Szpilki za milion - Izabela Szylko - ebook

Szpilki za milion ebook

Izabela Szylko

4,5

Opis

Jacek Sparowski tego samego dnia traci pracę, dziewczynę i dach nad głową. Kiedy wynajmuje pokój u ciotki przyjaciela i zostaje zatrudniony w nowej firmie, wydaje się, że pech wreszcie przestanie go prześladować. Ale prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają. 

Lola Marini – polująca na bogatego męża celebrytka, prywatnie była żona Sparowskiego, która kiedyś perfidnie go wykorzystała – planuje szalony przekręt mający jej przynieść fortunę. Na dodatek zabójczo atrakcyjna i wyrachowana Lola chce wrobić w tę aferę przyjaciela Jacka.

Jak przechytrzyć oszustkę, kiedy największym przeciwnikiem jest własna uczciwość? W tym niełatwym zadaniu pomaga bohaterowi jego gospodyni – emerytowana policjantka, dla której przejście na ciemną stronę mocy również staje się życiowym wyzwaniem.

Dość szybko okazuje się, że w tym wyrafinowanym przekręcie bierze udział ktoś jeszcze, a główną rolę w komedii pomyłek odgrywają… drogocenne szpilki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkotwica

Nie oderwiesz się od lektury

świetna zabawa ,polecam
00

Popularność




Izabela Szylko „SZPILKI ZA MILION” (fragment)

ROZDZIAŁ 1

Chcecie wiedzieć, dlaczego w życiu mi nie wyszło? Nie chcecie wiedzieć. Nikt by nie chciał. Ja też wolałbym poczytać o tych, którym się udało, którzy błyszczą na pierwszych stronach gazet i opowiadają, jak ciężko musieli pracować, żeby odnieść sukces. Może mógłbym się od nich czegoś nauczyć? Dowiedzieć się, jak to się robi? A jeśli nawet nie, to przynajmniej zanurzyć się w życiu trochę innym, barwniejszym niż to nasze zwykłe, codzienne i wyobrazić sobie, że kiedyś będzie lepiej.

Facet przed czterdziestką, bez domu, rodziny, bez grosza przy duszy, któremu nic w życiu się nie udało, nie jest atrakcyjnym tematem, to jasne. Ale czytacie wciąż moje słowa, prawda? Pewnie więc domyślacie się, że w tym, co piszę, musi być jakiś haczyk. Dobrze się domyślacie. Nie jestem już tym nudnym facetem.

Zanim jednak dojdę do tego, co odmieniło moje życie, muszę wam trochę opowiedzieć o sobie z innych czasów. Spokojnie, będę się streszczał.

Nie zawsze byłem pechowcem. Tak naprawdę pierwsza połowa mojego życia upłynęła zupełnie zwyczajnie. Ani nie miałem szczególnego pecha, ani szczęścia, wszystko było w normie, wszystko mogło się zdarzyć.

Mieszkałem w małym miasteczku, gdzie mój ojciec zajmował stanowisko dyrektora największego państwowego, jeszcze niesprywatyzowanego zakładu, a moja matka pracowała jako lekarka w osiedlowej przychodni. Byłem jedynakiem. Chodziłem do najlepszego liceum, jednego z dwóch w moim mieście. Uczniowie tego drugiego też mówili o swoim, że jest najlepsze, więc możecie sobie wybrać, komu chcecie wierzyć.

Moi rodzice byli naprawdę w porządku. Grałem na gitarze basowej w zespole rockowym, nosiłem długie, sięgające prawie do pasa włosy, a im zupełnie to nie przeszkadzało. Stanęli nawet murem za mną, kiedy dyrektor szkoły kazał mi je ściąć. „Młodzież musi mieć prawo do wyrażania własnej osobowości” – argumentował tata. „Dopóki włosy są czyste i porządnie uczesane, nie naruszają niczyjego poczucia estetyki – dodawała mama. – Czy komuś pasują długie włosy, czy nie, to sprawa gustu, a o gustach się nie dyskutuje”. Skończyło się to kompromisem. Mogłem zachować długie włosy, ale w szkole musiałem je nosić związane.

Rodzice nie mieli też nic przeciwko, żeby próby naszej grupy odbywały się u nas w domu. Może dlatego, że mieliśmy duży dom i jak ćwiczyliśmy w wolno stojącym garażu, zupełnie nie było nas słychać. Zespół rozpadł się zresztą zaraz po maturze. Wszyscy jego członkowie dostali się na studia i rozjechali po Polsce od Szczecina po Kraków.

Właściwie można by nawet powiedzieć, że do tej pory miałem w życiu spore szczęście. Przyzwoicie zdałem maturę, dostałem się na elektronikę na Politechnice Warszawskiej, a moją dziewczyną była najatrakcyjniejsza laska w całej szkole. Żeby w szkole! W mieście, w województwie, w całej Polsce. Kochaliśmy się na zabój, a przynajmniej tak mi się wydawało. Danusia robiła wokal w naszym zespole. Śpiewała nawet nie najgorzej, ale daję głowę, że faceci nie przychodzili na koncerty, żeby posłuchać jej głosu, tylko gapić się na jej nogi i zapuszczać żurawia do dekoltu. Gdy śpiewała Danka, nigdy nie narzekaliśmy na frekwencję. Pękałem z dumy, że taka dziewczyna jest właśnie moja.

Danusia dostała się na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Mieliśmy oboje mieszkać w domach studenckich, ja na Akademickiej, ona na Żwirkach, cieszyliśmy się, że w tak dużym mieście będziemy tak blisko siebie, zaledwie dziesięć minut na piechotę. Wakacje zbliżały się ku końcowi, plecaki już były spakowane i wtedy zdarzyła się ta tragedia.

Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.

Długo nie potrafiłem się pozbierać. Początkowo chodziłem jak nieprzytomny. Pogrzebem i formalnościami zajęła się dalsza rodzina. Kiedy wreszcie zacząłem w miarę normalnie myśleć, dotarło do mnie, że o prawdziwym życiu nie wiem praktycznie nic. Nagle zostałem sam, zdany tylko na siebie, do tego zupełnie nieprzygotowany do dorosłości. Miałem wieść beztroski żywot studenta sponsorowanego przez mamusię i tatusia, a będę musiał walczyć o przetrwanie. Nikt już nigdy nie stanie w obronie moich długich włosów. Ani niczego innego. Kiedy żyli obok, praktycznie nie zauważałem ich istnienia. To było takie oczywiste, że są. Kiedy ich zabrakło… Co ja wam zresztą będę opowiadać. Jeśli nie przeżyliście jeszcze czegoś takiego, gwarantuję, że kiedyś i was to spotka.

Na szczęście była jeszcze Danusia i świadomość, że jest ktoś, komu na mnie zależy, utrzymała mnie wtedy przy życiu. Tak bardzo bałem się, że zostanę zupełnie sam, że natychmiast zaproponowałem jej, żebyśmy się pobrali, a ona się zgodziła. Miesiąc później wzięliśmy ślub cywilny. Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Jeśli myślicie, że śmierć rodziców była największą traumą w moim życiu, jesteście w błędzie. Ich śmierć była tragedią, ale była też zrządzeniem losu. Wszystko, co naprawdę złe, a czego można było uniknąć, zaczęło się w dniu mojego ślubu. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.

A potem nastąpiły dwa lata, które chciałbym wymazać z pamięci na zawsze. Niestety, nie potrafię. Nawet jeśli mylą się daty, a twarze stają się obce, raz utraconego zaufania do człowieka nie uda się odbudować nigdy.

Nie wchodząc w szczegóły, bo to wciąż dla mnie trudny temat, Danka mnie wyssała, oszukała, wykorzystała i porzuciła. Boże, jak mogłem być aż tak głupi?! Kiedy odeszła, wziąłem urlop dziekański i obciąłem włosy. Wyjechałem do Londynu, na kilka miesięcy, tylko żeby się odkuć, zarobić na studia i wrócić. Spędziłem tam ponad dziesięć lat.

ROZDZIAŁ 2

O moich losach na emigracji niepolitycznej opowiem wam przy lepszej okazji.

Zacznę tę historię od dnia, kiedy moje życie wywróciło się do góry nogami i nagle okazało się, że zamiast, jak zwykle, pod górkę, mam wreszcie z górki. Wtedy oczywiście w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy, wręcz przeciwnie. Wydawało się, że po raz kolejny spadam głową w dół do głębokiej studni i tym razem to już na pewno się roztrzaskam.

Po powrocie do Polski zaczepiłem się w agencji reklamowej. Nie, nie byłem jednym z tych gości, którzy za grube pieniądze wymyślają te wszystkie gładkie hasła, zachęcające ludzi do zakupu artykułów zupełnie im niepotrzebnych. W mojej firmie produkowało się naklejki, szyldy i tablice reklamowe, których treść klienci wymyślali sami, a potem zawieszali je na płotach albo gdzie tam im pasowało.

Tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, po skończonej robocie wezwał mnie na dywanik mój szef.

– Panie Jacku, kurde, nie mam dobrych wiadomości – zaczął bez ceregieli, nie zapraszając nawet, żebym usiadł. To nie był gość z rodzaju „wicie, rozumicie”. Odzywał się rzadko, a jeśli już, to zawsze bardzo konkretnie. – Nie mam zastrzeżeń do pańskiej pracy, ale... kurde, kryzys i mnie dosięgnął. Mam o połowę mniej zamówień niż w zeszłym roku. Muszę zlikwidować jedno stanowisko pracy. Pan pracuje najkrócej, więc… – Tu przerwał, licząc zapewne na moje zrozumienie, coś w rodzaju współczucia z powodu jego kłopotów, jakieś kiwnięcie głową przynajmniej. Przeliczył się. Patrzyłem na niego chłodno, nie ułatwiając mu zadania. – …więc – wrócił do tematu po dłuższej chwili – trafiło, kurde, na pana. Od przyszłego miesiąca już pan tu nie pracuje.

Przyszły miesiąc wypadał za dwa dni. Akurat te dni zgodnie z grafikiem miałem mieć wolne.

– O, kurde… – podsumowałem tylko, wpisując się w koloryt językowy mojego pryncypała.

Moja mina musiała mówić wszystko, bo szef dokończył szybko ze wzrokiem wbitym w podłogę, chyba jednak trochę swą bezpośredniością zawstydzony:

– Oczywiście dostanie pan miesięczną odprawę. Tyle się należy zgodnie z Kodeksem pracy w przypadku likwidacji stanowiska. Pani Kasia wręczy panu wypowiedzenie.

Tym razem pokiwałem głową, no bo co miałem robić? Płakać? Protestować? Prosić o łaskę? Szefa najwyraźniej moja postawa zupełnie usatysfakcjonowała, bo szybko podszedł do mnie, chwycił moją dłoń i uścisnął.

– Bardzo panu dziękuję, kurde, naprawdę, świetnie się z panem pracowało.

– Tak – tylko tyle zdołałem z siebie wydusić, ale to wystarczyło, żeby sarkazm w moim głosie zabrzmiał odpowiednio dobitnie.

– Oczywiście dostanie pan świetne referencje – dorzucił natychmiast szef, odczytując mój ton prawidłowo.

– Oczywiście.

– No, to życzę powodzenia. – Dopiero teraz wypuścił moją rękę ze swojej dłoni.

Nie podziękowałem. Odwróciłem się i wyszedłem.

Ruszyłem prosto do domu, czyli do Aldonki.

Poznałem ją, gdy zawieszaliśmy okazałą mosiężną, grawerowaną tablicę na nowej siedzibie międzynarodowej kancelarii adwokackiej. Tak się zapatrzyła na piękny szyld firmy, w której pracowała jako sekretarka (bo raczej nie na mnie, choć można by wysnuć i taki wniosek), że krzywo stanęła na stopniu prowadzącym do obrotowych drzwi i złamała obcas. A że z okazji prac montażowych miałem przy sobie wszystkie potrzebne narzędzia i materiały, udało mi się dość łatwo rozwiązać jej problem i przykleić obcas. Wdzięczna Aldonka pozwoliła mi zaprosić się na kawę do jednej z hipsterskich kawiarni przy placu Zbawiciela. Potem w rewanżu zaprosiła mnie do siebie na kolację, bo, jak się okazało, miała własne mieszkanie. Zakończyło się to, trochę dla mnie niespodziewanie, wspólnym śniadaniem. I już tam zostałem.

Ogień, nie dziewczyna – tak najkrócej można by opisać Aldonkę. Przez pierwszy miesiąc kochaliśmy się po dwa, trzy razy dziennie. Potem trochę nam przeszło, ale też nie było dnia… Po kilku miesiącach emocje opadły, chemia przestała działać, przyszło zwyczajne, codzienne życie i wtedy zaczęły się schody.

Aldonka, zważywszy na okoliczności, dość długo dawała mi szansę. Kobiety już tak mają. Zawsze im się wydaje, że będą w stanie zmienić swojego mężczyznę. Ze mną jej się nie udało. Może za krótko próbowała, a może była zbyt bezkompromisowa? Bo, muszę się wam w końcu przyznać, nie jestem chyba wzorem odpowiedzialności. Czasami zdarza mi się zapomnieć, że na przykład coś obiecałem albo umówiłem się na spotkanie. Walczę z tym, naprawdę, ale roztargnienie mam chyba we krwi. A u Aldonki wszystko musiało być jak w zegarku, co do minuty. Za dziesięciominutowe spóźnienie potrafiła obrazić się na kilka dni.

Mieliśmy też skrajnie odmienne podejście, co do definicji porządku. Aldona była demonem pedanterii. Każda rzecz miała u niej swoje miejsce, każdy pyłek musiał trafić do kosza, zanim jeszcze zdążył osiąść na jakimś meblu lub podłodze. Dla mnie to było zupełnie niezrozumiałe. Życie jest zbyt krótkie, żeby przejmować się takimi duperelami. Miałem jednak nadzieję, że wypracujemy w tej kwestii jakiś kompromis. Ja przynajmniej zacząłem się starać.

ROZDZIAŁ 3

Możecie sobie wyobrazić, w jakim humorze wracałem do domu, gdy wylali mnie z pracy. Ale to był dopiero początek kłopotów.

Choć włożyłem klucz do dziurki, nie udało mi się go przekręcić. Uświadomiłem sobie, że zamek wygląda jakoś inaczej niż zwykle. Poprzednia wkładka była mosiężna, a ta – w kolorze niklu. Wyjąłem klucz i zanim zdążyłem nacisnąć dzwonek, drzwi same się otworzyły.

– O, kochanie, już jesteś? – zdziwiłem się szczerze na widok Aldonki, bo nigdy nie wracała z pracy tak wcześnie. – Co się stało z zamkiem?

Aldonka wpuściła mnie do środka, nie odpowiadając na pytanie, ale jej mina nie wróżyła niczego dobrego. W przedpokoju, tuż przy drzwiach, stał wypełniony po brzegi mój marynarski worek.

– Co to? – zapytałem, wskazując na worek.

– To ja się pytam: co to? – odpowiedziała Aldona, otwierając drzwi do łazienki i gestem nakazując mi wejść do środka. Stanęła zaraz za mną i sięgnęła po kubek do mycia zębów, w którym tkwiła biało-niebiesko-czerwona tubka, do złudzenia przypominająca pastę Aquafresh. – To ja się pytam: co to jest? – powtórzyła.

– Pasta do zębów? – zapytałem głupio, choć dobrze wiedziałem, że to coś innego.

– Też tak myślałam – odrzekła Aldona. – Wyobraź sobie, że krem do golenia.

Oczyma wyobraźni zobaczyłem Aldonę z pianą do golenia na ustach i już zacząłem się domyślać, do czego to wszystko prowadzi.

– Kochanie, przepraszam, zapomniałem odłożyć na moją półkę.

Aldona, nie komentując, udała się do kuchni, a ja potulnie ruszyłem za nią.

Na stole w kuchni stał talerz z niedojedzonymi resztkami mojego śniadania, ale nie ta dekoracja padła ofiarą ataku mojej dziewczyny. Aldona skupiła się na krześle, które nie zostało dosunięte do stołu, a właściwie wystawało prawie na środek niewielkiej kuchni.

– A to, co to jest? – Przysunęła krzesło tak, by stało prawidłowo.

– No nie mów, że to nie jest krzesło – spróbowałem obrócić wszystko w żart, ale to nie był dobry pomysł.

– Ale dlaczego ono stoi na mojej drodze?!

Moja wyobraźnia tym razem podsunęła mi obraz Aldony potykającej się o krzesło i wywijającej koziołka. To nie mogło się dobrze skończyć. Aldona podniosła ze stołu brudny talerz i demonstrując obrzydzenie do pozostawionych na nim resztek jedzenia, wyrzuciła wszystko do kosza, a talerz wstawiła do zlewu.

– Nie myślałem, że wrócisz tak wcześnie. Przecież posprzątałbym wszystko przed twoim powrotem – spróbowałem się usprawiedliwić.

Zero reakcji. Czyli na tym nie koniec. Cios ostateczny miał dopiero nastąpić.

Aldona podeszła do lodówki.

– A to, twoim zdaniem, oczywiście jest lodówka?

– Oczywiście.

– A ja myślałam, że szafa! – wycedziła przez zęby.

Tym razem, mimo nieźle rozwiniętej wyobraźni, nie zobaczyłem jednak w lodówce rzędów ubrań wiszących na drążku i zaskórniaków babci w szufladzie pod gatkami. O co jej mogło chodzić? Myślałem intensywnie, ale nic mi nie przyszło do głowy. Aldona, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, otworzyła lodówkę i wyjęła z niej parę moich skarpetek, elegancko zwiniętych w kłębek. Spokojnie, czystych skarpetek. „O, fak – pomyślałem. – No to jestem w dupie”. Zdobyłem się jednak na dyplomatyczną reakcję:

– Znalazłaś? Jesteś cudowna!

Nie dostrzegłem jednak w oczach Aldony oczekiwanego zrozumienia. Wzięła szeroki zamach, jakby chciała walnąć mnie pięścią w brzuch, ale tylko rzuciła we mnie skarpetkami. Złapałem je w locie i w tej sekundzie przypomniałem sobie, jakim cudem skarpetki znalazły się w lodówce.

Dziś rano, jak w każdą środę, Aldona wyszła z domu bladym świtem, ponieważ przed pracą zwykła była trenować wodny aerobik na krytej pływalni. Nie obudziła mnie więc, jak to czyniła w inne dni tygodnia, i w związku z tym trochę zaspałem. Muszę przyznać, że mam kłopoty z porannym wstawaniem. Jestem nocnym markiem i wolę pracować na drugą zmianę. Na szczęście we wszystkie inne dni tygodnia to Aldona stała na straży mojej punktualności. Ale dziś po trzecim dzwonku budzika pospałem sobie jeszcze pół godziny, więc bardzo się spieszyłem, żeby zdążyć do pracy na czas. Ubrałem się, a skarpetki miałem zamiar włożyć w kuchni, jedząc śniadanie. Gdy otworzyłem lodówkę zadzwonił telefon i zająłem się już tylko rozmową, a nie szczegółami garderoby. Resztę już umiecie sobie dopowiedzieć. No, przyznajcie sami, czy to nie pech, że Aldona wróciła dziś wcześniej i znalazła te skarpetki w lodówce przede mną?

Nawet nie próbowałem się tłumaczyć. Aldona wyglądała, jakby już podjęła decyzję. Oznajmiła, że to naprawdę koniec, że straciła cierpliwość i że nasz związek nie ma żadnej przyszłości.

Żadna rewelacja. Sam to wiedziałem. Żałowałem tylko, że nasze rozstanie nie odbyło się w bardziej cywilizowany sposób. Przecież kiedyś chyba rzeczywiście się kochaliśmy. Naprawdę nie musiała wymieniać zamka. Oddałem jej i tak już niepotrzebne klucze, spakowałem skarpetki do worka i wyszedłem.