Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W trakcie kampanii prezydenckiej jeden z kandydatów zostaje zamordowany. Wszystko wskazuje, że to zabójstwo polityczne.
Prowadzący śledztwo komisarz Hardy nie ufa oczywistym rozwiązaniom. Kiedy wychodzą na jaw tajemnice z przeszłości, sprawy zaczynają się komplikować. Gra o władzę staje się grą o życie.
Czy zabójstwo polityka wiąże się z wcześniejszym uprowadzeniem jego żony? Kto zyskał na śmierci kandydata? A kto najwięcej straci?
Wciągająca fabuła, precyzyjnie skonstruowana intryga, nieoczekiwane zwroty akcji i zaskakujący finał – to niewątpliwe atuty tej opowieści.
„– Cieszę się, że go zabili – powiedziała bez ogródek, gdy tylko usiedli. – Należało mu się to. Jest jakaś sprawiedliwość. Śmierć za śmierć. (…) Ja myślę, że prokuratora też przekupili, ale przecież nie mam na to dowodów. Więc może pan uznać, że tego pan nie słyszał. Wszystko inne mogę udowodnić.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Izabela Szylko
DAMA
z BLIZNĄ
Studio O’Rety 2021
<
Text copyright © Izabela Szylko
Copyright © Studio O’Rety
ul. Ustrzycka 1
02-141 Warszawa
tel.: +48 733 05 10 50
Redakcja: Agata Tondera
Korekta: Anna Sęk
Skład i łamanie, ebook: Edyta Wojciechowska
Projekt okładki: Michał Duława
Zdjęcia na okładce: Unsplash
ISBN (epub) 978-83-941369-5-6
Druk: KRM Druk
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
www.orety.com.pl
Wszystkie postaci występujące w książce są fikcyjne. Za ewentualne skojarzenia z rzeczywistymi osobami ponosi odpowiedzialność jedynie wyobraźnia czytelnika.
Jeden łajdak nie stanowi Polski.
Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Obserwował ją od trzech tygodni.
Nie przypuszczał, że trafi mu się takie szczęście. Niełatwo znaleźć ideał. A ona była idealna, wystarczyło na nią spojrzeć.
Gdy ją zobaczył pierwszy raz, miała na sobie sukienkę w ognistoczerwonym, przyciągającym wzrok kolorze i biały kapelusz. Kto dzisiaj nosi kapelusze? Wydawała się rajskim ptakiem wśród rozbuchanej, wiosennej zieleni, nie sposób było przejść obok niej obojętnie.
Do sklepu ogrodniczego przy Alei Krakowskiej pojechał, żeby kupić ziemię. Trawnik po zimie wymagał regeneracji. Co roku trzeba było robić dosiewki, bo w cieniu nic nie chciało rosnąć. A on się uparł, że tam właśnie musi być trawnik. Jeżeli na czymś naprawdę mu zależało, to nigdy nie odpuszczał. Miało być tak, jak on chce. Kobiety nie zawsze potrafiły to zrozumieć.
Kupowała sadzonki pelargonii. Starannie wybierała rośliny. Unosiła w górę doniczkę, obracała ją w dłoni i odstawiała na bok, jeśli na gałązkach nie znalazła przynajmniej kilku pąków. Do jej koszyka trafiały kwiaty wyłącznie w dwóch kolorach: białym i czerwonym. Patriotycznie – uśmiechnął się w duchu. Ciekawe, czy to efekt zamierzony, czy po prostu lubi czerwień i biel. Będzie musiał ją o to kiedyś zapytać, bo to były jego ulubione kolory.
Piękna, długonoga, wysoka, szczupła blondynka. Ideał urody. Gęste, proste włosy sięgające do połowy pleców, błękitne oczy, dyskretny makijaż i szeroki uśmiech, którym nie wiadomo po co obdarzała wszystkich pracowników sklepu. Wolałby, żeby ten uśmiech zachowała dla niego.
Gdy tylko ją ujrzał, wiedział, że nie może jej zgubić. Zbliżyła się właśnie do kasy, więc zostawił na wózku worki ziemi, za które nie zdążyłby zapłacić, i od razu skierował się do swojego samochodu. Usiadł w środku i stamtąd obserwował, jak wyszła ze sklepu i ładowała sadzonki do bagażnika. Kiedy ruszyła, pojechał za nią.
Nie zauważyła, że ktoś ją śledzi. Powrót do domu zajął jej zaledwie kilka minut. To było zrządzenie losu, że mieszkała tak blisko niego. Otworzyła pilotem bramę, wjechała na podjazd i od razu brama się za nią zamknęła.
Następnego dnia rano, już od siódmej czekał pod jej domem w swoim samochodzie. O wpół do ósmej z posesji wyjechało szare audi, którym kierował mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Niedobrze. Wygląda na to, że ma męża. Kiepsko, ale jeszcze nie tragicznie.
Czerwona toyota opuściła garaż dopiero o ósmej trzydzieści. Ruszył za nią. Nie musiał długo jej śledzić. Po kilku minutach zaparkowała samochód pod niedużym, brzydkim budynkiem biurowo-usługowym z lat dziewięćdziesiątych i weszła do środka.
Na prawo od wejścia, w którym zniknęła, widniała tabliczka z napisem: Kancelaria notarialna Majewska i Dobosz. Kobieta weszła do środka, używając własnych kluczy, więc raczej tu pracuje. Biuro otwierano dopiero o dziewiątej, czyli za kwadrans. Pozostaje jeszcze ustalić, czy to pani Majewska, czy Dobosz. A może sekretarka?
Po chwili próg kancelarii przekroczyła jeszcze jedna kobieta i do dziewiątej nie pojawiały się już inne osoby.
Mężczyzna zadzwonił pod numer umieszczony na tabliczce i wyjaśnił, że chciałby umówić się na załatwienie spraw spadkowych. Wspomniał, że kiedyś, gdy kupował mieszkanie, przygotowaniem aktu zajmowała się taka miła pani rejent z tej kancelarii, wysoka, ładna blondynka z długimi włosami. Była bardzo kompetentna, więc chciałby, żeby tym razem również ona poprowadziła sprawę. W ten sposób poznał jej nazwisko. Oczywiście, nigdy nie dostarczył dokumentów, o które został poproszony.
W kancelarii pojawiała się co drugi dzień. Jej wspólniczka Renata Majewska pracowała w dni parzyste, a ona, Adela Dobosz, w nieparzyste.
Od razu spróbował dostać się do grona jej znajomych na Facebooku, ale nie odpowiedziała na zaproszenie. Musiała bardzo dbać o prywatność. Nie miał pojęcia, jak się włamać na jej konto, a korzystanie z pomocy innych nie wchodziło w grę. Pozostała tylko codzienna obserwacja.
Żeby zdążyć na dziewiątą do kancelarii, która znajdowała się w tej samej dzielnicy, zaledwie kilka przecznic dalej, wyjeżdżała z domu pół godziny wcześniej. Niepotrzebnie. Przed budynkiem znajdował się duży parking, na którym rano zawsze były wolne miejsca, więc spokojnie mogłaby wyruszać kwadrans później. Musiała chyba bardzo poważnie traktować swoje obowiązki.
Wolne dni spędzała różnie. Czasem w ogóle nie wychodziła z domu. Zastanawiał się, co wtedy robiła, oprócz tego, że sadziła pelargonie. Czytała książki? Oglądała telewizję, gotowała? Właściwie to nie miało znaczenia. Ta wiedza nie była mu do niczego potrzebna. I tak nie zmieniłoby to jego planów.
W poniedziałek odwiedziła prywatną klinikę. Nie sprawdzał, co tam robiła, bo i po co. Nie wyglądała na chorą. Raczej nie pojawi się tam znowu w najbliższym czasie. A jeśli nawet, dla niego nie było to dobre miejsce, trudno tam zaparkować.
W środę rano pojechała do supermarketu na Okęciu. Wszedł za nią do sklepu, tak jak ona odpiął wózek i spojrzał na zegarek, żeby dowiedzieć się, ile czasu zajmą jej zakupy. Po godzinie wypełniła kosz do połowy. Ocenił, że zawartość wózka wystarczy dwóm osobom mniej więcej na tydzień.
Ucieszył się, kiedy w następny czwartek rano znów pojechała do tego samego supermarketu i zrobiła podobne zakupy. Dawało to dużą szansę, że w przyszłą środę lub przyszły piątek, w wolny od pracy dzień w kancelarii, pojedzie znów na Okęcie.
Nie martwił się, że jego przewidywania mogą okazać się niesłuszne. Potrafił być cierpliwy. Jeśli nie w środę lub piątek, to z pewnością któregoś powszedniego, nieparzystego ranka zastanie ją w tym samym miejscu. Za bardzo ceniła sobie swój czas, żeby wystawać w kolejkach i robić zakupy w sobotę, wśród tłumów tych, którzy od poniedziałku do piątku nie mają ani chwili wolnego.
Nie sprawdzał, co robiła wieczorami. Wieczory miał zajęte. Kiedyś przecież trzeba się zajmować ratowaniem świata. Pewnego dnia i ona stanie się częścią tego świata. Był o tym przekonany.
Gdy poznał jej nazwisko, od razu wrzucił je w wyszukiwarkę. Zdjęć znalazł niewiele, nie była popularną osobą. Znacznie częściej pojawiał się w sieci jej mąż. Facet był politykiem, chyba raczej drugorzędnym, żadnym człowiekiem z pierwszych stron gazet, ale dosłownie kilka dni temu nieoczekiwanie wypłynął na szersze wody. Został oficjalnym kandydatem na prezydenta, popieranym przez jedną z większych partii w kraju. Jego nazwisko pojawiało się w różnych kontekstach na wielu portalach.
To nie była dobra wiadomość. Musiał się spieszyć. Niebawem i jej twarz będzie wszystkim znana, a to wiele skomplikuje. Poza tym nie lubił się dzielić.
Dziś był jej wolny dzień. Za chwilę z garażu powinno wyjechać szare audi, które będzie prowadził jej mąż. A potem w czerwonej toyocie pojawi się ona. Albo i nie. Los potrafi płatać figle.
2
Tej nocy spała bez piżamy.
To niewiarygodne, jak ocieplenie klimatu może pozytywnie wpływać na ludzi – pomyślał Marek Dobosz. Majowy dzień, Warszawa, a temperatura jak na Karaibach. Tak ciepło, że nawet Adela, która zwykle nie mogła się obyć bez flanelowych piżam, bo zawsze jej było za zimno, tym razem spała zupełnie nago.
Zaraz po obudzeniu Marek natknął się na jej gołe ramię osłonięte tylko blond włosami, które lśniły w słońcu, jakby ktoś obsypał je drobinkami złota, i dostrzegł sutek, który wystawał spod kołdry, nie potrafił się oprzeć. Wyłączył budzik i, zamiast jak zwykle szybko wstać i przemknąć do łazienki, żeby nie obudzić żony, musnął wargami jej zaróżowioną pierś.
Adela nigdy nie lubiła porannych igraszek. Zawsze długo wybudzała się ze snu i bardzo powoli nabierała chęci do życia. Tym razem jednak, nie przykryła się i nie odwróciła do ściany, mówiąc, że przecież jeszcze śpi. Zsunęła kołdrę, przeciągnęła się na łóżku, uśmiechnęła się i westchnęła.
– Dzień dobry! – Marek przerzucił pościel na drugą stronę łóżka. – Mam nadzieję, że już nie śpisz.
– Śpię… – Szybko zmrużyła oczy. – Ale możesz mnie obudzić – dodała na jednym wydechu.
Nie trzeba mu było tego powtarzać.
– Wiesz, że lekarz kazał mi przestać brać pigułki – ostrzegła tylko.
– Wiem. Mówiłaś.
W te dni, kiedy Adela nie miała dyżuru w kancelarii, lubiła dłużej pospać. Marek wymykał się wtedy cicho z sypialni, schodził na dół i sam przygotowywał sobie śniadanie. Zazwyczaj ograniczał się wtedy do dwóch kromek ciemnego, zdrowego chleba, które smarował masłem, bo tego nie potrafił sobie odmówić, i przykrywał plasterkiem żółtego sera i szynki. Gdy Adela przygotowywała wspólne śniadanie, zawsze wymyślała coś ciekawego. A to tosty z patelni maczane w jajku, a to racuchy z jabłkami, a to jajecznica „na winie” (wrzuca się do niej to, co się nawinie pod rękę). Dziś wstała razem z nim. Zarzuciła tylko na siebie szlafrok i pierwsza zeszła do kuchni.
Usłyszał, jak włączyła ekspres: najpierw charakterystyczne szurum burum, potem coś jakby krztuszące się bulgotanie, a na końcu odgłos pracującego na wysokich obrotach młynka. Marek nie wyobrażał sobie, jak kiedyś mogli żyć bez tego urządzenia. Oboje lubili zaczynać dzień od dużej, mocnej kawy, on – czarnej, ona – z mlekiem. Żeby wypełnić filiżanki wystarczającą ilością płynu o odpowiedniej intensywności, ekspres powtarzał ustawiony tryb czterokrotnie. Hałas wydobywający się z urządzenia mógł doprowadzać do bólu głowy, ale smak świeżo zmielonej kawy, zaparzonej pod wysokim ciśnieniem, rekompensował tę drobną niedogodność.
Kiedy Marek zszedł do kuchni, ubrany w nienaganny, stalowoszary garnitur, białą koszulę i krawat od Hermesa, który Adela przywiozła mu z Paryża, gdy ostatnio była tam w odwiedzinach u siostry, ekspres jeszcze hałasował, ale zapach kawy roznosił się już po całej kuchni. Na stole czekała taca z kanapkami.
Nawet z kanapek Adela potrafiła zrobić dzieła sztuki. Żaden tam smętny plasterek szynki przygnieciony plasterkiem sera. Wszystkie produkty ułożone były na pieczywie w sposób przemyślany. Kolorowe dodatki w postaci kropel majonezu, kawałków papryki, maźnięć żółtym sosem curry czy plasterków rzodkiewki tworzyły kompozycję plastyczną, którą aż strach było naruszać. Adela często powtarzała, że je się też oczami. Dzisiaj każdą z kanapek ozdobiła kwiatuszkami fiołków.
Ekspres wreszcie ucichł i Adela postawiła przed Markiem filiżankę z kawą.
– Na pewno nie zjesz więcej? – spytała, gdy już po drugiej kanapce podziękował.
– Nie zdążę. Trochę zabalowaliśmy – roześmiał się.
– Może ci zapakuję? Zjesz w samochodzie.
– Nie trzeba. Na pewno mają tam jakiś bufet.
Dopił ostatni łyk kawy i wstał.
– Marek, przestałam brać pigułki.
– Mówiłaś to już trzy razy.
– Bo się martwię. A co, jeśli…
– To będzie pierwszy niemowlak w Białym Domu. Wiesz, jakiej mi to przysporzy popularności? – zażartował.
Nie roześmiała się.
– Nie przejmuj się. – Pogładził ją po włosach. – No przecież jeszcze mnie nie wybrali. I raczej nie wybiorą. Przetrwamy tylko tę kampanię i wszystko wróci na stare tory.
– Nie wierzę ci.
– To znaczy, że wierzysz we mnie. Dobre i to.
– Jeśli przegrasz, tym bardziej nic nie będzie tak, jak dawniej.
– Chcesz powiedzieć, że z looserem nikt nie będzie rozmawiał? Może chociaż nauczą się nie przekręcać nazwiska.
– Martwię się o ciebie.
– Pomartwię się z tobą, jak wrócę. – Marek cmoknął żonę w policzek. – Na razie muszę udawać, że jestem z kamienia. Albo z żelaza. Albo z… nieważne. Pa!
– Powodzenia! – krzyknęła za odchodzącym, a on, nie odwracając się, pomachał w jej kierunku, pokazując wyciągnięty kciuk.
3
Silnik zawył jak ranny łoś i koła radiowozu zabuksowały po raz czwarty. Kiedy zapach palonego sprzęgła rozniósł się po całej kabinie i nie można go było zlekceważyć, kierowca poddał się i zdjął dłonie z kierownicy.
– Nie damy rady – oznajmił niepotrzebnie, bo wszyscy jego pasażerowie już dawno zdążyli się zorientować, że dalej trzeba będzie iść.
– Tamtym się jakoś udało. – Komisarz Lesław Hardy wskazał na drugi radiowóz, którego błękitne światła migały między drzewami jakieś dwieście metrów dalej.
– Widocznie mieli więcej szczęścia.
– Szczęścia! – prychnął komisarz. – Romciu, jeśli szukasz szczęścia, to idź do wróżki. Może cię uświadomi, że po wejściu do bagna, utopisz się w nim. Naprawdę nie możesz sobie znaleźć innego zajęcia?
Aspirant Roman Konecki był od komisarza Hardego zaledwie dwa lata młodszy, ale choć pracował w policji już prawie dziesięć lat, bo jakimś cudem obronił licencjat w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie, to nie udało mu się przez te lata zdać egzaminu oficerskiego. Był wiecznym aspirantem. Przez długi czas pracował w prewencji, potem w drogówce, ale ostatnio dostał prezent od losu. Jego wuj został ministrem i postanowił dać siostrzeńcowi szansę, żeby się wykazał i wreszcie zdobył wyższy stopień. A przecież wystarczyło dać polecenie i Romek dostałby awans bez żadnego powodu. Hardy nie mógł się nadziwić, że brak przyzwoitości na najwyższych szczeblach władzy czasami ma jednak jakieś granice.
Romcio miał tym razem się wykazać, ścigając morderców. Minister użył swoich wpływów, by przydzielić chłopaka do ekipy Lesława Hardego, który nie bez powodu, mając prawie tyle samo lat co jego siostrzeniec, dochrapał się znacznie wyższego stanowiska. Bez dyplomu ze Szczytna, a jedynie po kursach w Pile. Wszystkie sprawy, które do tej pory prowadził, kończyły się wykryciem sprawców, co zakrawało na cud albo zmowę. Osiągał sukcesy nie tylko dlatego, że miał szczęście, ale dzięki temu, że jak mało kto w tej instytucji potrafił szczęściu pomagać, wykorzystując w równym stopniu intuicję i szare komórki.
Był jednym z najlepszych śledczych w Komendzie Stołecznej. Z czasem zaczęto zlecać mu najtrudniejsze sprawy, nie w dowód uznania, nie dlatego, że był taki dobry, ale żeby i jemu w końcu powinęła się noga i aby obalić wreszcie mit człowieka nieomylnego, który do niego przylgnął i który wszystkim, łącznie z nim samym, zaczynał doskwierać.
Roman nie zareagował na zaczepkę. Przyzwyczaił się do tego, że szef nieustannie ironizuje, i nie zamierzał roztrząsać, co jest żartem, a co złośliwością, ani tym bardziej czymkolwiek się przejmować. Dzięki temu tyle lat przetrwał w tej instytucji bez kłopotów.
Hardy energicznie pchnął drzwi radiowozu i wydostał się z samochodu. Jego prawa noga zanurzyła się prawie po kostki w błocie.
– O, ku… – Komisarz chciał soczyście zakląć, ale zdążył się powstrzymać. Po pierwsze nie zamierzał się przyznawać do chwili nieuwagi, a po drugie przypomniał sobie w porę, że na tylnym siedzeniu znajduje się kobieta.
– Marta, lepiej wyjdź na drugą stronę – rzucił w głąb samochodu – tu jest błoto po kolana.
Marta Bortnicka dołączyła do ekipy Hardego już po drugim trupie, kiedy wszystko zaczęło wskazywać na to, że mogą mieć do czynienia z seryjnym zabójcą. Kolejne nagie ciało młodej kobiety, długowłosej blondynki, porzucone w lesie, ułożone w ten sam sposób na mchu, obsypane płatkami czerwonych i białych róż, wyraźnie sugerowało, że morderca jest jeden.
Obie ofiary były tak samo torturowane przed śmiercią. Ślady więzów i otarcia na nadgarstkach rąk oraz kostkach nóg świadczyły o tym, że przez kilka dni kobiety były przywiązane do twardej powierzchni, najpewniej jakiegoś stołu z nieheblowanego drewna, o czym świadczyły drzazgi na ich plecach. Przez kilka dni oprawca dokonywał kolejnych okaleczeń: szramy na policzku, nacięcia na piersiach, na łonie. Patolog twierdził, że sprawca zaczynał od twarzy. Kobiety były wielokrotnie gwałcone przed śmiercią, aż w końcu długie cięcie pod brodą, od ucha do ucha, pozbawiało je życia. Ofiary się wykrwawiały, a potem morderca dokładnie mył ciało i takie pozostawiał w lesie.
Stworzenie portretu psychologicznego zabójcy było niezbędne – zadanie to otrzymała profilerka Marta Bortnicka.
Do tej pory zwłoki oglądała tylko na zdjęciach. Trzecie jednak postanowiła zobaczyć w miejscu znalezienia. Hardy nie mógł jej tego zabronić, chociaż zrobiłby wszystko, żeby nie musiała patrzeć na okaleczone ciało. Nie miał nic przeciwko równouprawnieniu, ale uważał, że powinny być jakieś granice. Ale cóż zrobić, kiedy kobietom czasami nie da się wytłumaczyć pewnych rzeczy…
Hardy był najstarszym bratem trzech sióstr. W jego rodzinie panowały patriarchalne zasady. Ojciec ciężko pracował i zarabiał na utrzymanie rodziny, matka zajmowała się dziećmi i domem. Gdy ojciec zginął w katastrofie lotniczej w stosunkowo młodym wieku, to na Lesława spadły obowiązki głowy rodziny. Matka wróciła do pracy w szkole i dość dobrze poradziła sobie w nowej sytuacji. Bardzo też pomogły im pieniądze uzyskane z ubezpieczenia na życie i odszkodowanie od linii lotniczych. Lesław nie musiał zarabiać na utrzymanie rodziny ale, podobnie jak ojciec, poczuwał się do opieki nad swoimi kobietami.
Może dlatego tak trudno było mu znaleźć odpowiednią partnerkę dla siebie. Poszukiwał wrażliwej, delikatnej, inteligentnej domatorki, a trafiały mu się same kobiety wyzwolone. Zwykle już po trzech randkach wiedział, że nic z tego nie będzie, i za każdym razem wprawiał potencjalne kandydatki na żonę w zdumienie, kiedy mówił, że już nie chce się z nimi widywać. Traktował życie bardzo poważnie i nie wyobrażał sobie, że może spotykać się z jakąś kobietą, kiedy już odkrył, że to nie jest ta jedyna.
Marta również próbowała zaprosić go na drinka po pracy, ale Lesław odmówił z tych samych powodów, co zawsze. Nawet mu się podobała, ale jak mógłby ułożyć sobie życie z kobietą, która jest w stanie na chłodno analizować motywy działania seryjnego mordercy? A umawiać się, spotykać, robić nadzieje, mając przekonanie, że i tak nic z tego nie wyjdzie, to nie było w jego stylu.
Najdłużej udało mu się wytrwać w związku z Olgą, lektorką języka hiszpańskiego, która przypominała mu jego najstarszą siostrę. Spokojna, opanowana, potrafiła gotować i tak samo jak on kochała latynoamerykański jazz. Podobały im się te same filmy i nigdy nie mieli wątpliwości na kogo nie głosować w najbliższych wyborach.
Olga okazała się jednak o wiele większą domatorką, niż komisarz był w stanie zaakceptować. Chciała mieć dom z ogródkiem, męża, który będzie strzygł trawę co tydzień, gromadkę dzieci, które będą się rzucały ojcu na szyję, gdy powróci z pracy. O gromadkę dzieci Hardy jeszcze mógłby się zatroszczyć, ale sfinansowanie domu z ogródkiem z policyjnej pensji wykraczało poza jego możliwości. Olga natomiast szybko zorientowała się, że w przypadku oficera policji z wydziału zabójstw może co najwyżej liczyć na opcję: tata nie wraca ranki i wieczory, więc sama zrezygnowała z takiego związku.
Komisarz Hardy wytarł zabłoconego buta o mech i pierwszy ruszył w kierunku błyskających świateł drugiego radiowozu.
4
Na ten dzień czekał od trzech tygodni. W takich chwilach czuł ogromne podekscytowanie. Zakończył swoją misję, swoje zadanie, więc mógł z zapałem zabrać się za następne. Cieszył się, że nie traci czasu, że wszystko udało się tak idealnie zsynchronizować.
Wyjechała z domu trochę wcześniej niż zwykle. Czerwona toyota auris zatrzymała się na podjeździe. Adela Dobosz odczekała, aż brama garażowa zamknie się do końca, zerknęła w lusterko i włączyła się do ruchu.
Ruszył za nią bez pośpiechu, dopiero po tym, gdy skręciła na najbliższym skrzyżowaniu. Lepiej, żeby nie zorientowała się, że ktoś za nią jedzie. Nie musiał jej pilnować. To były małe osiedlowe uliczki o niewielkim natężeniu ruchu, nie było możliwości, żeby ją zgubił, a tak było bezpieczniej.
Zanim jednak dotarł do skrzyżowania, drogę zajechał mu hyundai z literą „L” na dachu, który właśnie wyjeżdżał z miejsca parkingowego. Trzeba było go przepuścić, bo zastawił przejazd. Teraz hyundai wlókł się przed nim z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę.
Powinien to przewidzieć! Przecież krążył po tej okolicy od dawna. Wiedział, że pobliżu znajdował się ośrodek egzaminowania kierowców i tutejszymi uliczkami przemieszczały się w ciągu dnia setki pojazdów, w których ludzie uczyli się jeździć. A jednak nie wziął tego pod uwagę! Niedobrze.
Zanim dotarł do drugiego, większego skrzyżowania, Adela już zdążyła gdzieś skręcić, a on nie zauważył, w którą stronę, więc trochę spanikował.
Wybrał tę samą trasę, którą zwykle Adela jeździła do sklepu. Dodał gazu. Udało mu się wreszcie wyprzedzić hyundaia z elką na dachu i mógł odetchnąć, bo w oddali dostrzegł czerwoną toyotę.
Po pokonaniu kolejnego zakrętu zauważył, że jej samochód dojeżdża właśnie do głównej, przelotowej arterii i skręca w prawo, co go zmartwiło. To nie była droga do supermarketu na Okęciu, w którym zwykle robiła zakupy. Czy to możliwe, że dzisiaj jednak zmieniła plany?
Jechała w kierunku centrum, Aleją Krakowską. Przyspieszył. Trzeba będzie włożyć trochę więcej wysiłku, żeby jej nie zgubić, i w ogóle nie wiadomo, czy uda mu się dzisiaj realizacja tego, co zamierzył. Trudno, najwyżej zmieni plany, co ma wisieć, nie utonie.
Podążał za nią, utrzymując dystans dwóch samochodów, tym razem pilnując, by jakaś elka nie wpakowała mu się przed koła.
Po kilkuset metrach toyota skręciła na stację benzynową. I wszystko stało się jasne. Musiał pojechać prosto, zatrzymywanie się na stacji było zbyt niebezpieczne. Mogłaby zapamiętać jego charakterystyczny samochód, a to pomieszałoby mu szyki.
Ze stacji prowadziła tylko jedna droga wyjazdowa na jednokierunkową, trzypasmową arterię, więc istniała szansa, że jej nie zgubi. Problem w tym, że znajdujące się kilkadziesiąt metrów dalej skrzyżowanie z ulicą Korotyńskiego było nietypowe i skomplikowane. Gdyby zatrzymał się za skrzyżowaniem, a ona skręciłaby lub zawróciła, nie miałby szans, żeby ją dogonić. Gdyby wybrał ulicę Korotyńskiego, a ona pojechałaby prosto, również udałoby się jej uciec.
Pozostało wyjście ekstremalne. Zatrzymał się przed skrzyżowaniem, na skrajnym, prawym pasie jezdni, i włączył światła awaryjne. We wstecznym lusterku mógł obserwować wyjazd ze stacji benzynowej, a w lusterku bocznym rozwścieczone twarze kierowców, którzy żeby skręcić w prawo, musieli najpierw odczekać w kolejce, aby zmienić pas, i go ominąć.
Po pięciu minutach zauważył, że czerwona toyota próbuje włączyć się do ruchu. Natychmiast ruszył, ale tak wolno, aby zniecierpliwieni kierowcy aut jadących za nim odczuli potrzebę, żeby go wyprzedzić. Dopiero gdy czerwona toyota zjechała na środkowy pas, dodał gazu. I to był błąd. Toyota ponownie zmieniła pas i ustawiła się w kolejce do skrętu w lewo.
Nie miał wyjścia. Znalazł się w punkcie, z którego dało się pojechać tylko w prawo. Wykonał ten obowiązkowy manewr i błyskawicznie, wymuszając pierwszeństwo i przekraczając podwójną ciągłą linię, zawrócił w stronę Grójeckiej. Zlekceważył klakson zirytowanego kierowcy, któremu zajechał drogę, i zanim jeszcze zapaliło się zielone światło, zawrócił w kierunku Okęcia.
Adela wciąż czekała w kolejce na zmianę świateł, ale to nie stanowiło już problemu. Po tej stronie Grójeckiej było wiele miejsc, w których dało się zatrzymać bez zwracania na siebie uwagi. Wjechał na podjazd zakładu wulkanizacyjnego i zanim ktoś zdążył zainteresować się nim i zapytać, czego sobie życzy, czerwona toyota przemknęła obok.
Bez pośpiechu włączył się do ruchu, przepuszczając kilka samochodów. Adela jechała w kierunku Okęcia.