Lubieżność - Górski Rafał - ebook + książka

Lubieżność ebook

Górski Rafał

4,1

Opis

WYDAWNICTWO P.OWIĘKSZENIE PRZEDSTAWIA:

Błyskotliwy debiut Rafał Górskiego.

LUBIEŻNOŚĆ

To opowieść o samotności i eskapizmie. O głębokim uzależnieniu, które traktujemy jak coś normalnego, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo nas określa. O lucyferyczności życia, bo każdy z nas ma na ramieniu kogoś, kto szepcze, ZRÓB TO. O relatywizacji zła. O przeistoczeniu się z ofiary w kata. O historiach odciskających na ludziach piętno. O kryzysie empatii. O Polsce drenowanej przez prawo definiowane przez doktrynę miłości do bliźniego, ale co straszne, niemającej problemu z łamaniem praw człowieka, łamaniem praw mniejszości seksualnych, kobiet, czy konstytucji. To historia o Tobie i o mnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 151

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basia_laszkow

Dobrze spędzony czas

Prawdę mówiąc, nawet czytając opis Lubieżności nie miałam pojęcia, o czym będzie książka. Czułam się jednak na tyle zaintrygowana, że brałam w ciemno :) Jak na książkę debiutancką, nie jest to książka zła. Da się w nią wciągnąć, choć główny bohater (Franek), który zjawia się w kraju tuż po ogłoszeniu lockdawnu, bywa irytujący i wydaje mu się, że pozjadał wszystkie rozumy. Momentami można go również posądzić o hipokryzję. Próbuje zrobić z siebie męczennika, przedstawia rzeczywistości w jeszcze ciemniejszych barwach, niż ona sama się maluje. Tematyka książki dość kontrowersyjna, odważna, ale na czasie, bo przecież fikcyjny Franek nie jest jedyną osobą rozczarowaną życiem na emigracji. Myślę, że został w niej poruszony dość istotny temat. Czego nie można odmówić autorowi to warsztat - pisze z jednej strony w sposób lekki, z drugiej odczucia głównego bohatera udzielają się również czytelnikowi, więc potrafi wpłynąć na emocje odbiorcy i zaczarować go. Narracja stworzona jest w taki sposób...
10
aga_cytuje

Nie oderwiesz się od lektury

Lubieżność to debiutancka książka Rafała Górskiego. Kiedy dostałam propozycje recenzowania książki nie wiedziałam czego się spodziewać. Nie jest to książka łatwa i przyjemna. Jest to książka nad którą trzeba się zastanowić, przemyśleć co autor miał na myśli. W kilku momentach zatrzymałam się przemyśleć co się dzieje do okoła nas. A dzieje się dużo lecz my nie chcemy albo udajemy że tego nie widzimy. Narratorem jest główny bohater Franek, który wraca do Polaki po ogłoszeniu lockdownu. To co zastaje w kraju jest dla niego szokiem. Lubieżność to brutalne przedstawienie prawdy o naszym kraju. Książka inna niż dotychczas czytała, co nie oznacza że mi się nie podobała, wręcz przeciwnie. Książka o prawdzie o życiu, o postrzeganiu świata, o fałszywym świecie, o tym że nie wszystko jest w twoich rękach ale ostatnie zdanie należy do ciebie. Cieszę się że przeczytałam coś innego niż zazwyczaj. Czy lubieżne patrzenie na świat przysłania nam prawdę o nim? ig aga_cytuje
10
Szpakoska

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki, Rafał.
00

Popularność




RAFAŁ GÓRSKI
LUBIEŻNOŚĆ
copyright © Rafał Górski, 2023
copyright © Wydawnictwo P.owiększenie, 2023
Redakcja: Agnieszka Pankau
Redakcja merytoryczna: Małgorzata Chrobok
Korekta: Małgorzata Chrobok
Projekt okładki: Krystyna
Projekt typograficzny, skład, łamanie: Dagmara Brzezińska
Konwersja: Dagmara Brzezińska
ISBN: 978-83-67810-01-2
Warszawa, Aberdeen,Wisła,Fredrikstad,Trapani.
„Tonieważne,czyOjczyznamisiępodoba,czynie.
Zduszyjejsobieniewyrwę...”
Jan Nowak Jeziorański
1.
Warszawa żyje w podziemiu i nie zasypia. Kiedy śmiertelnicy całują na dobranoc swoje dzieci, Warszawa–samotna,niezależna,nieśmiertelna–zbierasięwsalonikachciasnychmieszkań, w zaklejonych dyktą klubach i w oparach goudy topi swoje życie. W czasach kryzysu empatii, w których każdy ma swoją miskę gówna do zjedzenia, jest nam bardzo ciężko nie zajmować się wyłącznie sobą.
Cofnęliśmy się do świata z czarno-białego ekranu telewizora.Tostanwojenny,tylkobrakczołgów na ulicach, ale dalej pije się w melinach. Płatność wyłącznie gotówką, by oszukać system. Zaanektować go,odwrócićnadrugąstronę,niepozostawić śladu. Palimy w środku, pijemy w środku, ruchamy w środku. Jesteśmy jak rośliny, którym brakuje słońca. Podlewamy się wódą, walcząc o przeżycie. W końcu jednak zwiędniemy, to nieuniknione.
Nazywam się Syzyf, choć nie tak matka dała mi na imię. Czego dotknę, obraca się w pył. Najpierw była iskra i to ona odpaliła lont. Teraz jestem na szczycie. W swojej euforii jeszcze nie uświadomiłem sobie,żewłaśnierozpoczynasięmójkoniec.Że powoli się wypalam.
Mimotopręprzedsiebie,wspinamsię. Jestem czartem. Mefistofelesem. Potęgą smaku. Kaznodzieją. Podmuchem wiatru.
Nagle rozlega się huk. Kamień stacza się. Po raz kolejny konsekwentnie po niego schodzę. Rozliczam niepowodzenia. Patrzę na życie przez palce. I kiedy jestem już na dnie, coś się dzieje – iskra zapala lont.
Czuję,jakbeznadziejastemplujemojąskórę i wpełza pod paznokcie.
2.
Gdy wyglądam przez okna samolotu i widzę rozświetloną arterię, przechodzą mnie dreszcze. To Warszawa. Moje miasto. Zimne i kojące jak kieliszek wódki do tłustego obiadu. Łatwo się nią zachłysnąć, zanurzyć się w niej, zatracić. W oddali zauważam migające światełka lotniska na Okęciu. Żarzą się wesoło, jakby witały syna marnotrawnego, który na tarczy powraca z obczyzny.
Kiedy samolot ląduje, podnosi się larum. Stewardesy i stewardzi otwierają służbowe szafki, gdzie wciskają nieupchnięte w bagaże, niesprzedane perfumy. Plastikowe flakony z parszywą wódeczką. Pięćdziesiątki w cenie połówek – pułapka na tych, którzy bojąc się latać, muszą wspomóc swoje wątroby dawką alkoholu.
Ludzie podnoszą się szybciej, niż określa to dyrektywa pokładowa. Jedni klaszczą, inni rozpoczynają walkę z lukiem bagażowym.Wszystko to przy akompaniamencie piskui wrzasku, który wydobywa się z ust wystraszonych dzieci z zatkanymi  uszami. Chaos.  Jesteśmy w dżungli. W rezerwacie dzikich stworzeń.
Gdywszyscyzałożylijużkurtki,opatulilisięw szaliki, naciągnęli na uszy czapki, stoją ściśnięci jak petenci, jak klienci parabanku w kolejce po odzyskanie pieniędzy. Ludzie kursujący pomiędzy WarszawąaLondynemkilkarazywrokunadal nienauczylisię,żepókidosamolotuniezostaną dostawione schody, będą tak stać, pocić się i stękać. Patrzećbykiemnategodrugiego,pchającegosięobok,popełniającegotensambłądtydzieńw tydzień, miesiąc w miesiąc, rok w rok. To jakiś dziwny rytuał, jak domowa awantura przed wigilią.
Siedzimy i czekamy na koniec tragikomedii rozgrywającej się pod czujnym okiem sfrustrowanej załogi  samolotu.  Ja  i  ona.  Pyzata  blondynka z tunelem w jednym uchu kilka siedzeń za mną, czuję, jakby siedziała tuż obok. Jesteśmy razem, choć się nie znamy. Nic nas nie łączy, dzieli wszystko. Na pokładzie zostaliśmy już tylko we dwoje. Czekam, aż  przejdzie  pierwsza.  Dopiero  wtedy  wstanę i z estymą ją powitam. Czuję jej wzrok, widzę, jak się do mnie uśmiecha. Ma na sobie koszulkę z napisem KISS, drobne słuchawki w uszach, a garnitur jej białych zębów zdobi urocza diastema, która dodaje charakteru.
Ciekawe, czego słucha? Jaki jest jej ulubiony film? Co ostatnio przeczytała? Co by powiedziała, gdybym zaprosił ją na kawę? A potem… a może… a nuż…
Przed moimi oczyma rozgrywa się pewien scenariusz. Jest pieprzny, niegrzeczny, wyuzdany. Końcowymaktemipuentąmojegomarzeniastajesięscena,wktórejonasięrozbiera,ajawzamian– z szelmowskim uśmiechem i żądzą w oczach – ubieram ją we wstyd. Projekcja w mojej głowiewydaje się niemal namacalna. Pragnę dotknąć jej pleców,  lubieżnie  muskać  wargami  wnętrza  ud, poczuć zapach jej cipki i zostawić w niej swojąwoń. Podoba mi się jej lekka nonszalancja i brak wulgarności. Sprawiają, że kiedy na mnie patrzy, nie czuję żadnych zgrzytów. I ta czarująca swoboda, zupełnie nieświadoma. Ciekawe, jakiego koloru jest jej bielizna?
Jest! Idzie! Patrzę na małe, falujące piersi próbujące wymknąć się spod bawełnianego knebla. Jej policzki czerwienią się, uwydatniając subtelne piegi. Szukam jej wzroku. Szukam jej oczu – wiernychinaiwnych.Znajdujesięjużdwarzędy za mną i zdaje się przyspieszać kroku. W takich chwilach nawet największy donżuan, najznakomitszy lawstorant, doświadczony babiarz, miejski casanova – wszyscy oni w lędźwiach i kutasie doświadczają tej samej niepewności.
Czuję, jak nogi się pode mną uginają, jak spinają siępośladki–woczekiwaniunato,czegopragnę, a czego mogę nie dostać.
Teraz widzę ją w całej okazałości. Mamwrażenie,żekinooperatorcelowozwolniłtaśmę,  bym  mógł  smakować  tę  chwilę.To prawdziwa rozkosz dla moich zmysłów. Wstaję dokładnie w momencie, który tak misternie wykalkulowałem. Zgodnie z planem, który musiał siępowieść.Kładęprawyłokiećnaoparciufotela –lekko,nonszalancko,aleniewulgarnie.Zklasąi taktem. Przymykam jedno oko, sprawiając, że wzrok jest tajemniczy, przymglony i niejednoznaczny.
Rozchylam mordę z łajdackim uśmiechem i mówię półgłosem – niskim i zdecydowanym:
– Cześć, dzień dobry… – całe moje ciało krzyczy. Zatapiam wzrok w jej ustach. Czekam na odpowiedź, ale ta nie nadchodzi. Przeszła obok, tak po prostu. Niezainteresowana, traktując mnie jak powietrze.
Nalotniskuniktnamnienieczeka.Pamiętam, jakbyło,kiedyuciekałemstąd–zmiasta,które mnie stworzyło, przemieliło i wypluło w wersji, którą obecnieprezentuję.Żegnanybyłemtygodniami. Moi znajomi, przyjaciele i nieprzyjaciele, starzy kumple ze szkolnej ławki, barowe meble oczekującenadarmowąlufę.Byłekochanki(wtamtymczasie obecne), znajomi znajomych, którzy chcieli ogrzać się w moim lichym i nieszczerym blasku barmańskiego światła. Wszyscy ci piękni i brzydcy, inteligentni i głupi, odliczając czas do mojegowyjazdu, świętowali, żegnali mnie i życzyli powodzenia. Dziś nie przyjechał nikt.
Podmiejską kolejką docieram na centralny. Wychodzę i czuję niepowtarzalny zapach dworca. Ten, który zapamiętałem z lat młodości. Kiedy wracałem z wakacji. Kiedy stąd wyjeżdżałem. Mieszaninę ptasich fekaliów, moczu, niestrawionej wódy, niemytych ciał bezdomnych, zapiekanek, kawy, wyperfumowanych mężczyzn, wymalowanych kobiet, włóczęgów, turystów i kebabowni.
Przenikające się zapachy prowadzą mnie na przystanek. Chcąc w pełni poczuć domowy klimat, wybieram tramwaj.
3.
Tu, w Warszawie, niezależnie od wyższości metra nad pozostałymi środkami transportu, wciąż żyjemy życiem tramwajowym. Mimo że to autobus w stolicy zawiezie każdego warszawiaka w wybrane miejsce, to jednak bardziej kocha się tu tramwaje.
Pajęcza sieć szynowa utkana na warszawskiej glebie stanowi panoptikum mariażu charakterów. To tu spotykają się ze sobą przedstawiciele kontrkultur miejskich. Na tych, w porywach, kilkunastu metrach przy akompaniamencie rytmicznego stukotu kół mieszają się ze sobą ludzie, którym się udało, z tymi, którzy swoje życie przegrali, i takimi, którzy wciąż mogą przegrać wszystko. Są studenci, wyfiokowane emerytki, modne alternatywki, budżetowi krawaciarze, Ukraińcy zatrudnieni na stanowiskach najniższego  szczebla.Widzę  też  wyrzuconychz pracy mężczyzn w zakurzonych marynarkach, jeżdżących od pętli do pętli, zabijających czas, który w mniemaniu ich żon spędzają na wykonywaniu obowiązków służbowych… Są też przygrywający na akordeonie Romowie o kolorze skóry bengalskiego słońca.
Rozglądam się i wypatruję nisko latających jaskółek warszawskiego ZTM. Szare eminencje komunikacyjnego sznytu. Reprezentanci śmietanki, ludziebezkręgosłupa–kanarzyczającysięw zaułkach przystanków. Podnieceni i czujni na słabośćzdezorientowanychturystów,którzygotowi
są pomyśleć, że biletu kupionego w automacie nie trzeba kasować, wystawiając się tym samym na żer sępom z bloczkami mandatów w kieszeniach.
Jest wcześnie. Znakomita większość obecnych jedzie do pracy i ma przed sobą perspektywę ośmiogodzinnej orki. Widać to po ich twarzach – zmęczonych, smutnych, napuchniętych zaspaniem. Są na smyczach banków, gdzie zaciągnęli kredyty mieszkaniowe we frankach, więc każdego ranka muszą zakładać niewolnicze kagańce i korporacyjne drelichy. Tłoczą się w drodze do pracy, sprawdzając kursy walut na ekranach telefonów, które odbijają ich zrezygnowane oblicza.
Wychodzę na Żoliborzu, nieopodal placu Grunwaldzkiego. Poranne słońce kłuje w oczy jak tysiące szpilek. Chłód przenika i orzeźwia mój nietrzeźwy umysł. Warszawa zdaje się nadal tą sympatyczną kurwą, która uśmiecha się, gdy dostaje napiwek.
4.
Wylatywałem trzy lata temu. Gdy stawiałem pierwsze kroki na brytyjskiej ziemi, miałem wrażenie, że już niczego mi nie brakuje. Oto otworzyły się przede mną bramy stolicy dekadencji, frywolności i zepsucia. Blichtr, jaki bił od londyńskiego city, był nieporównywalny z niczym, czego wcześniej udało mi się doświadczyć. Świat stał przede mną otworem.
Ów świat zaczął się typową, wypraną kliszą. Mieszkałem chyłkiem u znajomych znajomych. Rzecz jasna, Polaków. Ludzi na sutych socjalach. Ze skromnymi pensjami w fabrykach sałatek, kartonów, suwaków lub mebli. Odbijających kartę w zakładzie codziennieosiódmejrano,wykonującychtę samą czynność od tak dawna, że stracili rachubę.To wszystko stanowiło jedynie fasadę sukcesu definiującą naszych rodaków. Dumnych i wielkich na forach portali społecznościowych. Małych, gnuśnych i bez języka w prawdziwym świecie.
To już nie te czasy, kiedy za pensję brytyjskiego workeracicebulowipaniczykowiezapewnialibytswoimrodzinomwPolsce.Zbrakuambicjitowszystkozostałozaprzepaszczone.Utopionew kieliszku taniej szkockiej płukanej w pozbawionych zębów ustach. Ustach, które zdobiły kupowane na bezcłowym szlugi z polską banderolą. Narkotyki, seks, awantury, rozbite rodziny. A towszystko okraszone koszulkami z Orłem Białym jako wyznacznikiem poziomu patriotyzmu drzemiącego w sercach ludzi, którzy do Ojczyzny nie mogą lub nie chcą już wrócić. Polska nic im już nie oferuje. Nic dla nich nie ma.
Szybko odciąłem się od tej osobliwej menażerii, wynajmując kątem pokoik pod schodami w downtown. Moimi współlokatorami byli Jamajczycy z wiecznym, nigdy niekończącym się jointem w ustach. Umieli skręcić blanta z iście zegarmistrzowską precyzją. Spędzałem dni upalony, kołyszącsięwrytmkakofonicznychdźwiękówich wyspiarskiej muzyki. Unosiły się ponad marihuanowym dymem smagającym nasze nozdrza.
Jednocześnie szkoliłem język i próbowałem stanąć na nogi. Wiele zawdzięczam jamajskim współlokatorom. To oni pomogli mi załatwić pierwszą pracę w jednej z setek londyńskich knajp, co z tego, że na czarno. Początki nie należały do najłatwiejszych. Rzuciłem się w wir imprezowego Londynu i ciężko było mi się w nim odnaleźć. Bariera, jaką stanowiły setki różnorodnych akcentów podkreślających korzenie mieszkańców miasta, była nie do przeskoczenia Mój brytyjski sen powoli stawał się koszmarem.
Pracę w barach zamieniłem na stanowisko sprzątaczawagonówmetra. WielkośćLondynu oraz jego urbanistyka powodowały, że dojazd do pracy zajmował mi grubo ponad godzinę. Zmianę zaczynałemwczesnymrankiem.Spaćkładłemsię przed kolacją, by obudzić się w środku nocy. Choć czułem się jak bohater Barei, nadal wierzyłem, że karta się odwróci.
Moimiwspółpracownikamibyliczterejmłodzi Brytyjczycy, którzy pochodzili ze społecznych niziniwładaliCocneyemlepiejniżniejedenlord wysublimowaną angielszczyzną. Każdy z nich przychodziłdopracynaoliwionyparszywejjakości ginem.Bylizniszczeni,słabi,niemalprzeźroczyści. Mimożeznaczącosięodsiebieróżnili,wydawało się, jakby byli braćmi. Mieli wiele cech wspólnych. Ichnalanetwarzezdobiłynosykoloruwściekłej czerwieni. Sękate palce co rusz przykładały butelkę doust.Akiedykolejnaświeciłapustkami,któryś z nich znikał, by za chwilę wrócić ze świeżą dostawą.
Nie zarabiałem wiele, ale wierzyłem, że to dopiero początek drogi. Wcale nie czułem, że lont powolisię wypala. Po kilkunastu miesiącach dostałem szansę pracy na Soho. Lokal klubowy ze świetną muzyką i genialnym barem, za którym półki uginały się od wysokiej klasy alkoholu. Zarabiałem dobrze. Miałem nienajgorszą stawkę i duże napiwki, daleko przekraczającepodstawę.Poczułemwiatrwiejącyw połamane żagle.
Po półtora roku dorobiłem się londyńskich znajomych,  których  nie  musiałem  sięwstydzić. Byłem władcą na krańcu świata.Cesarzem nocnego miasta. Kochającym poranne powroty, kreski wciągane z ekranów telefonów nad Tamizą,przygodneznajomości.Miałemwrażenie,że unoszę się nad ziemią. Byłem na szczycie i to mnie zaślepiło, bo zapomniałem, że przecież jam Syzyf.
Wkrótcewdalekim,nieznanymchińskim Wuhan ludzie zaczęli lubować się w „wysokiej jakości” nietoperzach. Zaczął się lockdown. Wciąż byłem zatrudniony na czarno i nie otrzymywałem żadnych pieniędzy z suto wypełnionej funtami portmonetkikrólowej.Musiałemzacząćdziałać.W dłuższej perspektywie wyglądało to tak, że na życie w Londynie zwyczajnie nie było mnie stać. Miałem trochę funtów poupychanych w futerale wysłużonej gitary, więc postanowiłem wrócić. Chciałem przytulić się do Ojczyzny i krzyknąć: „Sprawdzam!”. Pragnąłem zobaczyć, czy Polska ma mi jeszcze coś do zaoferowania.
Znowu czułem, że spadam, że niżej nie ma już nic.
5.
Zawsze chodziłem własnymi ścieżkami. Ludzie wysysali ze mnie energię. Kręcili się wokół jak sępy i zabierali to, co dla nich istotne. Nie wydawali reszty i nie oddawali niczego z naszej relacji. Paradoksalnie moja wrodzona niechęć do ludzi gładko przekładała się na status duszy towarzystwa, której krzyż dźwigam do tej pory. Ekstrawertyczny introwertyk to termin skrojony idealnie pode mnie. Zagubione dziecko Warszawy na usługach jej mieszkańców. Chichot losu.
Kiedy jeszcze w szkole, zamiast chodzić na zajęcia, wolałem przesiadywać w Trafficu, u zbiegu ulic Kruczej i Zgody, chowając się między półkami z Millerem, Palahniukiem i Kafką, nikt nie nazywał mnie odludkiem. Dla rówieśników moje ucieczki były wyznacznikiem pewnego irracjonalnego prestiżu. Byłem zjawą. Materialnym duchem. Wyzwalałem w nich chęć bycia wolnymi. Im dłużej nie było mnie w szkole, tym większym bohaterem mas szkolnych się stawałem. I tak już było zawsze. Całe życie na wagarach. Pierwszy alkohol. Pierwszy papieros. Pierwszy seks.
Moja niechęć do przebywania w towarzystwie ludzi nie przełożyła się na ich deficyt w życiu zawodowym. Ścieżka mojej kariery polegała na udawaniu,żechodzędopracy.Najmowaniusiędosetekróżnychrobót,wychodzeniuzdomuiniestawianiusięnaumówionychspotkaniach.Po ośmiugodzinach wczytelni wracałem,jak gdyby nigdy nic, do domu i z zadowoleniem oddawałemsię dalszej lekturze. Pytania, gdzie pieniądze, które powinienem dostać za wykonaną pracę, zbywałem. Bo to była moja sprawa, gdzie i z kim będę spał. Za co kupię papierosy, śniadanie. Dzięki czemu będę udawał, że życie jest wspaniałe. W jaki sposób będę oszukiwał.Dokładnietak,jakpróbująoszukaćnas szefowie agencji reklamowych po dwóch rozwodach z milionowym kredytem na mieszkanie. Z namiastką życia prezentowanego na Instagramie. Rok w rok wrzucający te same zdjęcia z wycieczki na Zanzibar. Plastikowi celebryci z TikToka, których działalność opiera się na zazdrości konsumentów. Na chęci bycia kimś innym. To pułapka.
Kiedy zwykli zjadacze chleba scrollują ekran, wzdychając do reklam pudrów, butów i samochodów, ikony influencingu – naczynia zdobione chemią wszczepioną w usta, cycki i policzki, z mózgami skażonymi  samozadowoleniem  –  opowiadają o swoich pierwszych razach na odwykach, wlewają w siebie butelki wina w ciemnych kawalerkach, sprzedają swoje ciało na zagranicznych streamingach sekskamerek.
A kolejny narybek dorasta coraz szybciej, ustawiając się w kolejce do kas koncernów modowych po grant na depresję.
6.
Żwawym krokiem skręcam w labirynt bloków przy Broniewskiego. Wchodzę na jedną z klatek. Wjeżdżam na trzecie piętro. Wszystko wygląda tak samo, jakby świat się zatrzymał. Jakbym nigdy nie wsiadł do samolotu, nie pożegnał stolicy.
W mieszkaniu jest potężny syf. Walają się w nim puste butelki, niedopałki papierosów i pudełka po pizzy. W powietrzu unosi się zapach dymu tytoniowego. Szklana ława w salonie poprzecinana jestkreskamibiałegoproszku.Nakanapieleżypółnagiedziewczę.Wfotelupodoknem, tyłem do mnie, w samych bokserkach, z wysoko zawieszonymi nogami siedzi wytatuowana postać czytającaksiążkę.ToRokita,mójwspółlokator. Ma krótkie, równo przycięte blond włosy, niebieskie, myślące oczy i okulary w okrągłych oprawkach, jakich nie powstydziłby się żaden członek partii NSDAP.
To mieszkanie odziedziczyłem po rodzicach. Kiedy się wyprowadzałem, pozwoliłem mu tu zostać. Wystarczyło,żebędziepłaciłczynsziniezrobi z niego totalnej meliny. Miałem nadzieję – niestety płonną – że tak będzie.
Rokitabył.Wzasadzietowszystko,comogęo nim powiedzieć. Mimo że dużo ćpał, a jeszcze więcej pił, nie wiedzieć czemu – ufałem mu. Nie wiedziałem,czygdzieśpracuje,alezawszedobrze wyglądał, nie śmierdział i potrafił się zachować, kiedy wymagała tego sytuacja.
Podszedłem do niego i dałem prztyczka w ucho na ogarnięcie. Poderwał się z fotela. Spojrzał na mnie,lustrującuważnie,zkimprzyszłomumieć do czynienia. Jego bystry wzrok nie zdradzał uczuć. Cisnął książkę na blat. Ta, uderzając o stolik, zdmuchnęła rozsypane kreski. Moje zainteresowanie przyciągnęłajejokładka.Byłotojakieśdzieło
C.S. Lewisa. W jednej chwili pytające spojrzenie Rokity zamieniło się w radość. Zrobił krok w moją stronę i objął mnie w pasie, przyciskając do siebie niczym stęskniony rodzic, który wita swoje dawno niewidziane dziecko.
Kiedysięodemnieodkleił,podszedłdośpiącejwnajlepszedziewczynyidelikatnie, acz stanowczo nią potrząsnął. Oznajmił jej, że nastała godzina ewakuacji z mieszkania. Ta, zniesmaczona zakłóceniem jej nabierającego rozpędu snu, rzuciła mu nienawistne spojrzenie rozjuszonej kotki. Otarła z twarzy zaschniętąstrużkęślinyi,gdywydawałosię,żezbierajejsię na wymioty, wzrok jej i Rokity spotkały się. Natychmiast złagodniała. Zaczęła potulnie kompletować i nakładać na siebie swoją garderobę. Wtedy zauważyłem, że na pośladku ma wytatuowaną cyfrę trzy. Gdy już się ubrała, udała się do wyjścia, powłócząc nogami.
7.
Wódkę w pawilonach leją szczodrze. To tu odbierałem godność nie tylko sobie, ale też ludziom stojącym po drugiej stronie baru. Kobietom, które łaknęłyatencji.Jakiegokolwiekzainteresowania ze strony samców, którzy przepijali swoje wypłaty. Mężczyznomłypiącymnatepierwsze.Marzącym o wsadzeniu w którąkolwiek z nich, niepotrafiącym przełamać bariery, by zagadać do dziewczyny bez wychylenia niezliczonych kufli piwa.
To tu, w wyszynku gastronomicznym, krainie wódką i bełtem płynącej, spoufalają się ze sobą najróżniejsze postacie. Enigmatyczne oblicza na usługach swoich wątrób. Podstarzali lawstoranci spoglądają na młode nimfetki. Te ochoczo prężą swoje gibkie ciała w poszukiwaniu amanta, który posypie  im  kolejną  kreskę,  zamówi  taksówkę i utuli w swoim lofcie, by wyprosić ją o brzasku poniedziałkowego słońca. Można tu też spotkać skłóconych z życiem ojców dzieci nieszczęśliwych matek. Matek, które nerwowo podskakują, słysząc najcichszy szmer na klatce.