Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Laval nigdy nie był niczego pewien. Ani miłości swojej żony, ani miłości swojego syna, jeszcze mniej miłości swoich rodziców. Pamiętał tylko jedno, dudnienie deszczu po dachu kontenera i zapach mokrej ziemi, który nadpływał do niego wielkimi falami pary wznoszącej się z alejek i małych podwórek ulicy Joseph-Rivière. Gdy był dzieckiem, brał to dudnienie za odgłosy palców nauczycielki, olbrzymiej i niewidzialnej, podobnej do wielkiej przerażającej wróżki, która bębni po dachu kontenera jakby chciała powiedzieć: »No Laval, weź się w garść. Dalej, dość tych chłopięcych marzeń, przestań się mazgaić, stań się bohaterem, którym chcesz być, Bruce’em Lee czy Leonardem da Vinci«” (fragment książki).
Opowieść o dzieciństwie i dorastaniu trojga przyjaciół z Mauritiusa: Lavala, syna chińskich emigrantów, oraz Feisala i Ayeshy, muzułmańskich dzieciaków z biednej dzielnicy Port Louis. Wspólne przygody, inicjacyjne odkrywanie rodzimej wyspy, pierwsze miłości, nadzieje i rozczarowania. Opowiedziana z subtelną czułością i humorem, poetycka, a niekiedy szorstka historia pokolenia Maurytyjczyków, których młodość przypadła na lata narodzin i krzepnięcia niepodległości kraju.
W 2013 roku powieść otrzymała prestiżową Nagrodę Pięciu Kontynentów Frankofonii – najważniejsze wyróżnienie dla utworu francuskojęzycznego stworzonego przez pisarza spoza Francji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria: „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza
Tom III: Amal Sewtohul Made in Mauritius
Tytuł oryginału: Made in Mauritius
Przekład, opracowanie tekstu i komentarz: Krzysztof Jarosz
Recenzent tomu: dr Wiesław Kroker, UW
Publikacja współfinansowana przez Uniwersytet Śląski w Katowicach.
© Éditions Gallimard, Paris, 2012
© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku
© for the Polish translation and commentary by Krzysztof Jarosz, 2021
Wydanie pierwsze, Gdańsk–Katowice 2021
ISBN 978-83-64134-42-5
Opracowanie książki i przygotowanie do druku: zespół Wydawnictwa w Podwórku w składzie Dorota Szmit, Stanisław Danecki
WYDAWCA
Wydawnictwo w Podwórku sp.j.
ul. Waryńskiego 44a/16
80-242 Gdańsk
internet: wpodworku.pl
WSPÓŁWYDAWCA
Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego
ul. Bankowa 12b
40-007 Katowice
internet: wydawnictwo.us.edu.pl
Wenrongowi
Wszystkim Maurytyjczykom
z pokolenia Niepodległości
Laval nigdy nie był niczego pewien. Miłości żony, syna, a jeszcze mniej miłości rodziców. Pamiętał tylko jedno: dudnienie deszczu na dachu kontenera i zapach mokrej ziemi, który nadpływał do niego wielkimi falami pary wznoszącej się z alejek i małych podwórek ulicy Joseph-Rivière. Kiedy był dzieckiem, brał to dudnienie za odgłosy palców nauczycielki, olbrzymiej i niewidzialnej, podobnej do wielkiej, przerażającej wróżki, która bębni po dachu kontenera, jakby chciała powiedzieć: „No, Laval, weź się w garść. Dalej, dość tych chłopięcych marzeń, przestań się mazgaić, stań się bohaterem, którym chcesz być, Bruce’em Lee albo Leonardem da Vinci”. Laval zwijał się wówczas w kłębek przy ścianie kontenera – w tamtym czasie rodzice mieszkali w nim jeszcze z synem, toteż przez kartonowe przepierzenie słyszał, jak matka energicznie zmywa talerze w plastikowej misce – i wyobrażał sobie zawsze, że poziom oceanu podniósł się z powodu deszczu nadgryzającego morski brzeg, woda wsączała się do sklepików Chinatown, spanikowani ludzie wchodzili na blaszane dachy, które zapadały się pod ich ciężarem, a inni na królewskie palmowce rosnące wzdłuż placu Broni – i niebawem tajwańskie trawlery, zakotwiczone w porcie, w tajemniczy sposób zrywały się z uwięzi i zaczynały dryfować ulicami centrum Port Louis, swoimi pordzewiałymi kadłubami zadrapując stare drewniane domy, uderzając w betonowe budynki, a on sam wraz z rodziną płynął swym kontenerem pomiędzy tymi niezwykłymi ulicznymi statkami – jego ojciec drewnianą tyczką nadawał kontenerowi kierunek, odpychając go od budynków, Laval zaś, ze swoją tyczką, pilnował, żeby nie obijały się o niego płynące środkiem ulic szczątki – obrotowe krzesło z siedzącym na nim kotem, wielkie unoszące się na wodzie pole chińskich warzyw, porwanych z głównego targowiska, a nawet piroga bez nikogo na pokładzie, ale za to wypełniona po brzegi świeżo złowionymi rybami – manewrowali tak pod spojrzeniami gawiedzi oblepiającej balkony na wyższych piętrach budynków; niektórzy rzucali w nich różnymi przedmiotami, trochę zazdrośni o to, że płynący na kontenerze radzili sobie tak dobrze, podczas gdy ich domy zostały zalane, ale ani rodzice, ani Laval nie protestowali, ponieważ byli bardzo zakłopotani, że znaleźli się nagle w centrum uwagi tylu ludzi, oni, którzy z wielu powodów woleli nikomu nie rzucać się w oczy. A oto właśnie oczy całego świata skierowane były w stronę kontenera, którego tak często się wstydził – bo cóż z nich za rodzina, że mieszkają w kontenerze, podczas gdy inni mieli domy jak należy, z betonu – i wszyscy wpatrywali się w to pomarańczowe pudło z wypisanymi w lewym górnym rogu przedniej ściany znakami, które znał na pamięć: „GWRJ1410751 TransAmerica line”. Poświęcano im zbyt wiele uwagi, to stawało się nie do zniesienia. Zanim jego wizja się zatarła, miał ostatni senny obraz – byli na pełnym morzu, holowani przez jeden z tych tajwańskich trawlerów, zachód słońca rozpłomieniał powierzchnię wody, pręgując pięknymi złocistymi refleksami łagodne zbocza rozłożystych, spokojnych fal, a jego rodzice i on sam jedli kolację, siedząc na dachu kontenera wokół kuchenki gazowej, na której bulgotał garnek pełen rosołu z krabów. Potem znowu nurkował w sen, uśpiony dudnieniem nieustającego deszczu, jednego z tych długich letnich deszczów w Port Louis.
*
Kiedy mój ojciec, Lee Kim Chan, był młodzieńcem, uchodził za szczęściarza. Udało mu się uciec z wioski Long Tang, leżącej pośród wzgórz prowincji Guangdong, i znaleźć przemytników, którzy w bezksiężycową noc zgodzili się przewieźć go do Hongkongu, ukrytego pod plandeką, na barce bez świateł, pod samym nosem straży przybrzeżnej. I kto odważyłby się przepowiedzieć, że gdy już dotrze do Hongkongu, w slumsach przemysłowej strefy Nowych Terytoriów zdoła odszukać mieszkanie wuja Lee Liu Hua, zwanego w rodzinie Wielkim Lee, i że ten przyjmie go jak własnego syna?
To była niesamowita przygoda! Trzy miesiące wcześniej mój ojciec przemierzał jeszcze wzgórza prowincji Guangdong, dźwigając na plecach olbrzymią wiązkę słomy ryżowej. Jednakże zbiory, które tradycyjnie były dla wioski radosnym świętem, tamtego roku miały posmak goryczy. Na niewielkich poletkach na zboczach wzgórz, ułożonych tarasowo niczym schody do nieba, sadzonki ryżu rosły z rzadka. Na niektórych polach tamy regulujące dopływ wody były poprzerywane i cała woda z nich przelała się na położone niżej; z kolei inne uprawy zarosły chwastami. Wieśniacy łkali, ścinając sierpem dojrzały ryż.
Powodem tego nieszczęścia nie była ani wojna, ani susza czy powódź, lecz owa plaga, która rozpleniła się po całym kraju, klęska tym straszliwsza, że zupełnie nowa i dziwaczna: norma produkcji stali.
Jeszcze kilka lat wcześniej nikt nie potrafiłby wyobrazić sobie, że to szaleństwo ogarnie kraj. Wszystko szło ku dobremu, ludzie żyli spokojnie, wszyscy byli szczęśliwi, że komuniści wypędzili Japończyków i nacjonalistów, wprowadzając wszędzie ład i pokój. Aż nagle, któregoś pięknego dnia, z jedynego odbiornika radiowego we wsi nadeszła wiadomość: towarzysz Mao ogłosił, że oto nastała chwila, aby Chiny wykonały wielki skok naprzód. W kilka lat miały zrównać się w produkcji stali z ZSRR. Wszyscy w wiosce odczuli z tego powodu dumę i przez kilka dni dyskutowano o sprawie w czasie posiłków, potem szybko o niej zapomniano, ponieważ mój ojciec żył na głębokiej prowincji, gdzie życie toczyło się zawsze wokół uprawy ryżu, hodowli ryb, kaczek i świń. Żaden mieszkaniec wioski nigdy w życiu nie widział pieca do wytopu stali.
Jednakże w następnych miesiącach sekretarze z biur partyjnych zaczęli wizytować wioskę mojego ojca i dawać chłopom do zrozumienia, że produkowanie stali jest obowiązkiem całego kraju i dotyczy wszystkich Chińczyków, czy są chłopami, czy robotnikami. Każda prowincja, każdy dystrykt i każdy kanton musiały wypełnić określone normy produkcji. Wieśniacy podrapali się po głowach. „Ale my się nie znamy na stali”, powiedział jeden z nich, trochę bardziej uparty niż reszta. „No to musicie się tego nauczyć”, odpowiedzieli komisarze polityczni. „Ale w okolicy nie ma żelaza”, upierał się inny chłop. „No to musicie je znaleźć”, odpowiedzieli równie uparci komisarze.
To wtedy rozpętało się powszechne szaleństwo. Na skraju wioski zbudowano piec do wytopu stali, opierając się na szczątkowych planach przysłanych przez komitety partyjne, i każdy zabrał się do szukania żelaza, zbierając, gdzie popadnie, gwoździe, stare, całkiem zardzewiałe narzędzia, arkusze blachy. Jednak nic nie mogło zaspokoić apetytu tego ogniowego potwora, który pożerał wszystko, dając im w zamian jedynie mizerne sztabki wątpliwej jakości. A komisarze polityczni nie przestawali grozić ludziom z wioski, że jeśli kanton nie wykona normy, oskarżą wszystkich o sabotaż. Radio dokładało swoje, bo wiadomości lokalne pełne były reportaży o przykładnych wsiach, które przekraczały normy produkcyjne. Od rana do wieczora agitowano ludzi, żeby przynosili coraz więcej żelaza.
Wtedy ogłupieni nieustającą propagandą wieśniacy wkroczyli na nowy poziom szaleństwa, które z każdym dniem rozpościerało coraz bardziej swoją władzę nad ich umysłami. Jeden zdjął arkusze blachy ze swojego dachu, żeby wrzucić je do tygla, i zastąpił blachę słomą. Drugi pozbył się narzędzi rolniczych: łopat, taczek, sierpów. Trzeci wreszcie oddał stary motocykl armii japońskiej, który pieczołowicie przechowywał w stodole jako łup wojenny. Żeby przyczynić się do uprzemysłowienia Chin, wioska sama powracała do epoki kamiennej.
W tym czasie pola zamieniały się w ugór. Kury, kaczki i świnie przeraźliwie schudły, a wielu ludzi utraciło narzędzia pracy przekazane do przetopienia na stal i nie miało już czym pracować w polu. Wieś, położoną wcześniej u podnóża pięknych tarasowych wzgórz, otaczały teraz krzaki i chwasty. Zbiory były katastrofalnie niskie: ledwie tyle, by nakarmić świnie!
Wtedy to ludzie zaczęli obwiniać komisarzy politycznych. Krzyczeli: „Mówiliście nam, żeby produkować stal, i my to zrobiliśmy. Teraz wy powinniście nas żywić!”. Ale komisarzy widywało się coraz rzadziej. Zatem chłopi z wioski Long Tang udali się po pomoc do sąsiednich wiosek. Poszli na piechotę, ponieważ ciężarówki z centrali rolniczej, które zwykle o tej porze roku często tamtędy kursowały, żeby wywozić plony, owego roku znikły. Jednakże w sąsiednich wioskach ojciec zobaczył to samo co w swojej: pola zarośnięte chwastami i błąkających się bez celu głodnych ludzi.
Zawiedzeni ludzie z wioski zaczęli powoli wracać do siebie. „A może w mieście znajdziemy coś do jedzenia?”, powiedział mój ojciec. Pozostali wzruszyli ramionami, zmęczeni, pogrążeni w swojej odwiecznej chłopskiej rezygnacji. „Nawet o tym nie myśl, mały Kimie”, odparli. „Nie mamy przepustek, żeby jechać do miasta, zatrzymają nas. Lepiej czekać w wiosce, rząd na pewno przyśle nam jedzenie”.
Jednak ojciec spoglądał na drogę przed sobą. Była to jedna z tych wiejskich dróg, jakie można napotkać wszędzie, prosta i wysadzana drzewami, z tą różnicą, że owego roku wzdłuż wiejskich dróg widać było tylko pniaki po drzewach, które ścięto, żeby nakarmić te przeklęte piece do wytopu stali. Jaką wtedy podjął decyzję?
„Skończ wreszcie z tą swoją chińszczyzną. Kiedy zaczniesz opowiadać o Mauritiusie, o twoim przyjacielu Feisalu, o twojej…”, Frances zawahała się przez chwilę i dokończyła: „…o twojej słodkiej i pięknej Ayeshy?”. Laval zerknął na nią kątem oka. Paliła camela, prawie leżąc na rozłożonym siedzeniu, z nogami opartymi na desce rozdzielczej. W swoich przyciemnianych okularach przypominała trochę Susan Sarandon w Thelmie i Louise. Odwrócił spojrzenie ku drodze prostej jak linia wyrysowana w środku pustego krajobrazu, przez który jechali – równinie pokrytej niewielkimi, suchymi krzewami. Zdawało mu się, że coś przesunęło się po lewej stronie. Pies? A może jakiś brumbie – zdziczały australijski koń?Chciał pośród tego pustkowia zobaczyć coś żywego. Po co Bóg stworzył tę niezmierzoną samotność? Czyżby dlatego, by się gdzieś ukryć, kiedy będzie już miał dość ludzi? Jeśli to prawda, to czy roztropnie było przyjechać tutaj i zakłócać mu spokój? – zastanawiał się Laval. I jak teraz mógł wyglądać Feisal, zadekowany gdzieś pośrodku tego wielkiego nigdzie?
„Przecież chciałaś, żebym zaczął od samego początku”, odpowiedział Frances. – „Tak, ale to cofa nas zbyt daleko. Na razie uraczyłeś mnie wykładem z historii”.
No dobra, skracam. W każdym razie myślę często o tej chwili, gdy mój ojciec postanowił zostać na wiejskiej drodze, a ludzie z jego przysiółka zawrócili do domu, ale mogę tylko spekulować, co działo się wtedy w jego głowie. Co takiego w niej zaszło, że zdecydował nie wracać z innymi jak typowy zrezygnowany wieśniak, żeby pokornie umrzeć z głodu w rodzinnej zagrodzie? Może stało się tak dlatego, że był młody i nie chciał jeszcze umierać? Lubię jednak myśleć, że w tamtej chwili poczuł dreszczyk, gdy spojrzał na rozpościerającą się przed nim drogę, prowadzącą prosto do wielkich miast Południa, do Kantonu, do Hongkongu, i może powiedział sobie, że jeśli już ma umrzeć z głodu, to zanim zamknie oczy, dobrze byłoby zobaczyć kawałek kraju. Mój ojciec był jak Feisal: to jeden z tych wariatów, którzy, gdy tylko postawią stopę na drodze, odczuwają nieprzepartą potrzebę, żeby pójść zobaczyć, jak to jest na drugim końcu szlaku, ja z kolei…
„Och tak, znam cię dobrze. Samo podjęcie decyzji, by wyruszyć na poszukiwanie twojego przyjaciela Feisala, zajęło ci prawie trzydzieści lat, i gdybym cię do tego nie przymusiła, nadal tkwilibyśmy w Adelajdzie. Gdyby twój ojciec nie miał w sobie choć trochę żyłki awanturnika, umarłby z głodu w swojej wiosce w głębi Chin, a ty razem z nim – mówiąc »ty«, mam na myśli ducha, który cię zapowiadał, możliwość twojego zaistnienia”.
Dobrze, przyznaję, masz rację. W każdym razie, niezależnie od głębokich przyczyn jego wyboru, faktem jest, że mój ojciec się zbuntował i tym samym nie został jednym z dwudziestu milionów Chińczyków, którzy umarli w pamiętnym roku 1959 jako ofiary wielkiego skoku naprzód, który Chiny chciały zrobić w imię postępu za wszelką cenę. Nie, mój ojciec nie zgodził się zostać pokornie cyferką w statystyce ludzkich szczątków, ofiar błędów i wypaczeń chińskich przywódców. Wskoczył do ciężarówki z żywnością, która zmierzała do Kantonu, i gdy tak jechał w szpalerze topoli rosnących po obydwu stronach drogi, zaczął się zastanawiać: „Kanton to wielkie miasto… Jak sobie tam poradzę? Gdzie pójdę spać po zapadnięciu nocy?”. Zadrżał na myśl, że gdy nadejdzie wieczór, będzie sam, błądzący pośród obojętnego tłumu mieszkańców metropolii. „Może tamci mieli rację. Lepiej było wrócić do domu”. Po jego umyśle błąkały się najróżniejsze myśli, jedne poważne, inne znowu płoche, bo jak dla wszystkich młodych, także i dla niego idea śmierci była czymś bardzo abstrakcyjnym i nie mógł sobie wyobrazić, że w ciągu najbliższych dni może umrzeć z głodu. Nagle przypomniał sobie o wujku Lee Liu Hua. „Wielki Lee! Dlaczego wcześniej o nim nie pomyślałem?”. Wujek Lee Liu Hua był starszym bratem ojca mojego ojca i zaraz po klęsce Japończyków w 1945 wyjechał szukać szczęścia w Hongkongu. Aż do 1950 dostawali listy od Wielkiego Lee, który pisał im, że znalazł pracę w fabryce na północy miasta. Przyznawał, że warunki życia są tam ciężkie, ale pracy nie brakowało, a wokół rozpościerał się gwar hałaśliwych i zawsze pełnych życia ulic. Pisał im, żeby do niego przyjechali, ale mój dziadek był zatwardziałym chłopem, wrośniętym w swoje pola niczym pień drzewa. „Opuścić dom? W moim wieku? Żeby pracować w jakiejś fabryce? Lepiej zdechnąć”, oświadczył. Potem, po 1950, poczta z Hongkongu nadchodziła rzadziej, bo rząd nie patrzył zbyt przychylnym okiem na chłopów utrzymujących kontakty z ludźmi „stamtąd”, jak zaczęto ich nazywać, i moi dziadkowie woleli nie obnosić się już z tym, że mają rodzinę w Hongkongu.
Gdzieś po drugiej stronie zasieków z drutu kolczastego, w „angielskim” mieście Hongkong żył więc sobie wujek Lee Liu Hua. Gdzieś tam daleko, u imperialistów. Co porabiał? Czy w dalszym ciągu pracował w fabryce ze swoją żoną i córką Lee Ying Song, którą nazywał Małą Ying, czy może któregoś wieczora pożarły ich na surowo złaknione ludzkiego mięsa białe demony o niebieskich oczach?
„No, opowiadajże! Jak twój ojciec tego dokonał? Czy przefrunął na swoim motorze przez zasieki z drutu kolczastego jak Steve McQueen w Wielkiej ucieczce? A może wykopał tunel, z którego wyszedł na powierzchnię u stóp wieżowców w Hongkongu? Musisz przyznać, że ten twój ojciec to nie byle kto!”
Tak, mój ojciec to nie byle kto, jednak jego ucieczka z maoistowskich Chin nie była tak spektakularna, jak sobie wyobrażasz. To była taka sama ucieczka jak innych biednych ludzi na całym świecie, wnikających przez dziurkę od klucza do świata bogatych: pewnej bezksiężycowej nocy ukrył się pod plandeką razem z dziesięcioma innymi nieszczęśnikami na łajbie przemytników, której tejże nocy udało się przemknąć pomiędzy posterunkami straży przybrzeżnej po obydwu stronach granicy. Nigdy nie chciał szczegółowo opowiadać o przygodzie tamtej nocy, być może dlatego że z wiekiem coraz bardziej uświadamiał sobie, że nigdy nie opuszcza się całkowicie kraju, w którym się urodziło. Może też, kiedy myślał o nieszczęściach, jakie spotkały go po drugiej stronie… ale uprzedzam fakty.
W każdym razie nadchodzi ta chwila, kiedy mój ojciec, w towarzystwie innych biedaków, ląduje w wolnym świecie. Mają niewiele czasu, żeby napawać się widokiem powstających wtedy wieżowców Hongkongu, bo przemytnicy szybko kierują ich w stronę miejsca, które stanie się dla nich nową ojczyzną: slumsów Nowych Terytoriów, gdzie połykają ich fabryki spragnione rąk do pracy. Wszystko odbywa się więc błyskawicznie: ojciec zostaje zatrudniony w fabryce sztucznych kwiatów, a po kilku miesiącach poszukiwań odnajduje adres wuja, Wielkiego Lee.
Jak wygląda ów Wielki Lee? „Dobry człowiek, bardzo dobry”, powtarzał mi zawsze ze łzami w oczach ojciec, a później, kiedy się o wszystkim dowiedziałem, któregoś dnia dodał: „Wstydzę się tego, co mu zrobiłem”. Ale do tego jeszcze wrócimy. Z powodu przydomka „Wielki” wyobrażam go sobie zawsze jako człowieka szczupłego i wysokiego, o wytwornych rysach, coś jak Czou En-laja, mimo że rodzinne fotografie ukazują mi go jako mężczyznę średniego wzrostu, o twarzy nabrzmiałej od nadużywania alkoholu, z grubymi wargami i jastrzębim nosem, typowego, anonimowego, przeciętnego Chińczyka.
Tak czy owak, to prawdziwy cud, że ojcu udało się go odnaleźć w Hongkongu! Doskonale trafił, bo Wielki Lee ofiarowuje mu posłanie, wyżywienie i – jak przystało na wuja troszczącego się o przyszłość zbłąkanego bratanka – wysyła oto list do swojego kuzyna Lee Song Hui, zwanego w rodzinie wujem Songiem, ten bowiem ma sklep w kraju o nazwie Mauritius, leżącym hen za południowymi morzami, żeby spytać go, czy nie zechciałby pomóc temu młodemu bratankowi, który właśnie uciekł ze wzgórz Guangdongu. Doprawdy, mój ojciec może sobie być ateistą, jak większość młodych wychowanych w Nowych Chinach, nie przeszkadza mu to jednak czuć, że jakaś niewidzialna ręka kieruje odtąd jego kroki w dobrą stronę.
To jeszcze nie wszystko: Wielki Lee zadłuża się, żeby wyposażyć Lee Kim Chana. Wuj dobrodziej wyjaśnia Kimowi, że wuj Song z wyspy Mauritius załatwił mu miejsce na otwarcie sklepiku w stolicy wyspy, mieście zwanym Port Louis. Tak więc Wielki Lee kupił kontener, który kilka dni później ustawiono na ziemi za ich domkiem z blachy falistej, w ciżbie innych blaszaków okolonych wielkimi, szarymi kwadratami fabryk, w południowo-wschodniej dzielnicy slumsów Nowych Terytoriów na północy Hongkongu, gdzie leży odtąd przyczajony niczym wielkie pomarańczowe zwierzę. Wieczorem Lee Kim Chan i Wielki Lee wspinają się nawet na dach kontenera i siedząc na jego krawędzi z dyndającymi w powietrzu nogami, palą papierosy, spoglądając na migoczące światełka wieżowców, które zaczynają w tamtym czasie wystrzeliwać w górę w Central Hong Kong. To zaczarowany świat, całkiem obcy dla fabrycznych dzielnic Nowych Terytoriów, ku którym miliony robotników wyruszają co rano, żeby zarobić na swoją miseczkę ryżu.
Wielki Lee jest jak Budda, mówi mój ojciec. Ma w oczach łzy, kiedy myśli o nadgodzinach, które wyrabia jego wuj, i o pieniądzach, które pożycza na prawo i lewo, nawet od Wielkiego Brata Ma, lokalnego szefa triady, udając się do jego jaskini nielegalnych gier, a potem, w niedzielne popołudnia, obchodzą z tymi pieniędzmi fabryki, żeby kupić tandetne towary i wypełnić nimi kontener. Wuj z Mauritiusa przysłał im listę artykułów, którymi powinni wypełnić to ogromne pudło, bo będzie to zapas towaru, dzięki któremu ojciec otworzy sklep w Port Louis. Gumy Great Wall, lampy naftowe, rakietki do badmintona, lalki z plastiku, słoiki na przetwory, pościel z wielkimi motywami kwiatowymi, moskitiery, trutka na szczury, pędzle, termosy – cały oszałamiający katalog. Co niedziela Wielki Lee i mój ojciec obchodzą fabryki, targując się twardo o odrzuty z produkcji i nadwyżki towarów. Wszystko to trafia w trzewia tego wielkiego pomarańczowego pudła, które budzi w moim ojcu lekki niepokój. Kiedy drzwi są szeroko otwarte, ma wrażenie, że po wessaniu do swego wnętrza wszystkich ich pieniędzy, pudło pożre w końcu i jego. Przypomina mu to trochę ów piec do wytopu stali, postawiony przy wjeździe do rodzinnej wioski, który pochłonął wszystkie żelazne przedmioty w promieniu dziesięciu kilometrów. Spogląda często na słowa i tajemnicze cyfry zapisane w lewym górnym rogu pudła: „GWRJ1410751 TransAmerica line”, jakby to był sekretny kod jego życia. „TransAmerica” – wypowiada czasem rozmarzony Wielki Lee, kiedy sam również patrzy na ten kod, i wzdycha: „Dlaczego, jakim to nieszczęśliwym trafem, nie mamy kuzynów w Ameryce, tej Starej Górze Złota? Powinieneś pojechać właśnie tam, mój mały Kimie”. „Stara Góra Złota” to chińska nazwa miasta San Francisco, dokąd tylu Chińczyków wyruszyło niegdyś w poszukiwaniu fortuny. Mój ojciec drży, słysząc te słowa. Wyjechać do Ameryki? Myśli o wojnie koreańskiej, na którą, kiedy był mały, wyruszyło milion młodych Chińczyków, żeby wspomóc Koreańczyków, i o innej wojnie, którą Amerykanie rozpoczęli niedawno w Wietnamie, nie tak daleko od Hongkongu. „Mauritius jest z całą pewnością równie zamożny jak Ameryka, no nie?” Wielki Lee wzrusza ramionami: „Nie wiem, mały Kimie. Naprawdę nie wiem. Ameryka to wielki kraj, wiesz…” – „Ale toczą wojnę z komunistami…”. Mimo że mój ojciec uciekł ze swojej wioski położonej nieopodal Meixian, pozostaje patriotą dumnym z Nowych Chin. Jego wuj podśmiewa się z niego dobrodusznie i powiada mu, kładąc dłoń na jego ramieniu: „Mały Kimie, to wszystko tylko polityka”. Mojego ojca nie przestaje zdumiewać, jak tutejsi mogą przez chwilę rozprawiać o polityce, a potem jakby nigdy nic przejść do swoich spraw. Tam, w Chinach, polityka chwyta was za gardło, czujecie na karku jej oddech, gryzie was po kostkach.
Ale każdy kraj ma swoje obsesje i jeśli w Chinach jest nią polityka, tutaj, w Hongkongu, są to pieniądze. Myśl o nich snuje się ulicami, twardnieje od nich spojrzenie ludzi, tu nie ma towarzyszy, tutaj każdy myśli tylko o sobie, i jeśli tam umiera się dla polityki, tutaj umiera się dla pieniędzy, albo dlatego że się ich nie ma, albo dlatego że chce się ich mieć jeszcze więcej. Jednakże wujek Lee Liu Hua jest naprawdę inny, jakiż to szczodry człowiek!
Jak zatem mój ojciec mógł zrobić coś takiego swojemu dobrodziejowi?
Wszystko przez tę cholerną obojętność, przez pogardliwy stosunek jego kuzynki Lee Ying Song, kiedy pewnego wieczora on, Lee Kim Chan, przekroczył próg ich domu, gdy udało mu się wreszcie odnaleźć ich adres. Był jeszcze w swoim wiejskim ubraniu, brudny jak nieszczęście, bo miesiącami sypiał gdzie popadnie. Rzuciła mu twarde i zimne spojrzenie, które mówiło Nongmin („wieśniak”). Mimo że był kuzynem, pozostawał chłopem ze wzgórz Guangdongu. Kuzynka Lee Ying Song mogła się urodzić w najbardziej zapyziałej norze Nowych Terytoriów, ale przecież była rodowitą mieszkanką Hongkongu i miała swoje ambicje. Marzyła o tym, żeby zostać sekretarką w biurze, nosić piękny cheongsam1, mieć trwałą i codziennie wsiadać do autobusu jadącego do Central, wchodzić do pięknego gmachu, w którym jej obcasy stukałyby po marmurowej posadzce – ten szczegół zawsze wprawiał ją w drżenie, gdy o tym rozmyślała: że w holu tego gmachu, kiedy pewnym krokiem zmierzałaby do windy, pod stopami obutymi w pantofelki na wysokich obcasach miałaby nie klepisko, jak w rodzinnym blaszaku, czy linoleum, jak u fryzjera, ale wielkie marmurowe płyty. Gdy dotarłaby do windy, groom nacisnąłby odpowiedni guzik, żeby zawieźć ją na jej piętro, hen, wysoko, a kiedy znalazłaby się na miejscu, weszłaby do wielkiego biura, w którym słychać stukot maszyn do pisania i dzwonki telefonów, i spędziłaby dzień w tym przytulnym świecie, na samej górze, z dala od błota i wyziewów ziemi, w towarzystwie eleganckich mężczyzn i kobiet. I pisałaby listy i odpowiadałaby na telefony głosem przyjemnym i gładkim jak wielkie marmurowe płyty w holu, i w ogóle wszystko wszędzie byłoby miłe, gładkie i pachnące…
Na początku mój ojciec nie przejmował się w ogóle jej obojętnością. Był zbyt szczęśliwy i odczuwał ogromną ulgę, że udało mu się potajemnie przedostać do Hongkongu i znaleźć w nim bezpieczne schronienie. Zbyt był także zajęty odkrywaniem tego nowego świata, tego ogromnego pionowego miasta, z zatłoczonymi chodnikami i jezdniami pełnymi wielkich samochodów, tak odmiennego od spokojnej wsi Long Tang z jej polami ryżowymi i stawami o przejrzystej wodzie.
Ale był z natury gadułą i czuł, że ma do opowiedzenia historię o tym, jak udało mu się uciec i przeżyć. Nie mógł przecież bez przerwy rozmawiać tylko z Wielkim Lee, w końcu ten człowiek, który musiał zadbać o własną rodzinę, poświęcał mu i tak wiele czasu i energii.
Zatem coraz bardziej pragnął przyciągnąć uwagę małej Ying, próbując nawiązać z nią kontakt. To właśnie wtedy jej obojętność zaczęła go drażnić. Zaczął też zauważać jej gładką skórę, szminkę na ustach i podkład na twarzy, rzeczy, których istnienia nawet się nie domyślał, bo w jego stronach dziewczyny były równie krzepkie jak chłopaki i razem z nimi pracowały w polu. Zaczął zazdrościć jej miejskich manier, poczuł potrzebę, żeby się modnie ubierać, podglądał, co się dzieje w pokoju kuzynki, wręcz wchodził do niego pod jej nieobecność, żeby opuszkami palców popieścić jej kosmetyki, zdjęcia kantońskich aktorów i piosenkarzy, wpatrując się w ich lśniące marynarki i wypomadowane włosy.
Za część swoich oszczędności kazał sobie uszyć tani garnitur. Napełniło go to wyrzutami sumienia względem Wielkiego Lee wypruwającego sobie żyły, żeby zapełnić ten przeklęty kontener, wiecznie nienasycone bóstwo, które pomimo ich wysiłków było wciąż puste jak pieczara, kiedy się do niego wchodziło – wuj zakupił właśnie całe opakowanie cynkowych popielniczek, plastikowych kwiatów, szklanek z motywami motyli, kredek, a także szczoteczek do zębów i ceratowych obrusów – ale mój ojciec odczuwał potrzebę, żeby być podobnym do ludzi; miał już dość tego, że cały czas wyglądał jak robotnik fabryczny, noszący w pracy brudny kombinezon, a po powrocie do domu przebierający się w szorty khaki i dziurawy T-shirt.
„A więc twój ojciec uwiódł swoją kuzynkę?”, spytała Frances. Przygotowywali się do snu w śpiworach na tylnym siedzeniu starego rodzinnego holdena Lavala, relikwii z czasów jego małżeństwa z Ayeshą. Na zewnątrz płynęła po niebie rzeka gwiazd, a powietrze było rześkie. Nie mógł jednak pozostawać zbyt długo na zewnątrz, przerażony poczuciem niebywałego oddalenia od jakiegoś miasta. „Ja, który bardziej niż cokolwiek innego nienawidzę natury”, pomyślał. Opuścili drogę i ukryli samochód pośród kępy krzewów, obawiając się, że zbudzi ich jakaś grupka szukającej rozrywki pijanej młodzieży.
„Uwiedziona”, „kochanka”, dlaczego wszystkie te słowa związane z miłością wydawały mu się tak nieprzyjemne, jakby krył się w nich posmak zatrzymania na komisariacie policji czy stanięcia przed komisją dyscyplinarną w pracy? Poczuł potrzebę obrony swojego ojca, w końcu nie można komuś wyrzucać, że się zakochał, a ojciec zakochał się w matce, mimo wszystko. „Może ona chciała zostać uwiedziona”, odparł. – „Wy, mężczyźni, zawsze szukacie usprawiedliwień”, zripostowała Frances.
Cóż, powiedzmy, że kiedy Lee Kim Chan zaproponował jej wspólne wyjście do kina, pomyślała sobie, że dobrze byłoby zobaczyć, jak to jest spędzić z kimś wieczór poza domem. Tak mocno marzyła o tych mężczyznach w marynarkach, pracujących w biurach w Central, całkiem na południu, po drugiej stronie zatoki, na właściwej wyspie Hongkong, że zawsze odrzucała zaloty chłopaków ze slumsów Nowych Terytoriów. Jednak Lee Kim Chan wydawał jej się zupełnie niezdarny i nieszkodliwy w tym swoim nowym garniturze, w którym dumny niczym paw paradował od tygodnia każdego popołudnia. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu, całkiem pozbawionego złośliwości, patrząc na jego entuzjazm i naiwność, na wysiłki tego młodego wieśniaka próbującego nabrać miastowych manier.
Kiedy więc wyszli razem tego wieczora, wszyscy w domu z blachy falistej: wuj Lee Liu Hua, jego żona, a nawet dzieci byli ogromnie rozbawieni całą tą sytuacją. Myśleli, że Ying i Kim po prostu „wprawiali” się w rolę młodych, którzy wkraczają w świat dorosłych. Może Lee Kim Chan chciał się dowiedzieć, jak to jest iść do kina z dziewczyną, pomyśleli rodzice, a kto wie, może nawet chciał poza ich ciasnym domkiem poprosić kuzynkę o radę, jak ma się zachować wobec innej dziewczyny, którą niedawno spotkał. Wszyscy odetchnęli z ulgą, widząc, że tych dwoje młodych, pomiędzy którymi, jak się wydaje, zawsze panował chłód, odnosiło się teraz do siebie bardziej przyjaźnie.
Wszystko, co do tej pory opowiedziałem o ich historii, wywnioskowałem ze strzępów zasłyszanych rozmów, jednej czy dwóch fotografii z tej mitycznej epoki, wobec której nie wiem, jakie zająć stanowisko, czyli życia rodziców przed moimi narodzinami. Nigdy nie byłem w Hongkongu, moja matka zawsze mówiła o nim z żalem i z poczuciem straszliwego rozdarcia, jak o raju utraconym.
W związku z tym uważam za niemal świętokradztwo opowiadać o życiu moich rodziców, bo przypominam ich sobie przede wszystkim jako istoty nieprzeniknione, zamknięte w prawie namacalnym smutku, rozpościerającym się również wokół nich, ojca drapiącego się po żylakach na nodze i pogrążonego w lekturze gazet po chińsku, chroniącego się za ich stronicami, które podnosił na wysokość oczu, żeby zasłonić twarz, matkę bezustannie krojącą i marynującą suszone warzywa – sprzedawała je potem sąsiadom. Wyobrażać ich sobie jako młodych, z marzeniami, radosnych, to jakby pogwałcić straszliwą tajemnicę, która uczyniła z nich te mroczne byty, nie mam zatem poczucia, że magią mojej opowieści zrzucam z nich choć trochę klątwę – raczej budzę mary, które lepiej pozostawić w uśpieniu, teraz gdy śmierć złożyła na ich oczach swą ołowianą pieczęć.
Ponieważ jednak tak daleko zapuściłem się już w ten mroczny kraj, jakim jest przeszłość moich rodziców, zróbmy jeszcze kilka kroków, wejdźmy do krypty ich nieszczęścia. Jest, jak sobie wyobrażam, dłoń Lee Kim Chana, może niechcący, a może wcale nie, dotykająca w czasie filmu dłoni kuzynki. A ona odpycha tę dłoń, może energicznie, a może wcale nie. Począwszy od tej chwili, ja, który schodzę po omacku do mrocznej krypty, potykam się i spadam. Bo pocieszny balet, który rozpoczął się później, ich pieszczoty niezręczne, delikatne czy lubieżne, to błędny ognik zagasły od dawna, nie tyle nawet z powodu samego czasu, ile raczej z przyczyny tak wielu łez i zgorzknienia, że żaden czar nie rozpali go na nowo.
Wiem jednak, że w samej głębi tych katakumb tkwi kontener. Był pieczarą, ołtarzem nieszczęścia moich rodziców, olbrzymiej katastrofy, która zmiażdżyła ich życie, bo to w nim zostałem poczęty.
Skąd o tym wiem? Dlaczego, chociaż powiadam, że nic nie wiem o pieszczotach moich rodziców, miałbym znać to, co każdy rodzic, nawet najbardziej gadatliwy czy bezpruderyjny, woli z reguły ukrywać przed dziećmi, a mianowicie miejsce ich poczęcia? Cóż, znam je i koniec. Tak długo żyłem w tym kontenerze, pośród lalek, figurek Matki Boskiej, bogini Guanyin2 i całej tej tandety, że po prostu to wiem. Wyczytałem to w oczach lalek, zapisany jest w nich patetyczny film o tych figlach, do których doszło pewnej niedzieli około piątej po południu, po prostu – ludzie wyprawiają różne głupstwa w niedzielne popołudnia – żeby zapomnieć o nudzie, która was czasem ogarnia, kiedy patrzycie w ciemniejące, przedwieczorne niebo, mówiąc sobie, że ukryty za tymi chmurami zbliża się podstępnie poniedziałkowy ranek.
Jest jeszcze inny szczegół, o którym opowiedziały mi oczy lalek, albo sam kontener, kiedy w nim spałem, bo ta metalowa macica także czasem do mnie przemawiała: otóż, że podczas tych igraszek na worku kulki uwierały moją matkę, a niektóre z nich były marmurowe. Tak oto, za sprawą okrutnej farsy bogów, właśnie w tamtej chwili najbardziej w całym swoim życiu zbliżyła się do tego marmuru, po którym w marzeniach stąpała, zmierzając do klimatyzowanego biura. Że po ostatnim pchnięciu ojciec wyjął z leżącego opodal bukietu sztuczny kwiat i wpiął go we włosy mojej matki, robiąc to z rozbrajającą szczerością, choć skrupulatnie naśladował gesty aktorów z Hongkongu. Był to jedyny moment czułości, podobny do błękitnego rozbłysku, jaki przez krótką chwilę emituje gwiazda, zanim zapadnie się w siebie, stając się czarną dziurą.
Frances zapytała: „Gdybym zaszła w ciążę, zachowalibyśmy dziecko?”. Laval przetarł zaparowaną szybę i czujnie rozejrzał się po okolicy – czy w tych gęstych ciemnościach naprawdę usłyszał odgłos kroków? „Przecież w naszym wieku za późno na zakładanie rodziny”, odparł. – „Doprawdy”, odpowiedziała Frances, która miała czterdzieści trzy lata i osiemnastoletnią córkę. Ale ona także nie myślała o tym na poważnie, a że wolała nie rozwijać tematu, zachęciła go tylko: „No dobrze, opowiadaj dalej”.
Opowiadać o tym, co nastąpiło, oznaczało, według słów mojej matki, wdepnąć w niekończącą się tragedię. Tragedię, za którą przez całe życie winiła mojego ojca, bo ją zapłodnił, i mnie, bo byłem tego życiowego błędu owocem. Dwóch mężczyzn jej życia, odpowiedzialnych za niespełnienie marzeń o marmurowych holach i rozmowach telefonicznych prowadzonych aksamitnym głosem. Pobrali się po kryjomu. Działo się to w Hongkongu roku 1959, w slumsach zamieszkanych przez uciekinierów ze wsi prowincji Guangdong. Panna z dzieckiem to nic zabawnego dla jakiegokolwiek rodzica, tym bardziej w tamtym miejscu i w tamtym czasie. To było okropne małżeństwo i chociaż pływałem wówczas w ochronnym worku w matczynym brzuchu, wchłonąłem nieco straszliwego wstydu, którym przesycone było powietrze tamtego dnia.
Zaraz potem zapakowano ich na statek handlowy razem z tylko w połowie wypełnionym kontenerem. Lee Ying Song, moja matka, rzewnymi łzami żegnała znikające za horyzontem wieżowce Hongkongu. Jej kuzyn i mąż próbował ją pocieszyć, zapewniając, że zazna szczęśliwego życia na Mauritiusie, który opisywał jej jako świetnie prosperujący kraj pełen możliwości, chociaż sam nie miał bladego pojęcia, jaka naprawdę jest ta cholerna wyspa.
Toteż podczas tych dni na pokładzie opanowanym przez żar, który zdawał się emanować nie ze słońca, lecz wydobywać z morza, jakby płynęli po wrzącej oliwie, pomiędzy dwoma atakami wymiotów, spowodowanych chorobą morską i inną chorobą, której przyczyną byłem ja, kołyszący się w jej brzuchu, rozbudzona przez męża wyobraźnia podsuwała Lee Ying Song wizje bogatego kraju, czekającego na nich u kresu podróży, ich przyszłego sklepu, wielkiego domu handlowego z brzęczącym tłumem klientów, gdzie niedługo zaczną sprzedawać wykwintne tkaniny, serwisy z porcelany, luksusowe artykuły. Wkrótce potem samochód, piękny dom… jakże nie marzyć o tym wszystkim w ogromnej samotności tej podróży, choćby nawet cichutki głosik podpowiadał jej, że ze względu na nędzną jakość towarów, którymi zapełnili kontener, powodzenie ich wymarzonego sklepu stało raczej pod znakiem zapytania.
Z pewnością było to marzenie, bo jak inaczej wyjaśnić zawód, który po nim nastąpił, jak zrozumieć powolny upadek, który trwał przez całą resztę życia, rozpadanie się matki kawałek po kawałku, aż wreszcie rozsypała się niczym szkielet od dawna opróżniony ze swoich narządów? Na pewno powiesz mi, Frances, że przesadzam. Czyż to mimo wszystko nie piękny widok, pół wieku temu, kiedy statek przybywa na Mauritius? Wyobrażasz sobie turkusową lagunę, w której wyraźnie widać wielobarwne ryby i żółwie morskie, wyobrażasz sobie otaczające statek łódki tubylców rzucających pasażerom girlandy z kwiatów, niewielkie miasto Port Louis, kolonialne, promieniujące staroświeckim wdziękiem, kreolskie domy i piękności o skórze barwy kawy z mlekiem, które piją herbatę na balkonach z misternie kutego żelaza i zza wachlarzy zerkają z podziwem na młodych, dorodnych i smukłych Mulatów, przechodzących w białych garniturach i nieskazitelnych butach, którzy uniesieniem skraju ronda słomkowych kapeluszy pozdrawiają angielskiego gubernatora, wyniosłego starca z białym wąsem i monoklem, zmierzającego do klubu w bentleyu z opuszczonym dachem, prowadzonym przez rosłego sikha w czerwonym turbanie.
Nie sądzę, żeby matka miała w głowie wszystkie te obrazy, to marzenia Białego, świat przeniesiony z płócien Gauguina, fantazje o palmach i ciemnoskórych dziewczynach, ubranych tylko w naszyjniki z hibiskusów. Moja matka znała jedynie wielkomiejski szum Hongkongu, miasta o niewyczerpanej witalności, gdzie przez całą noc, nawet w jej rodzinnych slumsach, słychać było odgłosy przemieszczających się tłumów, biedaków grających w madżonga albo wyśpiewujących na całe gardło popularne piosenki. Gdy statek zbliżył się do redy Port Louis, nie zrozumiała. Co to za mizerny, przysadzisty przysiółek, do którego przybili? Wyglądało to z grubsza jak coś w rodzaju małego rybackiego portu, gdzieś w jednej z najuboższych prowincji Chin, jak jedna z tych pirackich kryjówek, o których mówią powieści kung-fu. Poczuła się niedobrze, nie był to wszakże kolejny atak mdłości, do których przywykła, lecz jakby lodowate palce zaciskające się na jej wnętrznościach, i pomyślała, że śni właśnie koszmar.
W miarę jak statek zbliżał się do brzegu, coraz lepiej widziała ludzi w dokach. Był tam podśpiewujący jakąś melodię wielki Murzyn, siedzący na workach z mąką, i indyjskie dzieci, wszystkie chude i ubrane w łachmany. Jak ptaki, zbierały odłamki ryżowych ziaren, które wypadły z worków. Pierwszy raz ujrzała ludzi o tak czarnej skórze i ogarnął ją lęk. Spostrzegła obserwującą zbliżający się statek parę starych Chińczyków, całych pomarszczonych, o twardym spojrzeniu, i nagle zrozumiała, że to wuj Lee Song Hui z żoną, którzy przyszli ich powitać. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że nie ma mowy o pomyłce. To nie był jakiś inny kraj, w którym statek zatrzymał się na krótko, zanim wyruszy w dalszą drogę do Mauritiusa. W tym momencie po raz pierwszy poczuła ten wielki zawrót głowy, który miał ją nawiedzać co jakiś czas przez resztę życia, wrażenie, że spada w otchłań bez dna.
„Daj spokój, przecież nie przyjechała do Auschwitz”, powiedziała Frances, a potem dorzuciła: „No dobra, tam było biednie, i co z tego? Kto w tamtych czasach, gdziekolwiek na świecie, tarzał się w złocie, z wyjątkiem paru cwaniaków…”.
Nie, moja matka nie uważała się za lepszą od innych, ale gorąco i powolność tego dnia – zwłaszcza powolność, kiedy przechodzili z ojcem przez odprawę celną – a potem widok zamkniętej twarzy wuja Lee Song Hui i jego żony, kiedy ich przywitali, coś intensywnie prowincjonalnego w ich obejściu, nieufność dużo większa niż na twarzach wieśniaków z Guangdongu świeżo przybyłych do Hongkongu, wszystko to zrodziło w niej wrażenie, że naprawdę znalazła się na końcu świata. Że gdyby wróciła na statek i gdyby ten w jakiś magiczny sposób kontynuował rejs na południe, dotarliby niebawem do wielkiej przepaści i spadliby między gwiazdy, w otchłań, w której wieczorem zagłębia się słońce, żeby w niej spać.
Gdy wreszcie wyszli z doków, spodziewała się, że wuj Lee Song Hui przywoła taksówkę, która zabierze ich do jakiegoś innego miasta, bo tak naprawdę tutaj był tylko mały port, a prawdziwe Port Louis, wielkie i nowoczesne miasto, znajdowało się gdzieś dalej, ale zarówno wuj, jak i jego żona przeszli przez jedną ulicę i zagłębili się w nędzną dzielnicę pełną starych sklepików z kamienia, które czuć było soloną rybą i korzennymi przyprawami, a moi rodzice, nie rozumiejąc, o co chodzi, podążyli za nimi, potem nagle wujostwo zatrzymali się przed najbardziej zapuszczonym z tych wszystkich domów, przed czymś, co przypominało trochę dawne palarnie opium w najgorszych dzielnicach Hongkongu, które moja matka widziała, gdy była jeszcze całkiem mała, i wtedy wuj Lee Song Hui oznajmił dumnie: „Oto, gdzie wszyscy mieszkamy i gdzie będziecie mieć wasz sklep. Ale najpierw trzeba odpocząć”.
„Życie kobiety może być takie tragiczne”, odezwała się Frances tonem przepełnionym żałobą. „Zwiąże się z niewłaściwym facetem i ma przerąbane… Jesteśmy ładne przez, ja wiem, pięć minut. Kwiat, który otwiera się na krótką letnią noc i, jeśli nie uda mu się wykorzystać szansy, koniec, game over”. Laval wiedział, że lepiej nic nie odpowiadać na te kobiece lamenty, że trzeba to po prostu przeczekać. Niespodziewanie poczuł się, jakby powrócił do dzieciństwa, i w głosie Frances usłyszał matkę użalającą się nad swoim losem, jak gdyby to była pieśń, którą kobiety zawodzą po kolei, pokolenie za pokoleniem. Przerażony tą myślą, zwinął się w kłębek: „Lepiej się trochę przespać, żeby wczesnym rankiem ruszyć w dalszą drogę. Nie mam ochoty dłużej siedzieć w tym miejscu”.
*
Coober Pedy było dziwnym miejscem, miastem, w którym większość mieszkańców żyła w podziemnych domach. Nawet kościół został wydrążony w ziemi. „To tak, jakby po ulicach krążyło wieczorami coś, czego ludzie się boją”, rzekł Laval. – „Daj spokój, to po prostu z powodu gorąca”, odparła Frances. Coober Pedy, które było jednym z miast australijskiego Outbacku, gdzie wszystko kręci się wokół kopalń, uważało się za światową stolicę opalu, błękitnego kamienia, który według Lavala bynajmniej nie był ładny. „Faceci rozpruwają brzuch ziemi, ryzykując życiem, żeby wyciągnąć stamtąd coś takiego?”, stwierdził ponurym tonem, oglądając dorodne błękitne eksponaty, dumnie wystawione na widok publiczny w Muzeum Opalu w centrum miasta. „Daj spokój! Jak się ma błękitne oczy, taki opal pasuje do nich jak ulał”, odparła Frances, mrugając znacząco, jej oczy były błękitne. Laval wzruszył ramionami, niezbyt przekonany. „Mogę jeszcze zrozumieć, że robi się w ziemi gigantyczne dziury, żeby z nich wydobyć żelazo czy węgiel, ale małe kamyki koloru nieba? Co dobry Bóg sobie o nas pomyśli?”, marudził dalej.
1cheongsam (qipao) – tradycyjny chiński strój kobiecy, zazwyczaj jedwabny, z kołnierzykiem stójką.
2 Guanyin (Guan Yin) wywodzi się z panteonu buddyjskiego. W chińskiej tradycji ludowej, do której przeniknęła, czczona jest jako bogini miłosierdzia, litości i płodności.