49,90 zł
Bruno Biedermann, król łódzkiej bawełny, żyje w świecie burżuazyjnego przepychu i prusackiej dyscypliny. Jego rzeczywistość to wzór sukcesu: kochająca rodzina, prosperująca fabryka i luksusowy dom-pałac. Wszystko zmienia się, gdy w jego uporządkowaną codzienność wkracza Janek Olszer, syn łódzkiego robotnika, który zakochuje się w jego córce Maryli. Ich miłość staje się zaczynem burzliwych wydarzeń.
Kiedy kryzys małżeński, strajki, narodowościowa nienawiść, wojna i wkroczenie czerwonej armii niszczą dotychczasowy porządek, Bruno staje przed najtrudniejszym wyborem. Czy podoła nowym wyzwaniom, czy zdecyduje się na ostateczne rozwiązanie? Czy znajdzie siłę, by przetrwać?
Wejdź w świat pełen emocji, dramatycznych wyborów i nieustającej walki o to, co najważniejsze. Odkryj opartą na fatach historię miłości i lojalności opisaną na tle burzliwych wydarzeń międzywojnia. Ta książka pochłonie Cię bez reszty!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 647
Redakcja:
Dominika Kawczyńska-Wojtuś
Projekt okładki
Mirosław Olszycki Olsensis
Skład
Bartłomiej Kuc
© Copyright by Mirosław Olszycki Olsensis 2024
Drogi Czytelniku
Książka, którą trzymasz w dłoni, jest efektem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego, grafików i wydawcy. Prosimy, abyś uszanował ich pracę. Nie kopiuj większych fragmentów, nie publikuj ich w internecie. Cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści i podawaj źródło ich pochodzenia.
Dziękujemy.
ISBN 978-83-7729-800-8
KSIĘŻY MŁYN Dom Wydawniczy Michał Koliński
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
tel./faks 42 632 78 61, 42 630 71 17, 602 34 98 02
infolinia: 604 600 800 (codziennie 8-22, także sms)
www.km.com.pl; e-mail: [email protected]
Łódź 2024. Wydanie 1
Łodzianom – ku pamięci.
Najbliższym – za miłość!
Miastu Łódź – za wszystko!
Spis treści
Freitod 9
1. Kobieta z Zielonego Rynku 14
2. U Roszka 39
3. Wielkanoc 57
4. Fabryka 98
5. Luftmensch 126
6. Dzisiaj cała niemiecka Łódź świętuje 151
7. Czarny kogut z Ogrodowej 185
8. Identität 206
9. Hitler nie jest aż tak radykalny! 232
10. Wolność 276
11. Emaliowany kubeczek 312
12. Fotografia 341
13. Krew i rasa 354
14. Apolonia 417
15. Skrzypce 462
16. Urodziny w pałacu Biedermannów 484
17. Miłość 528
18. Sieć 559
19. Lodzermensch 580
20. Spinka 618
Epilog 630
Freitod
Bruno Biedermann podszedł do okna swojego gabinetu na piętrze pałacu przy ulicy Franciszkańskiej w Łodzi i spojrzał w kierunku fabryki, lecz nie dostrzegł prawie nic, bo pod koniec stycznia o tej porze na dworze panował już mrok. Padał śnieg. Lampa, którą zapalił, świeciła jasno i pomyślał, że powinien zasłonić okno. Zaciągnął zasłony, odwrócił się w stronę szafy. Kiedy mijał regał z książkami, podłoga zaskrzypiała, a zaraz potem poczuł na policzkach muśnięcie chłodnego powietrza. Spojrzał na drzwi gabinetu, ale nie dobiegał zza nich żaden głos. Cofnął się o krok, potem zrobił krok do przodu. Podłoga zaskrzypiała znowu, lecz już niczego nie poczuł. Otworzył drzwi szafy i wyciągnął z jej wnętrza mundur kapitana wojska polskiego. Założył go na siebie, wygładził, pozapinał guziki. Podszedł do lustra. Przyjrzał się własnej twarzy. „Czy jestem gotowy?” – zapytał w myślach.
Nie był do końca przekonany. Znów zerknął na drzwi z obawą, że ktoś niespodziewanie wejdzie do gabinetu i odkryje, jaka niepewność go ogarnęła w tym miejscu, w którym czuł się zawsze bezpiecznie. Podszedł do biurka i oparł się o blat. Rozpiął guzik marynarki pod szyją, ponieważ zaczął się dusić. „Siedem minut” – pomyślał. Podobno tyle czasu mija, zanim serce topielca przestanie bić. Ogarnął go lęk. Jeśli mowa o tonięciu, to właśnie on teraz opadał na dno. Próbował złapać oddech, ale lodowata woda wdzierała się do jego ust, nosa i uszu. Nadchodząca śmierć ściskała mu płucai wywoływała uczucie, jakby ktoś rozrywał mu ciało od środka. W odbiciu światła lampy zobaczył drobne bąbelki powietrza wydobywające się z miejsca, w którym zaskrzypiała podłoga. Próbował je wessać do ust, ale one oddaliły się od niego jak ostatnie tchnienie. Poczuł ból w piersiach, tracił oddech. Usiadł w fotelu, odchylił głowę, przymknął powieki i zaczął dryfować.
„Lil, najdroższa, co oni ci zrobili?” – zapytał w myślach, czując, że rytm jego serca wyraźnie zwolnił, a kolejne uderzenia następowały po coraz dłuższych przerwach. Przed oczami zaczęły się pojawiać obrazy i zasłyszane dźwięki: najmłodsza córka przed drzwiami, niepokój o jej zdrowie, krwotok z płuc, strach przed wizytą gestapo.
– Kocham cię! – wymawiała z wielkim wysiłkiem najmłodsza córka w przebłyskach świadomości i było już jasne, że stan jej zdrowia należało zaliczyć do beznadziejnych.
– Boisz się? – zadawała pytanie i szybko uzupełniała: – Od strachu groźniejsi są tylko ludzie.
Taka myśl towarzyszyła Brunonowi bezustannie od kilkunastu dni, gdy wyglądał przez okno, gdy szedł ulicą, gdy przebywał w fabryce, gdy był zmuszony pojawić się w niemieckim Rathausie w Łodzi, by zdać relację o stanie zatrudnienia i realizacji planów produkcyjnych dla niemieckiej armii, gdy siedział we własnym gabinecie i sporządzał notatki. Pewnego razu zanotował: Moje męskie wychowanie, poglądy, poczucie porządku, dyscyplina, cnoty i przywary były kształtowane w duchu tradycji protestanckiej, niemalże prusackiej. Ale nie mogę zapomnieć o tradycji katolickiej, bo przecież mieszkam w Łodzi, wśród Polaków, oni także mają wpływ na kształt mojego charakteru.
Tak, bał się, nawet bardzo się bał. Cały ten porządek, któremu był posłuszny od dzieciństwa, dyscyplina nie pozwalały mu pogodzić się z nadchodzącymi zmianami, przyszłością pełną niewiadomych. Drżał o siebie, a w ostatnich dniach drżał podwójnie o własną rodzinę, a szczególnie o młodszą córkę.
– Ojcze, przepraszam – szepnęła któregoś dnia Lil.
– Za co mnie przepraszasz?
– Że ściągnęłam na nasz dom tyle nieszczęścia.
– Nie przejmuj się. – Spojrzał z miłością na córkę i usiadł na brzegu łóżka. – Tylko ludzie bez szczególnej osobowości, bez zdecydowanego charakteru, bez wstrząsów w życiorysie nie są w stanie żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Ty postąpiłaś słusznie.
Pogłaskał dziewczynę po twarzy, uśmiechnął się do niej czule. Lil odwzajemniła uśmiech, ale w tym samym momencie zaniosła się głębokim kaszlem. Podał jej lekarstwo.
Od tego czasu minęło kilka dni. Armia niemiecka przegrała bitwę o Łódź, wycofała się, ustąpiła miejsca wojskom radzieckim. Biedermannowie, podobnie jak inni Niemcy z Łodzi, otrzymali rozkaz natychmiastowego opuszczenia domu. Dostali na to godzinę.
Siedząc przy biurku, poczuł duszności i wyobraził sobie, że połknął haczyk na ryby, który utkwił gdzieś głęboko w jego klatce piersiowej i teraz ktoś pociąga mocno za żyłkę, szarpie nią na wszystkie strony, znęca się nad nim, zamiast wypuścić na wolność. Nie potrafił się wyzwolić. Haczyk wtapiał się w jego wnętrze coraz głębiej, rozrywał płuca, zatykał gardłoi nozdrza. Rozpiął kolejny guzik pod szyją, ale ból był tak silny, że zaczął mdleć.
– Jestem słaby, bardzo słaby – wyrzęził. Ból nieco ustąpił. „Czy jestem w stanie przekuć moją słabość w siłę? Stać się oparciem?” – pytał w myślach. Bo przecież jak we wszystkich ludziach każdy wstrząs, każdy ból, każda niepomyślna sytuacja życiowa natychmiast budziły chęć ucieczki w śmierć. Jednak on stworzył we własnym umyśle filozoficzną skłonność służącą życiu. To właśnie ta filozofia odrzucała oswajanie się z myślą o wyjściu zapasowym, które w gruncie rzeczy stawało się jego obsesją, odkąd stracił nadzieję. Miotały nim uczucia. Czasami dochodził do wniosku, że to wyjście zapasowe jest wyjściem najbardziej nędznym z nędznych, nielegalnym, podłym i tymczasowym. Bo w rzeczywistości takim było, jednak złe sumienie, owa niepoprawna szlachetność, nakazywało mu pokonać słabości i uczynić z nich siłę.
W pewnym momencie poczuł się wolny, odeszły bóle, przestało go zatykać w płucach. Przetarł czoło rękawem marynarki, spojrzał na zegarek, wyrwał kartkę z notesu i zaczął pisać: Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę. Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie, godz. 16.
Bruno Biedermann zapiął guziki w mundurze pod samą szyję, otworzył szufladę biurka, wyciągnął rewolwer, wstał i ruszył do pokoju, w którym leżała Lil. Spała. Wszedł ostrożnie do środka. Na krawędzi łóżka siedziała Luiza, jego żona. Spojrzała na niego zrozpaczonym wzrokiem, była o wszystkim powiadomiona. Ścisnął jej dłoń.
– Kocham cię! – rzekł cicho.
– Ja również ciebie kocham – odpowiedziała. Na jej policzkach pojawiły się łzy.
1. Kobieta z Zielonego Rynku
Pchał wózek ulicą niczym życie całe i najwyraźniej sprawiało mu to wielką przykrość. Gdzieś w okolicy fabryki Poznańskich zatrzymał się, zdjął czapkę i otarł spocone czoło dłonią. Zaczerpnął powietrza, a potem, ściskając wymęczoną czapkę w dłoni, podparł kamieniem jedno z kół pojazdu. Podszedł do kiosku z gazetami. Pochylił głowę. Zaczął czytać szeptem:
– Spotkanie ministra Becka z kanclerzem Hitlerem. Uzgodnienie poglądów Polski i Niemiec. – Tytuł artykułu na stronie głównej „Kurjera Łódzkiego” wyraźnie go zaciekawił. Zmrużył oczy. „Jakież to stanowisko mogli uzgodnić?” – pomyślał i zaczął się zastanawiać.
– Fajna fanaberia, panie Olszer! Ten niemiecki szajgiec interesy będzie z nami robił, wierzysz pan? – Usłyszał z za pleców męski głos z wyraźnym żydowskim akcentem.
Szewc Abram Piernik stał obok Jana i wskazywał palcem na gazetę. Kiwał przy tym głową na lewo i prawo.
– Rejwach tylko z tego będzie i wielkie mecyje – dodał po chwili. – Nic konkretnego, znam się na tym. – Szewc pokiwał głową, pogładził się po długiej, siwej brodzie i spojrzał na Jana. – Ta łódzka, przepraszam, niemiecka ferajna całkiem ma nas gdzieś. Nie uważa pan?
– Nas? – powtórzył zdziwionym głosem Jan.
Piernik złączył obie dłonie i w błagalnym geście skierował je ku górze.
– Broń Panie Boże! Nie miałem na myśli ani pana, ani pana rodziny.
– A kogo?
– Takich jak ja, biednych łódzkich Żydów, miałem na myśli moją Chaikę i moje dzieci. Te starsze już rozumieją, ale te małe, Fajga i Pessa, bawią się jeszcze lalkami. One są szczęśliwe. Ale to minie, prędko minie.
– Że niby co minie?
Szewc zajrzał w oczy Jana, jakby chciał z nich wyczytać, czy ten kpi z niego, czy nic nie rozumie.
– Panie Olszer – rzekł tajemniczo. – Pan codziennie wstajesz skoro świt i codziennie kombinujesz z tym swoim wózkiem, a potem stoisz lub siedzisz na rynku i czekasz, aż ktoś podejdzie i coś od pana kupi… Czyż nie tak?
Jan skinął głową.
– Ja pana obserwuję z mojego okna. Przecież mieszkamy obok siebie, prawdę mówię?
– Jesteśmy sąsiadami.
– Sąsiadami? To mało powiedziane. My jesteśmy jak bracia, bo żyjemy tyle lat pod jednym dachem. To tak, jak byśmy byli jedną rodziną.
– No, prawie.
– Prawie? Nie możemy mówić prawie, bo prawie to jakby nic nie powiedzieć… Pan słyszysz, co się dzieje w moim domu, a ja słyszę, co się dzieje u pana. Przy otwartych oknach słychać wszystko. My żyjemy tym, co słychać u pana, a pan żyjesz tym, co słychać u mnie albo u innych na tym naszym brudnym podwórzu. Czyż nie tak?
– Czasami wolałbym nie słyszeć. – Jan podrapał się po policzku. Spojrzał w stronę wózka.
Żyd poleciał za nim wzrokiem. Podniósł kapelusz i z powrotem nałożył na głowę.
– Wiem, wiem – rzekł, wskazując na fabrykę Poznańskiego. – Stracił pan robotę i teraz musisz z tym mechanizmem, furą, pojazdem na dwóch kołach męczyć się codziennie, pachać pod górę. Ja panu współczuję.
– Nie narzekam, coś trzeba robić.
– Aj waj. Każda robota jest fajna, gdy ją wskaże Bóg.
– A co ma Bóg do tego?
– A jakże. Gdybym się sprzeciwił i robił coś, czego on nie chce – Żyd złożył dłonie i skierował je ku górze – to pewno by się na mnie pogniewał…
Piernik spoglądał w niebo.
– Bóg kazał Abramowi buty naprawiać?
– Tak, kazał być szewcem… – Mężczyzna opuścił głowę, zamyślił się, a potem spojrzał na Jana. – Ten sam Bóg powiedział, że oni nas będą mieć za nic. Każdy to wie, a pan nie?
Jan zmarszczył czoło. Nic nie odpowiedział.
– Ale nie mówmy o tym. – Piernik przysunął się do Olszera i wyszeptał mu prawie do ucha: – Ja to wiem, coś mi mówi, że ten pana wózek to tylko chwilowo.
– Chwilowo?
– No pewnie. – Żyd odwrócił się w stronę fabryki i wskazał na nią palcem. – On niby nasz, ale on nie nasz… Gdyby był nasz, toby szanował takich ludzi jak pan albo jak ja. Ta fabryka zgaśnie jak kaganek.
– Fabryka?
– Tak. On się nazywa Poznański. Przyjdzie taki dzień, że jego też będą lekceważyć.
– Kto?
– Ferajna… mówię panu, zlekceważą go. Może on już o tym wie?
Piernik skinął głową na tytuł w gazecie, uchylił kapelusza, odwrócił się i podreptał spiesznym krokiem w kierunku swojego warsztatu na ulicy Ogrodowej, w którym naprawiał obuwie.
Jan spojrzał za nim, a potem ponownie na pierwszą stronę „Kurjera Łódzkiego”.
– Ferajna? – szepnął prawie bezgłośnie i pomyślał o tym, co się wydarzyło w jego życiu. Myślał, że dawno temu był człowiekiem pełnym radości i wiary, człowiekiem z marzeniami, snującym wyobrażenia o lepszym życiu. Ale im bardziej wchodził w to życie, tym bieda stawała się coraz bardziej widoczna, aż do dnia, kiedy całkiem pogrążył się w cierpieniu i rozpaczy, a to, co kiedyś utrzymało go na żywotnym kursie, było piękne, radosne i święte, cała ta wiara w przyszłość i wyznaczone cele, wszystko to runęło i rozwiało się niczym puch. Optymizmowi, który posiadał w młodości, wyraźnie zaczęło brakować tlenu, aż przyszedł taki dzień, kiedy całkiem nie miał już czym oddychać. Śmierć przez uduszenie zapewne musiała być ciężka, ale czy warto podtrzymywać maskę z tlenem w sytuacji bez wyjścia? Nosił w sobie obraz życia, które miało go doprowadzić stopniowo do lepszego świata. Jednak doprowadziło go ono do nędzy i bezsensownego starzenia się w zatęchłej izbie z chorą żoną i dwójką prawie dorosłych już synów w kamienicy przy Ogrodowej 36. Ta nędza przybrała obraz bardzo materialny i moralny, nawet duchowy, zniechęcając do wszystkiego.
Od kilku dni prawie w ogóle nie wychodził z domu, siedział godzinami w ciasnej komórce przysposobionej na warsztat zajmujący się naprawą domowych urządzeń, bo znał się na mechanice. Nie tęsknił za ludźmi, nie chciał tracić czasu na czcze gadania. Chłopcy mężnieli, a on wciąż tkwił w miejscu. Jadwiga przestała się uśmiechać, bo zżerały ją choroba i brak stałej pracy. Jej wrodzony optymizm przybladł i zamienił się w jakiś nieokreślony zamiennik udręki z powodu reumatyzmu, który powykręcał jej zgrabne niegdyś dłonie i wił się niczym żmija po jej ciele. Czasami ból był nie do zniesienia, ale co mogła poradzić? Obrazić się na fabrykę i na wilgoć, jaka tam zalegała, to prawie tak, jakby plunąć w twarz własnej matce. Choć skurczone i powykrzywiane palce dłoni nie były już w stanie dźwigać zwojów materiałów, które należało najpierw rozwinąć, a potem rozłożyć równomiernie w kadziach z farbą, to jednak miłość do fabryki pozostała. Nogi też nie dawały rady. Od dnia, kiedy uniosła głowę i po raz ostatni spojrzała w kierunku fabrycznego zegara nad bramą, zaczęła całkiem podupadać na zdrowiu.
Stoisko na rynku przy ulicy Zielonej przestawało przynosić dochody. Niektóre przedmioty, jak choćby porcelana z Ćmielowa z widokami wiejskich krajobrazów lub motywami z Biblii na talerzach, filiżankach, dzbankach, które do tej pory sprzedawały się bardzo dobrze, przestały nagle wzbudzać zainteresowanie. Co więcej, również motywy z łabędziami lub gałęziami śliwy nie cieszyły się popularnością. Owszem, porcelana z Wołynia schodziła szybko, ale trudną ją było pozyskać. Oboje z Janem szukali przyczyn takiego stanu rzeczy. Zauważyli, że w ludzi wstąpił jakiś dziwny strach; sklepy i stoiska na rynku uginały się od towarów, ale klienci kręcili się między stoiskami z jakąś dziwną martwotą na twarzach. Pochylali głowy i zręcznie omijali kramy wypełnione kapustą, kartoflami, cebulą, jabłkami, przechodzili z obojętnością obok nachalnych chłopów z Konstantynowa stojących przy swoich furmankach, obok cwaniaków z Polesia i Bałut wciskających kit, spacerowali między Żydami oferującymi materiały na ubrania, buty i sprzęt gospodarstwa domowego, między sprzedawcami zanoszącymi wołania: Kiełbasa, leberwurszt szmekt gut, Fasulija, Unterkoszulka, Cymes vajn, Cymes bajgl, Cymes czulent i zamiast kupować, wciąż tylko pytali, ile co kosztuje.
– Co ciekawego ma pan dziś do sprzedania, panie Olszer? – zapytał z daleka syn aptekarza Molsa, Szymon.
Młodzieniec ubrany w długą luźną marynarkę w prążki w kolorze granatowym, w okularach i kaszkiecie na głowie przystanął z uśmiechem na twarzy obok Jana i zajrzał do wnętrza dwukołowego wózka. Cmoknął z zachwytu.
– Porcelana. Gdzie pan wynajdujesz te wszystkie talerzyki, salaterki, figurki? Kruchy towar. Można z tego wyżyć?
Jan odwzajemnił uśmiech.
– Gdyby tak nie było…
– No tak. – Szymon machnął dłonią. – Prosiłem pana syna, żeby napisał mi wreszcie to pismo do magistratu w sprawie żydowskich dzieci… Napisał?
Jan rozłożył ręce.
– Nie moje sprawy, jak obiecał, to się wywiąże.
– Oby! Tadziu jest zdolny, nikt nie potrafi lepiej.
– Pan też potrafi pisać.
– Czytał pan?
– Tak, czytałem pana artykuł o tych dzieciach.
Szymon Mols rozłożył ręce.
– Smutny ich los… nikogo nie obchodzą – powiedział zrezygnowanym głosem.
– A kogo mają obchodzić? – rzucił beznamiętnie Jan.
– No, właśnie! Magistrat ma to w dupie! Na Starym Mieście aż huczy od plotek, że władze miasta całkiem zaniedbują Żydów!
– Zaniedbują? Niby w czym?
– Hm, jak to panu powiedzieć… Tylko Piotrkowska ich interesuje, dalej to już nic. Żeby obcy gadali, że takiej ulicy nie ma w całej Europie.
– Bo nie ma.
– Panie Janie, od Piotrkowskiej do Wolborskiej niecałe pół kilometra i co? Na ściekach płynie ta nasza Łódź. Żydów nie stać na szkoły dla dzieci, te niewinne istoty włóczą się całymi dniami po ulicach. Co z nich wyrośnie? Aż przykro patrzeć.
– Na Ogrodowej też mieszkają Żydzi i jakoś nie narzekają.
– To co innego. Obok Żydów mieszkają Polacy, Niemcy. Nawet jeden Anglik. Ludzie sobie pomagają.
– A tam nie?
– Tam nie! Oni w tej starej dzielnicy żyją jak w obozie jakimś. Aż przykro patrzeć!
Jan odsunął stopą kamień spod koła wózka. Pchnął go lekko do przodu.
– Ja na Stare Miasto nie chodzę. Niby po co? – rzekł niezbyt głośno. – Czasami po śledzie. Dobre mają.
– Śledzie, śledzie – powtórzył lekceważąco Szymon i ruszył w górę ulicy, maszerując obok Jana. – Te śledzie to całe ich życie, ale oprócz śledzi są tam tysiące innych problemów.
– Może i tak, ale każdy ma problemy, panie Mols.
Szymon spojrzał na Jana krzywym spojrzeniem, naciągnął mocniej czapkę na czoło, przyspieszył kroku, wyprzedził go i skręcił w ulicę Gdańską.
Miejski rynek przy ulicy Zielonej zawsze tętnił życiem. Szczególnie w dzień targowy, kiedy do Łodzi od strony Konstantynowa, Bałut, a także Śródmieścia ściągali kupcy z towarami. Na straganach można było znaleźć dosłownie wszystko: od marynowanych śledzi, czosnkowych kiełbasek i chleba z cebulą przez świeże owoce i warzywa, różne gatunki i rodzaje mięs, przetwory aż do odzieży i rozmaitych drobiazgów z różnych dziedzin. Cały ten melanż towarów roznosił swoje rozliczne zapachy na okoliczne kamienice, bo zabudowa kwartału ulic Zielonej, Żeromskiego, Gdańskiej, 6 Sierpnia była zwarta, wręcz ciasna. Można powiedzieć, że mieszkańcy okolicznych domów żyli rynkiem, a rynek żył nimi.
Różnorodność temperamentów i postaw ludzi w tym labiryncie straganów, stoisk i sklepów Zielonego Rynku przypominała dobrze zorganizowane mrowisko. Brodaci Żydzi z pejsami w kapeluszach podbitych futrem i atłasowych chałatach, modnie ubrani panowie w żółtych butach z ogolonym zarostem, młodzieniaszkowie w słomkowych kapeluszach na głowie i papierosach w ustach, dżentelmeni w pumpach i skarpetach przypiętych specjalnymi szelkami z żabkami pod kolanami, rowerzyści, właściciele samochodów, poszukujący części zamiennych do swoich pojazdów, pracownicy urzędóww filcowych kapeluszach na głowach, uczniowie z okolicznych szkół w zaciągniętych na czoła maciejówkach, młode i starsze damy, niektóre ubrane elegancko, a niektóre całkiem niedbale, gówniary z pobliskiej szkoły w żelowanym obuwiu, prostytutki, geszefciarze, złodzieje, istna mozaika typów ludzkich i charakterów. Zdarzało się, że w okolicy południa pojawiali się chłopcy z okolicznych kamienic. Szukali rozrywki.
– A, idź stąd! – warknął na jednego z nich właściciel straganu z używanym obuwiem. Nie spodobało mu się, kiedy młodzieniec w granatowym mundurku zaczął przymierzać eleganckie półbuty podbite zelówką, wyraźnie za duże na jego szczupłe stopy. Koledzy chłopaka wyginali się od śmiechu i pokazywali go palcami.
– Zawołam policję! – krzyknęła kobieta na stoisku z wielce wysłużonymi książkami, gdy ten sam młodzieniec zaczął czytać na głos fragment bardzo zaczytanego tomu wystawionego na sprzedaż. Wymachiwał przy tym dłonią w wymownym geście i recytował:
– Gdy wszystkie narody mają peryferie, gdzie stykają się z innymi narodami, a więc z innymi kulturami narodowymi, ściśle geograficznie ograniczone, my, Żydzi, rozproszeni po całym świecie, mamy tych peryferii takie mnóstwo, iż właściwie niczego innego nie mamy, jak tylko same peryferie…
– To Berkelhammer, gnoju jeden! – kobieta była najwyraźniej zdenerwowana. Zdjęła z ramion kraciastą chustę i zamachnęła na chłopaka. – Śmiejesz się? Te wasze szkoły… czego was tam uczą?
Rozbawiona zgraja pożegnała kobietę głośnym śmiechem, a uczniak w granatowym mundurku odwrócił się na koniec do kobiety i zawołał:
– Wszędzie stykamy się z jakąś obcą kulturą!
Kobieta pogroziła młodzieniaszkom palcem, otuliła się chustą, a następnie odłożyła zaczytane dzieło znanego w środowisku żydowskim dziennikarza i doktora prawa na zasłużone miejsce, by chwilę później zastygnąć za stertą książek w swojej niewydumanej pozie.
Kradzieże na rynku, na ulicach, na podwórzach kamienic i w mieszkaniach stały się prawdziwym wirusem trawiącym łódzką społeczność. Ofiarami tej prawdziwej epidemii padali wszyscy bez wyjątku: dyrektorzy w fabrykach, urzędnicy, właściciele sklepów, robotnicy, chłopi, młodzież szkolna. Trzeba było mieć oczy i uszy otwarte. Drobnica wyrywała kobietom torebki na ulicach, kradła z wozów kury, świnie i ziemniaki, ze straganów ginęły posrebrzane platery, garnki i talerze, koła od rowerów, szprychy i narzędzia, towar, którego nie zdołali upilnować nieuważni handlarze. Bardziej wyrafinowani złodzieje uczynili ze swojego zawodu prawdziwy biznes. Słyszało się o prowincjonalnych kasiarzach, którzy nie tyle rozpruwali sejfy i kasy specjalistycznymi narzędziami, ile je po prostu rozbijali… siekierą. Ci ostatni również tworzyli atmosferę rynku, głównie jako amatorzy nieswojej własności.
Można powiedzieć, że „Zielony” stał się przekrojem łódzkiej społeczności – mniejszości narodowych, biednych i bogatych, wykształconych i analfabetów, uczciwych i oszustów, a więc tych wszystkich, których można było nazwać łódzkim człowiekiem, typową postacią o nieuchwytnej mentalności, żyjącą w granicach przemysłowego miasta.
Bez wątpienia należał do nich Jan Olszer, któremu pewnego dnia udało się pozyskać kilka sztuk dobrego towaru ze składu porcelany Karola Klingsporna z ulicy Benedykta 76. Zagraniczna ceramika sprowadzana przez znanego łódzkiego przedsiębiorcę odznaczała się dobrą jakością, a przede wszystkim podobała się mieszkańcom Łodzi. Klingsporn zaopatrywał swoje magazyny porcelaną przywożoną głównie z Niemiec, Francji i Anglii. Filiżanki i talerzyki z porcelany kostnej nazywanej popularnie „Bone China” z wytwórni Coplenad lub Minton w Anglii cieszyły się największym powodzeniem. Taka porcelana miała swoją cenę. Niestety, ostatni transport z Francji nie należał do najszczęśliwszych. Przepiękne orientalne patery, talerzyki, dzbanki i filiżanki bogato zdobione motywami owadów uskrzydlonych i ornamentem wykonanym z emalii dotarły na miejsce przeznaczenia w większości z utrąconymi brzegami lub całkiem strzaskane. Klingsporn zmartwił się, ale zbytnio nie rozpaczał. Transport był ubezpieczony. Nic więc dziwnego, że zdecydował o likwidacji feralnego ładunku, tym bardziej że nie posiadał dużego magazynu, a skrzynie z francuską porcelaną miały nadejść lada dzień.
– Mam zgodę! – zawołała radośnie od drzwi mieszkania Olszerów na ulicy Ogrodowej Teofila, kuzynka Jadwigi, która pracowała w magazynie firmy Klingsporna. Kobieta wiedziała, że Olszerowie potrzebują pomocy. – Możemy przejrzeć skrzynie!
Wytworna taca ceramiczna z wytwórni Mason’s, ciekawy świecznik Brownfield oraz solniczka Minton prezentowały się nie mniej okazale od kilku filiżanek z emaliowanym ornamentem. Pośród angielskiej ceramiki stołowej znalazło się też kilka porcelanowych figurek z Danii, Szwecji i Niemiec. Jedna z nich, przedstawiająca dorosłą kobietę w czerwonej sukni ze zdecydowanymi geometrycznymi cięciami i dużym dekoltem, była szczególnej urody, choć miała odtrącone obie dłonie. Figurkę wyprodukowała duńska firma Royal Copenhagen słynąca z produkcji porcelanowych zabawek. Mimo uszkodzenia figurka wyglądała naprawdę uroczo i oboje, Jan i Teofila, byli przekonani, że uda się ją sprzedać w dobrej cenie. Zapakowali wybraną porcelanę do wnętrza dwukołowego wózka, a potem, uważając na nierównościach chodnika, popchnęli wózek w kierunku kamienicy na Ogrodowej.
Jan obudził się następnego dnia skoro świt i ruszył z porcelaną Klingsporna zapakowaną do wózka w kierunku ulicy Gdańskiej. Rozmowa z Szymonem Molsem najwyraźniej wprawiła go w zakłopotanie.
– Teraz każdy ma kłopoty, panie Mols! – wyrzęził ze złością i spojrzał na czerwony budynek fabryki Poznańskiego, rozłożony swoim wypasionym cielskiem wzdłuż ulicy Ogrodowej. Mimo wczesnej pory fabryka buchała z okien wrzaskliwą wrzawą podobną do ryczenia stada głodnych krów, wywołując w nim wspomnienia.
– Wrócę tu? – zapytał sam siebie i jakby na przekór temu, czego był pewien, domagał się wyjaśnienia myśli, które zaczęły krążyć mu w głowie. – Powroty, upajanie się wspomnieniami, kłamstwa, nadzieja – szeptał, stojąc naprzeciw świata, który od pewnego czasu nie należał już do niego. „Możliwe – pomyślał – że któregoś dnia przyjdzie mi stanąć w obliczu takiej realności, że nauczę się poznawać samego siebie, bądź dzięki temu, że wpadnie mi do ręki jedna z takich małych przypadkowych propozycji lub poznam któregoś z tych nieśmiertelnych, którzy spojrzą mi w twarz i powiedzą: Tak, daję ci szansę!
Wiedział, że nigdy nie posiadł umiejętności przeanalizowania własnej wewnętrznej biografii, tych tysięcy dni, które ukształtowały mu charakter i zapędziły do konkretnych miejsc na Ziemi. Owszem, domyślał się swego miejsca w twierdzy świata, przeczuwał, co może go spotkać, ale bardzo rzadko zagłębiał się w wewnętrzną oś, wokół której zorganizowana była jego struktura psychiczna. Być może była ona klarowna i nieskomplikowana, ale coraz częściej dochodził do wniosku, że to zasadnicze złudzenie, fikcja. Dostrzegał też w swoim wnętrzu dwa różne horyzonty, dwa różne charaktery. Wszelkie zrozumienie tych dwóch wewnętrznych światów wymagało środków pomocniczych, teorii, których nie znał, kłamstw, którym nie potrafił sprostać. Jaki więc był? Stał naprzeciw budynku, w którym przez wiele lat toczył boje ze swoimi słabościami, porannym wstawaniem, którego nie znosił, z ustawicznym hałasem, kurzem i wilgocią, z powtarzającym się ruchem naginania pleców nad maszyną, ciągłym schylaniem, wstawaniem, napinaniem mięśni, zaciąganiem na uiglone pierścienie krawędzi tkanin, wymiataniem spod maszyny kłębów kurzu, dbaniem o czystość czujników osnowy, wymianą zużytych części w maszynie, można powiedzieć – z całym tym fabrycznym rejwachem, stał się jednocześnie jego częścią, maleńkim elementem, drobną śrubką potężnego mechanizmu.
– Czy chciałbym wrócić? – zapytał głośniej i znów siebie. Kiwnął przecząco głową, jakby domagał się wyjaśnienia wewnętrznych sprzeczności, jakie w sobie znajdował i jakie wydawały mu się źródłem jego bezustannie dotkliwych cierpień. Te cierpienia oznajmiały, że w jego wnętrzu kołaczą się jakieś inne zasięgi i granice odnajdujące w nim „człowieka”, to znaczy zbiór myśli, uczuć i oswojonej, poszukującej szlachetniejszego, bardziej wzniosłego charakteru natury, od czasu do czasu biorącej górę nad ponurym światem surowej osobowości. Właśnie w tym samym momencie, gdy zaczął o tym myśleć, owa druga natura zaczęła dawać o sobie znać i prowadzić na wyżyny wyobraźni. Poczuł jakieś dziwne rozluźnienie i swobodę, a przed oczami widział jedynie gwiaździste niebo i księżyc w przedświcie. Ów poranny widok nieba tak bardzo nim zawładnął, że całkiem się pogubił i zamiast skręcić wózek w ulicę Gdańską, ruszył wprost do fabryki razem z gęstym tłumem robotników podążających w pośpiechu do pracy.
W tym samym momencie rozległ się wrzask fabrycznej syreny. Tłum robotników przyspieszył, oblał Jana swoją nieprzeniknioną gęstą masą składającą się z ludzi z opuszczonymi głowami, świadomych celu, jednakże zatrwożonych, niepewnych jutra, osamotnionych w swoim dzikim pędzie. Jan zawahał się, przez moment zapragnął wtopienia się w tłum, opuszczenia głowy, przyspieszenia kroku, a potem zaprezentowania majstrowi gotowości. Ileż to razy stawał w pełnym rynsztunku u wrót swojego fabrycznego szczęścia, żeby przez jakąś szparkę wtargnąć do świata marzeń i zadomowić się w nim choćby na kilka minut. W jednej chwili zapomniał, dokąd zmierzał, odwrócił głowę, rozluźnił uścisk uchwytu wózka, który najwyraźniej mu przeszkadzał.
– Człowieku, uważaj! – zawołał wściekle mężczyzna z tłumu, spychając Jana na krawężnik. Jan stracił równowagę, nawet nie zdążył zajrzeć obcemu w twarz. Upadł, a wraz z nim runął na ziemię skarb odnaleziony w skrzyniach składu porcelany Klingsporna. Ozdobione na niebiesko talerzyki z wytwórni Coplenad przeturlały się najpierw przez płyty chodnika, a potem po kocich łbach ulicy Gdańskiej. Jan wyciągnął do nich dłonie w geście rozpaczy, ale nie mógł już nic zrobić.
Tłum przetoczył się, zagłuszył brzdęk tłuczonych naczyń, zdeptał skorupy, oddalił się i rozmył w poświacie fabrycznej bramy, pozostawiając Jana leżącego niezgrabnie na opustoszałej ulicy. Zaległa cisza.
– Wstań! – rzekł jakiś człowiek z marynarce i kapeluszu. Podał mu dłoń, pomógł wstać. – Nie poznajesz mnie?
– Kazik?
– Stryj? Nic ci się nie stało?
Jan podniósł z ziemi swój zielony kaszkiet, który sturlał się razem z porcelaną na bruk, otrzepał go o kolano i wcisnął mocno na głowę. Bratanek z drwiącym uśmiechem wskazał na rozbite talerzyki.
– Co z tym szkłem? – Skinął na resztki rozbitej porcelany leżącej na chodniku, mieniące się w świetle latarni.
– Szkłem? – powtórzył ledwo słyszalnym głosem Jan. – To nie szkło, to angielska porcelana.
– Angielska? Porcelana, wózek, hm… Wygląda stryj jak jakiś szajgec żydowski…
– Już gdzieś to słyszałem!
– Nie ode mnie. Myślałem, że poradzi sobie… Ciągle bez roboty? – Kazimierz poklepał Jana po ramieniu, zajrzał mu w oczy i dodał: – Nie ma się co przejmować! Mnie też wywalili z fabryki. Pracuję teraz w kinie.
– W kinie? – zapytał Jan ze zdziwieniem, pochylił się i zaczął zbierać porcelanę z ulicy.
– Tak, na Zawadzkiej. Kiedyś była tam fabryka.
– Wiem, spaliła się.
– No tak, spaliła…
– I jak? Lepiej niż w Poznańskim?
Kazimierz zdjął kapelusz z głowy, powachlował twarz, spojrzał na fabrykę z niechęcią.
– Nie spodobałem się Lamprechtowi – rzekł z wyrzutem w głosie. – Aktywność społeczna niepodległych Polaków nie na rękę właścicielom.
– Niepodległy Polak! – Jan podniósł się z ziemi i obrzucił Kazimierza przelotnym spojrzeniem. Powrzucał do wózka resztki naczyń, następnie wyprostował się, poprawił kaszkiet na czole i zapytał: – Któż to taki ten niepodległy Polak? Wyjaśnisz?
Młodzieniec pokręcił głową.
– Wyjaśnić? – Zaczął się zastanawiać, a później energicznie rzekł: – To taki ktoś, kto nie ma nad sobą pana, jest wolny i robi to, co mu nakazuje sumienie, a nie majstry z nahajem w ręku. Niepodległy Polak nie ugina pleców, nie błaga o jałmużnę, potrafi iskrami buntu ciskać po wszystkich rozłogach!
Jan roześmiał się.
– Śmieszne? – Młodzieniec nie krył zdumienia.
– Kazik, gadasz jak poeta. Nic się nie zmieniłeś! – Jan machnął ręką i podszedł do wózka.
Kazimierz natychmiast przywarł do ucha stryja i wypalił:
– Wolny Polak to także taki, którego życie mieści się w czymś większym niż wózek na dwóch kołach.
Jan odwrócił się i chwycił bratanka za klapę marynarki. Pociągnął go do siebie. Zajrzał w oczy.
– Wiesz co, mam to gdzieś! – wyrzęził z goryczą w głosie. – Wolę pchać wózek, niż leżeć w rynsztoku i zdychać z głodu. Ta twoja ideologia wpędza ludzi w marzenia, których nie są w stanie spełnić. Zaciemniasz ludziom umysły, rozbudzasz wyobraźnię, okłamujesz!
– Okłamuję?
– I to jak! – Jan rozluźnił uścisk. – Nasłuchałem się … na szczęście nie posłuchałem. Klasa robotnicza, płatne niewolnictwo, emancypacja, rewolucja. A później krew na ulicach. Pamiętam doskonale!
Kazimierz otrzepał marynarkę. Odsunął się od Jana na dwa kroki.
– Widzę, że stryj znalazł się w potrzasku – rzucił z ironią.
Jan opuścił głowę. Podszedł do wózka.
Po chwili Kazimierz odezwał się, jak gdyby nic się nie stało.
– W kinie jest o wiele ciekawiej niż w tych zamkniętych czerwonych murach. To więzienie! – Wskazał ręką na fabrykę. – Przynajmniej wiem, jak jest na świecie.
– I jak jest?
Kazimierz nic nie odpowiedział.
– To największe kino w Łodzi – rzucił beznamiętnie. – Przyjdź, zabierz stryjenkę.
Młodzieniec zastanowił się, po czym sięgnął do kieszeni.
– Miałem oddać chłopakom z farbiarni… Organizujemy wielki strajk w Łodzi. Trzeba zjednoczyć siły, bo kryzys w przemyśle włókienniczym okrutny. Blisko połowa robotników pracuje tylko trzy dni w tygodniu, a żydowscy i niemieccy fabrykanci wciąż obniżają zarobki. – Wyciągnął dłoń z biletami w kierunku Jana. – W niedzielę premiera. Płacą mi za wypełnianie widowni. Na pierwszym seansie jest najmniej ludzi.
Jan odebrał bilety, schował do kieszeni marynarki. Bratanek uśmiechnął się, spojrzał na zegarek, a potem wskazał na wózek.
– Nie pomogę stryjkowi z tym szkłem… o, pardon, z tą porcelaną! Mam kilka ważnych spraw do załatwienia. Zobaczymy się w święta. Do widzenia! – Pomachał dłonią na pożegnanie i popędził w stronę ulicy Zachodniej.
Sytuacja na ulicy Gdańskiej stała się klarowna. Człowiek z wózkiem na tle olbrzymiej fabryki za plecami i niekończącej się perspektywy ulicy Gdańskiej przed sobą. Z lewej i prawej strony ogołocone z tynków kamienice z mieszkaniami dla robotników fabryki. Ryk fabrycznych syren wypłoszył z mieszkań żyjących tutaj ludzi, rozbudził miasto, przeganiając mieszkańców z jednego końca w drugi. Zgiełk trwał zwykle parę minut, a potem następowała cisza, jak teraz, w momencie, kiedy człowiek z wózkiem stał na środku ulicy, przygnieciony pustką i osamotnieniem. Jan zdał sobie sprawę, że to on jest teraz najważniejszym elementem okraszonej poranną marcową mgłą ulicy, przez którą przenikały nieśmiało pierwsze promienie słońca. Rzucił okiem na porozrzucane na ziemi fragmenty niebieskich porcelanowych talerzyków, podniósł do góry dłonie i zaczął tańczyć, bo co mu zostało? Najpierw w lewo, potem w prawo, z kaszkietem w dłoniach, w rytm nieznanej pieśni… W prawo i lewo, w prawo i lewo, w prawo… Tańcząc, coraz bardziej przekonywał się, że sprawia mu to przyjemność, że z punktu widzenia swej próżni, swej obcości i nadzwyczajnego instynktu przetrwania po prostu podziwiał i kochał ten świat, świat, o którym ciągle wspominał, świat mieszczański, trwały, niewzruszony i pewny, do którego zmierzał, a nie mógł osiągnąć celu, bo nie prowadziła do niego żadna z jego dróg… W prawo i lewo, w prawo i lewo… Siup, siup! Od wirowania zakręciło mu się w głowie.
– Hej, złodziejaszku! Nie wstyd ci? – Przez okno na parterze wyjrzała kobieta. Nie była to dama z willi, nie była to nawet dama z parterowych domków na ulicy Lutomierskiej. Jej krzywo przycięte, jasnopopielate włosy na głowie wskazywały, że nawet nie była uzależniona od lustra w garderobie (jeśli je w ogóle posiadała). – Pozbieraj te graty i już stąd, bo wezwę granatowych!
Jan otrzeźwiał. Schylił się i zaczął zbierać z ulicy pozostałą część rozrzuconej porcelany. Wrzucał ją do wózka i tylko kątem oka zauważył, że wytworna taca ceramiczna z wytwórni Mason’s, a także świecznik Brownfielda nie poniosły żadnej szkody. Nie poniosła go również wytworna kobieta ze szkliwionej porcelany w obcisłej sukni, figurka sygnowana znakiem Royal Copenhagen. Z rozjaśniona twarzą ruszył więc w kierunku rynku.
Na „Zielonym” gwar ludzki wypełniał już wszystkie zaułki i dotarł nawet do miejsca, które zawsze na niego czekało. Zajął je ktoś inny. Odnalazł jednak skrawek wolnej przestrzeni pomiędzy straganami, przykucnął, rozłożył gazety na ziemi, a na nichwszystko to, czym mógł się tego dnia pochwalić. Sam usiadł na drewnianym taborecie i zaczął wypatrywać. Angielska porcelana lśniła w słońcu niczym perły na bukłaku z koźlej skóry, mieniąc się pośród straganów uginających się od ciężaru cebuli, czosnku, czerwonych buraków, kapusty, fasoli, jabłek i kiszonych ogórków, od belek materiałów nadających się do uszycia garniturów, sukienek, płaszczy, od ciężaru metalowych garnków, patelni, różnego rodzaju kiełbas, kawałków surowego mięsa, wiklinowych koszy wypełnionych setkami rupieci wywleczonych z domowych komórek i strychów.
Najbardziej okazale w promieniach słonecznego poranka prezentowała się porcelanowa figurka z uszkodzonymi dłońmi i w czerwonej sukni, która podkreślała szczupłą i niezwykle zgrabną sylwetkę zastygłej w tańczącej pozie kobiety. Wszystkie te porcelanowe specjały zupełnie nie pasowały do otoczenia. Obok Jana, z kilkoma wyjątkami, usadowiło się na rynku całe sadownictwo i rolnictwo ziemi łódzkiej. Bogaty i apetyczny arsenał zielenizny z Lutomierska, Konstantynowa, Ozorkowa, Aleksandrowa, Dobronia, Łasku, a nawet z Poddębic i Piotrkowa. Rolnicy prześcigali się w eksponowaniu towarów, bo przecież już wkrótce miało się rozpocząć największe chrześcijańskie święto, Wielkanoc.
Wiejskie kobiety, owinięte w ciepłe chusty w kratę, choć nie było zimno, wystawiały swoje młode, ale ogorzałe od słońca i wiatru twarze w stronę potencjalnych klientów, pragnąc ich przyciągnąć swoją świeżą urodą. Owszem, tutaj na rynku wieśniaczki umizgiwały się jak mogły, jednak można w nich było wyczuć jakąś odpychającą wyniosłośći nieustępliwość, szczególnie wtedy, gdy doszło do ubijania targu, czego nie dało się powiedzieć o Żydach. Ci ostatni okazywali się niejednokrotnie bardziej wyrozumiali, klienci mogli dokonywać zakupów „na kredyt”, co w sytuacji łódzkiego bezrobocia czyniło zasadniczą różnicę. Jan znał wielu żydowskich handlarzy z „Zielonego”. Jednego z nich, starego Jakuba Zajdenfelda ze sklepiku ze starociami, znał bardzo dobrze. To on nieraz pożyczał mu pieniądze na procent i nie dopominał się natychmiastowego zwrotu, wiedząc, że wcześniej lub później odzyska pożyczoną gotówkę z naddatkiem.
W sklepie Jakuba znajdował się przedmiot, który od dawna rozpalał umysł Jana, ale nie stać go było na zakup. Fornirowane skrzypce z naklejką „Antonio Stradivari” stały się jego obsesją i za każdym razem, ilekroć przebywał na rynku, zaglądał do ciasnego sklepiku Żyda i upewniał się, czy skrzypce zmieniły właściciela. Instrument leżał na półce w samym kącie sklepu i jedynym klientem, który o nie pytał, był Jan. Widocznie stary Jakub zapałał do mężczyzny sympatią, bo pewnego dnia zapragnął udzielić mu szczerej rady:
– Wiesz, Polak jest strasznie zachłanny na pieniądz! – to mówiąc, spojrzał na plik banknotów trzymany we własnej dłoni, o które prosił Jan. Mężczyźnie zrobiło się nieswojo, ale Żyd tego nie zauważył lub udawał, że nie zauważył. – On nie umie prowadzić interesu. Wyznacza cenę za swój towar tak wysoko, że to nie idzie. Dajmy na to chleb. Mój brat, który handluje chlebem, wyznacza pięć groszy za świeży bochenek, a po południu czerstwy kosztuje u niego tylko dwa grosze. U Polaka ten sam chleb przed i po południu kosztuje tyle samo. Co najważniejsze, Żyd daje ludziom borg, czyli kredyt, a Polacy w ogóle tego nie uznają. Rozumiesz? Żyd jest mądry, bo wie o jednej rzeczy, jak da borg, to towar mu pójdzie, a gospodyni, a może i gospodarz, będą zadowoleni. Wcześniej czy później ta gospodyni lub ten gospodarz jakąś pracę znajdzie i przyjdzie do Żyda, żeby oddać dług, bo wie, że taka sytuacja może się powtórzyć i jeśli nie odda długu, to już więcej razy nie kupi chleba. I umrze. A Polak? Przepędził tę gospodynię, a może i gospodarza, za drzwi swojego sklepu, a nie da.
Jan wiele razy korzystał z mądrych rad starego Żyda. Niektórzy nawet dziwili się, że zwykły robotnik fabryki potrafił tak szybko przeistoczyć się w zaradnego przedsiębiorcę i nie cierpiał biedy, która od kilku lat rozlewała się w Łodzi szerokim strumieniem po dzielnicach miasta. Gazety łódzkie rozpisywały się o nędzy robotniczej, o wprost nieludzkich warunkach mieszkaniowych dla sporej części łódzkiej ludności. Rozpisywały się o pewnym dziwnym osiedlu zbudowanym za murami cmentarza żydowskiego na Dołach, w pobliżu szosy pomiędzy Łodzią a Warszawą. Na poboczu wzgórza za cmentarzem bezdomni wygrzebali w ziemi głębokie dziury i w nich mieszkali.
– To świństwo! Wielkie świństwo! – Jakub wykazywał szczere rozgoryczenie. Ściskał w dłoniach żydowską gazetę „Łodzier Togbłatu” i czytał na głos:
– Do murów cmentarnych tulą się niejako gniazda jaskółcze, sadyby ludzkie (…). Jaskinie pierwotnego człowieka, w nocy cuchnące ścierwem bydlęcym, gniazda, które w takich warunkach opuściłby zwierz leśny i bestia drapieżna, zamieszkali ludzie (…). I siedzą ci ludzie w ciemnych, zatęchłych i wilgotnych norach, w lepiankach przykrytych łozą, chwastem, darniną lub śmieciem. To nie szmonces! To specjał, to prawdziwa plajta tego miasta. Gdzie jest rada miejska, gdzie są ci wszyscy, co tu rządzą?
Tydzień przed chrześcijańskim świętem ruch na rynku był ogromny, o wiele większy niż w inne dni. W powietrzu roznosiły się okrzyki w różnych językach zachęcające do zakupów. Słychać było po polsku najlepsze kiełbasy z Ozorkowa, po żydowsku Obyś tak spuchł na trzy tygodnie jak du vest nisht zen, po rosyjsku luchshiy czaj iz Rossii, a nawet po niemiecku Krawatten, Hüte, Hosen. Język niemiecki, oprócz miejsc w pobliżu straganów z odzieżą, brzmiał równie donośnie przy stoiskach z wytrawnymi serami wytwarzanymi z mleka owczego, a także serami typu Camembert z mleka koziego i krowiego.
Na wprost Jana umieścił swój stragan młody Salomon Pinkus, syn Stanisława, producenta wyrobów wełnianych z ulicy Spacerowej. Podobnie jak ojciec, młody Pinkus potrafił zachwalać swój towar. Wiele osób na rynku, w tym i Jan, podziwiało zaradność Salomona i jego wyjątkową gładkość w nawiązywaniu kontaktów z klientami. Tak było również i tego dnia. Elegancko ubrana kobieta stanęła przy stoisku z materiałami na pościel, firanki i zasłony i zaczęła poszukiwania. Nie znalazła tego, czego szukała. Zamierzała odejść. W tym samym momencie zapobiegliwy Żyd zasłonił jej drogę i zwrócił się do niej z wyuczoną uprzejmością:
– Co jest, nie ma! Nie ma, ale będzie! Pani siada, o proszę, tu jest krzesło, i chwilę zaczeka. Jakiego materiału pani poszukuje? Atłas, satyna, jasny turkus lazurowy na zasłony?
Kobieta odpowiedziała, jakiego materiału poszukuje. Salomon splótł dłonie i uniósł je w stronę czarnego kapelusza na głowie, spod którego wypływały poskręcane loki jasnych włosów.
– Czego nie ma, zaraz będzie – rzekł entuzjastycznie, po czym podszedł do konkurenta sprzedającego podobny towar, kupił od niego całą belę poszukiwanego materiału, przyniósł na swoje stoisko i odciął zadowolonej kobiecie tyle metrów, ile chciała. Każdy na rynku wiedział, że na stoisku Salomona wszystko jest i nawet jak nie ma, to będzie. Tak wyglądał żydowski handel.
A Jan? Wszystkie te angielskie i duńskie rarytasy, które przytargał na rynek, ani razu nie zmieniły swojej pierwotnej pozycji, mimo dość późnej godziny. Janowi wydawało się, że to jest śmieszne i przesadne, niezrozumiałe, a przynajmniej fantazyjnie niesprawiedliwe, bo on sam nazywał siebie wytrawnym sprzedawcą i klienci go znali, i zdejmowali przed nim kapelusze. Wiedzieli, że u Olszera towar jest najlepszy, markowy i taki, którego nie można znaleźć gdzie indziej. Jak u Żydów. Dlaczego więc nie tym razem? Przygnębiony zaczął pakować porcelanę do wózka, co zajęło mu kilkanaście minut. Gdy zabierał się już do odejścia, zastąpił mu drogę elegancko ubrany mężczyzna w ciemnym płaszczu i w okularach, w białej koszuli i z muszką pod szyją, z małą walizką w dłoniach i zapytał z niemieckim akcentem:
– Ta porcelana, kobieta w czerwonej sukni? Ma ją pan jeszcze?
Jan spojrzał na nieznajomego z nieukrywanym zdziwieniem.
– Tak, mam – odpowiedział niewyraźnie, po czym podparł wózek taboretem, pochylił się i zaczął przekładać paczki z porcelaną spakowaną w gazety. Minęła chwila, zanim wyciągnął z wnętrza figurkę sygnowaną znakiem fabryki Royal Copenhagen. Podał nieznajomemu. Mężczyzna postawił walizkę na ziemi i z niezwykłą delikatnością uniósł rzeźbę do twarzy. Przyglądał się jej z niezwykłą starannością i z jakimś osobliwym namaszczeniem. Trwało to dość długo.
– Ile? – zapytał jakimś osobliwym głosem.
Jan zmarszczył czoło. Zaczął się zastanawiać. Przez myśl przeszedł mu obraz żydowskiego kupca Salomona i jego klientki. Idąc za jego przykładem, nie odpowiedział wprost, lecz sam zadał pytanie:
– A ile pan da?
Mężczyzna obrzucił Jana uważnym spojrzeniem, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej eleganckiej marynarki. Wyciągnął z niej banknot.
– Może być? – zapytał.
Jan spojrzał na banknot. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Pięćdziesiąt złotych? – wyszeptał.
W jego mózgu zawirował cały świat. Z niezręcznością dziecka zaczął miętolić spoconymi palcami guzik przy marynarce, wysłuchując tętna i okrzyków, które się nie pojawiły, zadawał sobie nieopisany i beznadziejny trud rozmowy z samym sobą, a potem zamiast wtargnąć do tego małego, spokojnego i pragmatycznego światka własnego umysłu, ukazał niespodziewanie trwożliwą naturę człowieka na wskroś uczciwego, noszącego w sobie irracjonalne lęki i strachy.
– Proszę pana! Ta figurka nie jest tyle warta.
Nieznajomy uśmiechnął się. Wcisnął Janowi banknot w dłoń, pochylił się nad walizką, otworzył ją, a następnie ułożył delikatnie porcelanową figurkę w jej wnętrzu.
– To prezent dla mojej żony! – odezwał się radośnie, po czym poklepał Jana po ramieniu i posuwistym krokiem oddalił się w kierunku ulicy Bednarskiej.
Jan stał z banknotem w dłoni, wykazując bezradność i zagubienie. Odprowadził nieznajomego wzrokiem. Nawet nie zauważył starego Jakuba, który do niego podszedł i rzekł:
– Kto myśli i kto z myślenia czyni hoypt zakh, czyli główną sprawę, pewno dojdzie w tej dziedzinie daleko, lecz zdarzy się, że pewnego razu zamieni ziemię na wodę i po prostu utonie! Ciesz się, zrobiłeś dobry geszeft! Widziałem.
Jan skinął głową, a potem schował banknot do kieszeni.
– Skrzypce wciąż czekają. – Stary Żyd spojrzał na Jana tym swoim przenikliwym wzrokiem i wydawało się, że dobrze wie, o czym on teraz myśli. – Wiem, wiem… zaniesiesz pieniądz tam, gdzie trzeba. Jestem tego pewien.
2. U Roszka
Jadwiga czuła się zawsze damą. Jej miękka kobieca dusza rozpływała się w tysięcznych marzeniach i z góry cieszyła na myśl, że oto któregoś dnia założy na siebie tę jedyną niepowtarzalną suknię, która podkreśli jej kobiecość, krągły biust i wiotkość w talii. Ogólnie była szczupła, ale wymyśliła sobie, że spódnica powinna być wydłużona, bo krótkie uważała za niemoralne i odbierające kobietom tajemniczość, koniecznie z gładkim stanikiem i rękawami wyraźnie poszerzonymi w ramionach, oczywiście z talią akcentowaną paskiem. Marzyła o włosach z lokami ułożonymi w pukle lub fale i torebce wykonanej z żorżety oprawionej w kunsztownie zdobioną ażurową ramkę. Czuła przy tym odruch niewytłumaczonej, nieokreślonej rozkoszy, wyobrażając sobie, że pewnego dnia i ona zanurzy się w głównym nurcie świata i oznajmi, że oto odzyskała moc, która wyprowadzi ją z obecnej sytuacji.
– By tego dokonać, trzeba być czujnym i podążać za głosem serca – powtarzała w myślach słowa przystojnego młodzieńca z widocznym wąsikiem pod nosem, którego poznała dawno temu zaraz po zakończeniu wielkanocnej rezurekcji w rodzinnej miejscowości. Ów młodzieniec przedstawił się elegancko i odprowadził ją do domu. Tak się zaczęło. Kościelne śpiewanie odeszło w zapomnienie, rozpoczął się okres flirtu, następnie małżeństwa i przeprowadzki do wielkiego miasta. To wszystko wydarzyło się w tak szybkim tempie, że nawet nie zdążyła zauważyć, jak bardzo zmieniło się jej życie. Popłynęła, choć nie potrafiła pływać. Czy to niedowcipne? Urodziła się przecież dla ziemi, a nie dla wody. Większość ludzi zanim wejdzie do wody, najpierw nauczy się pływania. A ona rzuciła się na głębinę, tak jak stała, bez przygotowania, w ubraniu i z zamkniętymi oczami.
– Droga ukazuje się zawsze, nasze oczy są reflektorami – mówił ów młodzieniec, obejmując czule dziewczynę ramionami. – Jeśli tylko bardzo tego chcesz…
Wiedziała, że tego chce. Odnalazła drogę w głębinach oceanu. Po latach zrozumiała jednak, że kiedy odkrywała pięć, sześć metrów tej drogi i widziała nad sobą ledwo przebłyskujące przez wodę promienie słońca, ufając, że za chwilę ujrzy świat w całej okazałości, nagle zaczęły pojawiać się niewytłumaczalne przeszkody, które trzeba było pokonywać. Nadszedł moment, że jej piękne niebieskie oczy zaczęły rozjaśniać tylko małą część mętnej wody i odkrywały tylko to, co znajdowało się w zasięgu ręki, nie odsłaniając osnutej mgłą dali.
Już wkrótce życie objawiło jej się w innej zaskakującej formie. W połowie 1914 roku stanęły łódzkie fabryki, także ta, w której pracowała, na ulicach pojawiły się tłumy rezerwistów błąkających się w poszukiwaniu komisji poborowych, dochodziło do rabunków magazynów i zapasów węgla, a banki oblegli ludzie podejmujący oszczędności. Ona nie musiała stać w kolejce do kas bankowych, bo oboje z mężem nie posiadali żadnych oszczędności. Dorabiali się. Pamiętała, że wśród łodzian na wieść o zbombardowaniu Kalisza przez wojska niemieckie urosła sympatia do Rosjan. Wkrótce jednak oddziały carskiej armii wycofały się z miasta. Wkroczyli Niemcy. Rozpoczął się czas dewastacji łódzkiego przemysłu i wielkiej nędzy mieszkańców Łodzi.
Oczekiwanie na mężów i synów powołanych do rosyjskiej i niemieckiej armii stało się dla łódzkich kobiet prawdziwym cierpieniem. W przypadku Jadwigi dopisało szczęście. Pod koniec stycznia 1915 roku ujrzała swojego wybrańca w bramie tej samej kamienicy, w której go żegnała. Mężczyzna dogonił czas, wrócił do swojego gniazda jak ptak. Jego milczenie było stokroć głośniejsze od ciszy. Wydawało się, że woła do swojej ukochanej refrenem piosenki: Jestem tu, żyję i czuję, widzę, myślę i wołam… Tu jest moje życie, tu jest mój kąt.
Tego dnia Jadwiga nie wspominała tamtych złych czasów, bo żyła zupełnie czym innym. Pomimo bólów reumatycznych wyszła z domu bardzo wcześnie. Razem z mężem i synami, Jankiem i Tadeuszem, udała się najpierw do drewnianego kościoła przy ulicy Ogrodowej na wielkanocną mszę, a potem wróciła do domu, by naszykować świąteczne śniadanie. Przygotowała sałatkę z warzyw kupionych na Zielonym Rynku, kapuśniak z kiszonej kapusty, przygotowała kluski z serem, kurczaka na obiad i kompot z suszonych gruszek. W tym roku pojawił się niespodziewanie na stole kawałek wędzonej szynki, którą Janek i Tadeusz otrzymali od Eugena, a także ciasto drożdżowe od Finsterów. Ciasto wypełniło słodkim zapachem całą izbę, wytłaczając za okno smród fabrycznych ścieków, który każdego dnia ulatniał się nad ulicą Ogrodową i wdzierał do wnętrza mieszkań.
– Psiakrew! – zaklęła siarczyście, gdy idąc z kościoła ugrzęzła po kostki w fabrycznych ściekach w pobliżu szkoły. Jadwiga spojrzała na swoje buty, które odebrała kilka dni temu od szewca Piernika i załamała dłonie. – W czym ja się teraz pokażę?
Jan Olszer uśmiechnął się, a potem zawołał:
– Przeniosę cię, uniosę…
Podszedł do żony, złapał ją w pół, zarzucił na ramiona, bo była lekka, i tak ją niosąc, przeszedł przez siarczyste błoto, a potem postawił na trotuarze. Spoglądając tajemniczo na zatroskaną twarz Jadwigi, rzekł:
– Zapraszam madame do kawiarni u Roszka.
Kobieta stuknęła się palcem w czoło.
– Czyś ty zgłupiał? Do kawiarni w takich butach? Przecież to Piotrkowska.
– A cóż tam… – Kiwnął dłonią. – Wypoleruję i nie będzie śladu.
Jadwiga podejrzewała, że Jan szykuje dla niej jakąś niespodziankę z okazji okrągłej rocznicy ślubu, ale nie sądziła, że będzie nią wizyta w kawiarni. Nie była na to przygotowana. Owszem, otrzymała od męża pieniądze na obstalowanie u krawca nowej sukni, ale gdy pomyślała, że z taką modą będzie musiała paradować ulicą Ogrodową, zasmuciła się.
– Musimy? – zapytała zrezygnowanym głosem.
– Musimy, jest rocznica czy jej nie ma?
Jadwiga uśmiechnęła się, bo przecież od zawsze marzyła o tym, żeby zanurzyć się w głównym nurcie świata, ale w tej chwili ogarnęła ją niepewność. Bo przecież tutaj, na głównej ulicy miasta, podnosiły oczy ku słońcu fabrykanckie damy ubrane w długie, powłóczyste i falujące suknie, w rękawiczki do łokci, jedwabne pończochy; paradowały ulicą Piotrkowską w swoich finezyjnych fryzurach ułożonych w loczki, koczki lub fale, a razem z nimi ich mężowie lub kochankowie, panowie w wytwornych kapeluszach i marynarkach, z przewiązanymi wokół szyj jedwabnymi szalikami, parasolami w dłoniach, jednym słowem świat, do którego nie należała.
– Przecież o tym marzyłaś – odezwał się Jan. Objął żonę i trzymał ją w uścisku odrobinę dłużej niż zwykle.
– Tak, ale teraz mam wątpliwości. – Westchnęła cicho i po jej twarzy przemknął cień.
– Jesteś moją żoną i chcę, żebyś była szczęśliwa – odpowiedział, muskając jej policzek dłonią.
Odpowiedziała uśmiechem i dla Jana był to znak, że zaproszenie zostało przyjęte.
W czasie świąt ulica Piotrkowska tętniła życiem, zamieniając się w pasaż, wybieg, promenadę blichtru, pozornej świetności, efekciarstwa, wydumanej wielkości, a jednocześnie zyskując tę jedyną w swoim rodzaju odświętność, tak wieloznaczną w swoim feerycznym kolorycie rozrzutności i hojności. Łódź, oświetlona kwietniowym słońcem, świecącym jasno nad tysiącami kominów, które na ten jeden dzień przestały dymić, ucichła, zasnęła, przerażając niemalże tym swoim spokojem w pierwszych dniach wiosny.
A wiosnę czuć było wszędzie, w kamienicach w stylu nieodgadniętym, w elewacjach pełnych wykuszów i ryzalitów, ciągnących się od fundamentów aż pod sam dach, w pałacach i domach z czerwonej naturalnej cegły, wzmocnionych kamiennymi węgarami nad dużymi ażurowymi oknami i bramami strzeżonymi po bokach żeliwnymi odbojami w różnych kształtach, zdobionymi we frontonach płaskorzeźbami kariatyd, kanefor, atlasów na ścianach wyłożonych wielobarwną glazurą. Przeładowane wszelakimi ozdobami kamienice spoglądały na przechodniów wystawami sklepów braci Jankowskich, Szmechla lub Roznera, wypełnionych obuwiem sprowadzanym z zagranicy lub odzieżą a’la Madame Henriette lub Coco Chanel, a także wystawami mniejszych sklepów z przebogatą we wzory i kolory tandetą. Tych było najwięcej, a z nimi sąsiadowały witryny kantorów, fryzjerów, składów z towarami kolonialnymi, cukierni, piekarni. Wiosna widoczna była wszędzie, nawet w balkonach kamienic, z których lała się strumieniami roztopiona ze śniegu woda wprost na głowy spacerujących pod nimi ludzi.
Od placu Wolności i pałacu Poznańskich, aż do placu Leonarda i okazałych budynków potentata łódzkiego przemysłu włókienniczego, Ludwika Geyera, toczył się ruch markowych samochodów i przepięknych powozów saskich, szaro malowanych, pokrytych białym płótnem lnianym, zaprzężonych w kasztanki, gniade, kare, bułane lub siwe i powożonych przez wyprostowanych mężczyzn w swoich mięsistych, satynowych liberiach. Poznański, Geyer – te dwa nazwiska przemysłowej Łodzi wyznaczały koniec i początek głównej ulicy miasta; ich wspaniałe posiadłości, prawdziwe architektoniczne kolosy, realne fabryki bogactwa, wybijały się z szarej ziemi niczym Słupy Heraklesa w Cieśninie Gibraltarskiej, oznaczając w ten sposób początek znanego i koniec nieznanego świata.
– Pięknie tu jest! – szepnęła Jadwiga, stojąc naprzeciw pomnika Tadeusza Kościuszki, odwrócona twarzą do pomnika Naczelnika, który tak jak ona tkwił teraz w samym środku tego niezwykłego miasta i wydawało się, że tam z góry, z samego wierzchołka wysokiego ośmiobocznego cokołu, na którym go ustawiono, obejmował wzrokiem całą Łódź, wszystkie ulice rozchodzące się od placu nazwanego jego imieniem. Spoglądał w cztery kierunki świata: na ulicę Pomorską, Nowomiejską, 11 Listopada, Piotrkowską, a dalej – Ogrodową, Zachodnią, Zawadzką, Wschodnią i Południową. Ta ostatnia ciągnęła się aż do willi łódzkiego przedsiębiorcy, Leonarda Rappaporta.
Jan usłyszał, co wyszeptała Jadwiga, i z zadowoleniem odwrócił głowę w jej stronę. Był dumny, że okrągła rocznica ich ślubu zbiegła się w tym czasie ze świętami i mogą teraz we dwójkę spacerować obok siebie. Tutaj, na ulicy, która znajdowała się nie aż tak daleko od ich domu, a jednocześnie odgradzał ją jakiś niewidzialny mur, Jadwiga w nowej sukni wyglądała uroczo. Razem tworzyli parę, która wcale nie odróżniała się od tych wszystkich eleganckich właścicieli sklepów i drobnych zakładów rzemieślniczych, starszych majstrów i tkaczy w fabrykach, ubezpieczycieli i pośredników reklam, adwokatów, pracowników magistratu i urzędników bankowych, spacerujących wczesnym popołudniem tak jak oni w najbardziej nobliwym miejscu Łodzi.
– Urodziwe miasto! – zgodził się Jan, jakby na potwierdzenie słuszności dokonanego dawno temu wyboru. Rozejrzał się po placu i przypomniał sobie odsłonięcie pomnika Kościuszki w grudniu 1930 roku. Stał wówczas w wielotysięcznym tłumie razem z dziećmi i wypatrywał swojej żony, która jako jedna z chórzystek osiemsetosobowego chóru, stworzonego z połączenia większości łódzkich towarzystw śpiewaczych na tę okoliczność, miała zaśpiewać. Pamiętał las sztandarów i chorągwi chwiejących się ponad głowami ludzi oraz przemówienie prezydenta Ziemięckiego, którego głos, wzmacniany przez gigantofony zamontowane u wylotu ulic, rozbrzmiewał donośnym echem na wszystkie strony. W wolnej ojczyźnie – wolny człowiek, te słowa utkwiły Janowi szczególnie w pamięci.
– Wolni jak gołębie! – powtórzył bezwiednie.
– Jak gołębie? – zapytała ze zdziwieniem Jadwiga.
– Tak… tutaj, w samym środku Łodzi… Nie widzisz? – Jan wskazał na stado gołębi, które unosiło się i krążyło nad ich głowami.
Jadwiga uległa nastrojowi męża, który z rozłożonymi ramionami zakręcił się wokół siebie, nie zważając na spacerujących w pobliżu ludzi. Zatańczyli oboje i omal nie upadli, bo zakręciło im się w głowach. Wpadli sobie w objęcia.
– To dla ciebie! Z okazji naszej rocznicy! – rzekł Jan, obdarowując swoją żonę kwiatkiem zakupionym od ulicznej kwiaciarki.
Jadwiga przybliżyła kwiat do twarzy, uśmiechnęła się, pocałowała Jana w policzek. Byli szczęśliwi.
– W drodze powrotnej zamówię dorożkę – rzekł Jan, mając na względzie reumatyzm Jadwigi, następnie objął żonę wpół i ruszyli wolno ulicą Piotrkowską w jej południową stronę. Przytuleni do siebie podziwiali przebogate i różnorodne kolorystycznie oraz architektonicznie elewacje kamienic.
– Nigdy nie myślałam, że Piotrkowska jest taka ładna – rzekła z zachwytem w głosie.
– Ktoś kiedyś powiedział, że przebywając w Łodzi, nie trzeba patrzeć pod nogi, ale należy unieść głowę.
– Unieść głowę?
– No tak, spójrz. Łódzkie kamienice są najpiękniejsze powyżej parteru.
Jadwiga zadarła głowę. Przymknęła oczy oślepiona błyskiem odbitego w szybie słońca – ktoś otworzył okno w jednej z kamienic. Zatoczyła się.
– Źle się czujesz? – zapytał Jan.
Jadwiga zamknęła oczy, przetarła je dłonią. Otrząsnęła się po chwili, uśmiechnęła.
– Nic mi nie jest, oślepiła mnie urokliwość tego miejsca – zażartowała. – Może dlatego, że jestem tutaj po raz pierwszy w życiu.
– Zapraszam do kawiarni – rzekł uspokojonym głosem Jan, gdy minęli ulicę Traugutta, przeszli obok Grand Hotelu i stanęli na wprost pasażu Meyera.
– Do tej, tu? – zapytała Jadwiga, spoglądając na zwieńczone półkoliście drzwi w narożniku kamienicy, nad którymi widniał napis Kawiarnia Ziemiańska Józefa Piątkowskiego.
– Podobno mają najlepsze lody w Łodzi! Nie miałem okazji, najwyższy czas…
W tym samym momencie Jan zauważył dwóch mężczyzn zmierzających w ich stronę. Pragnął zejść im z drogi, pociągnął Jadwigę za dłoń. Oboje zatoczyli się niezgrabnie i wylądowali wprost na barkach jednego z mężczyzn. Wysoki pokraczny grubas z długą brodą, w niezbyt czystej marynarce i w skórzanych butach do kolan warknął:
– Uważaj pan!
– Przepraszam, nie chciałem – odpowiedział Jan.
– Nie chciałem? – zaintonował chudszy z mężczyzn w niezgrabnych żółtym kapeluszu. Wyszczerzył nierówne zęby w fałszywym uśmiechu. Przybliżył twarz do twarzy Jana. – Tacy jak wy zaczepiają ludzi, a potem się dziwią, że ktoś ich prosi o zadośćuczynienie.
– Zadośćuczynienie? – żachnął się Jan i spojrzał na Jadwigę. Kobieta stała wystraszona.
– A co w tym złego? – zapytał groźnie grubas z brodą – Zaczepiłeś nas, to teraz prosimy o zadośćuczynienie.
Chudy w żółtym kapeluszu wyciągnął dłoń.
– No więc? – rzucił złowrogo.
– Że co? – Jan nie krył zdziwienia.
– Jest co! – zawołał gruby.
– Nic nie ma! – odpowiedział Jan bez namysłu, po czym odepchnął z całej siły obu mężczyzn od siebie.
– Proszę pana, jak to nic nie ma! – zawołał grubas, zastępując Janowi i Jadwidze drogę. – Na Piotrkowskiej, o tej porze, kręcą się tacy, co mają! Bogaci rozumieją, co wart jest pieniądz!
W ręku chudego zajaśniało coś na kształt noża.
– Zapłać mu! – rzuciła wystraszonym głosem Jadwiga.
Jan spojrzał na mężczyzn, po czym sięgnął do lewej, zewnętrznej kieszeni marynarki. W tym samym momencie chudy złapał go za kieszeń i szarpnął. Wysypały się z niej na ziemię drobne monety, wprawiając mężczyzn w stan dzikiego zadowolenia. Nie zwracając uwagi na małżonków, padli na kolana i ze spazmatyczną chciwością zaczęli wygrzebywać z dziur i zakamarków trotuaru groszówki i dwugroszówki, bo tylko takie znajdowały się w zewnętrznych schowku Janowej marynarki. Tymczasem Jadwiga, ściskając męża mocno za rękę, pociągnęła go w stronę kawiarni. Przejęci tym, co przed chwilą się wydarzyło, otworzyli przeszklone drzwi eleganckiego lokalu i weszli do jego wnętrza. Jan otrzepał marynarkę z kurzu. W tym samym momencie prawie wszystkie spojrzenia znajdujących się w środku ludzi zatrzymały się na ich postaciach. Mąż Jadwigi uśmiechnął się niemrawo, nie zmieniało to jednak faktu, że wyglądał, jakby go spoliczkowano, zbito, skopano, tarzano w błocie, pluto nań, poddano niewypowiedzianym obrzydliwościom… Uśmiechnął się, wierząc, że są bezpieczni, poprawił kapelusz na głowie, odpiął dwa guziki w marynarcei odwrócił się w stronę żony. W tym swoim zagubieniu zdołał wydobyć na twarzy coś na kształt uśmiechu.
– Jesteśmy! – szepnął, łapiąc oddech.
Jadwiga zajrzała mu w oczy.
– Czy mamy prawo? – zapytała łamiącym się głosem.
– Tak, mamy prawo! – odpowiedział stanowczo.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że zostali napadnięci i w zasadzie powinni zawiadomić policję. Czy jednak byli do tego zdolni? Stali bezradnie w drzwiach ekskluzywnego lokalu, kontrolując oddechy i chyba nie bardzo wiedzieli, co mają uczynić.
– A państwo? – przerwał to ich kłopotliwe zamyślenie kelner, który objął Olszerów przeszywającym wzrokiem, jakby chciał im powiedzieć, że to nie jest miejsce dla takich jak oni.
– A my? – szepnęła do siebie Jadwiga, spoglądając niepewnie na męża.
– My? – powtórzył za nią Jan i odwracając się do kelnera, zapytał: – Jest wolny stolik?
Na twarzy starego kelnera pojawił się nerwowy tik i wydawało się, że ten doświadczony w ocenianiu zasobności portfeli kawiarnianych gości człowiek wyprosi za chwilę małżonków za drzwi, bo przecież u Roszka gromadzili się ludzie z grubymi portfelami i dobrymi manierami. Stary kelner dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Podniósł głowę i spojrzał w górę. Jan i Jadwiga uczynili to samo. Zauważyli nad drzwiami tablicę z napisem Uprasza się panów o zdejmowanie kapeluszy. Doświadczony garson pamiętał czasy, kiedy w łódzkich restauracjach i kawiarniach mężczyźni przesiadywali przeważnie w nakryciach głowy. Cukiernia Roszkowskiego była jedyną, w której istniał obowiązek odkładania kapeluszy lub czapek na wieszaki lub trzymania ich na kolanach. Taki tu był zwyczaj. Stary kelner, który wciąż wspominał swojego pierwszego pracodawcę z rozrzewnieniem i sympatią, wbił swoje nieprzyjazne spojrzenie w kapelusz Jana. Mąż Jadwigi wykrzywił usta i delikatnym ruchem ręki zdjął kapelusz z głowy, zasłaniając nim rozerwaną kieszeń w marynarce.
– Tutaj! – rzucił oschle kelner i skinął głową. Ruszył w głąb lokalu
Znalazło się miejsce na końcu obszernej sali wyklejonej czerwoną pozłacaną tapetą, przyozdobioną na ścianach zabawnymi karykaturami znanych na gruncie łódzkim osobistości.
– Co podać? – zapytał kelner.
– Lody, dwa razy.
– Jakie lody? Mleczne, śmietankowe, owocowe, cassate, sorbety?
Małżonkowie spojrzeli po sobie.
– Mogą być… owocowe – odpowiedział Jan.
– Truskawkowe, wiśniowe, malinowe, jagodowe, jeżynowe?
– Niech będą truskawkowe.
Garson zapisał coś w notesie, skinął głową i pokuśtykał w stronę kuchni, zostawiając małżonków sam na sam ze znanymi postaciami łódzkiej empirii utrwalonymi w rysunkach na ścianach kawiarni. Jan i Jadwiga zaczęli się rozglądać. Na jednej z karykatur rozpoznali swojego byłego pracodawcę – Maurycego Poznańskiego, a na innym Władysława Reymonta, autora znanej powieści. Jan sprzedawał jego książki na rynku. Obok Reymonta wisiała karykatura Aleksandra Zelwerowicza, aktora i dyrektora łódzkiej sceny teatralnej.
– A ten? – Jan nie potrafił sobie przypomnieć. – Znam tego człowieka… Myślę, że go znam…
Znużony odwrócił wzrok od rysunków i zaczął przyglądać się ludziom znajdującym się w kawiarni. Zauważył grubego jegomościa w okularach, w ciemnej marynarce, umizgującego się do niezbyt urodziwej pani w dobrze skrojonym żakiecie i szalu z lisa na ramieniu. Jegomość popijał z dużego kieliszka, a kobieta z filiżanką gorącego napoju w dłoniach, wyraźnie znudzona, w ogóle nie reagowała na jego zaloty. Tuż obok jegomościa i znudzonej paniusi siedziało przy okrągłym stoliku dwóch młodych mężczyzn, brunet z kręconymi włosami i wychudzony rudzielec z wypiekami na twarzy. Popijali coś z kieliszków i zażarcie o czymś dyskutowali. W samym kącie kawiarni, nieopodal Jana i Jadwigi tkwił w samotności przy stoliku elegancko ubrany starszy pan z gazetą w dłoniach, z przylizanymi włosami na przedział i równo przystrzyżonym wąsem. Nieco dalej, w pobliżu baru, na kanapie zajęła miejsce szykowna para w dojrzałym wieku, kobieta i mężczyzna, przy których pojawiło się aż dwóch kelnerów naraz, widać było, że traktowano ich tutaj z wyjątkową estymą. Twarz krótko ostrzyżonego mężczyzny w okularach, ubranego w długą szarą marynarkę i z muszką pod szyją, wydawała się Janowi znajoma, ale znów, jak w przypadku rysunku na ścianie, nie potrafił dopasować nazwiska do wizerunku.
– Sześćdziesiąt groszy! – rzucił tubalnym głosem stary kelner, stawiając lodowe desery na marmurowym blacie stolika, przy którym siedzieli Jan i Jadwiga.
– Sześćdziesiąt groszy? – powtórzył Jan i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Grzebał w niej jakiś czas, ale nic nie znalazł. Sięgnął do drugiej kieszeni i również nic nie znalazł. – Miałem tu dziesięć złotych – rzekł z niedowierzaniem.
Podniósł się z krzesła i rozpoczął poszukiwania w kieszeniach spodni. Oberwana kieszeń marynarki nie wyglądała elegancko. Szczególnie w oczach nieprzyjemnego garsona, który stał przed małżonkami, napinając mięśnie i oczekując zapłaty. Jan bardzo szybko zrozumiał, że złodzieje na ulicy ogołocili go ze wszystkich pieniędzy, jakie przy sobie miał.
– Sprytne draby! – wyksztusił do siebie i spojrzał w okno kawiarni. Na schodach przed lokalem, plecami do drzwi, z rękami założonymi do tyłu, stał umundurowany policjant, a po złodziejach nie było już śladu.
– Co, proszę? – zapytał głośno kelner. – To w takim razie ma pan te sześćdziesiąt groszy? – W jego głosie wyczuwalna była zapowiedź kłopotów. Siedzący przy najbliższym stoliku gruby jegomość w okularach odwrócił głowę w kierunku Jana i spojrzał na niego wyjątkowo źle. Kobieta w dobrze skrojonym żakiecie ani drgnęła.
– Nie mam, okradli mnie – wyrzęził Jan.
– Okradli? Kto okradł? Ktoś z gości naszej kawiarni? – zadał pytanie kelner nieprzyjemnym głosem.
– Nie, nie wiem… tam, na ulicy. – Jan wyciągnął rękę w stronę okna.
Garson był najwyraźniej zniecierpliwiony.
– To w takim razie nie pozostaje mi nic innego jak wezwać policję! – zawołał groźnym głosem.
Tym razem nawet mocno dyskutujący ze sobą młodzieńcy oraz zaczytany elegancki pan z przylizanymi włosami na przedział oderwali myśli od swoich spraw i wbili przenikliwe spojrzenia w stojącego w pozie bezradnego sztubaka Jana i jego wystraszoną żonę wciśniętą w krzesło. Była to jedna z tych chwil, kiedy człowiek pragnąłby zapaść się pod ziemię. Jan zdał sobie sprawę, że jako człowiek o wysokim stopniu zindywidualizowania nie był przeznaczony do stawania w szranki z nieżyczliwym mu światem, bowiem wybujała indywidualność zwracała się zawsze w takich momentach przeciwko niemu i skłaniała do unicestwienia. Wiedział, że nosi w sobie zadatki zarówno na rozpustnika, jak i na świętego, że te jego słabości czy opieszałości nie pozwalały mu na lot w wolne przestrzenie kosmosu i zawsze go pętały, przykuwały do ziemi, przytłaczały, wiedział, że tylko najsilniejsi potrafili przebijać atmosferę ziemi i dostawać się do kosmosu, a pozostali cierpieli, rezygnowali z marzeń, szli na kompromis, który zmuszał ich do akceptowania rzeczywistości, by móc żyć. A on w tej oto chwili wyraźnie nie miał zamiaru umierać. Wzruszył ramionami, pragnąc się wytłumaczyć, ale nie zdążył.
– Pójdzie ze mną! – wycedził stanowczo policjant, wezwany przez obsługę do wewnętrznego obiegu wykwintnego lokalu u Roszka.
– Takich oszustów powinno się wieszać! – wykrzyknęła kobieta od grubego jegomościa. Najwyraźniej się ożywiła.
– Bezczelność! – zawołał elegancki pan od gazet. – W takim miejscu! Hańba!
– Za kratki z nim! – podtrzymywał piegowaty młodzieniec. – Oto proletariat Łodzi! Złodzieje, oszuści, krętacze. Nawet w takim miejscu popełniają przestępstwa. Wstyd!
Policjant sięgnął po kajdanki.
– To nie zapłaci? – zadał sprawdzające pytanie.
– Nie mam! – odpowiedział Jan. – Okradli mnie na ulicy, przed schodami. Ukradli mi wszystko.
– Kpisz ze mnie? Nie widziałem tam nikogo, a stoję tu od dawna. – Policjant wyraźnie był zirytowany.
– Od dawna? – powtórzył z niedowierzaniem Jan.
Policjant wzruszył ramionami, a potem zabrzęczał kajdankami, jakby chciał zagłuszyć tym dźwiękiem kłamstwo. Rozejrzał się po ludziach.
– Idziemy! – rzucił i pchnął Jana w kierunku drzwi.
Jadwiga podniosła się z krzesła i zaczęła płakać.
– Ein momment! – zawołał od baru jegomość w szarej długiej marynarce, w białej koszuli i muszce pod szyją. – Zapłacę za tego człowieka!