Łyżeczka - Izabela Szylko - ebook + audiobook

Łyżeczka ebook i audiobook

Izabela Szylko

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, żeby zabić własną matkę? Majka też nie. Nigdy. Ale rzeczywistość przerosła jej wyobraźnię…

Po śmierci ojca Majka musi rozpocząć nierówną walkę z własnym poczuciem obowiązku, aby uwolnić się od apodyktycznej matki, która prześladuje ją destrukcyjną miłością.

Gdy matka podupada na zdrowiu i wprowadza się do domu córki, życie rodziny zamienia się w koszmar. Atmosfera zagęszcza się, jak w klasycznym thrillerze. Osaczona Majka staje przed dylematem: dobro matki czy własne szczęście. Tylko, co to za wybór?

„To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku (…) niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. (…) I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?”

„Zabiłam moją matkę” – tak rozpoczyna Majka swoje poruszające wyznanie, i nie jest to prowokacja. Jej matka naprawdę nie żyje, a Majka czuje się za tę śmierć odpowiedzialna. Ale czy to znaczy, że jest winna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (61 ocen)
31
20
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Gorzka prawda o toksycznych mamuśkach niszczących życie własnym dzieciom. Polecam.
20
zenonakiepska

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem pod wrażeniem tej książki . Pani Izabelo napisała Pani dosłownie moją historię życia z moją matką , ale moją jeszcze ciągle trwa i nie wiem jak się zakończy. Czasami sama sobie współczuję , że takie mam życie..
20
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka budząca emocje i to jakie !!! Nie wielkich rozmiarów, niewinnie wyglądająca, ale z ogromnym przekazem. Porusza temat toksycznej miłości matki do córki. Kobieta wręcz osacza swoją " ofiarę ", na każdym kroku kontroluje i strofuje. Złość jest tym większa że dotyka najbliższych osób. Matka która, niczym pająk, oplotła swoją ofiarę siatką manipulacji i szantażu emocjonalnego. Świetnie wykreowane postaci i dialogi. Większość powieści wiarygodna, niczym wycięta z życia nie jednej rodziny polskiej. Największe zastrzeżenia mam do zakończenia. Przejaskrawione i nieprzekonujące. Makabreska z piekła rodem. Z drugiej strony trudno powiedzieć do czego może doprowadzić permanentny mobbing serwowany przez swoją rodzicielkę latami. Książka zdecydowanie godna polecenia zarówno w wersji pisanej jak i audiobooka.
20
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
agga1976

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka o trudnej relacji matka - córka. Szkoda, że nie zdążyłam docenić mojej "normalnie kochającej" matki. Audiobook i Grażyna Barszczewska w roli matki - majstersztyk.
00

Popularność




Izabela Szylko

ŁYŻECZKA

Studio O’Rety 2021

Wydanie II

elektroniczne

Text copyright © Izabela Szylko

Copyright © Studio O’Rety

ul. Ustrzycka 1

02-141 Warszawa

tel.: +48 733 05 10 50

[email protected]

Redakcja: Marian Hanik

Projekt okładki: Studio O’Rety

ISBN 978-83-941369-7-0

Wydanie II elektroniczne

Warszawa, 2021

www.orety.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Zabiłam moją matkę.

Naprawdę.

Ile razy, w chwilach złości zdarzyło wam się wrzasnąć na kogoś – „ja cię zabiję!” – nie mając przecież wcale takiej intencji? Założę się, że wiele razy. Po prostu głupia odzywka, która chociaż brzmi groźnie, znaczy mniej więcej tyle, co „lepiej zejdź mi z oczu, bo możesz dostać w ucho”. Sama też używałam tego praktycznego zwrotu nie raz, odgrażałam się w ten sposób przyjaciółkom, kolegom z pracy, mojemu mężowi, ale nigdy – mojej matce, Mieczysławie.

Moja matka doprowadzała mnie do białej furii niemal każdym wypowiedzianym przez nią zdaniem, ale nigdy nie usłyszała w odpowiedzi – „ja cię zabiję”. Dopiero teraz, po tym, co się stało, nareszcie zrozumiałam dlaczego. Przyczyną był instynktowny, atawistyczny niemal lęk, że jeśli głośno wypowiem te słowa, to zabrzmią one jak prawdziwa groźba, i Pan Bóg, którego nie ma, odbierze to jako obietnicę, którą będę musiała ją spełnić.

Nigdy, przez całe moje trzydziestopięcioletnie życie nie skrzywdziłam z premedytacją żadnego żywego stworzenia stojącego w ewolucji wyżej niż owady. Nie mogę zagwarantować, że nie skrzywdziłam żadnego człowieka, ale jeżeli nawet tak się stało, nawet jeśli niechcący, w chwilach gniewu, zdarzyło mi się kogoś zranić, to ręczę głową, że nie zrobiłam tego celowo. Przez cały czas, ze wszystkich sił, z różnymi rezultatami pilnowałam się, by nie skrzywdzić mojej matki. Aż w końcu ją zabiłam.

A teraz ona leży dwa metry pod ziemią. Wyprawiłam jej pogrzeb z honorami, taki, jaki należy się matce, kupiłam ogromne wieńce, zamówiłam pomnik, wszystko jak trzeba. Przyszło nawet sporo ludzi. W pierwszej chwili trochę mnie to zaskoczyło. Moja matka nie miała zbyt wielu znajomych, a przyjaciół chyba wcale, ale gdy zauważyłam, z jaką uwagą i bezczelną ciekawością obserwują mnie i mojego męża, zainteresowanie pogrzebem przestało mnie dziwić. Przecież tak niewiele mają rozrywek w miasteczku, a właśnie zmarła osoba, która tych rozrywek, moim kosztem, regularnie im dostarczała.

Mojej matki już nie ma, a ja, mając świadomość, że nie ma jej z mojego powodu, usiłuję posklejać moje rozsypane życie na nowo. Wymazuję z pamięci sceny, które chciałabym zapomnieć, próbuję interpretować swoje zachowanie tak, abym mogła pozbyć się poczucia winy, wybielam się tak bardzo, że lada chwila okaże się, że właściwie nic takiego nie zrobiłam. Ot, po prostu los tak chciał. Albo – jeszcze lepiej – to wola Boska była. Bóg by do tego nie dopuścił przecież, gdyby chciał, żeby było inaczej, gdyby nie miał w tym swojego celu. Myślicie, że mi się to uda? Gdyby to było takie proste, nie pisałabym tych słów. Przecież o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale. Powinnam pozwolić mojej matce na wieczny odpoczynek i nie oskarżać jej w sytuacji, gdy nie ma szansy się bronić. A jednak – nie potrafię. Muszę o tym opowiedzieć, nawet mając świadomość, że obróci się to przeciwko mnie.

Tak. Dobrze się domyślacie. Upiekło mi się. Choć mój udział w pozbawieniu mojej matki życia jest bezsporny, to jednak wiem o tym tylko ja. Policja nie będzie mnie ścigać, żaden sędzia nie będzie mnie oskarżał. Jedynym sędzią dla siebie jestem ja sama. Daje mi to niebywałe poczucie mocy, co, w pewnym sensie, jest nawet uczuciem przyjemnym. Na krótką metę, oczywiście. Tuż zaraz pojawia się poczucie odpowiedzialności, które zaczyna ciążyć tak bardzo, że nie sposób z nim żyć. Są tacy, którzy nazywają to również poczuciem winy, ale w moim wypadku to by było zbyt daleko idące uproszczenie.

***

Czarny, ciężki dym wisi nad wsią i nie chce odejść. Czerwone płomienie sięgają dachów zabudowań. Już nie słychać krzyków dzieci ani płaczu kobiet, tylko szelest ognia. Wszyscy patrzą w milczeniu, jak zapada się dach pierwszej podpalonej chałupy, pod samym lasem. Chwilę potem rozsypie się kolejny dom. Nie będzie cudu, domy będą padać jeden po drugim, nie spadnie nagły deszcz, który stłumiłby ogień, a stojący kordonem wokół wsi żandarmi nie pozwolą, aby ktokolwiek próbował ugasić pożar. Kto zresztą miałby to robić? Wszystkich mężczyzn zabrali już wcześniej. Zostały tylko kobiety i dzieci.

Mała Miecia siedzi na wielkiej, unurzanej w błocie pierzynie, jedynej rzeczy, którą Hanna, jej matka zdołała uratować z domu, gdy nad ranem załomotali do drzwi i dali kwadrans, żeby się spakować i wyjść. Obudziła trójkę dzieci, dwoje jeszcze przy piersi, ubrała je ciepło, była wczesna wiosna przecież, śnieg jeszcze leżał na polu, wyprowadziła z domu i zdążyła jeszcze tylko tę pierzynę wynieść, zanim ogień zaczął trawić jej nowy dom, do którego wprowadziła się zaledwie pół roku temu.

W tym czasie ciężarówka wywoziła Jana, jej męża i wszystkich mężczyzn ze wsi, nawet nie tak bardzo daleko w las. Mężczyźni kopali głęboki dół, ale nie wiedzieli, dlaczego to robią. To był początek wojny, Niemcy jeszcze nie pokazali na co ich stać. Dopiero kiedy żandarmi kazali ustawić im się na skraju rowu i skierowali na nich karabiny, zrozumieli, że właśnie wykopali grób, i że wykopali go dla siebie.

Dopiero wtedy Jan próbuje uciekać. Stoi ostatni w szeregu, skacze w las. Razem z nim jeszcze dwóch. Tamtym udaje się zbiec, jego dosięga kula. Właśnie jego, który po doświadczeniach wojny polsko-bolszewickiej nie miał żadnych złudzeń co do Rosjan, za to tak bardzo ufał Niemcom. – Przecież to cywilizowany naród – mówił. – Nie będą zachowywać się jak barbarzyńcy.

Ogień fascynuje Miecię. Otula się pierzyną i patrzy, jak płomienie zjadają białe, jeszcze pachnące żywicą krokwie domu, wybudowanego przez jej ojca własnymi rękami. Chyba nawet się uśmiecha. Nie wie przecież, że nigdy już nie zobaczy swojego ojca i od tej pory będą się tułać kątem po rodzinie. Nie może wiedzieć, że doznają poniewierki i biedy tak głębokiej, że jej matka do końca życia, wiele lat po wojnie, będzie dzielić zapałki na czworo.

***

Zawsze musi być jakiś początek, ale od czego się to wszystko zaczęło? Nie wiem. Szukam punktu zwrotnego, chwili, w której przekroczona została granica, której przekraczać nie wolno. Kiedy okazało się, że osoba, którą kiedyś z największą ufnością trzymało się za rękę u dentysty w przeświadczeniu, że tylko ona może nas obronić przed wszelkim złem tego świata, nagle znalazła się po drugiej stronie frontu, i do tego w mundurze wroga?

Porównanie żołnierskie jest tu naprawdę uzasadnione. To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku, i na którego mogłeś liczyć w absolutnie każdej, nawet wymagającej poświęcenia życia sytuacji, niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. Najpierw, oczywiście, w to nie wierzysz. Pomyłka, przypadek, zbieg okoliczności, on przecież nie mógł tego zrobić. Ale on znowu do ciebie strzela. Krzyczysz – „Przestań, to przecież ja, nie widzisz!?”. Nie pomaga, on dobrze wie, do kogo strzela. Ukrywasz się przed gąszczem kul, ciągle mając nadzieję, że to jakiś zły sen, chwilowa niepoczytalność, która zaraz minie. Ale on znajduje cię w twojej kryjówce i dalej strzela. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?

Kiedy więc moja matka przeszła na drugą stronę frontu? Czasami pojawia się w mojej głowie taka podstępna teoria, że może zawsze tam była? Ale to przecież niemożliwe. Przeczesuję pamięć we wszystkie strony. Pamięć to dziwna mozaika. Czasem pozostają tylko obrazy, czasem same dźwięki, czasem smaki, zapachy, a czasem tylko ból. Dlaczego przyjemne chwile, choć chcielibyśmy je zachować na zawsze ulatniają się z pamięci jak zapach fiołków, a ból tak często pozostaje w nas na zawsze? Przecież chcielibyśmy, żeby było odwrotnie! Dlaczego nie mamy władzy nad własnymi wspomnieniami?

Sięgam pamięcią najgłębiej wstecz i nie znajduję bólu. Ślizgam się dalej i natrafiam na lekkie garby, ale wciąż nic takiego, co by utkwiło w mojej głowie jak gnijąca drzazga, której nie da się usunąć. Co to znaczy? Czyżby moje dzieciństwo było szczęśliwe? Zadaję sobie to pytanie ze zdumieniem i ze zdumieniem odkrywam, że odpowiedź powinna być twierdząca. Tak. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. I najważniejszą osobą, która mi się z tym dzieciństwem kojarzy, jest właśnie moja matka Mieczysława.

Muszę przyznać, że to odkrycie przeraża mnie. Może gdybym taki rachunek sumienia zrobiła wcześniej, moja matka by żyła?

***

Wielkie, czarne, błyszczące buty, bez nawet jednej plamki. Tak czyste, jakby miały maszerować w defiladzie zwycięzców na Polach Elizejskich, a nie uganiać się po pylistych bezdrożach polskiej wsi. Przez szparę między deskami Miecia może widzieć tylko te buty. I dobrze, bo nie widzi, co żołdacy Własowa robią jej matce. Dlatego nie poruszy się, nie krzyknie, wstrzyma oddech. Tak samo nie drgnie Mirosław, jej o dwa lata młodszy brat. O dziwo, nie drgnie również siedzący w tej samej budzie pies.

Po czterech latach wojny Hanna już dobrze wie, co znaczy warkot motorów nad ranem. Zanim załomoczą do drzwi, obudzi dzieci i, tak jak stoją, ukryje w psiej budzie. Ryzykuje. Ten pies, przygotowany do życia w trudnych czasach nauczony jest atakować każdego, bez ostrzeżenia. Kilka dni wcześniej o mało nie zagryzł sąsiada. Ale po czterech latach wojny nawet pies na krótkim łańcuchu wie, co znaczą czarne, wysokie, podkute buty. Nie zrobi krzywdy dzieciom, nie zdradzi ich kryjówki.

Po długich minutach oczekiwania czarne buty, stojące w luźnym rozkroku i chwiejące się na boki prężą się i błyskawicznie pięta jednego dołącza do pięty drugiego. Do czarnych butów zbliżają się drugie takie same, może nawet jeszcze bardziej lśniące. Słychać kilka gardłowych komend i chwilę potem wszystkie buty znikają. Warkot motorów odpływa powoli. Zapada cisza.

Hanna wydostaje dwójkę swych dzieci z psiej budy. Dwójkę, bo trzecie, najmniejsze i najsłabsze zmarło zaraz po tym, jak Niemcy spalili ich dom. Pies skomle cicho i jak nigdy daje się pogłaskać. W nagrodę dostanie kawał kiełbasy, trzymany w ukryciu dla dzieci, na czarną godzinę.

***

Zastanawialiście się kiedyś, co jest dla was w życiu najważniejsze? – Pewnie, wiele razy – powiecie. – No jasne, przez cały czas o tym myślimy. – Bzdura. Tak naprawdę zaczynamy o tym myśleć dopiero wtedy, gdy jesteśmy do tego sprowokowani. I nie chodzi tu pytanie miłej skądinąd pani z telewizji, która podstawiła wam sitko mikrofonu w ulicznej sondzie. – Co jest dla pani/pana w życiu najważniejsze? – Rodzina. Dzieci. Zdrowie. Szczęście. Miłość – odpowiadają uśmiechnięci przechodnie, dumni, że mogą wypowiedzieć się publicznie na tematy egzystencjalne.

Zadaję sobie to pytanie, ponieważ mam niejasne przeczucie, że moment, w którym moja matka zaczęła przekradać się na drugą stronę frontu nastąpił wtedy, gdy nasze przekonania co do tego, co jest w życiu najważniejsze, zaczęły gwałtownie się rozmijać. – Nie jest to niczym dziwnym – powiecie – przecież ludzie tak bardzo się różnią. Tylko że do mojej matki ta oczywista prawda w żaden sposób nie potrafiła dotrzeć. Po to daliśmy dzieciom życie, aby były na nasz obraz i podobieństwo. I nic innego się nie liczy.

Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze symptomy? Czy wtedy, kiedy do każdej zupki dorzucała mi garść pietruszki, bo to takie zdrowe? A mnie ta pietruszka rosła w gardle, nie mogłam jej przełknąć, przecedzałam płyn przez zęby, a to, co gęste zostawało pod policzkiem i rosło jak u chomika. Czekałam na chwilę jej nieuwagi i moje chomicze zapasy lądowały za wersalką. Myślicie, że odnalezienie przy okazji świątecznych porządków sterty zasuszonych warzywnych kupek za kanapą coś zmieniło? Zaczęłam bardziej się pilnować i wyrzucać warzywne kulki do klozetu.

A może wtedy się to zaczęło, gdy z uporem godnym lepszej sprawy smarowała miodem kanapkę z białym serem, bo miód i ser to takie zdrowe, i na nic nie zdały się tłumaczenia, że chętnie zjem i ser, i miód, ale błagam, osobno? No dobrze, to jeszcze nic takiego, zgadzam się, to nie wtedy. Każdy ma swoje słabości. Normalka. Miód i ser.

***

Na to spotkanie Hanna zakłada na wszelki wypadek najlepszą sukienkę, myje włosy, szoruje ręce, ale nie da się usunąć wszystkich czarnych kresek wrośniętych w jej dłonie. Na głowę zakłada chustkę, jak do kościoła. Spodziewa się kłopotów. Nie bez przyczyny została wezwana do samego dyrektora szkoły.

W gabinecie, obok dyrektora, siedzi za biurkiem jeszcze drugi mężczyzna, ubrany w czarną, skórzaną marynarkę. Hanna dobrze wie, kto nosi takie marynarki w tych czasach. Podchodzi do biurka coraz mocniej wystraszona.

– Proszę, niech obywatelka spocznie – dyrektor wskazuje jej krzesło naprzeciwko biurka. Hanna chętnie by postała, przy dziedzicu też się zawsze stało, ale zachęcający gest i niepozostawiający wyboru wyraz twarzy mężczyzny w marynarce sprawia, że siada nieśmiało na skraju krzesła.

– No więc jak sobie obywatelka wyobraża przyszłość swojej córki? – pyta uprzejmie dyrektor. Hanna uspokaja się trochę, może nie będzie tak źle.

– Ja bym tak chciała, coby Miecia się uczyła na krawcową – odpowiada bez namysłu.

Dyrektor i mężczyzna w marynarce wymieniają znaczące spojrzenia. Hanna zaczyna nerwowo wyłamywać palce u rąk.

– Krawcową? – upewnia się mężczyzna w marynarce, a ton jego głosu nie pozostawia wątpliwości, że zawodu tego nie darzy największym szacunkiem.

– Tak, krawcową. – potwierdza Hanna. – Mamy we wiosce warstat, tam by się mogła przyuczać.

– Przyuczać? – powtarza mężczyzna za Hanną z wyraźnie odczuwalnym obrzydzeniem. – A słyszałyście, obywatelko, o powszechnym obowiązku nauczania? Do szesnastego roku życia!?

– Toć przecie by się uczyła, na krawcową. Po co jej jakieś matury? Najważniejsze to fach w ręku mieć.

Mężczyzna w marynarce traci cierpliwość i wali pięścią w biurko.

– Wasza córka skończyła szkołę podstawową z pierwszą lokatą, ma najlepsze wyniki w nauce w całym powiecie, a wy chcecie, żeby została krawcową? Czy wiecie, jak bardzo nasz biedny kraj, pięć lat po wojnie, potrzebuje takich ludzi?! Do ważniejszych celów potrzebuje, niż szycie ludziom gaci!

– Na to, coby się w mieście uczyła, to pieniądze trza mieć – Hanna spuszcza wzrok na swoje pokryte czarnymi kreskami dłonie.

Mężczyzna patrzy na Hannę z nieukrywaną pogardą.

– Chyba zapomniałyście, obywatelko, że mamy władzę ludową, a władza ludowa potrafi dbać o swoich obywateli. Nauka w naszym kraju jest bezpłatna. A wasza córka dostanie od państwa stypendium, które pokryje koszty internatu. Zgadzacie się?

Hanna nie wygląda na przekonaną. Wcale jej się ten pomysł nie podoba.

– Za uchylanie się od obowiązku szkolnego grozi kara więzienia – dorzuca mężczyzna z satysfakcją. – Rodzicom grozi. No, chyba nie chcecie, obywatelko, zadzierać z władzą ludową?

Hanna kręci głową, że nie.

Mieczysława do końca życia będzie wdzięczna władzy ludowej. Nawet już w nowej Polsce, po 1989 roku, nie opuści żadnych wyborów i zawsze będzie głosować na komunistów.

***

Więc jeśli zgodziliśmy się, że miód i ser to nie jest wystarczający powód, żeby pozbawić swą własną matkę życia, to co? Może szafa? Ogromna, brzydka jak noc, rozkraczona jak żaba, praktyczna jak cholera szafa, która pojawiła się w moim pierwszym, samodzielnie wynajmowanym, mikroskopijnym jak kadłub żaglówki mieszkaniu, zbudowana w dobrej wierze z paździerzowej płyty przez jakiegoś Bogu ducha winnego pracownika państwowej fabryki mebli?

Nie lubię szaf. Duże, kanciaste, szpetne, zagracające czasem pół mieszkania. Kiedy projektuję nowe wnętrza, to zawsze staram się, jeśli tylko się da, wygospodarować skrawek pomieszczenia na garderobę, tak żeby nie trzeba było wstawiać szafy. Dlatego właśnie wynajęłam to moje mieszkanko, że nie było w nim szafy. Jest tyle innych sposobów, żeby przechowywać rzeczy. Niestety, moja matka, choć dobrze znała moje zdanie w tej kwestii, zupełnie go nie podzielała. I po powrocie z wakacji znalazłam w moim domu uroczy prezent. Wielki, szpetny, kanciasty. Rozkręciłam go natychmiast, własnymi rękami, zupełnie nieprecyzyjnie, i wyniosłam w kawałkach do piwnicy. Miałam prawo? I tu się wahacie, co? W końcu to prezent. Z potrzeby serca ofiarowany. Chciała dobrze.

Moja matka była niepocieszona. Mnie też jej było żal. Ale uwierzcie – nie mogłam mieć w domu takiej landary.

No dobrze, zgoda, przecież nie zabija się matki z powodu szafy. A więc może spisek edukacyjny?

***

Hanna znów zakłada swą najlepszą sukienkę, i jest to ta sama sukienka, co cztery lata temu, gdy szła na spotkanie z dyrektorem szkoły. Nie zniszczyła się wcale. Hanna nie ma zbyt wielu okazji, żeby ją zakładać.

Teraz siedzi w przestronnej, wypełnionej po brzegi publicznością auli i rozgląda się niepewnie. Czy jest dumna, że jej córka odbiera właśnie świadectwo maturalne z rąk samego wiceministra, jako jedna z niewielu wyróżnionych? Na pewno jest zagubiona. Ludzie obok biją brawo, więc ona też klaszcze. Mieczysława wraca na swoje miejsce, obok Hanny, uradowana, przyciskając świadectwo do piersi jak największy skarb. Hanna uśmiecha się do niej niepewnie. Miecia z radości całuje ją w policzek.

Wszystkie wyróżnione świadectwa już rozdane, publiczność zaczyna pozwalać sobie na luźne rozmowy, ale to jeszcze nie koniec uroczystości. Najciekawsze ma właśnie nadejść. Dyrektor liceum wychodzi na środek sali i gestem kapłana ucisza uczniów i ich gości.

– A teraz najważniejszy punkt naszej uroczystości – zaczyna, choć wszyscy dobrze o tym wiedzą, a przynajmniej kilkoro uczniów czeka na jego słowa z niecierpliwością i nadzieją. Natychmiast zapada cisza, a tych samych kilkoro uczniów wstrzymuje dech. Miecia w ogóle przestaje oddychać.

– Chciałbym teraz ogłosić, których to uczniów naszej szkoły spotkało najwyższe wyróżnienie – słowo „najwyższe” dyrektor wypowiada takim tonem, aby absolutnie nikt nie miał wątpliwości, że mowa o wyróżnieniu zupełnie szczególnym. – Razem z obecnym tu towarzyszem ministrem oraz radą pedagogiczną naszej szkoły podjęliśmy decyzję, że na studia w Moskwie, ufundowane przez bratni naród radziecki, który pokrywa również wszystkie koszty związane z nauką postanowiliśmy wytypować… – dyrektor celowo zawiesza głos i rozgląda się po sali. – Postanowiliśmy wytypować Jarosława Grzebałę i Mieczysławę Marcównę!

Po chwili ciszy i kilku jękach zawodu rozlega się burza oklasków. Niechby kto spróbował nie okazać entuzjazmu! Miecia wciąż nie oddycha. W pierwszej chwili nie docierają do niej słowa dyrektora. Dopiero gdy ktoś z tyłu przyjacielskim gestem klepnie ją po plecach, Miecia złapie oddech i jej twarz rozpromieni się ze szczęścia. To ona jest najlepsza! To ona została wybrana!

Hanna siedzi obok z kamienną twarzą. Ona zrozumiała słowa dyrektora od razu. Znowu chcą jej odebrać Miecię, ale tym razem nie pozwoli się szantażować. Towarzysz Stalin zmarł ponad rok temu. Nawet Hanna, na zapadłej, świętokrzyskiej wsi wie, że czasy się zmieniają.

Po zakończonej uroczystości Hanna podchodzi do dyrektora.

– Miecia nigdzie nie pojedzie – oznajmia tonem nieznoszącym sprzeciwu. Dyrektor patrzy na nią jak na zjawę.

– Ale… – W ogóle nie przewidział takiej sytuacji, więc przez chwilę nie wie, co powiedzieć. – Czy pani wie, jaka to dla niej szansa?

– Miecia nigdzie nie pojedzie – powtarza Hanna. – Szesnaście lat skończyła, więc obowiązku nauki już nie ma.

Poprzednia rozmowa jednak czegoś Hannę nauczyła. Odwraca się i odchodzi.

Miecia nigdzie nie pojedzie. Nie ma skończonych osiemnastu lat. Do wyrobienia paszportu potrzebna jest zgoda rodziców.

***

Zawsze lubiłam urządzać wnętrza. W skromnym mieszkaniu mojej matki to ja wybierałam zasłony, dywan, kolor ścian, przestawiałam meble. Pozwalała mi na to, jej to w ogóle nie interesowało. Kocham to robić i zawsze wiedziałam, że taki ma być mój zawód. Ale moja matka miała wobec mnie inne plany.

Nie myślcie, że od razu chciała ze mnie zrobić lekarza albo adwokata, nie. Miałam zostać nauczycielką, czyli w naszym małym miasteczku naprawdę kimś. Najlepiej muzyki, bo mało roboty, nie trzeba sprawdzać prac domowych, więc będzie mi lekko w życiu. No, w ostateczności, matematyki, bo większość ludzi i tak nie ma pojęcia o parabolach i logarytmach, więc jak będę wiedzieć tylko trochę więcej niż inni, to bezpiecznie dotrwam do wcześniejszej emerytury.

– Ale dlaczego ta architektura wnętrz? Co to jest? Czy to w ogóle jest zawód? Kto będzie płacił za ustawianie mebli w mieszkaniu?

– W naszym miasteczku, gdzie mieszka dziesięć tysięcy ludzi, pewnie nikt, ale na przykład w Warszawie…

– No właśnie, po co ci ta Warszawa, dwieście kilometrów stąd, kiedy taka piękna uczelnia jest tak blisko, że pociągiem można dojeżdżać. Pamiętasz, przez dwa lata do pracy tam dojeżdżałam.

– Ale tam nie ma architektury wnętrz. Najbliżej można to studiować w Warszawie.

– Ale dlaczego ta architektura wnętrz? Co to jest? Czy to w ogóle jest zawód?

I tak w kółko.

Kiedy okazało się, że argumenty jednej strony w żaden sposób nie trafiają drugiej stronie do przekonania i odwrotnie, moja matka sięgnęła po działa większego kalibru i poszukała sobie sprzymierzeńców. Od tej pory każdy napotkany krewny czy znajomy nie omieszkał wyrazić obawy co do mojego przyszłego losu, bo przecież czy ja wiem, że na tą architekturę wnętrz to jest dwadzieścia osób na miejsce? Że przyjmują tylko po znajomości? Że trzeba wiedzieć, jakie są trendy w świecie, a ja, mały żuczek z pipidówy w Polsce środkowej, zadupiu centralnym, który za granicą to był tylko jedną nogą w Czeskich Tatrach, i proszę nie poprawiać, że Tatry są Słowackie, nie mam w związku z tym żadnych szans?

Nie posłuchałam. Złożyłam papiery, pojechałam na egzamin, zdałam, dostałam się, skończyłam studia, pracuję w moim ukochanym zawodzie. Czy w związku z tym mogę mieć do mojej matki żal, że chciała, abym została nauczycielką? Przecież nie. Więc dlaczego o tym piszę? No właśnie.

***

Przez całe lato, dzień po dniu, kosząc trawę albo ustawiając na polu kolejne snopki, Miecia wygląda listonosza. Gdy tylko usłyszy dzwonek jego roweru albo wypatrzy na horyzoncie pocztową czapkę, wybiega na gościniec. Za każdym razem listonosz ma jej do powiedzenia to samo – nie ma, nic nie przyszło, niestety.

Na początku września Miecia jeszcze ciągle ma nadzieję, ale czas biegnie nieubłaganie i im bardziej liście zaczynają zmieniać kolor, tym bardziej Miecia zaczyna godzić się z myślą, że pierwszego października nie odśpiewa razem z innymi studentami „Gaudeamus igitur”. Trudno, musiała nie zdać egzaminu, nie przyjęli jej na studia.

Na początku listopada przychodzi wreszcie pismo z uczelni. Miecia czyta je z niedowierzaniem. „W związku z tym, że obywatelka Marzec Mieczysława nie uzupełniła wymaganych dokumentów, nie odbyła praktyk robotniczych i nie stawiła się na zajęcia w wyznaczonym terminie, zostaje obywatelka usunięta z listy studentów naszej uczelni.” Podpisano – rektor.

Miecia czyta pismo jeszcze raz i nic nie rozumie. Jak to? To jednak zdała egzamin? To przyjęli ją na studia? Dlaczego nikt jej nie zawiadomił? Dlaczego wcześniej nie przysłali pisma, tak jak obiecywali? Dzwoni na uczelnię i dowiaduje się, że pismo z informacją, że została przyjęta, już dawno zostało wysłane. Ponieważ się nie zgłosiła, na jej miejscu studiuje już ktoś inny.

Miecia nie potrafi ukryć rozpaczy. – Na pewno zgubili na poczcie – komentuje zajście Hanna. – Oni zawsze wszystko gubią.

Hanna idzie na pocztę i przynosi pierwsze pismo z uczelni, z lipcową datą, które cudownie się odnalazło. – Widzisz – oddaje otwarty list córce – mówiłam, że zgubili na poczcie.

Jest już za późno, żeby wszystko odkręcić. Miecia zostaje w domu. Czy przyjdzie jej kiedyś do głowy, że pismo mogło nie zgubić się samo? Czy odważy się pomyśleć, że to jej matka celowo zataiła przed nią wiadomość o przyjęciu na studia? Jeśli nawet tak pomyśli, to nigdy, przed nikim tego głośno nie wypowie.

Miecia podchodzi do egzaminu na studia jeszcze raz. Rok przerwy w nauce robi swoje, tym razem, choć zdaje egzamin, ma za mało punktów, żeby zostać przyjęta. Kończy kurs księgowości, dostaje pracę w pobliskim miasteczku i w tym samym zakładzie, na tym samym stanowisku księgowej przepracuje aż do emerytury, przez ponad 30 lat.

***

Oszczędzę wam opisów wszystkich randek w ciemno, które z takim poświęceniem organizowała dla mnie moja matka. Wiem, to by było na pewno zabawne, ale za bardzo odbieglibyśmy wtedy od tematu i moja historia, w której przecież nie ma nic do śmiechu, niebezpiecznie zbliżyłaby się do komedii, prawie romantycznej.

Odkąd dostałam się na studia, po których nie znajdę przecież żadnej normalnej, dobrze płatnej pracy, moja matka nie ustawała w wysiłkach, aby znaleźć mi odpowiedniego kandydata na męża, takiego, który zapewni mi godziwy byt. Mąż powinien oczywiście pochodzić z naszego miasteczka – no bo przecież gdzie ja w tej Warszawie będę mieszkać, jak już nie będę miała akademika – mieć dobrą, normalną pracę, no i przede wszystkim nie pić.

Prawie za każdym razem, gdy wracałam do rodzinnego domu na święta albo wakacje, mogłam mieć pewność, że czeka mnie spotkanie z jakimś nowym indywiduum rodzaju męskiego: a to właścicielem dobrze prosperującego warsztatu samochodowego, a to z panem Zenkiem – wybitnym hodowcą drobiu, a to z mężczyzną wprawdzie bez tak pożądanego przez matkę, normalnego zawodu, ale za to z dużym, odziedziczonym po przodkach domem, w którym będę się mogła realizować z moją pasją urządzania wnętrz. Nie wiem, jak w dobie przed-internetowej, gdy nie było jeszcze portali randkowych wynajdywała w tak małym mieście te wszystkie naprawdę barwne, ludzkie typy, ale na pewno musiała wkładać w to dużo wysiłku i zaangażowania.

Działania te w końcu jednak ustały i to z dość zasadniczego powodu – pojawił się Adam.

Z punktu widzenia Mieczysławy coraz bardziej intensywna i coraz bardziej sprawiająca wrażenie stabilnej obecność mężczyzny w moim życiu miała oczywiście swoje dobre strony. Sama świadomość, że jej córka w wieku 25 lat nareszcie ma kogoś na stałe i jest szansa, że nie pozostanie starą panną do końca życia bardzo poprawiała samopoczucie i sprawiała, że wady mojego ukochanego nie przysłoniły mojej matce jego zalet. A wad było przecież mnóstwo. Za ładny, na pewno będzie cię zdradzał. Za dobrze wykształcony. I po co mu ten drugi fakultet? A może mu się pracować nie chce? Za bogaty z domu. Nie będzie cię szanował. No i z własnym mieszkaniem. W innych okolicznościach posiadanie własnych czterech kątów byłoby dla mojej matki niewątpliwie zaletą, ale fakt, że kąty te znajdowały się dwieście kilometrów od jej rodzinnego domu niweczył zupełnie tak precyzyjnie przemyślany plan i wprowadzał chaos w ulubionej dziedzinie sportu, czyli planowaniu mojej przyszłości. Z tą jednak konkretną wadą, w sytuacji nadciągającego nieuchronnie terminu ślubu, nic się nie dało zrobić. Nie było wyjścia, należało wadę przekuć w zaletę i podobnie przekonstruować precyzyjny plan. Wtedy jednak do głowy by mi nie przyszło, żeby myśleć o tym w ten sposób. Cieszyły mnie objawy sympatii w stosunku do Adama i jego rodziny, a w kontekście tego, co wydarzyło się z ojcem, nie zdziwił mnie również brak aktywności mojej matki na polu układania mi życia, ponieważ cała jej niespożyta energia została przeniesiona w zupełnie nowe, niezbadane rejony.

Mój ojciec, Władysław, poważnie zachorował niedługo po tym, jak poznałam Adama. Choroba bliskiej osoby zawsze odsuwa wszelkie inne zajęcia na drugi plan. W wypadku mojej matki sytuacja była jednak o tyle skomplikowana, że mój ojciec nie był dla niej bliską osobą. Jeśli chodzi o ścisłość, był ostatnią osobą, która mogłaby spodziewać się jakiejkolwiek pomocy z jej strony. A jednak – to właśnie od niej pomoc tę otrzymał. Nigdy nie miał okazji jej podziękować, ale też nie odczuwał takiej potrzeby. Gdy Mieczysława przygarnęła go pod swój dach, nie mógł nawet okazać zdziwienia, że to zrobiła. Z pamięci mojego ojca zniknęło nie tylko ostatnie kilkanaście lat jego życia, lecz także czas przeszły dokonany. Istniała tylko teraźniejszość. Choć był w stanie wyrecytować z pamięci wzór reakcji rozpadu nitrogliceryny, to nie pamiętał, co się wydarzyło dziesięć minut temu. Gdyby słońce nie wstawało i nie zachodziło, nie wiedziałby, kiedy trzeba iść spać; gdyby nie był głodny, nie pamiętałby, że pora na obiad. Sytuacja, w jakiej się znalazł, w całej swej absurdalności miała też jedną, jaśniejszą stronę. Ponieważ w równym stopniu nie pamiętał tak przykrych, jak i miłych zdarzeń, więc gdyby nawet zdążyło mu przyjść do głowy, żeby poskarżyć się na swój los, to zaraz o by tym zapominał. Od czasu gdy zachorował, mój ojciec nigdy się nie poskarżył. Czy nie korciłoby was postawienie tezy, że przez ostatnie lata życia Władysław był człowiekiem szczęśliwym?

***

Władysław bardzo wolno, ostrożnie stąpa po oblodzonych schodach prowadzących na peron dworca kolejowego. Jedną ręką kurczowo trzyma się poręczy, drugą podtrzymuje duży wózek na kółkach, do pełna załadowany zakupami. Kółka, które na płaskim terenie sprawdzają się znakomicie i ułatwiają transport, tym razem bardzo mu przeszkadzają. Torba jest zbyt wysoka i ciężka, by móc ją wygodnie chwycić i wnieść na górę; trzeba ją przestawiać, stopień po stopniu. Władysław, coraz bardziej zaniepokojony czy uda mu się wypełnić powierzone zadanie, rzuca rozpaczliwe spojrzenia w kierunku idącej przed nim kobiety. Kobieta, mimo że pakunki w jej dłoniach również nie są małe, pokonuje schody bez większego wysiłku, nie ogląda się za siebie i coraz bardziej się od niego oddala. Zatrzymuje się dopiero u szczytu schodów i dopiero wtedy zwraca uwagę na Władysława, który nie dotarł nawet do połowy drogi.

– Nie możesz szybciej? Spóźnimy się na pociąg. – Mieczysława spogląda na swojego męża i kręci głową z dezaprobatą.

Władysław chwyta się mocniej poręczy, zapiera jedną nogą o stopień, a drugą ręką stara się przerzucić torbę o kilka schodów wyżej. Kółka zsuwają się po lodzie, torba wysuwa się mu się z rąk. Żeby nie stracić równowagi, chwyta się drugą ręką balustrady. Torba zjeżdża na początek schodów.

– Pomogę panu – słyszy z dołu zatroskany głos. Młody mężczyzna w narciarskiej kurtce unosi torbę jedną ręką, jakby była lekka jak piórko na taką wysokość, że kółka nie dotykają wcale ziemi.

– Na który peron?

Władysław wzrusza bezradnie ramionami.

– A dokąd pan jedzie? – próbuje ustalić mężczyzna, ale Władysław tylko spuszcza wzrok. Nie wiadomo, czy bardziej się wstydzi tego, że nie wie, czy że nie potrafi udźwignąć torby.

– Tutaj, tutaj – na szczęście z góry dobiega głos Mieczysławy i wybawia go z kłopotu.

– Da pan sobie radę sam? – pyta mężczyzna widząc, że Władysław wciąż kurczowo trzyma się poręczy.

– Tak, tak – odpowiada Władysław z przepraszającym uśmiechem i pierwszy rusza w kierunku swej żony.

Mężczyzna wnosi wózek na górę, starając się iść w takim samym tempie i na wszelki wypadek nie spuszczając z Władysława wzroku.

– Dziękujemy, bardzo pan dobry – Mieczysława wita go u szczytu schodów. – A czy mógłby pan jeszcze… Ja się panu odwdzięczę – wskazuje na peron, na który prowadzą kolejne schody, tym razem w odwrotnym kierunku. – Wie pan, na moim mężu nigdy nie można polegać.

– Jasne – odpowiada mężczyzna, i żeby uniknąć posądzenia, że to komentarz do ostatniej wypowiedzi, a nie zwykła deklaracja intencji chwyta torbę i przeskakując po dwa stopnie znosi ją na peron, stawiając przy najbliższej ławce.

– Tak, tu może zostać, dziękuję – Mieczysława, podchodząc podaje mu monetę pięciozłotową.

– No, co też pani! – mężczyzna nie kryje zdumienia. – Proszę to zabrać. Przecież ja nie dlatego…

Mieczysława szybko cofa rękę. Mężczyzna żegna się krótkim skinieniem głowy i szybkim krokiem odchodzi, rozgniatając cienką warstwę lodu pokrywającą kałużę.

– Niech pana Bóg wynagrodzi – woła za nim Mieczysława.

Władysławowi dopiero teraz udaje się pokonać wszystkie stopnie prowadzące na peron.

– Jaki dzień dzisiaj mamy? – pyta, podchodząc do żony.

– Wtorek – odpowiada Mieczysława, obserwując odchodzącego mężczyznę.

– A o której jutro wstajemy?

– Jak się wyśpimy.

– To my do lekarza jedziemy?

Dopiero to pytanie sprawia, że Mieczysława spogląda na męża z pewnym zaciekawieniem.

– Tak, do lekarza. A teraz pilnuj torby, bo drugi raz nie znajdziesz frajera, co by ci nosił.

***

Gdyby pominąć drobne incydenty, w których główną rolę odgrywała moja mama, można by powiedzieć, że pierwsze lata naszego małżeństwa upłynęły w atmosferze sielanki. Adam skończył studia i dostał dobrą posadę w firmie konsultingowej, ja pracowałam w dużym biurze architektonicznym. Oboje lubiliśmy swoją pracę i czerpaliśmy z niej dużo satysfakcji. Mieszkaliśmy w M-3 odziedziczonym przez Adama po babci, nie musieliśmy płacić horrendalnych czynszów najmu ani spłacać kredytów, nie brakowało nam niczego. No, po prostu normalne, zwyczajne, szczęśliwe życie. Żadnych zdrad, awantur, burd, ekscesów. Nuda, nuda, nuda, która staje się udziałem ludzi, którzy żyjąc wspólnie starają się zrozumieć siebie nawzajem, którzy mają podobne zainteresowania, okazują sobie szacunek, mają do siebie zaufanie, którzy myślą nie tylko o sobie. Właściwie, gdyby to nie brzmiało tak banalnie, wystarczyłoby napisać – ludzi, którzy się kochają, ale kogo by wtedy „urzekła nasza historia”? Widzieliście kiedyś jakiś film, który by opowiadał o szczęśliwym życiu młodej pary po ślubie? Albo news na pierwszej stronie brukowca: „pięć lat po ślubie i ciągle się kochają”?

Kiedy urodził się Piotruś przeszłam na urlop wychowawczy, a po jakimś czasie, gdy okazało się, że obecność dziecka nie dezorganizuje życia aż tak, żebym zupełnie nie mogła pracować, założyłam własną, jednoosobową firmę i od czasu do czasu zaczęłam przyjmować niewielkie zlecenia. Nie musiałam tego robić, bo zysk był nieduży, a w tym czasie zarobki Adama wystarczały zupełnie na nasze utrzymanie, ale dość szybko okazało się, że rola matki Polki i pani domu – to jednak dla mnie trochę za mało. Na szczęście Adam bardzo dobrze mnie rozumiał.

Piotruś był źródłem naszej nieustającej radości. Urodził się zdrowy, płakał tylko wtedy, gdy chciał jeść; przez pierwsze lata, zanim poszedł do przedszkola prawie nie chorował. Cieszył nas każdy spędzony z nim dzień, bo każdy był inny. Jednego dnia odkrywaliśmy, że podnosi główkę, drugiego zaskakiwał nas, że potrafi chwytać; nawet się nie spostrzegliśmy, jak zaczął siadać, biegać, wołać „mama”. Potrafił rozbawić nas do łez. Kiedyś (miał wtedy może półtora roku) wróciliśmy ze spaceru. Piotruś szybko zdjął buty i niewiele się namyślając, rzucił je na stół. – Piotruś! Nie wolno kłaść butów na stole – zareagowaliśmy natychmiast, strofując go zgodnym chórem. Piotruś, który od początku zdradzał oznaki dziecka kochającego wolność i podporządkowywał się niechętnie, tym razem zdjął buty ze stołu bez ociągania i rzucił je na podłogę. Najwyraźniej polecenie wyrecytowane na dwa głosy miało większą moc przekonywania. Sukces pedagogiczny trwał jednak krótko. Po chwili Piotruś podniósł buta, położył go na stole, powiedział: jeden, i popatrzył na nas z szelmowskim uśmiechem.

Abstrakcyjne poczucie humoru naszego syna doceniali również dziadkowie i dzięki temu mieliśmy sporo czasu tylko dla siebie. Rodzice Adama, mimo że wciąż aktywni zawodowo, w każdej wolnej chwili chętnie zajmowali się ulubionym, bo jedynym wnukiem. Nieustającą chęć stałej opieki nad Piotrusiem zgłaszała też moja mama, cierpiąca na nadmiar wolnego czasu emerytka, jednak te zapędy, ze względów logistycznych były regularnie powstrzymywane. Mieszkała przecież trzy godziny drogi pociągiem stąd, musiała zajmować się ojcem, a nasze mieszkanie było za małe, aby pomieścić w nim jeszcze dwie dorosłe osoby. To oczywiście była budowana i konsekwentnie podtrzymywana przez Adama legenda, która miała dostarczyć pretekstu, aby kontakty z teściową ograniczyć do niezbędnego minimum. Nietrudno się domyślić, że Adam nie darzył mojej mamy szczególną sympatią, a ten poprawny politycznie eufemizm dokładnie opisywał też stosunek do niego drugiej strony. Ich wzajemne relacje, mimo że dość często napięte, nie przekraczały jednak dość szeroko rozumianej normy. Adam powtarzał często, że przecież te wszystkie dowcipy o teściowych nie biorą się z niczego. Inni widać też tak mają, więc nie ma co narzekać na swój los, tylko czerpać pociechę z tego, że się należy do jednej wielkiej, wspólnej rodziny, nieważne, że to rodzina poniewieranych zięciów.

Żarty jednak mają to do siebie, że im częściej odgrzewane, tym bardziej przestają śmieszyć, a jeśli się przekroczy pewną granicę, to zaczynają robić się irytujące. Nieznośnie irytujące. I ten moment w końcu nastąpił.