Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe przygody bohaterów „Poszukiwaczy siódmej księgi”.
Bezcenny rękopis siódmej księgi De revolutionibus Mikołaja Kopernika trafia w ręce amerykańskiego miliardera. On również ma istotne powody, by rozwiązać zagadkę manuskryptu. Problem w tym, że tekst jest zaszyfrowany. Jedynie Alicja mogłaby złamać kod, ale zniknęła. Żeby zmusić dziewczynę do współpracy, trzeba ją najpierw odnaleźć.
Alicja nie może pogodzić się z utratą rękopisu i zdecydowana jest go odzyskać za wszelką cenę. Nieustannie próbuje rozwikłać szyfr Kopernika, starając się jednocześnie umknąć prześladowcom. Ale jak długo można uciekać?
Rozpoczyna się walka z czasem. W tym pojedynku obowiązuje tylko jedna zasada: cel uświęca środki.
Co takiego Kopernik ukrył przed światem? Czy to możliwe, że pozostawił ludzkości jeszcze bardziej rewolucyjne przesłanie, niż to, że Ziemia krąży, a Słońce nie porusza się? Kto pierwszy odkryje jego tajemnicę?
Czarna przepaska na oczach uwierała Alicję coraz mocniej. Wrzynała się w oczodoły, a położone na powiekach specjalne klapki uciskały gałki oczne do bólu.
Czuła się jak sardynka w puszcze. Siedziała na podłodze pozbawionego okien i klimatyzacji dostawczego vana. Pot ściekał jej z czoła wprost pod opaskę, powodując swędzenie, ale nie miała odwagi, by przetrzeć oczy, bo jej gest mógłby zostać zrozumiany opacznie. Lepiej niepotrzebnie nie prowokować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
IZABELA SZYLKO
Studio O’Rety 2023
Text copyright © Izabela Szylko
Copyright © Studio O’Rety
ul. Ustrzycka 1
02-141 Warszawa
tel. +48 733 05 10 50
Redakcja: Lech Najbauer
Korekta: Agata Wieśniuk
Skład i łamanie: Edyta Wojciechowska
Projekt okładki: Marta Żak
ISBN: 978-83-967164-4-6
Druk: PWP Interdruk
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
www.orety.com.pl
Na dobry widok z okna trzeba zapracować – pomyślał Victor McArsky, obserwując zachód słońca nad Hudson River ze swojego gabinetu. – W konstytucji, spryciarze, zagwarantowali tylko prawo do dążenia do szczęścia.
McArsky miał słabość do dobrych widoków. Biurowiec będący jego własnością znajdował się w samym sercu Manhattanu, na Upper East Side, a prywatny gabinet zajmował całe ostatnie, sto drugie piętro. Wyżej było tylko lądowisko dla helikopterów. Ogromne, panoramiczne okna wychodziły, tak jak sobie zażyczył już w fazie projektu, na cztery strony świata. Nic nie mogło zepsuć wrażenia, że dosłownie i w przenośni cały Nowy Jork leży u jego stóp.
Okien nie zasłaniały rolety. Fotochromatyczne, kuloodporne szyby przyciemniały się automatycznie w zależności od intensywności nasłonecznienia i pokryte były lustrzaną powłoką, by z zewnątrz nie było nic widać. Biorąc pod uwagę, że na tej wysokości mogły tam zaglądać tylko ptaki albo użytkownicy śmigłowców, był to wydatek mało uzasadniony, ale McArsky mógł sobie pozwolić na takie kaprysy.
McArsky mógł sobie pozwolić na wszystko i to był jego największy problem. Interesy szły raz lepiej, raz gorzej, ale były na tyle dobrze zdywersyfikowane – od walcowni stali w Chinach, przez kopalnie diamentów w Afryce, platformy wiertnicze na Morzu Północnym, po stacje telewizyjne w kilkunastu krajach, o kilku bankach i funduszach powierniczych nie wspominając – że pół miliarda w tę czy w tamtą stronę nie robiło różnicy. A jeżeli można mieć wszystko, to życie zżera nuda.
Gdyby chociaż miał ambicje polityczne, mógłby na przykład wystartować w wyborach na gubernatora albo nawet prezydenta. Przykład Donalda, jego dobrego znajomego dowodził, że za pieniądze można mieć wszystko. Tylko po co się denerwować?
Życie rodzinne miał raczej poukładane. Dwie byłe żony spłacił. Piątka dzieci z trzech małżeństw dobrze się zapowiadała. Najstarszy syn już teraz prowadził za niego niemal wszystkie interesy w Chinach, najmłodszy, oczko w głowie, był jeszcze na etapie „chcę zostać strażakiem”. Najnowsza, o trzydzieści lat od niego młodsza żona trophy, została wyselekcjonowana bardzo starannie, nie tylko pod względem urody, ale przede wszystkim przetestowana pod kątem lojalności. Do trzech razy sztuka, jak to mówią, więc za trzecim chyba wreszcie się udało. Victor miał dość rozwodów.
Zdrowie też mu dopisywało, naprawdę, na los nie mógł się skarżyć. Ostatnio nie miał też powodów do narzekania na nudę. Tajemnica dziadka, która od lat pobudzała jego ciekawość, już wkrótce miała zostać rozwiązana.
McArsky obserwował widowisko, które zachwycało go niezmiennie każdego dnia: ostatnie promienie słońca gasły, a zmrok Manhattanu zaczynały powoli rozświetlać maleńkie punkciki zapalanych w odległych wieżowcach świateł. Kontemplację przerwał mu cichy dźwięk dzwoneczka – znak, że sto dwa pietra niżej ktoś wsiadł do jego prywatnej windy, która nie zatrzymywała się nigdzie po drodze. Zaledwie kilka osób znało kod umożliwiający dostanie się do środka. McArsky dobrze wiedział, kogo ma się dzisiaj spodziewać, i czekał na gościa z niecierpliwością. Nie zwlekając, podszedł do windy.
Na wyświetlaczu nad stalowymi drzwiami błyskawicznie przemknęło ponad sto numerów, zapaliła się zielona lampka i kolejny dzwoneczek oznajmił otwarcie drzwi.
– No nareszcie!
– Witaj, szefie – odezwał się wysoki, potężnie zbudowany, czterdziestoletni mężczyzna, trochę zaskoczony przyjęciem już na progu windy.
– Pokaż!
Mężczyzna otworzył sporą torbę i wyjął z niej tekturową paczkę wielkości pudełka po butach w rozmiarze koszykarskim. McArsky ostrożnie sięgnął po karton, zdjął pokrywę i wstrzymując oddech, zajrzał do środka.
– Prawdziwe?
– W Krakowie potwierdzili autentyczność. U nas jeszcze nikogo nie pytałem. Przywiozłem od razu do pana.
– Dobrze, sam się tym zajmę.
McArsky przeniósł pudełko na biurko i delikatnie wyjął ze środka pożółkłą kartkę papieru pokrytą wyblakłym, odręcznym pismem.
– Co my tutaj mamy? – zapytał właściwie retorycznie, bo Henryk Kozak – mężczyzna, który dostarczył właśnie przesyłkę, prawa ręka Victora od specjalnych poruczeń, zdał mu ze wszystkiego relację jeszcze będąc w Krakowie.
– To na wierzchu to list Leonarda da Vinci do Kopernika.
– Nieźle – gwizdnął McArsky. – Mamy ekstra bonus.
– Jeszcze parę listów, ale nazwiska nic mi nie mówią. I ten życiorys Kopernika, podobno zawiera jakieś zupełnie nowe szczegóły. Aaa, i jeszcze ten poemat. Facet z Krakowa mówi, że to nic nowego, że to jest dokładnie ten sam tekst, który został opublikowany w XVII wieku – Septem Sidera, wiele razy wznawiany. Można go znaleźć w internecie. Słowo w słowo to samo. Tyle tylko, że to rękopis.
– Na pewno nie było nic więcej?
– Nie, wszystko przywiozłem, co do karteczki.
– A może ona coś schowała?
– Nie miała jak i gdzie, a zresztą niczego się nie spodziewała. Zaskoczyłem ją, więc wszystko mi grzecznie oddała.
McArsky uśmiechnął się, słysząc słowo grzecznie.
– Gdzie ona jest?
Henryk Kozak wzruszył ramionami i westchnął.
– Zgubiłeś ją. – McArsky skrzywił się.
– Myślałem, że jak już mamy te papiery, nie ma sensu jej pilnować.
– Nie jesteś od myślenia.
– Ale wiem, że ta ich babka poleciała do Kopenhagi. Mam ją znaleźć?
– Dziewczynę znajdź, nie babkę.
– Znajdę, bez obaw. Mam też naprawdę dobrą wiadomość. Jerzy Adams wylądował wczoraj na lotnisku Kennedy’ego, więc pewnie jest w Nowym Jorku.
– I co z tego?
– Ja myślę, że on tu będzie czekać na dziewczynę, bo po co by przyjeżdżał? A ją, jeśli tylko przyleci, przejmiemy od razu na lotnisku.
– Tylko grzecznie – uśmiechnął się Victor.
– Szefie, ja z kobietami to tylko tak.
Alicja, w przeciwieństwie do jej przyjaciół, doskonale sobie zdawała sprawę, co znaczą słowa „musimy zniknąć”.
Wspólne przeżycia podczas poszukiwań zaginionego rękopisu Kopernika świadczyły o tym, że ich prześladowcy dysponują środkami, o których zwykły człowiek nie mógłby nawet pomarzyć. Alicja nie wiedziała wprawdzie, kim są oni, ale miała pewność, że takich kontaktów należy ze wszystkich sił unikać. Dlatego wysłała Czesiuchnę samolotem do Kopenhagi, skąd drogą lądową, nie pozostawiając śladów, miała przedostać się przez Niemcy do przyjaciół we Francji.
Jerzego postanowiła ukryć w Stanach, a potem do niego dołączyć. Trochę ryzykowała, bo przecież nie miała wątpliwości, że macki jej konkurentów sięgają bardzo daleko. O podróży Jerzego pewnie będą wiedzieli, gdy tylko zakończy się boarding i lista pasażerów zostanie zamknięta. Wierzyła jednak, że jej przyjaciel jakoś sobie poradzi.
Największym problemem Alicji była jednak ona sama. Przez kilka dni mogła ukrywać się w Warszawie, u koleżanki z liceum. Karina, ze względu na charakter jej profesji, zerwała kontakty praktycznie ze wszystkimi starymi znajomymi, a nawet z rodziną. Tylko Alicja, w największej tajemnicy, dostała numer jej telefonu. Może dlatego, że Karina miała żyłkę detektywistyczną i zafascynowała się poszukiwaniami zaginionego dzieła Kopernika, a może również z tego powodu, że Alicja była jedyną osobą, która nie oceniała jej życiowego wyboru. Karina tłumaczyła się, że po prostu robi to, co lubi, i jeszcze dostaje za to pieniądze, a Alicja nie widziała w tym problemu.
Apartament Kariny mieścił się w najdroższym budynku w stolicy. Złota 44 to był adres pobudzający wyobraźnię warszawiaków. Luksus w samym środku miasta, tuż obok słynnych Złotych Tarasów i Pałacu Kultury. Karina nie była właścicielką mieszkania, bo na to, żeby zapłacić czterdzieści tysięcy złotych za metr nie stać byłoby nawet najbardziej luksusowej call girl w mieście, ale wynajem lokalu nie przedstawiał większych trudności. Trzy wieczory i czynsz mam opłacony – mówiła – a standard niezły jak na pracującą dziewczynę, nie?
Alicja wjechała windą na czterdzieste piętro. Ponieważ zapowiedziała swoją obecność domofonem, nie musiała rozglądać się po korytarzu w poszukiwaniu właściwych drzwi. Karina stała w hallu i machała do niej.
– No witaj, kochana, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię znów widzę. – Karina rzuciła się Alicji na szyję. – Wchodź, nie zwlekaj.
– Naprawdę nie będę ci przeszkadzać? – Alicja z trudem powstrzymała się przed mrugnięciem okiem.
– Nie o tej porze – roześmiała się Karina.
– Ale ty tu pracujesz.
– Właśnie mam urlop.
Alicja z ciekawością rozejrzała się po apartamencie. Nie był duży, na oko jakieś sześćdziesiąt metrów: przestronny salon połączony z kuchnią, w głębi sypialnia, designerskie meble, wszystko urządzone w najlepszym, nowoczesnym stylu. No i ten oszałamiający widok na Warszawę.
– Ładnie tu masz.
– No pewnie. Klienci przychodzą głównie dla widoku z okna – zażartowała Karina. – Przenocujesz w salonie, bo nie mam drugiej sypialni. Ale kanapa wygodna, duża, nawet nie trzeba jej rozkładać. Kawy?
– Chętnie.
Karina uruchomiła ekspres, poczekała aż się przepłucze i ustawiła filiżanki.
– Czarna i mocna? – upewniła się.
– Miło, że pamiętasz.
– Nie muszę się wysilać. Piję taką samą. Teraz opowiadaj, co u ciebie, bo u mnie po staremu.
– Tyle się działo, że nie wiem, od czego zacząć.
– Najlepiej od tego, jak zostałaś gwiazdą mediów.
– Że co?
– No, po tej kradzieży twoje zdjęcie było we wszystkich portalach. Że niby poszukują kogoś, kto może udzielić cennych informacji. Ale wyglądało to tak, jakby szukali złodzieja.
– O, Boże! Przecież ja nic nie ukradłam.
– Nie musisz mi mówić. Ale chciałabym wiedzieć, o co chodziło.
– Jeden facet chciał mnie w to wrobić. Trochę mu nie wyszło.
– No tak, rzeczywiście, trzy dni później cała Polska trąbiła, że to był fałszywy alarm. I oczywiście miałaś w tym jakiś udział?
– Prawie – roześmiała się Alicja.
Ekspres ucichł, więc podniosła się, aby przynieść filiżanki z kawą.
– Powiesz mi coś więcej o tej siódmej księdze Kopernika? –drążyła Karina.
Alicja postawiła filiżanki na blacie stolika, wsypała do kawy trzy łyżeczki cukru i energicznie zamieszała.
– To strasznie skomplikowana historia – odpowiedziała zdawkowo i zamilkła.
– Nie chcesz mówić, to nie. – Karina upiła łyk gorzkiej kawy i nie doczekawszy się opowieści, odstawiła z brzękiem filiżankę na spodek.
– To naprawdę skomplikowane – westchnęła Alicja.
– Ale chyba nie aż tak bardzo, żebyś nie potrafiła mi tego wyjaśnić?
– Okazało się, że wszystkie moje tropy były mylne. Kiedy znaleźliśmy nowe wskazówki…
– Znaleźliśmy? Ktoś jeszcze ci pomagał?
– Tak. Jeden chłopak, którego poznałam w samolocie, a potem okazało się, że to wnuk księżnej Izabeli, tej samej, z którą przez lata przyjaźniła się Czesiuchna.
– Czesiuchna? Ta twoja niania?!
– Świat jest mały. No więc wplątałam Jurka w tę historię i trochę mi pomógł.
– To pewnie też skomplikowane?
– Jak cholera.
– Przystojny chociaż? Będzie coś z tego?
– Przestań.
– To znaczy będzie – roześmiała się Karina. – Nie wnikam. To gdzie w końcu znalazłaś ten skarb?
Alicja machnęła ręką.
– To już właściwie nieaktualne.
– Jak to?
– Dałam się strasznie wykiwać. Teraz muszę odzyskać to, co straciłam, tylko jeszcze nie wiem jak. Wstyd mi o tym mówić.
– Bo to skomplikowane?
Alicja pokiwała głową.
– A podobno to ja mam bujne życie – skonstatowała Karina. – I co teraz?
– Teraz to ja się ukrywam.
– Ale dlaczego? I tylko nie mów, że to skomplikowane.
– To akurat proste. Ci sami ludzie, którzy chcieli mnie wrobić w kradzież, nadal mnie ścigają, bo myślą, że znam klucz do odczytania siódmej księgi.
– A znasz?
– Jeszcze nie. Tylko wolałabym nie prowadzić poszukiwań z pistoletem przystawionym do głowy.
– Masz jakiś pomysł?
– Muszę się dostać do Stanów. W Tampie zostały notatki do pracy, którą pisałam do habilitacji. Nie jestem w stanie ich odtworzyć z pamięci, a mogą być kluczowe przy odszyfrowywaniu tekstu. I muszę się koniecznie skontaktować z moim mentorem. Jeżeli Joseph, który przeczytał o Koperniku chyba wszystko, nie pomoże, to już sama nie wiem kto.
– Masz wizę?
– Mam.
– To wsiadaj w pierwszy samolot i leć.
– Karina. – Alicja popatrzyła na koleżankę z politowaniem. – Ci ludzie są zdolni do wszystkiego. Nie mogę ryzykować i lecieć pod własnym nazwiskiem.
– To jak się chcesz tam dostać? Przez zieloną granicę? – roześmiała się Karina.
– Najlepiej, gdybym miała fałszywy paszport. – Odpowiedź Alicji zabrzmiała zupełnie poważnie. – Ale nie mam bladego pojęcia, jak się załatwia takie rzeczy. Przecież nie pójdę na bazar i nie zacznę pokrzykiwać „paszport kupię!”.
– Popytaj znajomych na Facebooku – zachichotała Karina.
– Bardzo śmieszne.
– A wiesz. – Karina niespodziewanie spoważniała. – Mam chyba nawet lepszy pomysł. Tylko musisz mi po kolei wszystko opowiedzieć i nie chcę więcej słyszeć, że „to skomplikowane”.
Głupio się przyznać, ale Henryk Kozak posługujący się również nazwiskami Henry Landberg i Henri Mattis trafił do pracy u jednego z najbogatszych ludzi na świecie, odpowiadając na ogłoszenie.
Było ono dość szczególne, bo zajmowało pół kolumny „New York Timesa”. W taki sposób szuka się dyrektorów banków albo innych specjalistów, którym płaci się pensje sześciocyfrowe, a tym razem chodziło o zwyczajnego pracownika ochrony i nawet nie podano nazwy firmy, w której miałby pracować. W ogłoszeniu, oprócz zwykłych w takim przypadku wymagań, jak umiejętność posługiwania się bronią i opanowanie technik walki wręcz, był również warunek płynnej znajomości języka polskiego. Ten ostatni punkt tak Henryka zaintrygował, że postanowił się zgłosić.
Przeszedł gładko testy sprawnościowe, rozłożył na łopatki kilku pozorantów, w strzelaniu do tarczy nie miał sobie równych, a testy psychologiczne to była pestka. Nic dziwnego, przed wyjazdem do Stanów był członkiem elitarnej jednostki „Grom” i gdyby nie głupia wpadka, pewnie do tej pory zostałby generałem brygady. Ale cóż, kolega, który miał mu pomóc w wygryzieniu dowódcy, spękał i doniósł na niego, przez co to nie dowódca stracił stanowisko, tylko Henryk otrzymał wilczy bilet.
Na dobrą pracę w Polsce nie miał szans, więc z głupia frant wziął udział w amerykańskiej loterii wizowej. I jak to w życiu bywa, ponieważ zupełnie mu na tym nie zależało, wylosował zieloną kartę. Potraktował to jako zrządzenie losu i wyemigrował do Stanów. Przez kilka lat pracował w firmach ochroniarskich, nie zaniedbując kondycji fizycznej, aż w końcu trafił na to ogłoszenie.
Po wstępnych eliminacjach na placu boju zostało trzech kandydatów. Egzamin z języka polskiego był chyba najdziwniejszym, jaki zdawał w życiu. Najpierw jakaś dziewczyna góralską gwarą wypytywała go, czy był w Zakopanem i co sądzi o kwaśnicy. Wybrnął, cytując piosenkę Golców, ale przyznał się, że prawdziwej góralskiej kwaśnicy nigdy nie jadł. Potem jakiś facet zagadał do niego po ślunsku. Wiadomo, ta ich godka nie jest łatwa, ale że oglądał w telewizji serial z Bercikiem, więc dał sobie radę. Dogadali się. Dopiero gdy przyszedł gość, który zaczął do niego nawijać jak Kaszub, Henryk nie wytrzymał.
– Panie – oburzył się. – W tym języku to nawet Donald Tusk nie gada. Kaszubskiego nie było w ogłoszeniu.
I tak został przyjęty. Okazało się, że jako jedyny mówił po polsku bez amerykańskiego akcentu, a do tego rozumiał dialekty.
Dlaczego Victor McArsky potrzebował ochroniarza z perfekcyjną znajomością języka polskiego? Tego Henryk dowiedział się, kiedy po kilku miesiącach dobrze opłacanej pracy udało mu się uzyskać zaufanie szefa. Z biegiem czasu udowodnił, że potrafi pracować nie tylko mięśniami, zaufanie Victora wzrosło więc do tego stopnia, że Henryk zaczął pełnić rolę prawej ręki szefa od specjalnych poruczeń. Takich, o których niekoniecznie wszyscy muszą wiedzieć, a nawet lepiej, żeby nikt nie wiedział. Czasami wręcz sam szef.
Henryk zdawał sobie sprawę, że w czasie pobytu w Polsce popełnił dwa błędy. Pierwszy polegał na tym, że wypuścił z rąk to, co z takim poświęceniem zdobył. W tym przypadku umiał jednak znaleźć usprawiedliwienie. Prawdopodobieństwo, że zupełnie obcy ludzie będą współpracować z Alicją, było zerowe; naprawdę nie można było tego przewidzieć.
Drugi błąd – zgubienie dziewczyny – był już wyłącznie jego winą. Gdyby głupio nie szarżował, dotarłby do rzeczoznawcy w Krakowie na tyle wcześnie, aby dowiedzieć się, że znalezione dokumenty nie są tymi, których szukają, a to znaczy, że dziewczyna będzie im jeszcze bardzo potrzebna. Nie powinien był pozwolić jej uciec i dlatego teraz postawił sobie za punkt honoru, że ją odnajdzie.
Jerzy Adams, który przyleciał właśnie do Nowego Jorku, był, jego zdaniem, najlepszym dowodem na to, że dziewczyna też tu się wybiera. Wystarczyło więc tylko wyśledzić Adamsa.
„Tylko” łatwo powiedzieć. Nie bez powodu jednak Kozak był takim optymistą. Miał przecież do dyspozycji Nickiego.
Karina była profesjonalistką. Mówiła biegle po angielsku, francusku, hiszpańsku i niemiecku, co pozwoliło jej ograniczyć klientelę praktycznie do cudzoziemców. Zresztą w Polsce mało kogo byłoby na nią stać.
Prawie wszyscy klienci, zadowoleni z jakości usługi, wracali do niej podczas kolejnej podróży i polecali ją kolegom, więc interes kręcił się dobrze i nie musiała się martwić o business development. Czasami, dla sportu, żeby przypomnieć sobie dawne czasy, siadała w barze w Bristolu i zamawiała martini. Chętnych do zapłaty za drinka nie brakowało, ale kiedy na sakramentalne pytanie „What’s your name?” odpowiadała równie klasycznie „My name is thousand dollars”, liczba zainteresowanych malała, ograniczając się do tych z najbardziej wypchanymi portfelami.
Nie wszyscy musieli tyle płacić. W abonamencie było taniej. Jednym z jej ulubionych klientów abonamentowych był konsul Urugwaju. Miły, dowcipny, przystojny; zaprzyjaźniła się z nim. Miała nawet podejrzenie, że Hilario zwyczajnie się w niej zakochał, ale wariantu rozwoju tej historii w stylu Julii Roberts i Richarda Gere’a raczej nie przewidywała.
Hilario mógł być jednak bardzo pomocny w rozwiązaniu kłopotu Alicji. Karina pamiętała, że dwa dni temu ogromnie się zżymał na kobietę, która postawiła na nogi cały konsulat, bo zgubiła paszport i natychmiast zażądała nowego. Naprawdę, bardzo się starali, bo była krewną ministra, przygotowali więc dokument w tydzień, choć normalnie musiałaby czekać znacznie dłużej. Potem, gdy już wszystko było gotowe, okazało się, że znalazła stary paszport. „I gdzie?” – wściekał się Hilario. „W jej własnej torebce! Las mujeres son imposibles!”.
Jeżeli więc ktoś mógłby pomóc, to tylko Hilario.
Alicja nie była w stanie wyjść ze zdumienia, kiedy późnym popołudniem Karina rzuciła na stół urugwajski paszport. Niepewnie sięgnęła po niego i otworzyła.
– Maria Ramirez Gomez? To niby ja? Ale ja nie jestem do niej podobna.
– Jesteś – uspokoiła ją Karina. – Popatrz, zdjęcie jest czarno-białe, zrobione na wprost, z wytrzeszczonymi oczami. Na zdjęciach paszportowych wszyscy wyglądają jak portrety pamięciowe i nikt nie jest do siebie podobny. Wiek mniej więcej się zgadza, uszy masz takie same. Tylko ufarbujesz i obetniesz włosy, założysz okulary, które uprzejmie zdejmiesz, gdy podejdziesz do okienka. Urzędnik doceni uprzejmość i ledwo na ciebie spojrzy. Najlepiej podejdź do faceta, koniecznie kolorowego. Oni nie odróżniają ludzi białej rasy.
– Tak, zwłaszcza w Polsce znajdę na lotnisku kolorowego urzędnika – skomentowała Alicja z przekąsem.
– Z Polski wyjeżdżasz, więc co ich to obchodzi? Cieszą się, że się ciebie pozbywają. Nikt nie będzie ci się przyglądał.
– No nie wiem…
– Do tego uśmiech i pewność siebie, i przechodzisz przez bramkę bez problemu. Innego paszportu nie będziesz miała.
– A ten jest chociaż prawdziwy?
– Najprawdziwszy. To naprawdę cud, że ta kobieta wyrobiła sobie nowy paszport i nie odebrała go. A wiesz, dlaczego wolała stary? Bo tam ładniej wyszła na zdjęciu.
– Nie dałoby rady z moją fotografią?
– Chcesz mieć prawdziwy paszport czy fałszywy? Żebyś nie myślała, pytałam Hilaria, ale na taki przekręt to nawet dla mnie nie chciał się zgodzić. Gdyby ktoś odkrył fałszerstwo, do końca życia byłby spalony w dyplomacji.
– Przecież przez ten paszport też może mieć kłopoty.
– Nie powinien. Za kilka dni zrobi protokół zniszczenia i poinformuje władze, że paszport został anulowany. Nie masz za dużo czasu.
Alicja jeszcze raz przyjrzała się zdjęciu.
– No, może i jestem do niej trochę podobna – zgodziła się w końcu i zaczęła przerzucać kartki. – Czyściutki.
– A jaki ma być? Zgubiłaś stary i w Warszawie dostałaś nowy. Chyba jeszcze nie zapomniałaś hiszpańskiego?
– No me olvidado.
– Akcent nie bardzo urugwajski, ale ujdzie.
– Jest tylko jeden mały problem. Urugwajczycy chyba potrzebują wiz do Stanów, prawda?
– No, raczej tak.
– No to jestem w głębokiej… – dyplomatycznie nie dokończyła. – Prawdziwej wizy nie dostanę, nie mam pojęcia, co ta Maria Gomez mogłaby wpisać w formularzu, a pewnie prześwietlą ją do siódmego pokolenia. Nie masz jakichś znajomości w amerykańskiej ambasadzie?
– No, niestety, tak dobrze to nie ma. Naprawdę musisz lecieć do Stanów? Może się zaszyj w takim miłym Urugwaju albo gdzieś w pobliżu? Będziesz mogła mnie odwiedzać.
– Wybierasz się do Urugwaju???
– Hilario, zanim dał mi paszport, wymógł na mnie obietnicę, że za niego wyjdę.
– I wyjdziesz?
– Zgłupiałaś? – roześmiała się Karina. – Co ja bym tam robiła? Ale na razie niech sobie myśli, co chce.
– Karina, nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
– Na początek możesz zrobić kolację.
Victor McArsky rozłożył przed sobą szesnastowieczne manuskrypty z takim trudem zdobyte przez Kozaka i zamiast cieszyć się z odnalezienia skarbu, zaczął rozmyślać, czy przypadkiem nie opuściło go szczęście. Owszem, rękopisy były bezcenne, ale w rozwiązaniu zagadki, która była najważniejszym motorem jego działania, nie posunął się o krok.
Jedyną osobą, która mogła w tym pomóc, była Alicja. Nie wątpił w jej talent i wolę walki. Ale cóż, biorąc pod uwagę, jak perfidnie została wykorzystana, raczej nie liczył na owocną współpracę. Trochę żałował, że nie udało się wcześniej nawiązać z nią przyjaznych relacji. Razem mogliby zdziałać znacznie więcej. Teraz było już za późno. Wyszło, jak wyszło, i trzeba ją było odnaleźć. Nie zawsze szczęście dopisuje.
A przecież szczęście towarzyszyło jego rodzinie od ponad stu lat. Zaczęło się od dziadka, po którym odziedziczył imię, co prawda pisane przez „V” i „c”, ale jednak.
Początkowo wydawało się, że Wiktor senior miał raczej wielkiego pecha. Jego świetnie zapowiadająca się kariera oficera polskiej marynarki wojennej została przerwana, gdy na jednej z suto zakrapianych alkoholem imprez w Klubie Marynarza w Gdyni wypowiedział się nieopatrznie, co myśli o obozie w Berezie Kartuskiej. A nie myślał nic dobrego. Wieści szybko dotarły do dowództwa i Wiktor tylko dlatego nie trafił do krytykowanego obozu, że został w porę ostrzeżony przez zaprzyjaźnionego majora. Zdążył kupić bilet na statek, nomen omen, MS Piłsudski, i odpłynąć do Nowego Jorku, ledwo unikając aresztowania.
Kiedy zamawiano we Włoszech dwa nowe, supernowoczesne statki dla polskiej żeglugi pasażerskiej, długo trwała dyskusja, jakie nadać im imiona. Stanęło na Batorym i Piłsudskim. Batory jako patron był bezpieczny, ale nadanie drugiemu transatlantykowi imienia żyjącego wciąż marszałka budziło kontrowersje. Przesąd głosił, że nie wolno nazywać statku imieniem żyjącej osoby, bo w krótkim czasie albo statek zatonie, albo jego patron zginie.
W przypadku MS Piłsudski przepowiednia sprawdziła się co do joty. Marszałek zmarł pół roku po zwodowaniu statku. Niewiele brakowało, aby i statek zatonął kilka miesięcy później.
Wiktor trafił na ten właśnie pechowy rejs i wtedy jeszcze wydawało się, że szczęście nie będzie mu sprzyjać. Jesienią 1935 roku warunki pogodowe na Atlantyku były bardzo złe. Stateczność Piłsudskiego w czasie sztormu okazała się fatalna. Wiktor był przekonany, że czeka ich los Titanica. Statek rył dziobem w fale i nabierał tony wody na pokład. Przechyły dochodziły do trzydziestu stopni. Pieniste bałwany uderzały w nadbudówki, wybijały okna w sterowni, zalewały mostek, powodując awarię świateł. Pasażerowie byli przekonani, że pozostaje im tylko się modlić.
Modlitwy chyba pomogły. Część dziobowa została wprawdzie pogięta i połamana, konstrukcja statku poważnie naruszona, a pokład osiadł na kilkadziesiąt centymetrów, ale transatlantyk dopłynął do Nowego Jorku bez strat w ludziach.
Amerykańska ziemia okazała się przyjazna dla Wiktora, choć wtedy jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Zaczęło się od tego, że urzędnik imigracyjny przekręcił jego nazwisko, wypisując dokumenty. Rodowitemu Szkotowi, kiedy usłyszał nazwisko Makarski, nie przyszło do głowy, że można je zapisać inaczej niż McArsky. Wiktor, choć początkowo oburzony, po krótkim namyśle postanowił nie prostować pomyłki. Może lepiej wszystko zacząć od nowa. I to wówczas szczęście uśmiechnęło się do niego.
Ze szkockim nazwiskiem znalazł pracę w szkockiej firmie spedycyjnej. Oczywiście nie udawał Szkota, nie było takiej potrzeby. Zabłysnął wieloma talentami, więc i tak traktowali go jak swego. Wkrótce też ożenił się z córką właściciela. Bardzo szybko stał się prawą ręką schorowanego teścia i praktycznie zaczął kierować interesem. Kiedy urodził mu się syn, nadano mu imię Ian.
Wiktor, chociaż zmuszony do ucieczki, nigdy nie miał żalu do państwa polskiego, jedynie do kilkorga ludzi, którzy je reprezentowali. Polskie tradycje pozostawały obecne w jego szkockim domu; z synem rozmawiał po polsku, dzięki czemu Ian opanował znajomość języka ojca w stopniu doskonałym.
Zbliżała się wojna. Amerykanie żyli we własnym świecie i nie zdawali sobie z tego sprawy, ale Wiktor, który całe nastoletnie i dorosłe życie spędził w Gdyni, tuż pod nosem faszystowskiego imperium, nie miał wątpliwości, że wojna jest nieunikniona.
Zanim Niemcy zaatakowały Polskę we wrześniu 1939 roku, namówił teścia do zakupu niewielkiej walcowni stali, uruchomił linię produkcyjną puszek i zaczął produkować konserwy. Przez trzy lata zapełniał magazyny, nie mając pewności, czy nie zbankrutuje na tym interesie, ale kiedy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, okazało się, jak bardzo jego przewidywania były trafne. Wojsko wykupiło cały zapas konserw na pniu. Zarobił tyle, że mógłby, korzystając z tego kapitału, żyć dostatnio do końca swych dni, jednak niemal wszystkie pieniądze zainwestował w kolejne walcownie. To był kolejny strzał w dziesiątkę. Kiedy wojna się skończyła i konserwy dla wojska nie były już tak potrzebne, Amerykanie wpadli w szał kupowania gotowego jedzenia, więc jego canned corned beef i inne dania okazały się idealnie zbywalnym towarem pierwszej potrzeby.
Syn Wiktora, Ian, zwany przez rodziców Jaśkiem (Susan, żona Wiktora, słuchając ich rozmów, szybko nauczyła się polskiego), odziedziczył po ojcu żyłkę do interesów. Zaczął kierować firmą wkrótce po skończeniu studiów ekonomicznych i prawniczych na Harvardzie, w wieku dwudziestu czterech lat.
Dwa lata później ożenił się; dość wcześnie w porównaniu do swojego ojca, który zwlekał z tym do trzydziestego siódmego roku życia, ale Ian po prostu od początku wiedział, że znalazł tę jedyną, więc długo się nie namyślał. Jego synowi nadano na cześć dziadka imię Victor.
Wiktor senior widząc, że synowi świetnie idzie prowadzenie interesów, ze spokojem ducha przeszedł na emeryturę, oddając się hobbistycznie uprawie orchidei w ogrodzie zimowym wielkości boiska do siatkówki oraz wpajaniu polskości swojemu wnukowi. Mały Victor, zmuszany do porozumiewania się z dziadkiem wyłącznie w tym dziwnym, szeleszczącym języku nawet nie przypuszczał, jak bardzo jego znajomość przyda mu się w życiu i jak silnie wpłynie na jego los.
Wcześniejsze przygody Alicji i Jerzego.
Londyński prawnik Jerzy Adams przyjeżdża do Krakowa na pogrzeb babki. Spotkanie z Alicją, prowadzącą poszukiwania zaginionej księgi rękopisu De revolutionibus Mikołaja Kopernika sprawia, że jego uporządkowane życie zamienia się w ryzykowną przygodę.
Wielki astronom oddał do druku tylko sześć z siedmiu ksiąg swojego dzieła. Dlaczego ukrył ostatnią? Zaszyfrowaną tajemnicę powierzył siedmiu zaufanym osobom, które miały ją ustnie przekazywać kolejnym pokoleniom.
Co skrywa tajna księga? Czy uda się złamać szyfr sprzed pięciuset lat?
Nie tylko Alicja i Jerzy próbują odnaleźć zaginiony rękopis. Na przeszkodzie staje im przeciwnik, który nie zawaha się popełnić zbrodni.
Po opróżnieniu drugiego kieliszka odważyłem się zadać wprost pytanie, które w innej sytuacji wymagałoby o wiele większych zabiegów dyplomatycznych.
– Czy zna pan kogoś, kto by potrafił sfałszować szesnastowieczny rękopis?
Antykwariusz, który raczył się chablis dłużej niż ja, odpowiedział tak samo bezpośrednio.
– Oczywiście, że znam. (…)
– Przypuszczam, że zrobienie takiej kopii nie jest tanie – zauważyłem.
– To zależy, jak wierna miałaby być ta kopia.
– Tak wierna, na ile to jest możliwe. (…)
– To może kosztować więcej niż oryginał.
– Cena nie gra roli. (…) Chodzi o ludzkie życie.
W trakcie kampanii prezydenckiej jeden z kandydatów zostaje zamordowany. Wszystko wskazuje, że to zabójstwo polityczne.
Prowadzący śledztwo komisarz Hardy nie ufa oczywistym rozwiązaniom. Kiedy wychodzą na jaw tajemnice z przeszłości, sprawy zaczynają się komplikować. Gra o władzę staje się grą o życie.
Czy zabójstwo polityka wiąże się z wcześniejszym uprowadzeniem jego żony? Kto zyskał na śmierci kandydata? A kto najwięcej straci?
Wciągająca fabuła, precyzyjnie skonstruowana intryga, nieoczekiwane zwroty akcji i zaskakujący finał – to niewątpliwe atuty tej opowieści.
„– Cieszę się, że go zabili – powiedziała bez ogródek, gdy tylko usiedli. – Należało mu się to. Jest jakaś sprawiedliwość. Śmierć za śmierć. (…) Ja myślę, że prokuratora też przekupili, ale przecież nie mam na to dowodów. Więc może pan uznać, że tego pan nie słyszał. Wszystko inne mogę udowodnić.”
Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, żeby zabić własną matkę? Majka też nie. Nigdy. Ale rzeczywistość przerosła jej wyobraźnię…
Po śmierci ojca Majka musi rozpocząć nierówną walkę z własnym poczuciem obowiązku, aby uwolnić się od apodyktycznej matki, która prześladuje ją destrukcyjną miłością.
Gdy matka podupada na zdrowiu i wprowadza się do domu córki, życie rodziny zamienia się w koszmar. Atmosfera zagęszcza się, jak w klasycznym thrillerze. Osaczona Majka staje przed dylematem: dobro matki czy własne szczęście. Tylko, co to za wybór?
To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku (…) niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. (…) I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?
Znany aktor Jacek Jarecki, skazany za zamordowanie swojej kochanki, wychodzi po dziesięciu latach na wolność ułaskawiony przez prezydenta. Twierdzi, że jest niewinny i chce tego dowieść za wszelką cenę. Udaje mu się nakłonić Małgorzatę – wyrzuconą właśnie z pracy ambitną prokurator, aby przeprowadziła śledztwo, tym razem prywatnie, jeszcze raz.
Wiele wskazuje na to, że Jarecki został w morderstwo wrobiony, ale im wnikliwiej Małgorzata bada jego przeszłość, tym więcej zaczyna mieć wątpliwości. Do jakiego stopnia można wierzyć Jackowi, który wyraźnie coś przed nią ukrywa? Jeśli nawet nie zabił, czy znaczy to, że jest niewinny?
Jak prokurator sprawdzi się w roli obrońcy? Czy po tylu latach uda się odnaleźć mordercę?
Tymczasem Małgorzata nawet nie wie, że śledztwo, które prowadzi ma jeszcze inny, ukryty cel…
Jacek Sparowski tego samego dnia traci pracę, dziewczynę i dach nad głową. Kiedy wynajmuje pokój u ciotki przyjaciela i zostaje zatrudniony w nowej firmie, wydaje się, że pech wreszcie przestanie go prześladować. Ale prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają.
Lola Marini – polująca na bogatego męża celebrytka, prywatnie była żona Sparowskiego, która kiedyś perfidnie go wykorzystała – planuje szalony przekręt mający jej przynieść fortunę. Na dodatek zabójczo atrakcyjna i wyrachowana Lola chce wrobić w tę aferę przyjaciela Jacka.
Jak przechytrzyć oszustkę, kiedy największym przeciwnikiem jest własna uczciwość? W tym niełatwym zadaniu pomaga bohaterowi jego gospodyni – emerytowana policjantka, dla której przejście na ciemną stronę mocy również staje się życiowym wyzwaniem.
Dość szybko okazuje się, że w tym wyrafinowanym przekręcie bierze udział ktoś jeszcze, a główną rolę w komedii pomyłek odgrywają… drogocenne szpilki.
PREMIERA WKRÓTCE!