Ma się zdarzyć? Opowieść o przemijaniu, przeznaczeniu i przedziwnym mieście - Jowita Joanna Sitko - ebook

Ma się zdarzyć? Opowieść o przemijaniu, przeznaczeniu i przedziwnym mieście ebook

Jowita Joanna Sitko

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Ma się zdarzyć?” to książka, która skłania do zastanowienia się nad tym, na ile sami lepimy życie własnymi rękami, a na ile jest ono nam lepione. To powieść o dojrzałej kobiecie nazywanej - przez barmana w „Katedrze” - Panią Browary. Klara Karma, bo tak naprawdę nazywa się główna bohaterka, tęskni za romantyczną miłością, ale w myśl zasady „na romantyzm najlepszy jest pozytywizm” nie pozwala sobie na słabości i twardo stąpa po ziemi. Jej przekonanie zostaje jednak poddane poważnej próbie. Klara jest w momencie życia, w którym po wielu latach ciągłej pogoni za codziennymi obowiązkami może wreszcie robić to, na co ma ochotę. Przesiaduje więc w „Katedrze” i ukradkiem szkicuje portrety przypadkowo napotkanych tam ludzi. Potem dopisuje twarzom wymyślone przez siebie historie, co doprowadza ją do odkrycia niespodziewanej prawdy o niej samej. To również opowieść o Lublinie – wielokulturowym mieście, które odkrywa przed czytelnikiem swoje magiczne miejsca i osobliwości, pozwalając na śledzenie wątku o zabarwieniu sensacyjnym. Pojawia się bowiem zagadkowa historia związana z poszukiwaniem zaginionej dziesiątki lat temu Księgi Blasku, najsławniejszego średniowiecznego dzieła kabalistyki żydowskiej, wydrukowanego w 1623 r. w lubelskiej drukarni. Główna bohaterka zostaje uwikłana w splot rozmaitych wydarzeń związanych z próbami dotarcia do Sefer ha-Zohar. Prawdziwy powód poszukiwań księgi, który Klara poznaje, okazuje się dla niej całkowitym zaskoczeniem.

Jowita Joanna Sitko jest z zamiłowania pisarką, instruktorką flamenco, żoną i matką, a z zawodu prawniczką, nauczycielką akademicką (Politechnika Lubelska) i rzeczniczką patentową (własna kancelaria). Fatalnie rysuje, śpiewa trochę lepiej, ale niestety często. Lubi Lublin i czarny kolor. Opublikowała wiele artykułów i książek na temat ochrony własności intelektualnej. Otrzymała w 2024 r. stypendium artystyczne Prezydenta Miasta Lublin na działania związane z publikacją książki pt. „Ma się zdarzyć?”, która jest to jej debiutem beletrystycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 205

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ancymonekcom
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca akcja, rozgrywająca się w moim ukochanym mieście. Nie mogłam się oderwać od lektury. Pozostało wiele pytań bez odpowiedzi... Ale dzięki temu ciągle wracam to tekstu myślami 😊
10

Popularność




 

Jowita Joanna Sitko

 

 

MA SIĘ ZDARZYĆ?

 

Opowieść

o przeznaczeniu, przemijaniu

i przedziwnym mieście

 

Wydawnictwo Lubelskie AZ

Lublin 2024

 

Tomkowi, Karolowi, Filipowi

– moim Trzem Muszkieterom,

bez których nie odnalazłabym

diamentów królowej

 

Spis treści

 

Katedra

Feliks

Paweł

Wróżka

Dar

Przesyłka

Wykład

Henryk

Pożegnanie

Wspomnienie

Sen

Mapa

Telefon

Kirkut

Ohel

Klara

Bruno

Klara

Bruno

Klara

Pozytywizm

Krystian

Sztukmistrze

Misja

Antykwariat

Rękopis

 

Jest tak, że przestrzenie mówią. Ludzkie przestrzenie zamieszkane przez ludzi mówią jeszcze bardziej. Jest taka tajemnicza właściwość i ludzi, i przestrzeni, w których ludzie żyją – że natychmiast owe prozaiczne miejsca, w których się spełnia i dokonuje życie – przekształcają się w przestrzeń symboliczną. (...) Podobnie jest z Lublinem. Przestrzeń lubelska mówi. To przestrzeń tego, co jest, co istnieje, co wypełnia, oraz przestrzeń miejsc pustych. I w przeciwieństwie do formuły sera szwajcarskiego, gdzie puste miejsce nie daje smaku, w Lublinie miejsca te znaczą. A może nawet mówią jeszcze bardziej niż te wypełnione.

 

Władysław Panas

Katedra

Tego dnia, jak co dzień około godziny 11.00 rano, Klara usiadła przy barze w „Katedrze”, a barman przyniósł jej małą czarną i kieliszek brandy. Ona lubiła to miejsce, a on lubił, gdy ona przychodziła. Była jednym z niewielu gości, którzy, siadając przy barze z kieliszkiem alkoholu, nie mieli ochoty z nim rozmawiać. Bez słowa, jedynie lekkim skinieniem głowy podziękowała barmanowi za postawione przed nią dobrodziejstwa i powolnym ruchem wlała brandy do kawy, a potem niespiesznie wsączała miksturę w swój organizm. Czasem sięgała po poranną gazetę przytwierdzoną do drewnianej konstrukcji, a czasem po prostu siedziała i przyglądała się wszystkiemu, czemu tylko mogła się przyjrzeć. To było jej rytualne, poranne powitanie słońca.

Barman Leszek pierwszy nazwał ją Panią Browary. Potem już mówił tak o niej każdy stały bywalec „Katedry”, gdyż oprócz porannej porcji brandy, zdarzało się, że zażywała również wieczornej dawki piwa lub „Cydrozagadki” – jej ulubionego drinka, który był niezbyt słodką tajemnicą barmana, wykorzystującą jabłkowy smak lubelskiego cydru. Naprawdę nazywała się Klara Karma. Miała bardzo krótkie włosy, które za sprawą ich obfitości niemal pionowo unosiły się w nieładzie na wszystkie strony głowy. Mijający czas nie wpłynął znacząco na ich odcień, który od najmłodszych lat Klary wszystkich zadziwiał niemal białą tonacją. Pani Browary rzadko się malowała. Im była starsza, tym rzadziej poddawała się ceremoniom upiększania swojej urody. Im była starsza, tym mniej ją obchodziło, jak ją widzą i piszą. Była bardzo szczupła, co dodatkowo podkreślało i tak wyraziste rysy jej pociągłej twarzy. Miała pełne usta i lekko zadarty nos, ale tym, co przykuwało uwagę, były jej oczy o szarobłękitnych, niemal przezroczystych tęczówkach, jakie można dojrzeć w krainach wiecznych śniegów, przecinanych przez psie zaprzęgi. Często chowała swoje spojrzenie za owalnymi szkłami okularów w szafirowej oprawie. Wtedy jej świdrujący wzrok wydawał się łatwiejszy do zniesienia dla przypadkowego rozmówcy. Nosiła zazwyczaj proste i wygodne ubrania w kolorach popiołu i nieba, którym nieodzownie towarzyszyły granatowe tenisówki.

Jeśli w „Katedrze” pojawił się ktoś, kto wydał jej się szczególnie interesujący, Pani Browary ubierała swoje oczy w szklane wsparcie zatknięte najczęściej przy szyi za guzik od koszuli lub dekolt bluzki i zaczynała uważniej przyglądać się napotkanej twarzy. Najczęściej po chwili wydobywała ze swojej przepastnej torebki teczkę z czystymi kartkami i tekturowe pudełko wypełnione czarnymi, walcowatymi patyczkami sprasowanego węgla o różnej grubości, które zawsze miała pod ręką. To właśnie za ich sprawą dłonie Klary, a często też jej policzki mogły kojarzyć się z wizerunkiem pracownika miejskiej kotłowni. Szkicowała podobiznę wybranej osoby w pełnym skupieniu, by móc przeniknąć do świata drugiego człowieka. Uwielbiała przenosić swoje wyobrażenia o ludziach i ich świecie na papier, nadając malowanym obiektom własną kreskę i perspektywę. Potem, najczęściej już w domu, dodawała każdej takiej twarzy opowieść. Dopasowywanie zmyślonych historii do ludzkich wizerunków było jej ulubionym zajęciem. Jej własne życie nie było już na co dzień obrośnięte w rodzinę i nie wypełniało tak szczelnie każdej kolejnej mijającej doby jak dawniej, więc zajmowanie się cudzym życiem było idealnym rozwiązaniem, pozwalającym jakoś uzasadnić obecność na świecie. Mogła oczywiście zajmować się cudzym życiem metodą znacznie bardziej popularną, poprzez obrabianie dupy sąsiadom, znajomym i bliskim w gronie sąsiadów, znajomych i bliskich, ale po jakimś czasie zwyczajnie zaczęło ją to nudzić. Wszystko było takie zbyt powtarzalne, a przez to przewidywalne i banalne. Ludzkie tragedie i grzechy najczęściej nie mają już w sobie nic wyjątkowego dla człowieka, który uważnie je obserwował przez blisko sześćdziesiąt lat swojego życia. Sama zatem zaczęła dorabiać twarzom ich historie. Koniecznie musieli to być przypadkowi, nieznani jej ludzie, ale tacy, którzy zwrócili jej uwagę, którzy w ogóle mogli mieć jakąś historię, a takich nie było wielu. Więc nie tak często wyjmowała karton ze swojej grafitowej torby na ramię, bez której, jak Mamusia Muminka, nie ruszała się nigdzie. Właściwie, odkąd urodziła dzieci, chciała być jak Mamusia Muminka: ostoją dla rodziny, strażniczką domowego ogniska, która jest wyrozumiała, cierpliwa, dobra i ma w każdej chwili porcję świeżych naleśników na pocieszenie dla swojego męża i dziatek. W głębi duszy jednak pozostawała Paszczakiem, który kochał ciszę. Zdarzało się, że dawniej, przebiegając swoje maratony codzienności, wyobrażała sobie, że jest już na emeryturze i może wreszcie mieć spokój, jakiego mogą zaznać tylko ci, którym dane jest żyć w zgodzie z biciem własnego serca. To był już ten czas. Życie Klary nie przypominało już sztafety, trójboju i zapasów, ale raczej spacer bez zegarka w ręce. Znajdowała się w świecie, w którym już niewiele musiała. Teraz prowadziła jedynie swój własny antykwariat, we własnym tempie i według własnych wyobrażeń, a jej dorosłe dzieci prowadziły się już same. Książkową spuściznę odziedziczyła po swojej zmarłej ciotce, która odeszła kilka lat temu, nie pozostawiając po sobie potomstwa. W ostatnim czasie, odkąd Klara przeszła na wcześniejszą emeryturę i na dobre rozstała się z pracą w liceum plastycznym, antykwariat stał się jej szczególnie bliski, pozwalając na niespieszne prowadzenie żywota człowieka poczciwego.

Doskonale jednak pamiętała, jak na początku swojej dorosłej drogi podejmowała się wielu prac, żeby móc szybciej spłacić kredyt zaciągnięty na mieszkanie, które razem z Henrykiem kupili zaraz po ślubie. Pracując jako nauczycielka historii sztuki w tak zwanym „plastyku”, dorabiała sobie, prowadząc warsztaty plastyczne w jednym z domów kultury, i wyspecjalizowała się w wycenie antyków. Ta ostatnia umiejętność pozwoliła jej na znalezienie dorywczej pracy w jednej z lubelskich galerii sztuki. Oczywiście Henryk też pracował, wychodząc codziennie rano do biura projektowego, gdzie jako dyplomowany konstruktor wyliczał siły nacisku, długości podciągów i przekroje belek podporowych, ale jakoś dziwnym trafem znajdował zawsze sporo wolnego czasu, żeby być na bieżąco z wydarzeniami z kraju i ze świata, aktualną literaturą i aktualnymi znajomymi. Nie przeszkadzał mu w tym również fakt posiadania dwojga dzieci, które przyszły na świat, gdy oboje z Klarą byli już grubo po trzydziestce. Pojęcie wolnego czasu, którym można samodzielnie, dowolnie dysponować, pojawiło się więc w życiu Klary dopiero od niedawna. A pojawiło się go naraz całkiem sporo. Ten dotąd reglamentowany towar nagle stał się dla niej dostępny i to w ilościach hurtowych, odkąd najpierw jej dzieci – Pola i Kornel – wyfrunęły do obcych krajów na studia, a wkrótce potem jej mąż odleciał, by wić nowe gniazdo w młodszej republice, takiej, co to zaledwie kilka lat temu uzyskała niepodległość i prawo do samostanowienia.

Kiedy już pogodziła się z odejściem Henryka, zaczęła odczuwać spokój. Właśnie dzięki temu uczuciu zaczęła dotykać czegoś na kształt szczęścia, ale nie tak, jak wcześniej, a właściwie przez większość jej dotychczasowego życia, kiedy to za wszelką cenę chciała być szczęśliwa. Jeszcze jako młoda dziewczyna uznała, że jak już raz wybrała opcję szczęśliwego życia, będzie jej bronić do ostatnich sił. Żeby sprostać temu wyzwaniu, najczęściej nie miała innej możliwości, jak tylko odpowiednio powybielać lub podkoloryzować to i owo, gdyż jej życie dziwnym trafem rozmijało się z jej młodzieńczymi wyobrażeniami o życiu, a wyobrażenia o mężu z jej mężem per se. Gdy jeszcze była młoda lub przynajmniej względnie młoda, chciała dostawać od niego kwiaty. Chciała, żeby on jej te nenufary w białym garniturze choć raz tak zerwał i ofiarował, patrząc głęboko w oczy, chciała być zapraszaną do teatru lub chociażby kina. Liczyła, że może kiedyś on zorganizuje jej jakąś niespodziankę, może jakiś wspólny wyjazd. A on żył chwilą, planowanie było ostatnią katuszą, przez jaką miał ochotę w swoim życiu przechodzić. On nie potrzebował życiowych podniet. Brał życie takim, jakim go zastał, czyli bez upiększeń i wygórowanych oczekiwań. Uganianie się za nowymi emocjami i doznaniami było dla niego zwykłym zawracaniem głowy. Klara więc, czekając i zarzekając się co jakiś czas, że już więcej tych rodzinnych imprez i wakacyjnych wyjazdów to ona im organizować nie będzie, organizowała je jedne po drugich. Z czasem w końcu zrozumiała, że jednak mężowskiej inicjatywy się nie doczeka, no i dla dobra ich małżeństwa zaczęła pierdolić te nenufary. Nie na długo to jednak pomogło, skoro wraz z siwizną Henryka przyszło jego ocknięcie z życiowego letargu. Niespodziewanie zerwał się do lotu, podrywając ze sobą soczystą, młodą gołębicę. Po prawie trzydziestu latach wspólnego bycia ze sobą, Klara i Henryk zamienili się energią i spojrzeniem na świat. Klara stała się zdystansowana i ironiczna, jak Henryk, a Henryk przejął jej inicjatywę i zaangażowanie, tyle że skierowane już na inny obiekt.

Tego dnia w „Katedrze” – wyjątkowo – oprócz Klary nie było żadnego gościa. Pani Browary usiadła więc przy swoim ulubionym stoliku, określanym przez barmana Leszka mianem Loży Pani Browary, i zajęła się przeglądaniem utrwalonych na papierze codziennych doniesień z kraju i ze świata. Lubiła to miejsce, surowe, ale jednocześnie pełne przestrzeni, które swoją nazwę zawdzięczało nie tylko witrażom w oknach, ale przede wszystkim lokalizacji. „Katedra” mieściła się na Starym Mieście, w kamienicy przy ulicy Grodzkiej, patrząc swoimi różnobarwnymi oczami wprost na Plac Po Farze i wspominając obraz XIII-wiecznego kościoła farnego pw. Świętego Michała Archanioła. Był nawet czas, kiedy ten legendarny kościół pełnił funkcję lubelskiej katedry. W słoneczne dni, przez połączone ołowiem kolorowe szkiełka, do wnętrza „Katedry” przedostawały się smugi barwnego światła, rozścielając się jak łagodna mgiełka na wszystkim, co napotkały. Na suficie wisiały wielkie metalowe, czarne żyrandole, przypominające te ze starych kościołów, a na ścianach zawieszone były metalowe kinkiety z białymi woskowymi świecami zamiast żarówek. Wszystkie ściany były białe, z wyjątkiem łukowych sklepień i filarów, które wykonane były z nieotynkowanej czerwonej cegły. I choć ceglane łuki były tylko doklejaną dekoracją, a sklepienia nie były krzyżowo-żebrowe, to można było w tym wnętrzu z powodzeniem odczytać ideę gotyckiego kościoła i jego surowości.

Gdy Klara przeglądała poranną gazetę, do „Katedry” weszła młoda kobieta w wieku około trzydziestu lat, o gęstych, bardzo długich i jasnych włosach, które spływały jej po ramionach i biodrach jak włosy Wenus z obrazu Sandro Botticellego. Podobnie też, jak Wenus Aleksandra Beczułki, miała regularne, łagodne rysy twarzy i melancholię wpisaną w spojrzenie. Była w jakimś sensie do niej podobna, choć jej twarz była bardziej słowiańsko zaokrąglona, w odróżnieniu od pociągłej, szczupłej twarzy kobiety wyłaniającej się z morza. Nowo przybyła miała na sobie beżowy, prosty płaszcz do kolan i czarne klasyczne czółenka na niskim obcasie. Uwagę Klary od razu przykuł wyraz jej twarzy i blada, gładka cera. To była twarz poważna i skupiona, ale jednocześnie łagodna, z której bił spokój i pogodzenie. Twarz kobiety, która nie rodzi cesarką, która milcząco i pokornie zgadza się na miejsce kobiety w rodzinie katolickiej, karmienie piersią aż do lat przedszkolnych swojej pociechy oraz samodzielne prowadzenie domu, pozbawione jakiegokolwiek zewnętrznego czynnika wsparcia – i jest z tego dumna.

Kobieta zamknęła za sobą drzwi i z lekkim zakłopotaniem zaczęła rozglądać się po sali. Klara zastanawiała się, co może tu sprowadzać tę Wenus polskiej rzeczywistości. Tajemnicza nieznajoma przez chwilę zawiesiła spojrzenie w próżni, pewnie rozmyślając nad czymś, po czym jeszcze raz spojrzała na Klarę. Widząc, że została zauważona, spuściła natychmiast wzrok i niepewnym krokiem skierowała się w stronę baru. Pani Browary dostrzegła jej skrępowanie i również starała się nie przyglądać kobiecie, koncentrując swoje spojrzenie raczej na trzymanej w dłoni gazecie. Wenus niespodziewanie podeszła do stolika Klary, stanęła tuż obok, spojrzała na stojące puste krzesło i zawahała się, jakby przez chwilę zastanawiając, czy powinna na nim usiąść. Ewidentnie rezygnując z tego zamiaru, nachyliła się w stronę stałej bywalczyni „Katedry” i ściszonym głosem powiedziała:

– Uważaj na swój dar. Jeśli za mocno w niego uwierzysz, stracisz go.

Klara była całkowicie zaskoczona. Zwykle potrafiła reagować na różne zaczepki ze strony nawet najdziwniejszych ludzi, ale tym razem zupełnie nie wiedziała, co ma powiedzieć. Zanim zdążyła wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, kobieta odwróciła się i wyszła z „Katedry”.

„Pewnie jakaś wariatka” – pomyślała Pani Browary. To było pierwsze co przyszło jej do głowy. „O jaki dar mogło jej chodzić? Przecież ja nie mam żadnego daru, no może z wyjątkiem daru przyciągania do siebie wariatów”.

– Panie Leszku – zwróciła się po chwili do barmana, który właśnie notował coś w swoim zeszycie z rachunkami, cicho pogwizdując melodię sączącą się z głośnika. – Czy zna pan tę kobietę?

– Jaką kobietę? – zdziwił się barman.

– No tę, która właśnie przed chwilą tu była.

– Gdzie była?

– No tutaj, przy moim stoliku – powiedziała wskazując miejsce obok siebie.

– Pani Klaro, ja nie widziałem tu żadnej kobiety.

Barman Leszek przez chwilę przyglądał się Pani Browary ze zdziwieniem, po czym wrócił do swoich rachunków, uznając sprawę za zamkniętą, skoro jego rozmówczyni nie kontynuowała dłużej tego tematu. Jednak jeszcze parę razy zerkał z zaciekawieniem na Klarę, zastanawiając się pewnie, czy to symptomy jakiejś choroby psychicznej, czy raczej objawy farmakologicznych eksperymentów, bo nadmiar alkoholu trzeba było definitywnie wykluczyć ze względu na porę dnia i trzeźwe spojrzenie rozmówczyni. Biorąc pod uwagę wiek Pani Browary, pewnie zakładał raczej to pierwsze.

Klara przez dłuższy czas na różne sposoby analizowała całe zdarzenie. Uznała, że pan Leszek, siedzący za barem i pochłonięty swoimi rachunkami, po prostu nie zauważył tej blond piękności, choć trudno było w to uwierzyć, zważywszy na jego jednoznaczne hetero-dynamiczne zainteresowania. Zastanawiała się, co ta młoda kobieta mogła mieć na myśli. Uznała, że skoro jeszcze tego nie wie, to albo niebawem się dowie, albo też Wenus była szalona i niczego nigdy się nie dowie. Wszystko mogło być przecież jedynie projekcją chorej wyobraźni. Pozostawała jeszcze jedna możliwość; mogła zostać pomylona z jakąś inną osobą i nie o jej dar tu chodziło. Pochłonięta myślami o nieznajomej, postanowiła ją namalować. Pamiętała doskonale jej twarz, nie musiała wcale drugi raz jej oglądać, żeby wiernie odtworzyć te wyjątkowe rysy. Wyjęła ze swojej torebki czystą kartkę oraz pudełko z patyczkami węgla rysunkowego i zaczęła szkicować portret Wenus z Lublina. To były te momenty dnia, które lubiła najbardziej. Wreszcie miała czas, żeby sobie na nie pozwolić. Gdy skończyła, przez chwilę przyglądała się efektowi swojej pracy, nie rozumiejąc, dlaczego czuje dziwny niepokój. Po raz pierwszy po wykonaniu czyjegoś portretu jej myśli przepełniał całkowity chaos. Uznała więc, że najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej znajdzie się w zaciszu swojego mieszkania i tam spróbuje dopisać historię do naszkicowanej twarzy. Pospiesznie więc wydobyła z torebki lakier do włosów i spryskała nim podobiznę Wenus z Lublina, chroniąc w ten sposób linie i cienie przed rozmazaniem. Teraz mogła już bezpiecznie zamknąć złotowłosą w kartonowej teczce, a za sobą drzwi „Katedry”.

Droga do mieszkania Klary nie była długa. Znajdowało się ono niemal w sąsiedztwie „Katedry”, przy rynku lubelskiego Starego Miasta, które od stuleci zachowało swój niezmieniony układ wąskich, brukowanych uliczek wtłoczonych w przestrzeń otoczoną niegdyś murem obronnym, po którym zostało już ledwie wspomnienie i trzy bramy. Musiała przejść niespełna sto metrów w górę ulicą Grodzką i już rozpościerał się przed nią rynek. Choć pewnie słowo „rozpościerał” nie jest tu zbyt trafne, skoro na samym środku rynku jakiś mściwy architekt zaprojektował kilkaset lat temu przepastne gmaszysko pełniące najpierw funkcję miejskiego ratusza, a następnie Trybunału Koronnego, które do dziś zajmuje większą część placu. Był lipiec, środek tygodnia i zaledwie kilka minut po godzinie dwunastej, więc Stare Miasto nie było jeszcze usiane turystami, mieszkańcami, grajkami, mimami, kwiaciarkami, straganami, czyli tym wszystkim, czym utkane są zwykle zabytkowe starówki w wakacyjne popołudnia i wieczory.

Klara Karma, stawiając kolejne kroki po wybrukowanej ulicy, bezwiednie wpatrywała się w zawartości witryn kolejnych knajpek i sklepików z pamiątkami przesuwających się przed jej oczami. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, podglądała ludzi siedzących przy kawiarnianych stolikach, którzy, oddzieleni od niej jedynie szybą, na chwilę wyświetlali się przed jej oczami. W jednej z wystawowych szyb, należącej do „Męskiego zakładu fryzjerskiego”, dostrzegła pana Stanisława, który już od wielu lat przycinał jej włosy, a dziś wprawnymi ruchami golił głowę jakiegoś mężczyzny. Klara chodziła zazwyczaj do męskich fryzjerów. Interesowało ją szybkie cięcie bez zbędnego rozdzielania włosa na czworo. U pana Stanisława skrócenie włosów trwało kilka minut, podczas gdy u stylisty w „kotłowni fryzur”, „fabryce wyczesu” czy też „piekarni loczków” trzeba było wytrwać co najmniej godzinę. Na to Klarze brakowało cierpliwości.

Po dwóch minutach spokojnego spaceru była już przy bramie bladobeżowej, zdobionej sgraffitem kamienicy, której szczyt wieńczyła renesansowa attyka. To właśnie tu, w budynku oznaczonym jako Rynek 6, na drugim piętrze znajdowało się jej mieszkanie. Wybrała cztery cyfry kodu do domofonu i weszła na klatkę schodową. Powoli pokonała drewniane, ciemnobrązowe, skrzypiące schody, w których ząb czasu, z pomocą licznych zelówek, wyżłobił lekki lej pośrodku każdego stopnia. Na drugim piętrze, przed drzwiami do mieszkania, Klara spędziła mniej więcej tyle samo czasu, ile zajęło jej dojście do niego, przeszukując swoją torebkę w poszukiwaniu kluczy do drzwi. Gdy wreszcie dostała się do mieszkania, rzuciła torbę na stojący w przedpokoju fotel i udała się prosto do kuchni. Umyła ręce w zlewie, żeby nie zawracać sobie głowy chodzeniem do łazienki, i zabrała się za przygotowywanie kawy z włoskiego ekspresu. Już wiele razy myślała o tym, żeby kupić sobie jakiś wygodny ekspres ciśnieniowy, ale jej mentalne i smakowe przywiązanie do napoju z tradycyjnego włoskiego parzydełka było nie do przezwyciężenia. Wlała wodę do połowy zbiornika na wodę, za to kawy wsypała po same brzegi zbiornika na kawę. Wiele osób pewnie dostałoby drgawek po wypiciu takiej siekiery, ale nie wytrenowany organizm Klary, która kawę piła, jakby to był sok pomarańczowy. Tak przygotowane urządzenie, z którego miała za chwilę uzyskać smolistą ciecz, postawiła na palniku kuchenki gazowej i wyszła z kuchni. W oczekiwaniu na kawę usiadła przy stole w tak zwanym salonie, czyli pokoju naczelnym, i włączyła laptopa, który od dawna niezmiennie miał już swoje miejsce na stole w jadalnianej części salonu. Miała, owszem, osobny przytulny gabinet, w którym każda wolna przestrzeń obrośnięta była książkami, a wielkie, stare, dębowe biurko zachęcało do pracy, ale odkąd mieszkała sama, funkcje pokoi uległy istotnemu zatarciu. Bo i po co zamykać się w gabinecie, jeśli nikt inny nie kręci się po domu i nie zakłóca spokoju. Analogicznie sprawa przedstawiała się z sypialnią. Dlatego też salon był domem zasadniczym, przejmując funkcje innych pomieszczeń, takim domem w domu, jak matrioszka. Wszystkie trzy pokoje wraz z osobną kuchnią rozmieszczone były w amfiladzie, jak to w dawnych kamienicach bywało. Jedynie łazienka, usytuowana w samym centrum mieszkania, nie była przechodnia. Cała reszta pomieszczeń otaczała łazienkę ciasnym pierścieniem. Kiedyś przyjaciółka Klary, Wiktoria, będąca kustoszką Muzeum Narodowego w Lublinie i zarazem specjalistką od feng shui, namawiała ją, by zmieniła to mieszkanie na jakieś sensowniejsze, tłumacząc, że przebywając tu nigdy nie zazna prawdziwej miłości. Próbowała wyjaśnić Klarze, że centrum domu to jego serce, a jeśli w jego centrum jest kibel, to niech się Klara nie spodziewa, że roznieci tu prawdziwe ognisko domowe. Klara słuchała, kiwała głową i nic sobie z tego nie robiła, uznając, że to zwykłe brednie. Choć faktycznie, delikatnie mówiąc, na nadmiar miłości narzekać nie mogła, a jej mąż poszedł sobie w świat mniej więcej po trzech latach od momentu, gdy się tu wprowadzili, to jednak trudno było jej uwierzyć, że to z powodu toalety usytuowanej w takim, a nie innym miejscu domu.

Na ekranie komputera pojawiły się wreszcie ikonki z programami i dokładnie w momencie, gdy Klara otwierała czystą kartę Worda, zasyczał ekspres do kawy, dając znać, że czarna zawartość wypłynęła na wyższe piętro stalowej piramidy i jest gotowa do wydostania się dalej. Klara pospiesznie przyniosła z kuchni filiżankę swojego ulubionego nałogu, by jak najszybciej przystąpić do pisania historii Wenus z Lublina. Siedziała przed ekranem laptopa i wpatrywała się w jego białą przestrzeń, niezmąconą jeszcze ludzką myślą. Miała w głowie pustkę. Po raz pierwszy, odkąd zaczęła pisać historie namalowanych twarzy, żadna opowieść nie chciała zagościć w jej myślach. Nie mogła wyobrazić sobie życia tej dziwnej kobiety, tego, kim jest, co robi, co ją w życiu ciekawi, czego nie lubi. Zawsze, gdy tylko spoglądała na malowaną przez siebie osobę, a potem na jej portret, historia sama się tworzyła w jej wyobraźni. Ale nie tym razem. Wyłączyła więc komputer i zaczęła huśtać się na tylnych nogach krzesła.

Z rozmyślań wyrwał ją dźwięk telefonu dobiegający z torby pozostawionej w przedpokoju. Telefonu, podobnie jak kluczy, szukała w torbie na tyle długo, że dzwoniący powinien już dawno się rozłączyć. Aparat jednak wciąż wydobywał z siebie dźwięki. Gdy namierzyła świecący prostokąt i odczytała informację o rozmówcy, od razu zrozumiała, dlaczego jeszcze trwał, oczekując na połączenie. Ten, który dzwonił, po prostu znał bardzo dobrze i Klarę, i jej torebkę, która zważywszy na gabaryty zdecydowanie bardziej przypominała worek Świętego Mikołaja niż damską torbę.

– Cześć, Feliksirze młodości – przywitała swojego przyjaciela.

– A dzień dobry, pani Klaro – odparł zaczepnie Feliks.

– Co pani robi jutro po południu? Wybierze się pani ze mną wieczorem do „Katedry”? – dodał jednym tchem.

– Od dawna jesteś w Lublinie? – zamiast odpowiedzieć, zapytała.

– Dzisiaj przyjechałem i od razu się u pani melduję.

– To świetnie. Ależ szybko minęły te dwa miesiące. Cały jesteś?

– Na ciele cały, gorzej z duszą. Ale to już taka praca – odparł Feliks.

– No to słyszę, że faktycznie musimy się spotkać. O której się jutro widzimy?

– Dziewiętnasta?

– Pasuje – odpowiedziała Klara.

– Tylko się nie spóźnij, jak zwykle – dodał Feliks.

– Będę punktualna jak radziecki pociąg.

– No właśnie, wolałbym, żebyś zmieniła przewoźnika.

Po tradycyjnej wymianie kanonu uszczypliwości szybko zakończyli rozmowę, wychodząc z założenia, że nie ma co jej przedłużać, skoro miała służyć umówieniu spotkania, a nie spotkaniu jako takiemu.

Feliks

Feliks był przyjacielem Klary jeszcze z lat szkolnych, z którym widywała się rzadko, ale za to bardzo regularnie, po niemal każdym jego powrocie z zsyłki. Tak Klara określała służbowe wyjazdy Feliksa, który pracował jako korespondent wojenny dla TVTen. Jak tylko pojawiał się w Lublinie po każdym z takich wyjazdów, natychmiast dzwonił do Klary. Spotkania z nią były dla niego pewnego rodzaju terapią powojennej traumy. Ponieważ Pani Browary nie mogła wysiedzieć w domu i przyszła do „Katedry” niemal pół godziny przed ich planowanym spotkaniem, miała sporo czasu, żeby rozejrzeć się po swoim zaadoptowanym domostwie. Usiadła przy ulubionym stoliku i zamówiła „Cydrozagadkę”, którą barman Leszek tradycyjnie komponował z cydru, wódki i grenadiny.

Jak zwykle wieczorem „Katedra” była pełna ludzi, wrzało tu jak w prawdziwej, lubianej, miejskiej knajpie. Było mnóstwo młodych osób pogrupowanych przy stolikach w towarzyskich kręgach i kilka stolików obsadzonych przez pary w różnych konfiguracjach płciowych. Jeden ze stolików pod ścianą zajmowali dwaj mężczyźni, którzy ściszonymi głosami, w skupieniu, omawiali jakąś sprawę, przerywając często dialog zmuszani do wymiany niezbędnych zdań z natarczywymi rozmówcami telefonicznymi. Mężczyźni zupełnie do siebie nie pasowali. Każdy z nich należał do innej bajki. Starszy, otyły i łysiejący, o lekko zaróżowionej twarzy, był niedbale ubrany w wytarte stare dżinsy i podkoszulek z wyciągniętej szarej bawełny z nadrukiem „I love NY”. Młodszy, który mógłby być jego synem, lśnił bielą równiutkich zębów, bystrością spojrzenia i dobrze skrojonym garniturem.

Koło okna w samym końcu sali siedziała młoda kobieta, która czytała jakieś zadrukowane kartki, nanosząc na nie swoje uwagi, co jakiś czas zamaszyście przekreślając całe fragmenty tekstu. Popijała przy tym kawę i dość często nerwowo sprawdzała ilość stron, jakie jeszcze zostały jej do przeczytania. Patrząc na nią, Pani Browary przypomniała sobie, jak sama do niedawna przesiadywała w kawiarniach i barach z naręczem klasówek do sprawdzenia. Mając do wykonania to, najczęściej niewdzięczne, zadanie, wolała przynajmniej realizować je w przyjemnych miejscach, gdzie można było napić się dobrej kawy, a czasem też coś zjeść, niż ślęczeć nad nimi w swoim niewielkim gabinecie na zapleczu sali plastycznej, w której uczyła historii sztuki. Wybrała ten kierunek nie dlatego, że było to jej marzenie. Po prostu nie wiedziała, co miała ze sobą zrobić, mając dużo rozmaitych zainteresowań i nawet coś na kształt talentu plastycznego. Problem polegał na tym, że jej zdaniem w niczym nie była tak naprawdę dobra w sposób wyjątkowy. Doszła więc do wniosku, że skoro nie będzie Mozartem, to lepiej nie podejmować rękawicy, bo na pewno nie chciała zostać Salierim. Poszła więc na historię sztuki z nadzieją, że dzięki niej będzie mogła lepiej przyjrzeć się tym wielkim i może choć trochę z nich zaczerpnąć.

Niewątpliwie ta koścista szatynka z plikiem papieru w dłoni zainteresowała stałą bywalczynię „Katedry”. Pani Browary wydobyła więc z torby, wędrujący z nią wszędzie, zestaw kartek i węgli i na czystym arkuszu papieru zaczęła ukradkiem szkicować napiętą twarz kobiety siedzącej przy oknie.

Feliks przyszedł punktualnie. Stanął za Klarą tak, żeby go nie widziała, i przez jakiś czas przyglądał się jej pracy.

– Dlaczego wybrała Pani akurat tego nerwowego kościotrupa? – zapytał nagle.

– O Boże, Feliks, ale mnie wystraszyłeś! – Pani Browary błyskawicznie wyprostowała się na krześle, oglądając za siebie, zupełnie zaskoczona wydobywającym się zza jej pleców dźwiękiem. Po czym uśmiechnęła się pojednawczo do swojego, jak zwykle lekko ogorzałego, przyjaciela. Feliks nie przywiązywał zbyt wielkiej uwagi do swojego ani niczyjego wyglądu i bardzo często występował w parze z kilkudniowym szpakowatym zarostem, ubierając się niezmiennie w dżinsy i t-shirty z nadrukami swoich ulubionych heavymetalowych zespołów. To się nie zmieniło mimo upływu lat.

Zajmując miejsce naprzeciwko Klary, z właściwą sobie uszczypliwością zapytał:

– Nadal dopisuje Pani historie swoim ofiarom?

Pani Browary popatrzyła na niego z uśmiechem i milcząco potaknęła skinieniem głowy.

– Dużo tego już masz?

– Sporo, a dlaczego pytasz?