodziewać, kiedy już jedzenie ma na stole, a rodzinę wokół niego. Jedzą śledzie i smaczne ziemniaki polane sosem, pochłaniają racuchy z cukrem i jabłkami, zjadają całkiem sporo jak na tak małą rodzinę. Potem siedzą w przyjemnym oszołomieniu, jakie wywołuje w człowieku o kilka godzin opóźniony ciepły posiłek. Sanna się uśmiecha, a wokół ust ma wąsy z cukru i dżemu. Pastorowa dopytuje, kogo pastor spotkał w sklepie, jak ludzie wyglądali i co mówili. On opowiada, że zdumiało go, jak dobrze się zachowywali, wszyscy uścisnęli mu dłoń i serdecznie go witali, rozmawiali z nim tak swobodnie, że było to dla niego czystą przyjemnością.

– Łatwo tu nawiązać z ludźmi rozmowę – stwierdza. – Są wspaniali! I jakiż to cudowny dzień. Aż w głowie się kręci. Trudno uwierzyć, że zaledwie dobę temu staliśmy na nabrzeżu w Turku, zastanawiając się, czy łódź kiedykolwiek nadpłynie.

Jego spojrzenie błądzi w stronę salonu i dalej do sypialni, bo teraz pragnie obejrzeć wszystkie cuda, których dokonała żona.

– Ależ proszę, idź obejrzeć, choć w każdej chwili spodziewam się Signe i chętnie posprzątałabym ze stołu, zanim się zjawi. Ale idź.

Petter podnosi Sannę i rusza zwiedzać: wszystko na swoim miejscu, wszystko uporządkowane.

– Że też zdążyłaś! I że miałaś siłę? Kochana, nie powinnaś sama przesuwać kredensu i stołu! Człowiek wyszedł na kilka marnych godzin, a kiedy wraca, zamiast chaosu zastaje ład.

– E tam – przerywa mu pastorowa. – Nie rozpakowałam skrzynek z książkami, bo najpierw musisz zbudować półki z desek. I walizkę z rzeczami z kancelarii tylko wstawiłam do środka. To będzie twoje zajęcie, gdy ja pójdę doić. Gdzie ta Signe? Jest prawie szósta!

Patrzy przez okno, w stronę morza i w stronę lądu. Pastor rozgląda się wraz z nią i widzi, jak tu pięknie: wokół łyse skały, a jasnozielone niebo jawi się niczym dym między wzgórzami na początku maja. Wieczorne słońce, wieża kościoła połyskuje na czerwono w innym odcieniu niż nad ranem. Na cmentarzu białe i czarne krzyże, cała parafia.

– Myślisz, że nie ma śmiałości wejść do środka? – pyta pastorowa.

– Ależ ma – odpowiada jej mąż. – Już się znamy i wiedzą, że nie gryziemy.

– No, ale powinniśmy umówić się na konkretną godzinę. Mam mnóstwo roboty, a tylko krążę od okna do okna.

Ale chodząc, już zbiera naczynia ze stołu i nalewa do miednicy przyjemnie gorącej wody.

– Zacznę! – decyduje. – Może tym ją tu ściągnę. Przyjdzie, gdy będę miała ręce po łokcie w balii.

– Pójdę po wodę – proponuje pastor. – Może faktycznie nie ma śmiałości wejść do środka. Studnia jest gdzieś koło ogrodu, o ile się nie mylę.

Wraca, nie dojrzawszy Signe. Ale woda jest miękka i przyjemna w dotyku, sporo jej z roztopów, brunatnej, jak to zazwyczaj w studni na wiosnę.

Pastorowa zdążyła już pozmywać i posadzić Sannę na nocniku na nową sesję, a Signe nadal nie ma.

– Gdyby nie to, że są tacy mili, naprawdę bym się zezłościła – rzekła pastorowa. – Myślisz, że mnie nie zrozumiała? Może sama powinnam pójść do obory? Ale wtedy mogłaby się obrazić, że na nią nie czekałam. Och, jakie to kłopotliwe! Jakżebym już chciała, żebyśmy zostali sami.

Pastorową ciągnie do zwierząt. Na początku parafianie będą sądzić, że jej entuzjazm do tych dwóch krów i trzech owiec jest udawany, że pastorowa chce się przypodobać ludziom, ale tak naprawdę na całej wyspie nie ma osoby, która odczuwałaby taką sympatię do bydła jak ona. Kiedy była dzieckiem, wolała mieszkańców obory i stajni w gospodarstwie ojca od tych w ludzkim obejściu, i nawet kiedy teraz ma już ukochanego męża, i dzięki niemu własną rodzinę, ubóstwia bydło, które jako pierwsze nauczyło ją być człowiekiem. Ale nie jest to miłość sentymentalna, żadne tam romantyczne bzdury, bo pastorowa posyła na rzeź i chłoszcze rozbrykane bydlęta; i nigdy nie mówi, że kocha krowy, po prostu darzy je rozmiłowaniem. Jest racjonalną realistką – wielbi bydło za jego wkład w wyżywienie rodziny i za to, że krowy są gwarancją samodzielnego życia.

Nie może teraz pobiec do obory, bo umówiła się z żoną kościelnego, że pójdą razem. Ale jak to możliwe, że ona nie przychodzi o godzinie, w której cała Finlandia – ba!, cała Skandynawia – doi krowy?

– Może doją później, skoro nie muszą dostarczać mleka do żadnej mleczarni? – spekuluje pastor, który czasem wykazuje się odrobiną praktycznej inteligencji, czym zaskakuje żonę. Ta przyznaje, że może on mieć rację, a skoro tak, ułoży Sannę do snu. Z drugiej strony trzeba ją przedtem umyć. Na kuchence jest ciepła woda, szkoda byłoby ją zmarnować.

– Jeśli Signe przyjdzie w trakcie kąpieli, będziesz musiał przejąć małą.

Zdążyli już wykąpać Sannę, pomodlić się z nią i ułożyć ją do snu. Dopiero wtedy przychodzi Signe – nie sama, lecz z kościelnym. Są pełni spokoju i nie przepraszają za spóźnienie, którego we własnym mniemaniu przecież się nie dopuścili. Kościelny pyta, jak minął dzień. Zakłada, że są zmęczeni – on i Signe mogą sami pójść do obory, a oni niech odpoczną.

– Nie ma mowy! – protestuje pastorowa, która płonie z niecierpliwości. – Cudownie będzie poznać nasze krowy. Widziałam, że kanki są wymyte. Dziękuję, Signe. Więc po prostu zabierzmy je i chodźmy!

Kościelny i jego żona spodziewali się dłuższego preludium, ale płynnie się dostosowują i ruszają za pastorową do przedsionka, gdzie ta energicznie pobrzękuje wiaderkami i sitkiem, zabiera też opakowanie z watoliną.

– Jest mydło w oborze? – pyta, na co Signe przytakuje.

Pastor wyjaśnia, że chętnie poszedłby z nimi, ale ktoś musi zostać w domu na wypadek, gdyby Sanna przebudziła się i wystraszyła w nowym miejscu.

Pastorowa prowadzi pochód do obory. Ma na sobie stary fartuch, na stopy wsunęła rozciągnięte chodaki, które stały w przedsionku, ale w sercu czuje się wystrojona jak na przyjęcie. Otwiera drzwi i wchodzi do środka. Nie ma przegrody na dojenie, do jakiej przywykła. Dwa boksy dla krów, jeden pusty dla cieląt, w kącie przegroda z trzema niespokojnymi owcami i przepierzenie z kudłatymi główkami na rozchwianych nóżkach, co razem daje pięć baranków.

Krowy odwracają łby i muczą.

– Duża, stara, ciemnoruda to Rubinka – przedstawia Signe – a mniejsza, jasna to Duszka. Jest łagodna. Obie ocielą się w czerwcu.

– Za późno – martwi się pastorowa.

Ale Signe wyjaśnia, że pokrycie się przeciągało. Pastorostwo wiedzieli, że się wyprowadzą, więc zaniedbali krowy. Teraz one stały się mniej wydajne, ale i tak dają jakiś litr rano i wieczorem, co ostatecznie wystarcza.

Pastorowa klepie krowy wprawną ręką, sprawdza wymiona, które są dosyć małe i zbite, szczególnie u Duszki. Zwierzęta obwąchują ją ostrożnie i poczłapują, przypominając o jedzeniu. Pewnie – szopa leży tuż obok, prowadzą do niej drzwi. Siana prawie już nie ma, ale z drugiej strony niebawem będzie można wypuścić krowy na zewnątrz. Ludzie ze wsi, ci w największej potrzebie, już pasą swoje na dworze.

– My też! – wtrąca kościelny. – Trzymanie ich o sianie przez całą zimę to wyzwanie. Teraz co prawda nie ma za dużo roślin, ale jedzą pączki listków i zalążki trzciny nad brzegiem.

Pastorowa krąży po szopie i zbiera siano. Snopek układa przed Rubinką, następnie Duszka dostaje swoją działkę, zakurzoną i nędzną. W całej oborze nie widać worka z ziarnem. I Rubinka, i Duszka mają napięte, okrągłe brzuchy, ale z miednic wystają im kości. A kto przyjechał tu z południowej Finlandii, gdzie w szopach pełno paszy, od razu widzi, że krowy są wychudzone.

– Dobrze, że wiosna już blisko! – przyznaje pastorowa.

W głębi duszy wie, że poprzedni pastor nie dbał o swoje bydło. Ale nie chce go krytykować. Krąży z grabiami i przynosi kilka wyschniętych wiech dla owiec. Znajduje widły do gnoju i zaczyna uprzątać, mimo że kościelny sam chce to zrobić. Nie jest to trudne – wychudzone krowy wyprodukowały małe, zbite placki, które dobrze się trzymają. W tej prymitywnej oborze jest chociaż ściek, po którym uryna spływa przez otwór w podmurówce. Kościelny pokazuje, że na rogu znajduje się studzienka, wiosną pełna wody z roztopów. Spieszy, by wyciągnąć kilka wiader i opróżnić je w korytach.

Krowy spokojnie mruczą i przeżuwają suche siano, a pastorowa i Signe przemywają im wymiona i zasiadają do dojenia. Następnego dnia kościelny i Signe będą mogli przekazać wszystkim zainteresowanym, że drugiej takiej dojarki, jaką jest pastorowa, nie widziano; ma do bydląt rękę, która wprawia człowieka w osłupienie. Rubinka i Duszka odwracają się i patrzą raz w jedną, potem w drugą stronę, bo w życiu krowy należy doświadczyć wszystkiego. Nie dają dużo mleka, ale tyle, że ładnie cieknie, gdy pastorowa je doi.

– Dobre sutki, zbite wymiona – przyznaje. – Teraz muszą się tylko porządnie najeść. Trzeba będzie zadbać o wiele spraw, o nasze pastwiska i łąki.

Sytuacja w szopie na siano świadczy o tym, że łąki pewnie nie starczają. Tymczasem kościelny, żywo zainteresowany sprawami mienia, od razu zaczyna wykład na temat tego, co należy do kościoła.

– Będzie siano, a w koszeniu pomogą dzierżawcy kościelni, którzy oddają dniówkę za ziemię, którą dostali.

– Plebanie nie mają już dzierżawców – odzywa się pastorowa, a kościelny przyznaje jej rację. Dzierżawcy się wykupili, ale kto potrzebuje więcej łąki, ten płaci arendę dniówkami.

Pastorowa już węszy w tym pewne kłopoty.

– Ach tak!

Szybko wydedukowała, że panuje tu duża konkurencja o trawę. Pyta, jak ma się sprawa pastwiska plebanii, na co kościelny z powagą odpowiada, że dla bydła pastora pastwiska wystarczy na całej wyspie. Ale były dzierżawca ma gorzej. Nie powinien tego mówić, ale powie mimo to: zdarzyło się, że tamten montował po swojej stronie tak słabe ogrodzenie, że jego krowy wchodziły na ziemię pastora i się najadały.

– Ojej – martwi się pastorowa. Faktycznie komplikacje. Postanawia zabezpieczyć dla Rubinki i Duszki ich własną trawę. Przelewa mleko przez sito i ponownie poklepuje krowy, żeby zrozumiały, że to do niej mają się garnąć. W ich oczach Signe znika we mgle, bo teraz rządzi kto inny.

Pastorowa pyta Signe o ich krowy, i owszem, niebawem będzie ich dwie – Staruszka i cielak, jej pierwszy.

– Sianokosy pokażą, czy będziemy ją trzymać przez zimę, czy jesienią wyślemy do rzeźni. – Kościelny jest zadowolony, a pastorowa rozumie, że jałówka i cielak oraz mleko przez całe lato są zasobami nie do pogardzenia.

– Cieszę się, że się poznaliśmy – wyznaje szczerze pastorowa. – Musimy was wypytać o wiele spraw. Na przykład owce. Gdzie mamy je trzymać? Przecież nie mogą paść się z krowami, nie ma płotu, żeby je rozdzielić.

Kościelny wyjaśnia, że pastorostwo nie mają się czym martwić. Dwie duże wysepki za wyspą kościelną należą do pastora. Jeśli przeprawiać owce co kilka tygodni z jednej na drugą, mają pastwisko na całe lato, to dobre rozwiązanie.

– Gdy patrzę na szopę, dochodzę do wniosku, że należałoby je przeprawić już jutro! – odzywa się pastorowa. – Być może ktoś ze wsi pożyczy nam łódź?

– Możecie wziąć naszą – proponuje kościelny. Nie jest mu obojętne, że kobieta jest żwawa i miła, zależy mu, by dobrze o nim mówiła pastorowi.

– Dziękuję! Proszę uzgodnić dzień i godzinę z Petterem. Mam nadzieję, że wejdziecie do nas na herbatę, skoro uporaliśmy się ze wszystkim w oborze.

Zaprzyjaźnieni wracają do plebanii. Kościelny pokazuje osznurowanie w studni, za pomocą którego można zanurzyć kanki i przez noc schłodzić mleko. Potem należy je rozdzielić i zająć się śmietanką. Separator kupił na aukcji ojciec pastora, stoi w przedsionku. Pastorowa szwungiem myje wiaderka, dokłada drewien do kuchenki, żeby podgrzać wodę, z szafki wyciąga suchary, chleb i do niego mus jabłkowy.

Plany pastora, by zarzucić sieci, spełzają na niczym, bo kościelny i Signe siedzą i nie przestają rozmawiać. W każdym razie pastor podczas konwersacji nawiązuje do zaplanowanych połowów, a wtedy kościelny łapie się za głowę.

– O rany! Przecież przyniosłem gotowanego okonia na jutro i zostawiłem go na schodach. Mam nadzieję, że nie pożarł go żaden potwór.

– Czytasz mi w myślach! – mówi pastor. – Bardzo dziękujemy! Ale od jutra poradzimy sobie sami. Od tej uprzejmości robimy się bezradni. Co za dzień!

Nie może się opanować, ziewa jak najęty, wtedy ziewa też pastorowa, jak kot. Pastor ziewa jeszcze raz, aż mu trzeszczy we wszystkich ruchomych częściach czaszki. Kościelny i jego żona grzecznie się odwracają, jeszcze przez chwilę rozmawiają, po czym wstają, a Signe mówi, że teraz muszą wydoić własną krowę. Jest dziesiąta. Pastorowa podrywa się z krzesła:

– To wasza krowa jest niewydojona, bo przyszliście nam pomóc? To straszne.

– Wcale nie – uspokaja Signe. – Daje teraz tak mało mleka, że nie ma to znaczenia, równie dobrze mogę ją wydoić dopiero jutro rano.

Ale pastorowej nie da się przekonać. To straszne, że ich krowa cierpiała. Signe aż zaczyna mieć wyrzuty sumienia.

Kiedy tamci wreszcie sobie poszli, pastor i jego żona czują się tak zmęczeni, że ledwie widzą na oczy. Pomrukują, resztkami sił docierają do wychodka, kiedy się myją, nie mogą trafić w twarz. Nie widzą się nawzajem. Aż w końcu padają na łóżko.

– Dziękuję, że pościeliłaś – odzywa się pastor. – Nie mielibyśmy na to teraz siły. Chyba nigdy nie byłem aż tak zmęczony. I szczęśliwy.

Jak ogłuszona ryba obok ogłuszonej ryby tak pastor i pastorowa spędzają na plebanii swoją pierwszą noc. Ostatnie, co pamiętają, to że drugie już usnęło.

Rozdział trzeci

Do Finlandii dotarła pieszo, po lodzie, przez lasy, przywiązana pod wagonem pociągu, łodzią podwodną, która wyłoniła się na powierzchnię na krótki moment przy najbardziej oddalonej od stałego lądu skalistej wysepce, gdzie czekała na nią szybka łódź przemytników. Skakała ze spadochronem nad karelskimi lasami. Zamieniła się ubraniem z fińskim oficerem łącznikowym i jechała do Finlandii pierwszą klasą na jego dyplomatycznym paszporcie. Już za granicą, na ukrytych leśnych ścieżkach czekały na nią samochody z przyciemnionymi reflektorami. Wymieniano sygnały świetlne. I w końcu: tata! Generał Gyllen, bez którego nie byłoby żadnej nadziei.

W porządku. Im więcej wersji, tym lepiej. Jak było naprawdę, nie dowie się nikt. Nigdy nie wyjawią, kto poza ojcem był w to wmieszany, świadomie bądź nieświadomie. Sam fakt robi wystarczająco duże wrażenie: w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku Irina Gyllen była jedynym znanym przypadkiem byłej obywatelki Finlandii, której udało się zbiec ze Związku Radzieckiego.

Jeśli kiedykolwiek ktoś inny będzie próbował powtórzyć jej wyczyn, najważniejsze, by nikt się nie dowiedział, jak to zrobiono.

Irina Gyllen śpi sama. Jeśli noc musi spędzić pośród innych na łodzi, nie zmruży oka. Kładąc się, bierze tabletkę. Wówczas trudno ją dobudzić, jeśli potrzebują jej przy porodzie. Mieszkańcy wysp wiedzą o tym – to jedna z jej przypadłości. Podobnie jak to, że posiada rosyjski dyplom lekarski, ale dopóki nie zda stosownych fińskich egzaminów, w Finlandii nie wolno jej wykonywać zawodu. W Związku Radzieckim jej specjalizacją była ginekologia, w Finlandii zrobiła kurs położnej i przyjęła posadę na Örlandii, jednocześnie przygotowuje się do fińskiego egzaminu na lekarza.

Na Örlandii człowiek jest bezpieczny. Mama i tata spędzili tam urlop, wiedzą, że tamtejsi ludzie mają łodzie, którymi można przeprawić się do Szwecji w każdą pogodę. Wiedzą też, że żaden obcy nie dostanie się tu niepostrzeżenie. Kiedy osoby, których się obawia, wejdą na ląd, wyspiarze raportują o każdym ich ruchu. Przez większą część roku nie dostanie się tu nawet kot.

Jej ciało wróciło do dawnych kształtów po porodzie, ale na Örlandii wiadomo, że Irina Gyllen zostawiła dziecko. Syna.

Po przebudzeniu bierze tabletkę. Dłoń przestaje drżeć, zmysły się wyostrzają, można zapanować nad pamięcią. Wówczas pracuje, uczy się, prowadzi dziennik. Mieszka w przybudówce u Hindrików. Gmina buduje szpital z pieniędzy szwedzkich darczyńców. Ludzie są dobrzy, przyjaźni i troskliwi, ale nie starają się jej traktować jak swoją. Mówią o niej doktor, choć zapewnia ich, że nim nie jest. W okolicy nie plotkuje się na jej temat. Dopiero po jakimś czasie dociera do niej, że ich milczenie oznacza, że wiedzą coś, o czym nie należy mówić.

Hindrikowie są mili, radośni, rozmowni i żywotni. To, że zawsze jest witana serdecznym uśmiechem, że zanim dokądś wyruszy, analizują dla niej pogodę, że chwalą ją za ubiór, że zasiada z nimi do posiłku i nigdy nie zapomina podziękować – wszystko to pomaga w trzymaniu dystansu do innych spraw. Na zewnątrz niczego nie widać. A może jej zamknięta twarz jest oznaką jakiegoś nienaturalnego opanowania?

Opanowania czego? Wstrętnego pragnienia życia, które zmusza człowieka do zrzucenia z siebie wszystkiego. Wydaje się, że wiadomo. Jako lekarka nie ma złudzeń. Bardzo wcześnie widać nadzieję u umierających pacjentów; widać, jak rejestrują najmniejszą oznakę poprawy, nie przyjmują do wiadomości, że to kwestia dni. Ani cierpienie, ani żal nie zaradzą pragnieniu życia, nawet student medycyny jest w stanie trzeźwo to zauważyć. Przystosuje się do wszystkiego, choć nie oznacza to, że życie można rozciągnąć choć o jeden centymetr. Choćby o chwilkę, w ciągu której dotrze pomoc.

W teorii Irina Gyllen dokładnie wiedziała, jak było. W praktyce uczucie zaczaiło się od tyłu i uderzyło w nią do nieprzytomności. Potem myślała tylko o tym, by ratować swoje życie. Najpierw wzięli jego. Ze względu na chłopca zrobiła to, na co się umówili. Oddaliła się, wniosła o rozwód. Dalej pracowała, bo reżim zawsze potrzebuje lekarzy, nie stać ich na zrezygnowanie z medyków. Poza tym, że on też nim był. No tak, ale otoczony zawistnymi mężczyznami i kapusiami. Tak jakby ona nie? Urodzona w Rosji córka fińskiego generała.

Nie wystarczy pracować. Znikają także najlepsi. Poza Finlandią nie ma innego wyjścia. Ta droga również została odcięta, gdy zrezygnowała z obywatelstwa. Ale ojciec ma znajomości, dało się utrzymać z nim kontakt przez fińskie poselstwo. W ostatnich latach nie było możliwości odwiedzać urzędu, ale pracowali tam ludzie, których – z duszą na ramieniu – można było spotkać na mieście.

Ojciec Gyllen jest też byłym oficerem carskiej armii. To powód, dla którego ją aresztują, powinni ją zabrać jeszcze przed mężem. Czy wyda ją na przesłuchaniach? Kwestia czasu. Nie.

Człowiek przeżywa swoje ostatnie godziny, zyskuje na nich, jeśli wytrzyma – jeszcze dobę, tydzień, ratunek zdąży nadejść. Myśli się tylko o uratowaniu siebie, wszystkich innych można poświęcić. Dlatego ludzie stają się kapusiami. Jedyny powód, dla którego Irina Gyllen nie zostaje kapusiem, jest taki, że nie chce ściągać na siebie uwagi.

Dla uratowania siebie można nawet zostawić dziecko. Nie jedzie z nim choćby do dziadków, żeby przekazać je pod ich opiekę. Wpada do sąsiadki, którą ledwo zna, i pyta, czy tamta mogłaby posiedzieć u nich przez godzinę, bo ona musi pobiec do szpitala. Chłopiec ma w kieszeni przypiętą agrafką karteczkę z adresem dziadków. Jakby włożyła go do wiklinowego koszyka i puściła z prądem Nilu. Być może zostanie wysłany do dziadków, mocno skompromitowanych, być może zaraz ich aresztują. Może zostawią go w domu dziecka, gdzie wymażą jego tożsamość. Może niebawem będą mogli się znowu spotkać. Przez Czerwony Krzyż, teraz, gdy nastał pokój.

Miał osiem lat, sporo rozumiał. Przestał dopytywać o tatę, wiedział, że tak jest lepiej. Nie myśl, co chłopiec teraz przechodzi. Przede wszystkim nie zastanawiaj się, co on teraz myśli i czuje. Pamiętaj, że dzieci łatwo się dostosowują do każdej sytuacji. Pamiętaj, że potrafią się cieszyć najmniejszymi błahostkami. Nawet na moment nie zapominaj, że łatwo przywiązują się do nowych ludzi, że zapominają. Nie zapomnij, że zapominają.

Nie myśl o tym, że minęło siedem lat, połowa jego życia. Że jest teraz trudnym młodzieńcem, niebawem dorosły. Kontakt jest niemożliwy. O dziadkach nie ma wieści, ewakuowano ich podczas wojny, zniknęli. Zerwane podczas wojny relacje dyplomatyczne uniemożliwiły jakiekolwiek ruchy. Ale teraz, gdy zapanowały pokój i nadzieja, Czerwony Krzyż, nowy personel poselstwa jest bliżej, niż się człowiek spodziewa.

No tak. Ale ojciec Gyllen jest stary i emerytowany, podobnie jego kontakty. Nowa gwardia spogląda na nich podejrzliwie. Trzeba się spieszyć powoli, uzbroić w cierpliwość. Jeśli chłopiec przeżył wojnę, przeżyje i teraz, w czasach pokoju. Stanie się samodzielnym człowiekiem. Zrobi, jak zechce. Być może nie chce o niej słyszeć. To zrozumiałe. Ale musi być jakiś sposób, żeby się dowiedzieć, gdzie się znajduje.

A jeśli się nie znajduje? Bezbronne dziecko, które umiera samotnie w szpitalu epidemiologicznym, zmarznięte, wygłodniałe, nawet nie myśli „mama”. Wówczas Irina zażywa tabletkę. Na wyspie jest spokojnie, wszyscy przyjaźni, rodzące dzielne i zdolne, dobrze jej w tej roli. To szczęśliwy przypadek, że ktoś jej powiedział o tej posadzie. Miło, że mama i tata, którzy przez wojnę tak bardzo się zestarzeli, lubią spędzać tu lato. Wszystko idzie lepiej, niż można było się spodziewać.

Ledwo uszła z życiem. Nie musiała zapłacić własną skórą. Dziwne wyrażenie. Zaraz myśli o sobie „skóra i kości”, długie, chude i kruche. Gdy kroczy, jej nogi są jak dwa kościste szczudła. Ale dobrze jej idzie, całkiem dobrze jej idzie. Najważniejsze, że ma czym zająć ręce. Owszem, czasem musi ruszyć do akcji w roli lekarza, ale zaznacza, że nie ma uprawnień i nie wolno jej wykonywać zabiegów ani podejmować decyzji – to powinien robić legitymowany lekarz. No tak, tak, mawiają, to zrozumiałe, ale jeśli pani doktor zechciałaby przyjść… Nie mamy możliwości dostać się do szpitala w Turku. Ależ oczywiście, może przyjechać i rzucić okiem, być może coś doradzi, tylko lekkie dotknięcie, zakładamy, że to nieoficjalne, tak jak mądre staruszki pomagały wszystkim, którzy się do nich zwrócili.

To wywód, który rozumieją. No! Tak było od zawsze. Poprzednia położna, która też nie miała lekarskich papierów, była o niebo lepsza od gminnego doktora! I już sypią się długie opowieści o uzdrowicielskich mocach poprzedniej położnej. A ona? Jasne, że wkracza do akcji. Niebawem rozchodzą się opowieści także o jej czynach. Rzadko chodzi o sprawy trudne: rany i zadrapania, które trzeba zaszyć, złamania, które trzeba nastawić i ułożyć na szynę. Zwykle to proste zalecenia na zapalenie płuc i katar, lekarstwa przeciwbólowe. Odsyła tych z zakrzepami, a gdy rozumie, że chodzi o raka, przekonuje, by pojechali do Turku; wracają po operacjach i niebawem umierają. To idealna praktyka studencka dla Iriny Gyllen, która zamierza zostać lekarzem ogólnym. Codziennie ćwiczy diagnostykę, a krążące po wsiach przekazy dowodzą, że ona zawsze ma rację.

Dotyczy to stosunkowo zdrowych ludzi, oszczędzonych przez epidemie dzięki zimowej izolacji, zadziwiająco dobrze odżywionych przez lata wojny dzięki zdrowej diecie śledziowej, stan zdrowia psychicznego stabilny. Zdarza się, że chwali ich za odpowiednie odżywianie i za to, że nie oszukują, a wtedy cieszą się, jakby dostali pierwszą nagrodę.

Nie rozumieją jednak, dlaczego ma tak silny rosyjski akcent i często nie może znaleźć szwedzkiego słowa, chociaż generał Gyllen płynnie posługuje się fińską odmianą szwedzkiego, a urodzona w Rosji matka Iriny też świetnie radzi sobie w ich języku. Dlaczego rosyjski wdziera się w jej mowę, chociaż chce go zapomnieć? Dlaczego nie może odnaleźć języka, który jest jej ojczystym? Dlaczego ma tak potworny akcent, choć po szwedzku mówiła od małego? Dlaczego rosyjskie słowa pojawiają się przed szwedzkimi, mimo że żyje w całkowicie szwedzkim otoczeniu? Dlaczego, gdy tylko otworzy usta, wpycha się rosyjski, sprawiając, że jej mowa staje się monosylabiczna i przerywana?

Owszem, sporo się na ten temat spekuluje. Na przykład, że może wcale nie jest Iriną Gyllen, tylko całkiem inną przeszmuglowaną Rosjanką. Może słynnym szpiegiem albo zbiegłym naukowcem, poszukiwanym przez rosyjskich agentów, kimś z głową pełną rosyjskich tajemnic państwowych. Osobą, która przejęła tożsamość Iriny Gyllen, wraz z mamą i tatą Gyllenami, którzy gwarantują jej autentyczność. Bo czy faktycznie jest do nich podobna? Nie, podobieństwa ani śladu. Pan Gyllen jest o głowę niższy i zaokrąglony, pani Gyllen zaś wyższa i chudsza, i nieszczególnie do niej podobna. To coś podejrzanego, bo „Irina Gyllen” mówi po szwedzku jak Rosjanka.

Możliwe. Ale kimkolwiek jest, jej nazwisko przydaje się na wyspie. I kimkolwiek jest, przechytrzyła bolszewików, dostali manto – co jest sukcesem i sprawia, że ludzie są dumni i protekcjonalni. Nie żeby sama nie dała sobie rady.

Radzić to sobie radzi, i uparcie ćwiczy, by stać się normalną, choć to dla niej nienaturalne. Tu należy być skorym do żartów, a to najtrudniejsze. Utrata poczucia humoru jest chyba najwyrazistszym skutkiem tego wszystkiego, co za sobą zostawiła. Odczuwa spore braki, poruszając się wśród ludzi i starając się obudzić w sobie zainteresowanie tematami rozmów, które obecnie dotyczą nowego pastorostwa. Naoczni świadkowie widzieli pastora w spółdzielni i uścisnęli mu dłoń, a straż przybrzeżna zaobserwowała pastorową na kościelnej wyspie – to energiczna kobieta. Mówią też, że w ich domostwie jest roczne dziecko, i znacząco spoglądają na Irinę, zawczasu uprzedzając, że będzie miała pod opieką jeszcze jedną ciężarną. Teraz wszyscy tłumnie pójdą w niedzielę do kościoła, żeby jego posłuchać, a jej się przyjrzeć. Ze wsi popłynie kilka łodzi, pani doktor także jest mile widziana.

To trudny punkt. Ona, która uratowała się z bezbożnego Związku Radzieckiego, powinna rzucić się w objęcia Kościoła. Rzecz jasna, cieszy się, że znalazła się w kraju, w którym panuje wolność wyznaniowa. Jeśli faktycznie byłaby kimś innym, kto przejął tożsamość Iriny Gyllen, robiłaby za największą dewotkę w parafii. Ale Irina Gyllen nie wierzy w Boga. A wręcz to, co przydarzyło się Rosji, postrzega jako dowód na brak życzliwej boskiej władzy. Prawdę mówiąc, bardzo młoda Irina była wolnomyślicielką jeszcze przed rewolucją, a to, co wydarzyło się potem, dało jej pretekst utwierdzenia się w poglądach.

Religia to opium dla ludu. Örlandczycy chodzą do kościoła. Irina Gyllen zażywa tabletkę. Opium to coś, czego wszyscy potrzebują. Więc w sumie może i jest przyjaciółką Kościoła. Tu, gdzie żyje widoczna dla ludzi, mniej odstaje, jeśli pójdzie do kościoła raz czy drugi w wielkie święto. Albo jak teraz – gdy pojawił się nowy pastor. Będzie miała z nim sporo do czynienia, ponieważ pastor zwykł zasiadać w radzie służby zdrowia. A pastorówna będzie odwiedzać przychodnię z mamą. Więc właściwie dlaczego miałaby nie popłynąć z nimi? Jest dużo ludzi. Woli to niż gdy w ławkach jest pustawo – wtedy wszyscy na nią zerkają, żeby sprawdzić, czy śpiewa i czy wyznaje grzechy, i jak reaguje na te fragmenty, które w ich mniemaniu mogą sprawiać jej ból.

– Dobre, spasibo – odpowiada. – Jeśli macie w łodzi miejsce dla mnie, chentnie z wami zabiore sie.

Rosyjski akcent wzmaga się, gdy wchodzi w konflikt z samą sobą. Nie umyka to ich uwadze, ale rozpromieniają się i mówią, że dla pani doktor zawsze znajdzie się miejsce i że bardzo się cieszą.

Rozdział czwarty

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ I
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
CZĘŚĆ II
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
CZĘŚĆ III
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty

Tytuł oryginału: Is

Copyright © by Ulla-Lena Lundberg, 2012

Copyright © for Polish translation by Justyna Czechowska

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022

Published originally in Swedish by Schildts & Söderströms

Published by agreement with Helsinki Literary Agency and Book/Lab Literary Agency

Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”

Fotografie na okładce:

Cata Portin (Ulla-Lena Lundberg)

Rafał Polkowski (Justyna Czechowska)

Konsultacja językowa: Sebastian Musielak

Projekt okładki: Zuzanna Leśniak

Redakcja: Anna Piwowarczyk

Korekta: Urszula Obara

Redaktorka prowadząca: Urszula Obara

Redaktor naczelny: Fabian Cieślik

Wydanie I

Gdańsk 2022

ISBN 978-83-7528-266-5

Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.

ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk

tel. 58 303 1878, [email protected]

www.marpress.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek