Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieci ze zwykłego podwórka są świadkami zupełnie niezwykłych wydarzeń. Ktoś zamienia się w żabę, w skarpetkach rosną czarne dziury, tajemniczy pan przechadza się z burzową chmurą na sznurku, huśtawka ożywa, a z pudełka pani Dory ucieka nuda. Czy za tym wszystkim mogą stać pewna starsza pani i jej kot?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 134
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Jacek Foromański
Projekt okładki: Grażyna Rigall
Skład: Kamila Kwiek
Wersja elektroniczna:
Wydawca: Wydawnictwo Adamada
al. Grunwaldzka 411, 80-309 Gdańsk
www.adamada.pl
ISBN EPUB 978-83-8118-007-8
ISBN MOBI 978-83-8118-008-5
Gdańsk 2017. Wydanie pierwsze
Jeśli – tak jak Nils w „Cudownej podróży” Selmy Lagerlöf – wsiadłbyś na grzbiet gęsi i poleciał trochę na południe, trochę na zachód, a potem ciut na wschód, zobaczyłbyś pod sobą miasto. Od zachodniej strony gęś musiałaby lecieć odrobinę wyżej, bo właśnie tam wybudowano ogromne bloki, takie, w których ludzie prawie nie znają się nawzajem, a wieczorem albo rano słychać przez ścianę każde słowo sąsiada. W takim bloku bardzo ciężko jest mieć psa albo kota.
Potem, kierując się na wschód, trafiłbyś nad centrum miasta – nad rondo z klombem czerwonych róż pośrodku, otoczonym pętlą tramwajowych torów. Do centrum można pójść na lody albo żeby kupić książkę. A potem należałoby polecieć jeszcze trochę, jeszcze odrobinę na wschód i już można zobaczyć łąki rozciągające się za miastem, a na łąkach staw zarastający trzciną i sitowiem, z którego dziewczynki na podwórku plotą malutkie koszyczki albo trzepaczki.
Tu gęś mogłaby nieco odpocząć, a ty zdjąłbyś buty i pobrodził w złotobrązowych kałużach pomiędzy sitowiem. Pewnie wypatrzyłbyś żabę albo ważkę o wielkich oczach, albo mamę kaczkę ze sznureczkiem dzieci, płynących przez środek stawu. Z tego miejsca mógłbyś właściwie dalej iść na piechotę, ale nie ma takiej potrzeby. Gęś już odpoczęła, więc możesz wznieść się w powietrze…
Szary budynek, który widzisz w dole, to szpital, a dalej łąki przechodzą w wyspę ciemnej zieleni – Łopianowe Pole. Większość dzieci je omija, ponieważ boją się złotookich ropuch, zielonych gąsienic, przemykających cicho myszy i pająków. Ale ty się nie boisz, prawda? I dlatego, kiedy dokładnie obejrzysz wszystko z góry, pójdziesz tam, prawda?
A teraz popatrz w dół. Widzisz domy z czerwonymi dachami? Dachy lśnią nowością, ale same domy są stare. Wybudowano je zaraz po wojnie, kiedy ludzie bardzo się bali, żeby nie wróciła – więc budynki stoją w czworobok, osłaniając pełne zieleni podwórko. Tylko od południowej strony podwórko jest otwarte, bo stoi tam, otoczony kamiennym murem, bardzo stary dom, dom, który oparł się wojnie i pewnie dlatego go pozostawili, myśląc, że jest bohaterem. Ale dom wcale nie jest żadnym bohaterem, ocalał, bo był – i nadal jest – domem Czarownicy, a one, jak wszystkim wiadomo, oprócz zamieniania książąt w żaby i karmienia dzieci szpinakiem, znają jeszcze inne, silniejsze czary…
Za domem jest kawałek łąki, a na niej ogromny, rozłożysty orzech, który każdej jesieni sypie gradem smakowitych owoców. Jeżeli przyjdziesz tutaj jesienią, możesz nazbierać tyle, ile ci się podoba, i zanieść do domu w czapce albo w kapturze bluzy.
Pośrodku podwórza rośnie stara wierzba. Czarownica powiedziała, że dawno temu wierzby sadzono przy drogach i że tędy – to znaczy środkiem podwórza – musiała przebiegać droga. Wierzba jest już naprawdę bardzo stara, czasami spadają z niej wielkie, zielone gąsienice, a czasami – tylko jej kwiaty. Pod wierzbą ustawiono drewnianą ławkę pomalowaną na zielono, a parę kroków dalej trzepak.
Za trzepakiem, schowany za krzewami czarnego bzu, stoi śmietnik, a o jego ścianę porośniętą dzikim winem i bluszczem oparto… Nie, nie zdradzę co, bo przecież coś musisz odkryć samemu.
Wciąż znajdujesz się na grzbiecie gęsi, nad podwórzem.
Domy, jak już mówiłam, są stare. Szare i niewysokie – dwie klatki schodowe, dwa piętra, a na każdym po trzy mieszkania. Więc możesz policzyć, ile rodzin mieszka w jednym domu. Oczywiście, jeśli lubisz liczyć. Jeden dom jest wyższy niż pozostałe – to ten od północnej strony. Ma łukowatą bramę ze stróżówką i pralnią, którą przerobiono na mieszkanie.
Gdy już wyjdziesz z bramy, wystarczy parę kroków, abyś doszedł do szkoły lub na pobliski plac zabaw. Ale plac zabaw na Strzeżonym – to już zupełnie inna bajka. Możesz go sobie obejrzeć tylko z daleka, podczas gdy ogląda cię czujne oko kamery. Za szkołą, otoczone kolorowym ogrodzeniem, wyrosło całkiem niedawno osiedle luksusowych apartamentowców, gdzie z okien sterczą anteny satelitarne, na parkingu popiskują alarmy samochodowe, a melodyjki telefonów komórkowych przypominają, że pozostało niewiele czasu do spotkania w umówionym miejscu o umówionej godzinie. A gdybyś chciał odwiedzić kolegę, który tam mieszka, pan ochroniarz najpierw zapytałby cię o wszystko, a potem sprawdził, czy nie masz w kieszeni scyzoryka, i na nic nie zdałoby się tłumaczenie, że scyzoryk służy do wycinania łódek z kory albo do dzielenia jabłka na kilka części, jeżeli na ławce pod wierzbą jest was kilkoro, a jabłko tylko jedno.
Teraz zawróć i zrób jeszcze jedno koło nad podwórkiem. Spójrz – pod ścianą pralni jest coś, co z wysoka wygląda jak kolorowe guziczki. Gdybyś poczekał do wieczora, przekonałbyś się, że to kocie miski. A gdybyś przestał się choć na moment spieszyć, mógłbyś poznać dzieci z podwórka.
Naprawdę chcesz?
Przez moment wydawało mi się, że pomyślałeś o nowej grze komputerowej, której wszystkie etapy trzeba przejść do końca, i to jeszcze dzisiaj. Wybacz.
Oczywiście, że najpierw powinieneś powiedzieć w domu, że wychodzisz… Najlepiej wyślij sms: „Mamo, jestem na podwórku przy Łopianowym Polu i na pewno zdążę na kolację”.
Kiedy do kamienicy stojącej tuż przy Łopianowym Polu wprowadził się razem z rodzicami nowy chłopiec, wszyscy chłopcy ucieszyli się, że przybędzie im nowy piłkarz. Bo na podwórku było ich jedenastu i nijak nie można się było sprawiedliwie podzielić na dwie drużyny. Rzecz jasna, zawsze ktoś mógł być sędzią, ale zwykle kończyło się to awanturą, no bo co to za przyjemność gwizdać i krzyczeć, a i tak wszyscy są niezadowoleni, bo wiadomo – sędzia kalosz!
Więc chłopcy z podwórka, siedząc na ławce i na krawężniku (na trzepaku zawsze siedziały dziewczynki i żaden szanujący się futbolista nigdy nie zająłby tam miejsca), obserwowali, jak z samochodu kolejno wynoszono szafy i szafki, pudła i pudełka, a na samym końcu… czarne pianino. Więc od razu było wiadomo, że nowy nie zasili żadnej drużyny.
– No fajnie! – westchnął najstarszy z chłopców, a pianino kłapnęło czarną klapą i pokazało klawisze, zupełnie jak pies szczerzący zęby.
– Dobra, zmywamy się – zdecydował najgrubszy z chłopców. Rozejrzał się po kolegach i wskazał na najmniejszego. – A dzisiaj sędziujesz ty.
Powiedział tak, bo przez chwilę mu się wydawało, że zobaczył w jego oczach błysk zainteresowania, gdy z ciężarówki wytaszczono pianino.
Tymczasem w narożnym mieszkaniu, którego trzy okna wychodziły na Łopianowe Pole, chłopiec wypakowywał swoje nuty i książki, a ze specjalnego pudełka wyjął fotografię dziadka i powiesił ją tuż nad pianinem.
A potem wyjrzał przez okno.
Od Łopianowego Pola szedł świeży, ostry zapach młodych liści, delikatny szum wiatru i było tak pięknie, że aż chłopcu zrobiło się smutno.
– Dziadku… – szepnął i spojrzał w niebo. Małe chmurki były okrągłe jak kółka dymu z dziadkowej fajki. – Dziadku…
Pod oknami coś zaszeleściło i przebiegło pomiędzy liśćmi. Chłopiec się odwrócił, otworzył pianino i zagrał kilka nut. Zza okna, z gałęzi starego orzecha rosnącego tuż obok niedużego domku nieśmiało odpowiedział mu jakiś ptak.
A kiedy dziadek lekko mrugnął do wnuka, chłopcu zrobiło się lżej na sercu.
Po południu wyszedł przed dom i zobaczył, jak na środku podwórka chłopcy dzielą się na dwie drużyny, ale albo go nie zauważyli, albo nie chcieli zauważyć. Więc po cichu zawrócił. Szedł przed siebie, licząc płytki na chodniku, i tak bardzo się zamyślił, że nie zauważył idącej z naprzeciwka staruszki.
– Przepraszam – powiedział.
Staruszka się uśmiechnęła.
– Nowy lokator? – zapytała, a chłopiec skinął głową.
– Mieszkam tam, gdzie jest ten duży balkon.
– Wiem. – Przyjrzała się uważnie balkonowi. – A… tam stało takie drewniane pudełko.
Chłopiec ponownie kiwnął głową.
– Tata wyniósł je na śmietnik.
– To niedobrze – rzekła staruszka. – Mógłbyś je tam na powrót postawić?
Chłopiec pobiegł w stronę śmietnika i za chwilę pojawił się z pudełkiem.
– To ważne? – upewnił się jeszcze, a staruszka potwierdziła.
– To sypialnia Dziadka – wyjaśniła.
Wyjęła niebiesko-biały koc i wytrzepała go starannie. Chłopiec drgnął, jakby ktoś ukłuł go szpilką. Wziął skrzyneczkę i skierował się do domu. Sypialnia Dziadka… Sypialnia Dziadka… Ustawił ją w rogu balkonu, tam gdzie na betonie była jaśniejsza plama, i wrócił do pokoju.
– No i jak tam nowi koledzy? – mama wsunęła głowę do pokoju.
Chłopiec wzruszył ramionami i otworzył szufladę komody. Sweter dziadka pachniał tytoniem i wodą kolońską. A kiedy chłopiec wtulił w niego twarz, był szorstki jak dziadkowe wąsy.
Wieczór zapadł powoli – nad Łopianowym Polem poczerwieniało niebo, a słońce schowało się głęboko w liście. Chłopiec po cichu wyszedł na balkon i usiadł na rozgrzanym betonie. Za ścianą, zmęczeni przeprowadzką, spali rodzice. W łopianach odezwały się świerszcze, a tuż obok balkonu, jak mały czarny liść, przeleciał nietoperz. Na niebie pokazały się gwiazdy – jaśniejsze niż w środku miasta.
– Czy możesz się trochę przesunąć? – rozległ się zrzędliwy głos dochodzący spod balkonu. – Chyba że chcesz, żebym wskoczył na ciebie.
Chłopiec zerwał się na równe nogi. Hop! Tuż obok niego pojawił się duży pręgowany kocur. Miał postrzępione uszy, bliznę na nosie i na pierwszy rzut oka nie był pierwszej młodości.
– Widzę, że wróciło moje pudło – stwierdził. Niespiesznie umył sobie uszy i spojrzał życzliwie na chłopca. – Wydawało mi się, że mnie wołałeś – zamruczał.
– Nikogo nie wołałem – zaprzeczył chłopiec.
Spomiędzy chmur wyjrzał księżyc, a cienie łopianów zrobiły się prawie czarne.
– A rano? – zapytał kot. – Zawołałeś mnie. Dwa razy.
– A, to… – Chłopiec spojrzał w tarczę księżyca. Zobaczył góry, kratery i morze. – Myślałem o moim dziadku.
Kot powoli wszedł do skrzyneczki.
– To zabawne – rzekł – bo jedynym Dziadkiem na podwórku jestem ja.
Nastroszył wąsy i zaczął udeptywać koc.
– Mogę cię pogłaskać? – Chłopiec wyciągnął rękę.
– Nie! – odpowiedział kot. – Nie lubię czułości. Ale możesz podrapać mnie za uchem.
Sierść kota była miękka i ciepła.
– Dlaczego tak masz na imię? – spytał chłopiec.
– Jestem najstarszy ze wszystkich kotów… – wytłumaczył. – Pamiętam, jak kociara nosiła szpilki.
– Kociara? – zdziwił się chłopiec. – Kto to taki?
Kot spojrzał w stronę małego domku. Z kuchennego okna bił ciepły blask między liśćmi.
– Ta staruszka, która kazała ci odstawić skrzynkę – powiedział. – Wszyscy myślą, że jest czarownicą.
– A jest? – dopytywał chłopiec.
– W pewnym sensie – odrzekł dyplomatycznie kocur. – Ale nie zamienia dzieci w ropuchy. Ratuje zwierzęta. Mnie samemu pomogła wiele razy.
Chłopiec wyciągnął rękę, aby jeszcze raz podrapać kocura za uchem, ale ten się odsunął.
– Już ci mówiłem, że nie lubię czułości. Ale nie pogardziłbym czymś do jedzenia.
Chłopiec się zamyślił – nigdy w życiu nie miał kota i jedyne, co wiedział o kotach, to to, że łapią myszy i piją mleko. Jednak gdy postawił przed kocurem miseczkę mleka, ten parsknął śmiechem.
– Miałem na myśli kawałeczek ryby i trochę czystej wody. Jeśli nie masz ryby, to może być mięso. Widzę, że wszystkiego trzeba cię uczyć od początku…
Kiedy w lodówce odnalazło się wszystko to, co powinno się znaleźćw kociej misce, kocur odprawił chłopca do snu i zabrał się do jedzenia.
Na drugi dzień rano chłopiec wyjrzał na balkon, ale zobaczył tylko gruby pręgowany ogon znikający w łopianach. Pomyślał sobie, że akurat teraz chciałby być kotem, bo wcale nie miał ochoty iść do nowej szkoły. No i miał rację, bo zaraz na pierwszej przerwie chłopak z podwórka chwycił go za koszulkę i pchnął w kierunku parapetu, na którym ktoś kredą i atramentem narysował klawisze fortepianu.
– A teraz Szopen zagra nam koncert – oświadczył drugi, gruby chłopak i chłopiec musiał udawać, że gra, a wszyscy dokoła wołali „brawo” i „bis”.
Oczywiście pani zaraz zauważyła, że nowy uczeń ma upaprane ręce, i wpisała mu uwagę. O tym wszystkim chłopiec nie wspomniał rodzicom, za to zwierzył się staremu kocurowi, kiedy ten wieczorem pojawił się na balkonie. A opowiadało mu się tak łatwo i prosto jak kiedyś, gdy siadał na bujanym fotelu dziadka, a dziadek cierpliwie słuchał i tylko kiwał poważnie głową.
– No tak – zamruczał kocur. – No tak. – I zamyślił się głęboko.
Kilka następnych dni było dla chłopca istną torturą. Szedł do szkoły, a w gardle siedziało mu coś kolczastego – jak gdyby połknął jeża albo kasztana w łupinie… Nauczył się wracać ze szkoły bocznymi drogami – przez Łopianowe Pole. Jednak pewnego popołudnia spieszył się do domu, a jako że okrężna droga była naprawdę długa, musiał przejść przez podwórze. Dwie piłkarskie drużyny zawzięcie kopały piłkę, a najmniejszy chłopczyk dmuchał w gwizdek. Na widok przybysza drużyny przestały grać.
– O, Szopen, Szopen idzie! Przerwa na koncert!
I kiedy chłopiec już, już miał odegrać koncert na wysmarowanych błotem dachówkach, otworzyła się furtka ogrodu otaczającego malutki domek. Na środek boiska drobnymi kroczkami weszła staruszka. W ręce miała czarny parasol z zakrzywioną rączką, a u jej boku kroczył wielki pręgowany kocur z postrzępionymi uszami.
– Teraz zagra nam cała orkiestra – zawołała, a chłopcy jak zaczarowani skoczyli do instrumentów. Największy zabębnił na pokrywie od kubła na śmieci, Najstarszy wyciągnął skądś ramę starego łóżka i grał na przerdzewiałych sprężynach jak na harfie, Najgrubszy dmuchał co sił w metalową rurkę, a dwaj bramkarze na środku boiska zaczęli kręcić baletowe piruety. Z krzaków otaczających domek wyszły małe kocięta i turlały się za śmiechu po trawie, sędzia, trzymając się za brzuch, wierzgał nogami, a stary kocur i Czarownica chichotali złośliwie.
– Bravo, bravissimo! – zawołała starsza pani, kiedy dostrzegła, że piłkarze zaczęli opadać z sił.
Straszliwy hałas, jaki robili, nagle ucichł.
– A może coś na bis? – zaproponował cichutko chłopiec.
– Wystarczy, wystarczy – jęczeli piłkarze.
Chłopiec zaklaskał w dłonie i poszedł do domu. Był już prawie u drzwi klatki schodowej, gdy nagle dogonił go bramkarz.
– Mam na imię Marcin – powiedział.
Wieczorem chłopiec wyszedł na balkon i zastukał w metalową miseczkę.
– Dziadku! – zawołał, a wtedy spomiędzy łopianów wyszedł pręgowany kocur.
– Aaa… – odezwał się nieco cieplejszym tonem – widzę, że tym razem będzie kolacja jak się patrzy.
Zjadł i otarł się łbem o nogi chłopca.
– No, opowiadaj – zachęcił. – Ten Marcin to co…?
I chłopiec zaczął mówić. O tym, że piłkarze poprosili, aby napisał dla nich hymn drużyny, że staruszka z domku obiecała im uszyć klubową flagę, że Marcin chciałby nauczyć się grać na gitarze… Tak się zagadał, że nawet nie spostrzegł, kiedy księżyc wywędrował na sam środek nieba. I wtedy pokazał kocurowi, gdzie na srebrnej tarczy są góry, gdzie są kratery, a gdzie jest morze. Stary kot nastroszył wąsy i się uśmiechnął.
– Dawno, dawno temu – zaczął – gdy byłem mały…
Nocny wiatr przywiał skądś zapach fajkowego dymu. „Dawno, dawno temu” – zaszeptały łopiany i serce chłopca opuścił smutek.