Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
283 osoby interesują się tą książką
Sensacja wydawnicza, ponad 85 000 sprzedanych egzemplarzy w języku katalońskim i ponad 15 000 w hiszpańskim, 116 tygodni na liście bestsellerów w Hiszpanii! Najzabawniejsza i najbardziej szalona powieść katalońska naszych czasów.
Wykorzystuj uśmiechy losu! Chwytaj swoje życie z całych sił! Nie zrobisz tego, siedząc na dachu i obserwując, jak majtki suszą się na słońcu.
Rita Racons właśnie oblała egzamin na studiach. Ma poczucie chaosu, a potęguje go fakt, że zamiast z barcelońskiego lotniska ruszyć na podbój Nowego Jorku, udaje się do Atlanty. Tam zaczyna pracę jako au-pair w rodzinie, w której nie ma miejsca na nic, co nie jest związane z rozwojem intelektualnym. W tej nietypowej mieszance ideałów i temperamentów Rita nagle zaczyna dostrzegać to, co dla niej w życiu najważniejsze.
„Tsunami w katalońskim krajobrazie literackim! Niewiele jest książek, które aż tak rozśmieszają, tak kunsztownie napisanych, sprawiających, że chcesz więcej. To bardzo szalona, bardzo zabawna i bardzo ludzka historia przywracająca wiarę w ludzkość”.
– „El Nacional”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 535
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu ojcu za wiarę w marzenia
Mojej matce za to, że wspiera nas wszystkich
Mojemu bratu za całe życie
Koeman za to, że istnieje
Guillemowi za magię
Nordowi za nieskończoność
Brucowi za eksplozję światła
Kretsingerom-Waltersom za to, że stali się moją rodziną
Akselowi, Evie i Biniemu, bo nigdy nie zdołam oddać im sprawiedliwości
Lídii za wielką przygodę
Clari za przybycie: Wielki Kanion zawsze będzie nasz
Britt Dean za spotkanie
Podobieństwo do prawdziwych postaci nie jest czysto przypadkowe.
Co jest prawdą,a co nie, nigdy się nie dowiemy.
Ale nie jest to znowu takie ważne.
– A ty skąd wiedziałaś, że chcesz być depilatorką?
Pam się skupia. Gorący płynny wosk spada mi na udo. Przewiduję poparzenie drugiego stopnia.
– Zostałam projektantką estetyczną – podkreśla słowo „projektantką” – bo ze wszystkich kuzynek najlepiej czesałam ciocię Paquitę. – Dmucha. – Jeszcze parzy?
– Strasznie, Pam, strasznie parzy… Poza tym jutro mam szalenie ważną randkę i wygląd mojego uda będzie kluczowy…
(Tak naprawdę to nie wiem, czy mam tę randkę, bo od dwóch dni czekam na wiadomość i nic).
– Doooobra, dziewczyno, nie histeryzuj, takie poparzenie to nic wielkiego. Dam ci jedno euro zniżki.
– Kiedyś powinnaś mi to zrobić gratis, w hołdzie dla całej epidermis, jaką zostawiłam na tej leżance.
– Oj, dziewczyno, „epidermis”, po co od razu takie techniczne słowa? Wydepilować ci ręce?
– Mówiłam ci już setki razy, że nie, Pam. Nie wystarczy ci reszta ciała? Przecież nie jest tak źle.
– Nie jest tak źle? Tak ci się wydaje, bo ta szczecina nie jest akceptowalna nawet na głębokiej prowincji w Pakistanie.
– A więc wiedziałaś, jakie jest twoje powołanie, bo dobrze czesałaś ciocię Asunsion?
– Ciocię Paquitę.
– Paquitę. I tyle?
– Aj, Rita, ależ ty jesteś męcząca. Tak, kiedy byłam mała, lubiłam czesać lalki, moje siostry i ciocię Paquitę.
– Aha…
– A kiedy dorosłam, po prostu było to dla mnie oczywiste. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że to zawsze było moim powołaniem. Pojawiło się niczym neonowy szyld. Projektowanie estetyczne podobało mi się, odkąd nawilżałam włosy Barbie pływaczce i robiłam przeszczep włosów Kenowi.
– Ken jest łysy? – Nie wiem nic o świecie Barbie.
– W moim domu był łysy, nie zadawaj więcej pytań. A tak w ogóle to dlaczego mnie o to pytasz? Chyba kończysz teraz studia, co?
– Widzisz ten papier, na który kapnęłaś woskiem z włosami z mojej pachwiny?
– Tak.
– No więc jest to kwitek, którego potrzebuję, żeby dostać ocenę z angielskiego, ostatnią. Jeśli zaliczę, będę magisterką.
– Oł maj god! Magisterka! Farmaceutka!
– Psycholożka.
– O rany! Szaleństwo! Tylko mnie nie diagnozuj, okej? Zawsze miałam takie paznokcie, okej? No dobra, tak naprawdę to nie, moja mama…
– Pam, spokojnie, to tak nie działa. Poza tym nie zamierzam praktykować. Poszłam na psychologię, żeby skończyć jakieś studia, bo nie wiedziałam, co chcę robić w życiu… i tyle.
– I?
– I po skończeniu studiów wciąż nie wiem.
– No i?
– No i nic, żadnego powołania. Będę musiała poszukać tego neonowego szyldu, o którym mówiłaś.
Pam wykonuje ostatnie śmiertelne pociągnięcie, zrywając trzy warstwy skóry. Ronię łzę, ale dziewczyna pozostaje niewzruszona.
– A przy okazji, Pam, ty nie masz na imię Dolors?
Wychodzę na ulicę, ledwo radząc sobie z suchym tarciem spodni o skórę. Ale boli. Czerwcowe słońce chowa się za puszystą chmurą, a ja idę przez główny plac Uniwersytetu Autonomicznego, dając się nieść euforii typowej dla ostatniego tygodnia semestru. Krzyki, śmiechy i zdjęcia do dyplomu pod pachą. Spoglądam w niebo, zamykam oczy i pozwalam sobie na luksus, na który jeszcze nie zasłużyłam: poczuć lato.
Przeglądam się w szklanej ścianie biblioteki i myślę, że odbicie nie jest wcale takie złe. Żylaste ciało, bez krągłości, ciemne, proste i potargane włosy, przypalony mięsień czworogłowy pod dżinsami. Mam przed sobą dwa tygodnie jedwabiście gładkiej skóry.
Zerkam na telefon: żadnej wiadomości.
Zostawiam za sobą plac i ruszam w kierunku uniwersytetu. Czekają na mnie już od dłuższej chwili i podejrzewam, że dziś będzie nas sporo. Zatrzymuję się przy głównym wejściu do szkoły językowej i biorę głęboki oddech. Wchodzę pewnym krokiem, stukot klapków niesie się echem w korytarzu. Ani śladu obcych akcentów, żadnych rudych czupryn ani egzotycznych zapachów studentów jak w trakcie semestru. Jestem ostatnim Mohikaninem.
Tym razem na pewno zaliczyłam. Po raz pierwszy przejrzałam wszystkie prace domowe. Uzupełniłam zdania brakującymi wyrazami. Znalazłam porządne synonimy i przesłuchałam kasetę, na której niejaka Stephanie idzie do restauracji na fish and chips. Nie da się nie zaliczyć.
Kładę rękę na klamce i kiedy zamierzam wejść do środka, dzwoni mój telefon. Wzywa mnie piosenka Mi carro me lo robaron piszcząca na cały regulator. Potem oddzwonię.
Wyłączam go; jestem za bardzo zdenerwowana, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Czeka na mnie lato. Magisterka. Przyszłość. Życie.
Ponownie biorę głęboki oddech i pukam do drzwi z wymuszonym uśmiechem. Wszystko pomaga.
– Proszę. – Suchy głos zaprasza mnie do środka. Wzrok nie podnosi się znad kartki. Brytyjska serdeczność.
– Dzień dobry, Suuus…
– Och, Rita – patrzy na mnie z absolutnym rozczarowaniem – to ty.
Och, Susan! „Suuusan”, jak każe nam się do siebie zwracać. Mogłaby być przedstawicielką społeczności guiri, czyli turystów, w Katalonii: pochodzi z otoczonego murami obronnymi miasteczka nieopodal Newcastle, ma ponad sześćdziesiąt lat, jest szczupła i biała i maskuje przerzedzone włosy, wygładzając je co rano za pomocą suszarki. Co nie znaczy, że co rano bierze prysznic. Zęby ma krzywe i zabarwione na żółtawy kolor niczym hipisi, którzy mieszkali w Londynie w latach siedemdziesiątych. Może i często się bzyka ze swoim mężem, ale nie widać tego po niej. W młodości musiała być niezłą laską; wyobrażam ją sobie jędrną i smukłą, mającą jedno z tych ciał pełnych obietnic. Dlatego uważa, że nie powinna tu być i pracować jako nauczycielka na tym publicznym uniwersytecie na południu Europy, skąd bliżej do Afryki niż do Yorkshire. Biedna Susan zgodziłaby się nawet poślubić jakiegoś bogacza bez koszulki ze złotej epoki Gila y Gila, który teraz pozwoliłby jej pływać na wodach Marbelli na jachcie, być może nazwanym imieniem innej kobiety, ale i tak by się jej przydał. Cokolwiek, byleby nie musiała teraz siedzieć naprzeciwko tej czterdzieści lat od siebie młodszej dziewczyny, która totalnie wszystko olewa.
– Przyniosłam potwierdzenie, żeby odebrać wpis… – Wosk przykleił się do numeru referencyjnego. Próbuję go oderwać.
– Poproszę, choć to i tak bez znaczenia…
– Chwila, bo… – Nie mogę jej go dać z włosami. Cholera, Pam!
– Rita.
– Już prawie…
– Rita.
– Sekunda.
– Rita, nie zdałaś.
– Słu… słucham?
– Nie zdałaś.
Szlag.
– Ale… To niemożliwe… Umiem zamówić fish and chips i…
– Posłuchaj, jak możesz wiedzieć, że „niezdarny” to clumsy, a nie potrafisz odmienić prostego czasownika w czasie przyszłym? – No, dlatego że Muzzy, najlepszy nauczyciel angielskiego, jakiego miałam, był do niczego i wcale tego nie ukrywał. – Rita, czas przyszły to trzecia klasa podstawówki!
– Ale przecież… Przecież doskonale umiem odmieniać w czasie przyszłym… – Zawsze mam problemy z czasem przyszłym, choć nauczyłam się tej odmiany po angielsku.
– Posłuchaj – Susan opiera o stół chudą klatkę piersiową – jeśli w tej chwili zdołasz przetłumaczyć zdanie: „Dziś mogłabym skończyć studia”, zaliczę ci.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
– Chwila, chwila, daj mi się zastanowić…
– Teraz.
– Tudej… – Cztery słowa i skończę studia. Big Muzzy, pomocy! – Tudej aj… łil… – Muzzy! – Aj łil ken… finisz… digri.
– Do zobaczenia w przyszłym roku.
– Ale przecież powiedziałam dobrze! Zapytaj mnie, jak zamówić fish and chips!
– Żegnam, Rita.
Zamknęłam za sobą drzwi, gniotąc egzamin w ręce, i zostawiłam swoją godność oraz wymarzone lato na szarym, nijakim biurku Suuusan. Szłam korytarzem, szurając klapkami i zastanawiając się, jak powiedzieć rodzicom, że nie skończyłam studiów, ponieważ nie umiem mówić w języku, którego uczę się od ósmego roku życia. Fuck.
Schodzę ze ścieżki z ubitej ziemi przy szkole językowej i spoglądam na czerwone róże, które wspinają się po gorących betonowych ścianach akademika po drugiej stronie ulicy. Wyjmuję telefon, który od dłuższej chwili domaga się mojej uwagi, i odsłuchuję wiadomość głosową zostawioną przez babunię, gdy Manolo Escobar przestał śpiewać.
Prosi, żebym kupiła jej dorsza w Boquerii, tego od Carme, bo jutro do restauracji przychodzą jej przyjaciółki i chce im przygotować porządną esqueixadę. Mówi też, że nie chce jechać z Imserso do Galicji, by oglądać hodowle pąkli, bo pąkle gówno ją obchodzą, ale przede wszystkim dlatego, że z Imserso jeżdżą tylko starzy ludzie. Babunia ma osiemdziesiąt cztery lata. Narzeka, że w Alp jest tak zimno, że pelargonie nie urosły na Świętego Piotra, a następnie przez trzynaście minut i dwadzieścia osiem sekund zasypuje mnie obowiązkowymi bzdurami. No i że już dawno ich nie odwiedziłam.
Egzamin, który zrujnował mi dzień, przypadkiem wypada mi z ręki. Schylam się, żeby go podnieść, i wyrzucam do kosza.
Przyjemne słońce ogrzewa mi twarz i rozświetla esplanadę zieleni i brązów, które malują ogród przy akademiku Uniwersytetu Autonomicznego w Barcelonie. Obok pierwszego krzewu zauważam Virusa, dwudziestokilkuletniego chłopaka, który, odkąd tu przyszłam, „za moment skończy geografię”. Teraz śpiewa jedną ze swoich piosenek dla czterech studentek pierwszego roku, które przyszły obejrzeć kampus. Nowo przybyłe z entuzjazmem powtarzają refren razem z Virusem, czując się częścią wyświechtanego marzenia o studencie, który śpiewa piosenkę napisaną bez koszulki i z palcami uwalonymi tuszem, a teraz gra ją na swojej gitarze pełnej antysystemowych nalepek.
Jacyś rodzice z tablicą rejestracyjną z Lleidy parkują renault 21 i wysiadają z samochodu dość leniwie, jakby wybierali się na ślub dalekiego kuzyna. Ojciec zapina guzik w spodniach i obserwuje Virusa z malującym się na twarzy wyrazem obrzydzenia i wstrętu typowym dla rodziców, którzy właśnie mają zostawić swoje idealne córki, dziewice, w czymś, co bardziej przypomina willę Playboya niż uniwersytet cieszący się pewną renomą.
Virus powiększył swoją widownię. Teraz przesadnie wczuwa się w refren, jakby śpiewał AC/DC, ale słowa brzmią mniej więcej tak: „Lubię cię bardziej niż makaron babuni / Yeah, yeaaah…”.
Matka studentki z Lleidy uśmiecha się z nostalgiczną radością, przeżywając początek snu, którego bohaterką chciałaby być wiele lat wcześniej, kiedy jeszcze myślała w pierwszej osobie. Zza samochodu, pośród walizek i dwóch worków z pomarańczami, wyłania się córka: osiemnastoletnia dziewczyna, która obserwuje pejzaż, jakby właśnie wylądowała na Księżycu albo jeszcze dalej, a otwarte usta dowodzą jej radości i przerażenia.
Jest wpół do drugiej. Słońce praży, a zapach z pojemników obiadowych, które otwierają się równocześnie w setkach otaczających mnie kuchni, przypomina mi, że jestem już spóźniona. Rany, jak mi się nie chce opowiadać moim przyjaciołom, że zawaliłam angielski i że bla-bla-bla. I jaka jestem głodna.
Jednak nagle, bez ostrzeżenia, świat się zatrzymuje.
Zasycha mi w gardle. Krótki podwójny dzwonek w telefonie wywołuje falę uderzeniową nadziei. Czuję wibracje połączone z dźwiękiem, który może otworzyć mi bramy do nieba: „Bip-bip, bip-bip”.
Wkładam rękę do kieszeni, jakbym musiała dezaktywować bombę w paczce, i zauważam, że otaczająca mnie scena przechodzi w zwolnione tempo.
Usta fanek Virusa śpiewają powoli i bezgłośnie. Rodzina z Lleidy stoi jak sparaliżowana, w chwili gdy ojcu z twarzą buldoga wyślizguje się jeden z worków i pomarańcze zaczynają się toczyć po asfalcie. Mam zimne dłonie i nie czuję już ciepłych promieni słońca.
Zamykam oczy i wyjmuję nokię.
1 nowa wiadomość
Żeby to był on, proszę, żeby to był on.
GONÇAL:
Piękna! Co słychać? Wracam jutro wieczorem. Czekam na Ciebie o 9 w moim domu. Mam niespodziankę.
Buum.
Gardło wraca do życia i wydaje coś w rodzaju krzyku, który można by przypisać rodzinie delfinów. W ciągu kilku sekund zielenie i brązy przy akademiku zamieniły się we wspaniały ogród, jakby cień zimna się odsunął i sprawił, że na jego drodze wyrosła dzika flora. Jestem taka szczęśliwa, że widzę Virusa w bokserkach z mchu.
Czytam wiadomość sześć, siedem, trzydzieści osiem razy. Układam jutrzejszą noc z kolażu obrazków z nocy, które spędziliśmy razem: tamta ośnieżona łąka, jego łóżko w jaskini, góry Cadí od strony El Querforadat… aż histeryczny krzyk przywraca mnie do rzeczywistości.
– Ritaaaaaa! – Astrid skacze z rozpostartymi ramionami, jakby swoim szalonym krzykiem nie obudziła jeszcze wszystkich mieszkańców Marrakeszu.
Trzydzieści cztery godziny do spotkania z nim. Podchodzę do mojej paczki, patrzę w niebo i się uśmiecham.
– Rita, ślinisz się. – Demura patrzy na mnie znad okularów przeciwsłonecznych z odrobiną obrzydzenia.
– Przymknij się, głupku.
– Rita, masz na brodzie kroplę śliny. Błyszczy się w słońcu. To fakt. – Zapala skręta.
To prawda, ale na szczęście pozostali nie widzą tej kropli, ponieważ są zbyt zajęci cieszeniem się nieuniknionym szczęściem, że skończyli studia, że wiedzą, gdzie będą pracować w przyszłym roku, że mają życiowy plan, którego mnie brakuje, że uradowani wrócą do swoich domów, gdzie ich rodziny przyrządzą paellę i wyjmą najlepszą cavę, żeby uczcić koniec pewnej ery.
– No dobrze, pani szczęśliwa, zaliczyłaś wreszcie angielski? – pyta Nofre ze swoim seksownym majorkańskim akcentem.
No to jedziemy z tym.
– Nie…
Miażdżą mnie magisterskie spojrzenia moich przyjaciół.
– Stara!!! – krzyczy Astrid.
– Co to znaczy? – pyta Demura. – Nie zdałaś? Rita, ale przecież to był pierwszy poziom, konieczny, żeby…
– Tak, wiem… Nieważne, tak naprawdę wcale mnie to nie dziwi, później o tym pomyślę – odpowiadam szczęśliwa, bo jedyne, co jest dla mnie teraz ważne, to odliczanie do spotkania.
– Ale dlaczego jesteś taka spokojna? – Astrid wciąż nie może wyjść ze zdumienia.
– A co mam robić? Nie przejmuj się, kiedyś nauczę się angielskiego, znowu zobaczę się z Susan i całymi godzinami będę z nią rozmawiać o miasteczkach Yorkshire i o Marbelli Gila y Gila.
– Boże, Rita, jak możesz żartować w takim momencie…
Może ma rację. Wraz z ukończonymi studiami miałabym jakiś plan, jakikolwiek, prowizoryczny neonowy szyld, ale teraz nie mam niczego. Pustka egzystencjalna pod każdym względem. Tak, owszem, mam jutrzejszy dzień i całą wieczność z Gonçalem.
– A więc myślę, że nadszedł czas, bym otworzył prezent na zakończenie roku – odzywa się Nofre z rzadko widywaną dumą w skromnym spojrzeniu, do jakiego nas przyzwyczaił. – Ja, Onofre Torres Mulet z Son Macià… wnuk, prawnuk, praprawnuk, mający w żyłach krew pierwszego hominida, który postawił stopę na najwspanialszej wyspie Morza Śródziemnego – wyciąga ośmiokątne pudełko zawinięte w folię aluminiową i trzyma je w dłoniach niczym ofiarę dla bogów – wręczam wam tę zieloną ensaïmadę przygotowaną z marychy, której narodzin sam byłem świadkiem i która dziś, dwudziestego dziewiątego czerwca dwa tysiące siódmego roku, poświęciła swoje bujne owoce, by zamienić się w ensaïmadowego Hulka, brakujące ogniwo współczesnego cukiernictwa.
Jednym pociągnięciem rozrywa folię aluminiową i pokazuje swoje dzieło, kreśląc ręką półkole niczym torreador. Twarze obecnych się rozjaśniają.
– Ale, ale, ale… Przecież to trzy kilogramy marychy w kształcie ensaïmady! – krzyczę.
– Możesz się śmiać, pogadamy, jak spróbujesz – mówi Nofre tak, jakby był w posiadaniu prawdy absolutnej. Wyjmuje nóż i kroi zielone ciasto na zbyt duże porcje.
Trzydzieści trzy godziny do spotkania z nim.
Obudziłam się, siedząc na fotelu w jadalni z głową zwisającą z podłokietnika.
Na stole były dwa opakowania chleba tostowego Bimbo, piure ziemniaczane i pudełko po donettes nevados. My nigdy nie kupujemy donettes nevados. Ktoś tu był.
– Wróciłaś już do żywych? – pyta Astrid, zapalając skręta przy ladzie kuchennej.
Nagle wyświetla mi się sekwencja fleszy: Simpsonowie. Amerykańska flaga. Mary Poppins. Troje dzieci niszczących pluszowego misia pandę, którego miałam w dzieciństwie i o którym już nie pamiętałam.
– Cholera… nie mam śliny. Stara, ktoś spuścił ze mnie wszystkie płyny. Co się stało? Która godzina? I kto przyniósł te donettes nevados?
– Śpisz na tym fotelu od jakichś dziesięciu i pół godziny.
– Co?
Astrid wybucha śmiechem, dusi się dymem ze skręta.
– Stara, nic dziwnego, że nie masz śliny, pochłonęłaś całe pudełko ciasteczek polvorones.
– Polvorones? Miałyśmy polvorones?
– Tak, były przeterminowane, ktoś musiał je przynieść na jakąś imprezę. Później oczywiście zaczęły ci wysychać usta i postanowiłaś zjeść pasztet, żeby lepiej przełykać.
– Pasztet?
– Pasztet, Rita, pasztet. A ponieważ pasztet nie pomógł, wypiłaś pół kartonu don simón.
– Niemożliwe. Zmyślasz.
– Ha! Stara, co za trip. Przeklęty Nofre. Co za marycha! Obudziłam się o szóstej rano, bo ktoś do ciebie wydzwaniał. Miałaś czterdzieści nieodebranych połączeń. Od matki, od jednej i drugiej Sary, od Nu i Anne, które pojechały już do Lleidy.
– A od Gonçala?
– Nie, od Gonçala nie. – Astrid zaciąga się skrętem. – Ja byłam w fatalnym stanie, ale ty… Zrobiłam ci kawę z mlekiem i dodałam dwie łyżki soli, żeby sprawdzić, czy zareagujesz.
– Szuja.
– Ale to na nic. Długo rozmawiałyśmy, pamiętasz? – Astrid podaje mi ibuprofen. – O mojej podróży do Ameryki, o tym, czy wybierzesz się na pielgrzymkę do Santiago…
– Ja? Na pielgrzymkę do Santiago?
– Tak mówiłaś. Potem nie mam pojęcia, jak wylądowałyśmy na fotelach. Ani jak, do cholery, trafiły tutaj te donettes nevados.
Słońce tego dziwnego poranka unosi się w oceanie błękitnego nieba. Promienie wciskają się przez brudne szyby w jadalni i docierają do popielatych włosów dziewczyny, tworząc coś w rodzaju wizualnego poematu. Astrid, której wrodzona uroda pozwala trzymać się godnie nawet na takim kacu, wyciąga się leniwie na materacu, który mamy na podłodze w jadalni i który za kilka godzin wróci na krawędź basenu, gdzie znalazłyśmy go cztery lata temu, pierwszego dnia na uniwersytecie.
To ostatnie godziny, jakie spędzamy tu razem, same. Melancholia zaczęła już podgryzać, ale dobrze to ukrywamy. Ja lepiej niż ona. Przytulamy się i ze ściśniętymi gardłami wspominamy najlepsze momenty.
Ale Astrid nie wytrzymuje długo i zaczyna płakać. Płacze z powodu zawrotów głowy, jakie wywołuje opuszczenie uczelni. Płacze z powodu zawirowań dorosłego życia, zwiotczałej skóry i ubrań, których – według niej – nie będziemy już mogły nosić. Pocieszam ją i się śmieję. Mnie trudno jest płakać. Ze względu na niechęć do pożegnań, a także dlatego, że mam idealną skórę i ani myślę zmieniać garderoby… Ale przede wszystkim nie płaczę dlatego, że mam przed sobą najlepszą randkę w historii.
Po przejechaniu tunelem Cadí, ostatniej granicy przed dotarciem do Cerdanyi, gdy skręcam w kierunku Urtx, zawsze śpiewam. Nie mogę się powstrzymać. Przypuszczam, że powrót do domu i fakt, że tym „domem” jest Cerdanya sprawiają, że każdemu chce się śpiewać. Dziś jednak śpiewam przede wszystkim po to, żeby ujarzmić swoje słowa, ponieważ myślę o nim i drży mi głos, drżą mi kolana i ogólnie drży mi życie.
Przy przeciąganiu ostatniego „a” w słowie „Cerdanyaaa”, dodatkowo pogłębionym kacem po majorkańskim ziole, czuję, że wpadam w lekki stan hiperwentylacji, który powoduje, że widzę kolorowe błyski. Zatrzymuję się. Tak, lepiej, żebym się zatrzymała. Parkuję furgonetkę na poboczu. Pojazd trochę pachnie dorszem, a przecież Carme dokładnie go zapakowała; no i jak wspaniale wyglądała dziś Boqueria!
Słońce zaczyna zachodzić i niebo lśni gradientem różu. W środku tego obrazka, łącząc niebo i ziemię, unosi się mgła, której kropelki rozświetlają dolinę.
Góry, przyozdobione tysiącami sosen, obramowują scenerię jak korona; gęsta zielona warstwa, która w dół zbocza zaczyna się rozrywać, aż zamienia się w kamienne wioski, czarne dachówki i spiczaste dzwonnice.
Tuż pode mną rozciągają się łąki Flotatsów, Moxó i Oliu. Każda z nich pozszywana jest z kolejną rzędem topoli i dróżek; aksamitne fale, które zmieniają kolor, gdy zrywa się wiatr.
Stąd, z góry, krowy wyglądają jak miniaturowe zabawki. Pasą się niedaleko prostej, gdzie zawsze robiłam końcowy sprint po przebiegnięciu piętnastu kilometrów w ramach przygotowań do sezonu narciarskiego. Docierałam na łąkę, gdzie stoi długi kamienny mur, który przypomina mi tamten, w którym Morgan Freeman znajduje pudełko ukryte dla niego przez Tima Robbinsa w Skazanych na Shawshank: „Skoro dotarłeś aż tutaj, to może zechcesz pojechać jeszcze dalej”. Droga z Fontanals do Sanavastre to marzenie.
Delikatne wieczorne światło stopniowo zaczyna barwić wszystko na różowo. Podnoszę się, żeby jechać dalej, i widzę, że na końcu pejzażu, niczym suwak zasuwający się w zwolnionym tempie, pociąg z Barcelony sunie równolegle do prostej prowadzącej do Queixans i znika u podnóża Puigcerdà. W ten weekend są wszyscy (mogę niemal usłyszeć krzyki moich przyjaciół, Riquiego i Riesgo, palących między wagonami) i mam ogromną ochotę się zabawić.
Tutaj panują tylko cisza i spokój, dokładne przeciwieństwo tego, co się wydarzy, kiedy dotrę do Puigcerdà. Ale przede mną jeszcze długa droga. Biorę głęboki oddech i zbieram się na odwagę, by ruszyć dalej.
Dom Gonçala znajduje się na końcu polnej dróżki, którą nigdy nikt nie jeździ. Punktem orientacyjnym są pozostałości kamiennego budynku. Rolnicy trzymali tu kiedyś sprzęty, a teraz jest zaledwie echem minionej epoki, kiedy na obszarze Cerdanyi było więcej ziemi niż asfaltu. Tu właśnie należy skręcić. Ale nawet po dotarciu do końca dróżki dom można by jeszcze pomylić z ruinami starego kościoła, w którym wyrosło ogromne drzewo wiśniowe.
Poprawiam białą sukienkę i wylewam na siebie próbkę perfum Coco Mademoiselle, dołączonych do „Vogue’a”, większość na szyję i dekolt, a resztkę wcieram w majtki.
Wdech, wydech, wdech, wydech. Powietrze wypełnia zapach tymianku i rześkość charakterystyczna dla letnich wieczorów w górach. Podnoszę rękę i zrywam garść wiśni. Zjadam je powoli, jakbym grała w początkowej sekwencji filmu porno (mam nadzieję, że tak będzie), co sprawia, że chodzę, przesadnie kołysząc biodrami.
Przemykam pod gałęziami i docieram na koniec kamiennego murku ukrytego pod drzewem wiśniowym. Zatrzymuję się ponownie. Znowu oddycham głęboko i wchodzę na patio; widzę drżący cień mojej sylwetki.
Dzwonię do drzwi.
– Halo? Gonçal? Gon…
Drzwi otwierają się same. Na stole w jadalni leży notka ze świeżo zerwaną stokrotką.
Skończyłem już domek na drzewie, czekam tam na Ciebie.
Skoro zaproponował mi przyjście na drzewo, to oznacza, że postanowił wytoczyć artylerię. Wygląda na to, że nie wystarczy, że zostaniemy w pięknym kamiennym domu z czasów, kiedy świat należał do jaskiniowców. Że nie jest wystarczająco wspaniale, gdy jedynym dźwiękiem słyszanym z salonu jest szemranie wody w strumieniu, który przecina posiadłość. (Cholera, hipisi mogliby nagrywać tu taśmy z masażami!) Na dodatek drań postanawia urządzić domek na drzewie, czekać tam na mnie i powiadomić mnie o tym w napisanej odręcznie notce zostawionej razem ze świeżo zerwaną stokrotką. Jestem pewna, że kupił sery z Ger i w ogóle. To profesjonalista.
Tak naprawdę zżymam się, bo wiem, że kiedy wydaje się, że nie może być lepiej, kiedy wydaje się, że nie mogę zakochać się w nim bardziej, przekonuję się, że to nieprawda. Że został jeszcze ostatni bastion do zdobycia: magia.
Ruszam w stronę domku na drzewie i siłą rzeczy przypominam sobie pierwszy dzień, kiedy wybraliśmy się na najromantyczniejszy spacer w historii spacerów.
Pamiętam pocałunki. Rwącą wodę w wąwozie. Wietrzyk, który rozwiewał nam włosy dokładnie tak jak trzeba, niczym wentylatory, które wprawiają w ruch grzywy modelek podczas sesji zdjęciowej. Ptaszki fruwały nad naszymi głowami i wydawało się, że się śmieją i że ich pióra także poruszane są przez wietrzyk w sposób wykalkulowany.
Śpiewaliśmy razem piosenkę Wa yeah! zespołu Antònia Font („Śpiewam do Księżyca i do gwiazd, do dżungli i ożywionego lasu…”), podczas gdy gdzie indziej życie toczyło się dalej, a świat istniał tylko tam, gdzie byliśmy on i ja. Tak naprawdę mogłoby nawet padać gówno z nieba, a ja nadal bym uważała, że to najbardziej romantyczny spacer w historii.
Pamiętam, że kiedy dotarliśmy do drzewa, twarz Gonçala pojaśniała. „To jedna z trzech sekwoi w Cerdanyi i będzie tylko moja! Tutaj nigdy nikt nie przyjeżdża, Rita!”, powiedział. W rzeczywistości w Cerdanyi jest więcej sekwoi, a to drzewo nią nie jest, ale kogo to, do cholery, obchodzi?
„Odremontuję domek i zrobię okno w dachu, żebyśmy mogli oglądać gwiazdy”. I choć wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, uwierzyłam mu.
Tamtego dnia na drzewie między gałęziami były tylko cztery byle jak sklecone deski oraz przybite do pnia kawałki drewna, które pełniły funkcję schodów. Wystające gwoździe pamiętam doskonale, ponieważ kiedy Gonçal przycisnął mnie do nich i podwinął mi spódnicę, poczułam, jak jeden delikatnie wbija mi się pod ramieniem. Postanowiłam jednak nic nie mówić i pozwolić, żeby dłoń chłopaka dalej torowała sobie drogę między udami. Pamiętam, że zawahałam się tylko na sekundę, kiedy wymówił imię tamtej kelnerki z Raval, i uświadomiłam sobie, że wbija się we mnie kolejny gwóźdź, tym razem niewidzialny i znacznie boleśniejszy. Ale nawet wtedy milczałam.
Dziś idę tą samą ścieżką pośród krzewów szczodrzenicy sitowatej i czuję, jak strach i szczęście galopują mi po ramionach ze świadomością, że kolizja jest nieunikniona.
Nagle docieram do miejsca, w którym ścieżkę przerywa wąwóz. Wodospad jest jeszcze bardziej imponujący, niż zapamiętałam, a woda nabiera aksamitnej tekstury dopiero wiele metrów niżej. Ale jeśli chcę iść dalej, muszę pokonać wąwóz tak czy inaczej. Zanim jednak tam wejdę, znowu głęboko oddycham. Wdech, wydech. Czuję samotność. Preludium, cisza, dramatyczny szum wodospadu, biała woda, która ciągnie roztopione wspomnienia zimy.
Stawiam stopę na jednym z największych kamieni i idę dalej. Jeden, dwa, trzy kroki w górę. Wspinam się na ostatnią skałę i z mokrymi rękami docieram na szczyt. Udało się. Idę po ledwie widocznej ścieżce i docieram do finałowej zmyłki związanej z kryjówką: zdaje się, że ścieżka znika za krzakami, ale jeśli dostaniesz się na drugą stronę, z paroma zadrapaniami w charakterze wkupnego, światło pada na niewielką platformę, przedstawiając wielki finał.
Domek na drzewie.
Delikatny granat zawładnął niebem. Elegancka barwa, która kontrastuje ze świeżo pomalowanym drewnem i świecami na parapetach okien. Przeklęte świece. Co za widok. Złość próbuje utorować sobie drogę między potokiem miłości, lecz nie udaje jej się to. Już za późno. W drzwiach pojawia się sylwetka Gonçala.
Ćwierkanie ptaków zlewa się z nutami piosenki, która właśnie się zaczyna. Charakterystyczne delikatne uderzenia pałki perkusyjnej. Melodia, która ustępuje miejsca gitarze i wyznacza rytm tej pięknej letniej nocy. Teraz już tak: nadeszło lato.
Z domku wylatuje lina i spada tuż przy schodkach, w wyliczonej odległości od ziemi, odpowiedniej tylko dla odważnych. Chwytam ją oburącz za koniec, gotowa się wspiąć, i wiodę po niej wzrokiem, aż napotykam jego spojrzenie.
Pierwsze słowa piosenki, zaintonowane przez majorkański głos, wspinają się po gałęziach: „Śpiewam do Księżyca i do gwiazd, do dżungli i ożywionego lasu…”.
Po drugiej stronie liny Gonçal się uśmiecha i czuję, że zaczyna mnie pożerać; stoi spokojnie i czeka na odpowiedni moment, żeby zaśpiewać mi słowa, które na zawsze wypalają mi się w pamięci gorącym żelazem: „Jaka seksowna, jaka słodka i jaka zimna, wa yeah…!”.
Są takie dni, które przyprawiłyby o wymioty jednorożca. To jest jeden z nich.
Prowadzę w kierunku Alp z szerokim uśmiechem i co kilka sekund zamykam oczy, żeby raz jeszcze przeżyć poprzednią noc. Wącham sobie usta. Trzymam kosmyk włosów między wargami a nosem i przypominam sobie zapach szamponu, którym myłam je tego poranka.
Po trzecim telefonie od mamy musiałam się zbierać, bo czekali na mnie z obiadem i nie mogłam już dłużej przeciągać wymówki – powiedziałam jej, że przy wjeździe do tunelu Cadí zrobił się korek, ale obie wiemy, że jest wtorek i że to kłamstwo.
Przejeżdżam obok ławki w wiosce i widzę, że nikt na niej nie siedzi. Nawet Lina. Na drodze nie ma nikogo. Parkuję przed patiem. Poprawiam makijaż, który zasłania mi malinkę na szyi, i rozpuszczam włosy.
Kościelny dzwon obwieszcza wpół do drugiej. Głos prezenterki serwisu informacyjnego dochodzi z baru Magdaleny, która jest sama i dyskutuje z nieznajomą z telewizji. Wchodzę na patio domu i zaglądam przez okna: w restauracji prawie nie ma ludzi. Tym lepiej, bo jestem pół godziny spóźniona.
Postanawiam wejść do kuchni przez tylne drzwi i widzę, że telewizor jest ustawiony na TV1. Anne Igartiburu ogłasza wielkie nagłówki w programie Corazón, corazón.
Widzę ją odwróconą plecami, mówi do siebie, myjąc pomidory. Ma na sobie ten sam fartuch co zawsze; jest tak znoszony, że nie umiałabym powiedzieć, jakie były jego oryginalne kolory, ale teraz jest jasnoszary i można na nim dostrzec różowe kwadraty i wiele lat historii. Na butach ma resztki ziemi z warzywnika.
– Babunia! – krzyczę głośno, aż pomidor wypada jej z ręki.
– Cholllera! – odpowiada, celowo wydłużając „l”. – Dziecko, ależ mnie wystraszyłaś! – Odwraca się do mnie z zamkniętymi oczami, ręką na sercu i tyłkiem wciśniętym w blat.
Kiedy dochodzi do siebie, a ja chcę przekazać jej dorsza, robi oczy jak spodki i wykrzykuje głośniej niż zwykle, co o czymś świadczy:
– Aiuuuuuu! – Ręka na piersi, plecy wygięte. – Matko pięknej miłości, spójrz tylko na siebie, moje dziecko! Ty jesteś zakochana po uszy!
Stoję nieruchomo i zastanawiam się, czy większe wrażenie zrobił na mnie jej krzyk, czy to, jak szybko mnie przejrzała. Wygładzam włosy i odwracam się, by się przejrzeć i upewnić, że nic mi nie umknęło.
– Nie musisz się przeglądać w lustrze, ja to widzę w twoich oczach, które są zwierciadłem duszy. A twoja dusza jest schwytana, zgubiona, moje dziecko…
Przytulam ją. Pachnie środkiem czyszczącym i warzywnikiem.
– A co tu się stało? Co to za krzyki? – Mama zjawia się pospiesznie.
– Rita tak mnie przestraszyła, że o mało się nie posikałam.
– A więc był korek, tak? – dopytuje tata, który przytula mnie tak mocno, że trzeszczą mi kości, a potem siada, by obejrzeć serwis informacyjny.
– Tak, przy wjeździe do tunelu…
– No jasne, w czerwcowy wtorek w samo południe w Cerdanyi, wiadomo, są takie korki… – ciągnie ironicznie.
Teraz przytula mnie mama.
– Mmm, nowe perfumy?
– Szampon – odpowiadam.
– Szampon.
Udaje, że nie zauważyła moich wilgotnych włosów. Daje mi buziaka i mówi, że dobrze, że jestem, że już najwyższa pora. Potwierdza, że dobrze wyglądam. Uśmiecham się i cieszę, że jestem w domu. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie pamięta, że wczoraj dostałam ocenę z angielskiego, która determinuje moją najbliższą przyszłość, a w rezultacie i dalszą perspektywę. Tym lepiej, bo jestem strasznie głodna.
Na obiad są krem z cukinii, kopiasta deska wędlin i sobrassada domowej roboty. Nie było mnie tu miesiąc, a odnoszę wrażenie, że minęła cała wieczność.
Biorę pomidory i wraca do mnie obraz Gonçala z poprzedniej nocy, kiedy kroił je w krzywo zapiętej koszuli po tym, jak kochaliśmy się po raz pierwszy, a ja słuchałam go, myśląc o tym, czy da się zatrzymać czas.
– Rita. Rita?! – Wszyscy członkowie rodziny wlepiają we mnie spojrzenie. – Rita! – krzyczy ponownie mój brat, stojąc w kuchennych drzwiach. – Dziewczyno, ty bujasz w obłokach czy co?
– Albert!
Brat podnosi mnie, jakbym ważyła cztery kilogramy. Kiedy stawia mnie na podłodze, zauważa malinkę.
– Wreszcie przyjechałaś, najwyższy czas, co?
– No już, szybko! Wszyscy do stołu! – krzyczy babunia, wyjmując z piekarnika łopatkę jagnięcą.
Myślę o tym, jak jednym susem przekroczyłam próg domku z ostatniego drewnianego stopnia. Jak nie mówiliśmy już nic. Jak zaczęliśmy się rozbierać, bardzo powoli. Jego dłonie sunące po moich udach pod białą sukienką, piosenka w uchu, jego usta na moich piersiach. Zapach jego oddechu. Czysta pościel, a na podłodze sery na ścierce i butelka camins del priorat.
Odliczam minuty do naszego wspólnego wyjazdu do Girony. Czuję silne łaskotanie w żołądku.
– A właśnie, w piątek będę wam potrzebna w restauracji? – pytam. – Chciałabym wyskoczyć do Girony.
– Do Girony? – pyta mama.
– Tak, umówiłam się z Astrid i ludźmi z uniwerku. Będą też Santi i jego przyjaciel – oceniam szerokość uśmiechu, zanim wypowiem jego imię – Gonçal.
– Gonçal, ten z Cal Fuster z Das?
– Tak. – Marszczę nos, tłumiąc marzenie o tym, że kiedyś stworzymy jedną wielką rodzinę, w bożonarodzeniowy poranek spotkamy się w tej jadalni i usiądziemy do stołu, żeby nadziewać makaron galets mięsem mielonym.
– W piątek nie musisz nam pomagać – mówi tata, który nie odrywa wzroku od telewizora i cieszy się z wczorajszego gola Ronaldinho. – W tym tygodniu jest spokojnie. Jedź i baw się dobrze. Co myślicie o malvasii? Dobre, nie?
– Faktycznie – odpowiada Albert tym dorosłym tonem, jakiego używa w kwestiach enologicznych. – Czuć sześć lat leżakowania.
Wino ma aromaty migdała i skórki pomarańczowej. Alkohol jest wyczuwalny, ale nie przebija się na pierwszy plan. Przypomina mi zapach jesieni oraz kościste i pomarszczone dłonie babuni, kiedy przygotowuje ciasteczka migdałowe i wieczorami opowiada historie o kontrabandzie.
– Doskonałe! – wykrzykuję szaleńczo, naciskając przez sukienkę na brzuch, który zaraz pęknie.
– Zawsze przyjemnie patrzeć, jak jesz, dziecko. – Babunia daje mi buziaka przepełnionego dumą.
– Nie zaliczyłaś angielskiego, prawda? – Albert i ja wyszliśmy na zewnątrz pokopać piłkę.
– Tak, Albert, tak… – Rozgrzewam lewą nogę, nisko podbijając futbolówkę. – Ale nie mów nic rodzicom. Są trochę zmartwieni, bo czerwiec w restauracji był słaby.
– Czerwiec nie był słaby. Co roku mówią to samo, a później nagle przyjeżdżają ci wszyscy miastowi i nie dajemy rady. – Dwadzieścia odbić. – Ale, Rita, jak to możliwe?
– Co takiego?
– Że nie zaliczyłaś! Że nie dałaś rady ukończyć studiów! Że nie umiesz odmieniać w czasie przyszłym prostym, do cholery!
– No wiesz, angielski i ja jesteśmy niekompatybilni.
– Daj spokój, przecież zaliczyłaś najtrudniejsze przedmioty na roku, a niedawno dostałaś piątkę z kreatywnego pisania, co nie?
– Prawda. – Czterdzieści odbić.
– Widzisz?
– To był przedmiot nieobowiązkowy i miałam szczęście. Przyszła mi do głowy dobra historia. Ale teraz to już nie ma znaczenia, sęk w tym, że nie mam studiów. – Podbijam piłkę wysoko, po czym opanowuję ją z zadziwiającą kontrolą.
– No i co zrobisz? Kiedy je skończysz?
– Och, nie wiem. Poszłam na psychologię, ale równie dobrze mogłam się uczyć taksydermii albo gry na dudach. Skończyłabym je tak samo niechętnie. – Sześćdziesiąt pięć odbić. – Chodzi o to, żeby mieć papier, no nie?
– Mogłabyś zacząć kurs czegoś, co bardzo lubisz, co cię interesuje, i dzięki temu…
– Tak, jasne, tylko że ja nie wiem, co lubię.
– A co będziesz robić po wakacjach?
– Jaki ty jesteś upierdliwy, Albert! Nie wiem! Nie stresuj mnie. Nie mam zielonego pojęcia! Czy w wieku dwudziestu trzech lat trzeba mieć już zaplanowane całe życie?
– Masz rację, przepraszam. – Albert pozwala sobie na sztuczkę z piłką, która zagraża licznikowi, ale jak się można było spodziewać, ostatecznie opanowuje futbolówkę. Podaje do mnie. Osiemdziesiąt.
– Na razie wiem tylko tyle, że w ten piątek jadę z Gonçalem do Girony i że od tego weekendu za dwa tygodnie w Puigcerdà jest festiwal uliczny!
– Aha…
– Życie może być cudowne, nawet jeśli nie masz pieprzonego pojęcia, dokąd cię zaprowadzi po festiwalu, wiesz?
– Skoro tak mówisz…
– Dziewięćdziesiąt dziewięć, sto!
Nie mogę spać. Nie śpię od sześciu nocy. Cały czas myślę tylko o nim i o jego plecach, i o jego ustach, i o serach, i o Wa yeah!. Dziś wreszcie jedziemy do Girony.
Po tym, jak obracałam się z boku na bok jakieś osiemdziesiąt razy, w końcu poddałam się kilka minut po szóstej. Zeszłam do kuchni i stawiłam czoła wyjątkowej porannej ciszy, kiedy jest większa dawka ogólnej nadziei, kiedy zapachy odpoczywają i istnieje nieruchomy porządek, a wszystko jest gotowe na rozpoczęcie dnia.
Skwierczy jeszcze jakiś grill, ale nie licząc tego, czuję, że wraz z delikatnym potarciem chlebaka tworzę pierwsze dźwięki tego piątku. Wstawiam mleko do podgrzania i wychodzę do warzywnika po pomidory.
Pieje kogut, a Antònia zaczyna doić pierwszą krowę. Przez dłuższą chwilę siedzę między krzakami pomidorów, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał dzień. Gonçal i ja na ulicach Girony, Gonçal i ja jedzący lody, Gonçal i ja idący do…
– Całe mleko wykipiałooo!!! – Głos wydobywa się z okna niczym fala uderzeniowa. Pędzę do kuchni.
– Babuniu! Ćśśś! Nie krzycz, cholera! Obudzisz całą wioskę!
– Dziecko, skarbie, z mlekiem zawsze przytrafia ci się to samo… Co ty w ogóle robisz na nogach tak wcześnie? Źle się czujesz, czy co? – Podaje mi sok z pomarańczy, który właśnie przygotowała.
– Nie mogłam spać…
– Jasne, widać to po tobie na kilometr. To przez tego całego Punsę… – stwierdza z przekonaniem, wyżymając ścierkę, którą wytarła mleko.
Połowa soku wychodzi mi nosem.
– Dziecko, zaraz mi się tu udławisz.
– Babuniu, on ma na imię Gonçal, a nie Punsá.
– Gunsá, Punsá, co za różnica. O ile nie będzie skurwy…
– Babuniu, co ty mówisz! Przecież nawet go nie znasz…
– Uwierz mi, nie potrzebuję go znać.
– Podaj mi oliwę, no już.
Dom się już obudził. Z radia płynie głos Antoniego Bassasa. Babunia założyła na głowę coś w rodzaju siatki i teraz nalewa kawę do wielkiej filiżanki, podśpiewując jedną ze swoich ulubionych piosenek Radio Teletaxi. „Jak bardzo królik mojej narzeczonej uwielbia marchewkę…”
Namaczam chleb oliwą, która została na talerzu, jakby od tego zależało moje życie, i kroję sobie kolejny kawałek kiełbasy llonganissa. A kiedy właśnie mam zapytać babunię co to, do diaska, za siatka, odwraca się do mnie z tacą w rękach i gastronomiczną mieszanką, która przekracza liczbę kalorii, jakich potrzebuje każdy zawodnik NBA: dwa jajka sadzone, lśniąca chistorra, morcilla z cebulą, która o mało nie pęknie, dwie pajdy chleba namoczonego w oliwie i filiżanka kawy z mlekiem.
– Ale… ale czy to nie miało być tylko na twoje urodziny?
– Ha! A jak myślisz, dlaczego jestem tak dobrze zakonserwowana? Bo jem sałatę? – Poprawia sobie siatkę na głowie. – Mam osiemdziesiąt cztery lata i cholesterol dwunastolatka, który chce zostać księdzem. – Macza morcillę w jajku i ciągnie: – A jak myślisz, dlaczego nie mam ani jednej zmarszczki, co? Nivea tu nie pomaga, dziecko!
W rzeczywistości twarz ma pomarszczoną bardziej niż stuletni baskijski drwal.
– Sekretem jest chistorra codziennie na śniadanie – biorę kawałek z jej talerza – i oliwa z Jaén, dziecko, ta od kuzyna z Casillas de Martos.
– Będę pamiętać, babuniu, bo żebym mogła w tym wieku wyglądać tak jak ty, jestem gotowa jeść, co tylko trzeba.
Biegnę na górę, żeby się ubrać, bo nie chcę się spóźnić. W drodze wyjątku wczoraj wieczorem zostawiłam na biurku przygotowane ubranie: podarte dżinsy, czarną bluzkę z białym kołnierzykiem i buty z lakierowanej skóry. Ryzykowny, ale elegancki zestaw. Girona będzie umiała docenić mój styl.
– Wychodzę! – krzyczę głośno, żeby wszyscy mnie usłyszeli. – Wracam wieczorem!
Właśnie mam zamknąć drzwi, kiedy mój brat wchodzi do kuchni z kąpielówkami w rękach, strasznie wściekły:
– Babuniu! Znowu oderwałaś mi podszewkę z kąpielówek! Te były nowe, cholera! – Wtedy uzmysławia sobie, że podszewkę, której szuka, babunia nosi na głowie, i złość nagle mu przechodzi.
Posyłam całusa w powietrze – „Do widzenia!” – i wychodzę na patio.
Furgonetka Santiego czeka przy drzwiach.
Do Girony zawsze jeździłam wieczorami, na Barraques, i nie ruszałam się z ubitej ziemi esplanady, gdzie obowiązkowo należało trzymać w jednej ręce piwo, a w drugiej skręta. Pewnego razu, z Koeman, zobaczyłyśmy małpę na czyimś ramieniu, spojrzałyśmy na siebie i dalej zachowywałyśmy się tak, jak gdyby nigdy nic. Można zatem powiedzieć, że dziś odwiedzam miasto po raz pierwszy.
Dla tych z nas, którzy wychowywali się pośród obrusów i garnków, dla tych z nas, których rodzice mierzyli nasz wzrost na podstawie naszych możliwości obsługiwania stolików, pójście do restauracji rodziców Roca to jak pójście na koncert Beatlesów.
Patrzę przez okno z zewnątrz i kątem oka zauważam matkę Roca. Wow. Paul McCartney. Czytam menu i waham się między dorszem z samfainą, wieprzowymi nóżkami a fricandó. Jeszcze mam czas. Co za brak zdecydowania.
Astrid właśnie przyszła, ale ukrywa emocje. Wygląda ślicznie.
– Możemy już wejść. Zarezerwowałam stolik dla czterech osób… – oznajmia, umierając ze wstydu i podekscytowania.
– Wy idźcie, ja muszę gdzieś zadzwonić – mówi Gonçal i odchodzi z telefonem przy uchu.
– Gonçal jest jakiś dziwny, boję się, że w tej chwili rozmawia z jakąś inną laską – zwierzam się Astrid przygnębiona, kiedy wchodzimy do restauracji.
– Skąd, nie przesadzaj, pewnie jest głodny – odpowiada, żeby coś powiedzieć, idąc za Santim jak piesek. – Tylko nie zacznij teraz histeryzować. Przecież to on cię tu zaprosił, a poza tym dopiero co się bzykaliście!
Stoliki zapełniają się punktualnymi klientami oraz pracownikami restauracji, którzy przychodzą tu jeść każdego dnia przed codzienną batalią w obronie dwóch gwiazdek Michelin; myślę o tym, że wspaniale byłoby pójść tam z Gonçalem i spróbować homara z artemisią.
Ostatecznie zdecydowałam się na fricandó. A przy trzecim kęsie wywaliłam wszystko na siebie. Całe uda uwalone. Po tym, jak wszyscy pośmiali się ze mnie o chwilę za długo, Gonçal zaproponował, byśmy poszli na kawę gdzie indziej.
Zgubiliśmy się w uliczkach pełnych kwiatów i kamieni i oglądaliśmy bluszcz wspinający się po kolumnach na opuszczonych patiach. Spacerowaliśmy po starym mieście, które jest takie piękne, podczas gdy Astrid i Santi obściskiwali się po kątach. Gonçal uśmiechał się z dystansem, a gdybym go nie znała, powiedziałabym, że było mu za nich wstyd. Wtedy przypomniałam sobie naszą ostatnią noc i pomyślałam, że zachowujemy się jak dwójka idiotów, bo przecież od tamtej pory minął ledwie tydzień. Postanowiłam się więc do niego zbliżyć. Z walącym sercem przysunęłam się na odległość niecałego metra, ale w ostatniej sekundzie on coś zobaczył i kiedy próbowałam go pocałować, cofnął głowę. Cofnął głowę!
– Kogo my tu mamy! – wykrzyknął i ruszył na drugą stronę ulicy, po czym wrócił z jakąś dziewczyną. – Rita, przedstawiam ci Sònię, to przyjaciółka z dzieciństwa, znamy się od zawsze.
„Przyjaciółka”, „z dzieciństwa”, „od zawsze”. Fantastycznie. Wspaniale. Jakże się cieszę. W górę serca, chwała, alleluja!
– Cześć, miło mi… – skłamałam automatycznie, wdychając jej perfumy na bazie paczuli. Zlustrowałam ją, przyjrzałam się jej tyłkowi, rękom i zębom.
Sònia była jedną z tych stereotypowych fanek rocka z reklam Levi’sa: dżinsy, biała koszulka i skórzana kurtka. Miała takie blond afro, że wystawało ze dwadzieścia centymetrów ponad głowę Gonçala; oczy miała pomalowane na czarno, co podkreśliło ich ciemny kolor. Ta dziewczyna była taka świetna, że nagle poczułam się, jakbym miała na sobie niedzielną sukienkę Antònii.
– A tak w ogóle – dodałam rozbawiona, wskazując na swoje uda, żeby przełamać lody – ta plama nie jest po byle jakim fricandó, tylko po fricandó z Can Roca!
– Wspaniale, miło mi – odpowiedziała uprzejmie z akcentem z Girony.
Nie umiałam ocenić, czy potrafiła docenić żart.
Natychmiast zjawili się Santi i Astrid; rozczochrani i ze spuchniętymi ustami. Po odpowiednich prezentacjach skręciliśmy za rogiem i po kilku metrach wyłonił się plac Katedralny. Usiedliśmy na tarasie kawiarni Arc, dokładnie na końcu długich schodów, które mają swój początek przy drzwiach bazyliki. Dzwony obwieszczały popołudnie, a słońce barwiło fasady na pomarańczowo.
Dochodziła szósta, a Sònia i Gonçal od dłuższej chwili opowiadali różne anegdoty z przeszłości, które – trzeba przyznać – były dość zabawne. Ale jestem bardzo, bardzo zadowolona, ponieważ Sònia wspomniała coś tam o swoim chłopaku. Swoim chłopaku! Ależ cudowny dzień.
Popołudnie upływa między ginami z tonikiem, aż zapada zmierzch i wreszcie porzucamy dziecięce wspomnienia z przedstawień Els Pastorets w rajtuzach uwypuklających genitalia i zaczynamy rozmawiać o polityce i teoriach spiskowych. A kiedy już sądzę, że wracamy do Cerdanyi, nagle okazuje się, że wszyscy mają ogromną ochotę na kolację.
Gdy znajduję się naprzeciwko restauracji Le Bistrot, myślę o tym, że widziałam to miejsce na jakiejś pocztówce. Ten łuk, te schody. Cała scena jest niczym podróż w czasie, niczym film.
Drzwi wejściowe do restauracji są ze starego drewna i znajdują się pod długim bluszczem zwisającym z dachu, cztery piętra wyżej. Gonçal otwiera nam z zabawnym ukłonem, który zaczyna się od Sòni, a kończy na mnie. A ja robię się czerwona jak burak. Idiotka.
Zatrzymuję się przy wejściu i rozmawiam z kelnerem, który jest członkiem grupy Showboys występującej podczas karnawału w Palamós. Opowiada mi, że w przyszłym roku przebiorą się za Bajkowe trojaczki i coś tam, coś tam. Szybko się jednak orientuje, że w tej chwili najmniej obchodzi mnie to, za kogo przebiorą się Showboys, więc prowadzi mnie do naszego stolika. Zajmuję miejsce u szczytu, obok Gonçala.
Santi i Astrid dalej przebywają w swoim świecie, a Gonçal i Sònia, pięć godzin później, wciąż śmieją się z cholernych kalesonów z Els Pastorets.
– Ja poproszę zapiekankę z escalivadą – zamawiam. – I gin z tonikiem.
– Gin z tonikiem teraz czy później?
– Teraz. Od razu.
Rzucam Astrid spojrzenie, wstaję od stołu i ruszam do toalety. Kiedy przychodzi, po raz trzeci namydlam ręce.
– Słuchaj, czy mi się tylko wydaje, czy… oni się do siebie kleją?
– Co? – Astrid reaguje tak, jakby właśnie wstała z łóżka po trzech tygodniach bzykania.
– Nie widzisz, jak ona na niego patrzy? A on nic sobie z tego nie robi! Cholera, przecież ledwie tydzień temu się bzykaliśmy!
– Zaraz, o czym ty mówisz? Przecież ona ma faceta, sama mówiła. Dziewczyno, nie widzieli się milion lat, przyjaźnią się od zawsze…
– Może masz rację… rzecz w tym, że on mi się tak bardzo podoba… – odpowiadam sama sobie, bo Astrid wraca już do stolika.
Kiedy znów siedzę na swoim miejscu, obserwuję salę z rękami splecionymi pod brodą i czekam na swoją zapiekankę z escalivadą. Rozkoszuję się mrowieniem na policzkach wywołanym drugim tego dnia ginem z tonikiem. Widzę dania sąsiadów i myślę, że może powinnam była zamówić canelones. Podążam wzrokiem za pełną krokietów tacą kelnera i mam nadzieję, że podejdzie do nas, ale on znika w sali obok. Ponownie skupiam się na naszym stoliku, z niejaką niechęcią, aż mój wzrok pada na pobliski punkt.
Nagle czas nabiera nowego wymiaru: sekundy się wydłużają, rozciągają się niczym gorące szkło, moje źrenice się rozszerzają i czuję, że w tej chwili mogę rozwalić mały wszechświat. Palce odrywają mi się spod brody, a oczy przybierają spojrzenie, jakiego dotąd nie znałam. Moja pamięć właśnie zapaliła pochodnię, żeby to wszystko zarejestrować.
Uważnie obserwuję, jak nos Gonçala przysuwa się do nosa Sòni. Myślę, że gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym ich dotknąć. Ona zamyka oczy i powoli, delikatnie rozchyla usta, ich wargi zdają się doświadczać absolutnej, znanej przyjemności. Nie jest to pierwszy raz. Pocałunek trwa milion lat. Pomału, podczas tego tańca zahipnotyzowanych języków, czuję, że świat zaczyna się barwić na czarno i stopniowo unicestwia wszelkie nadzieje na to, bym znowu zaznała miłości, bym zaznała czegokolwiek. Czuję, wraz ze śmiertelnym dźgnięciem, jak dwie niewidzialne ręce rozcinają mi skórę, docierają do mojej duszy i przejmują kontrolę nad moim sercem, żeby ścisnąć je z niewyobrażalną siłą.
„Rita…” Stłumiony głos krzyczy do mnie z daleka, z drugiej strony czarnego tunelu: „Rita…”. Słowo nabiera ostrości, aż nagle staje się głośniejsze i widzę zmienioną twarz Astrid.
– Rita! – powtarza zmartwiona. – Zapiekanka z escalivadą jest dla ciebie, tak?
Kelner stawia przede mną talerz, podczas gdy Sònia zwija plasterek carpaccio z wołowiny, niczego nieświadoma. Santi zaczyna jeść swój filet, a Gonçal patrzy na mnie przez ułamek sekundy, po czym na powrót wbija oczy w usta Sòni.
Nie mogę uwierzyć w to, co się właśnie stało. Może mi się przyśniło? Zerkam na gin z tonikiem w poszukiwaniu odpowiedzi, a potem szukam wzrokiem Astrid, która obserwuje mnie z ukosa z mieszanką zawstydzenia i szoku. Wypijam drinka jednym haustem.
Dociera do mnie silniejszy niż kiedykolwiek zapach fricandó z plamy na spodniach. Dźwięk tosta chrupanego trzy stoliki dalej. Nagle, jak gdyby zapiekanka z escalivadą wyskoczyła z talerza i walnęła mnie w twarz z plaskacza, przebudzam się już całkowicie z takim bólem, że odcina mi tlen. Nie mogę oddychać.
– Zaraz wracam! – krzyczę. Biorę telefon i odchodzę od stolika.
Wypadam na zewnątrz i siadam na schodach jak z filmu. Zaczynam wydzwaniać do wszystkich. Dzwonię do Pola, który jest najbliżej. Nie odbiera. Dzwonię do Koeman, ale ona też nie odbiera. Dzwonię do Marty, do Gemmy, do Barranqueras, do Clary. Nikt nie odbiera! Gdzie, do cholery, się wszyscy podziali? Wdech, wydech, wdech, wydech. Astrid nie wychodzi.
Czy to się naprawdę stało? Nagle, bez żadnego logicznego wyjaśnienia, parskam śmiechem z samych trzewi. Czy to się naprawdę stało? Podnoszę ręce do ust i mocno ciągnę do dołu. „Ja pierdolę – mówię na głos. – Ja pierdolę, co tu się wydarzyło”.
Rozglądam się dookoła i czuję dziwny niepokój, jakbym właśnie kogoś zabiła i wciąż przebywała na miejscu zbrodni. Zerkam do środka, ale Astrid nie wychodzi. Na drzwiach czytam tekst na tabliczce będącej nagrodą: „Ta restauracja jest uznawana za jedną z dziesięciu najbardziej romantycznych restauracji na świecie”. Fantastycznie. Muszę się stąd zbierać.
Schodzę ze schodów i ruszam przed siebie. Mózg mam skamieniały, nie mogę o niczym myśleć. Czuję, że ciążą mi ubranie, buty, ręce.
Kręcę się po tych uliczkach, które nie są już piękne, teraz są przeklętym labiryntem kamieni niepozwalającym mi nic zobaczyć. Kiedy skręcam w lewo, wydaje mi się, że dostrzegam wodę; idę dalej. Dzwoni mi w uszach. Przechodzę przez ulicę, gdzie stoi grupa pijanych nastolatków, którzy wskazują na moje spodnie i pytają, czy się zesrałam. Myślę, że innego dnia bez trudu rzuciłabym ripostę, ale teraz mam siłę tylko iść. Docieram na mostek zrobiony z czerwonych żelaznych krzyży i zatrzymuję się na środku, wyczerpana, jakbym się unosiła, i siadam, zwieszając nogi. Zamykam oczy. Kręci mi się w głowie. Chyba jestem w stanie szoku.
Dzwoni telefon. To Pol.
– Małaaa! – krzyczy jak szalony. W tle słychać głośną muzykę.
– Hej, Pol, posłuchaj… – Zaskakuje mnie spokój we własnym głosie. – Mógłbyś mi pożyczyć samochód?
– Teraz? Czekaj, nie słyszę cię… Samochód? Teraz? A nie jesteś z Astrid? – Oddala się od hałasu. – Dziewczyno, jestem w Palamós i jest jedenasta w nocy. Gdzie jesteś?
– W Gironie. Proszę… – mówię tak nietypowym dla siebie tonem, że wywołuję w nim strach.
– Rita, dobrze się czujesz? Co się dzieje?
– Tak, tak… Wszystko dobrze, teraz nie mogę rozmawiać. Ale przyjedź, proszę. Jestem na moście w Gironie, jest czerwony i ma krzyże…
– Wiem, gdzie to jest. Jadę.
Nie mogę się ruszyć. Ponownie otwieram oczy i widzę Gironę odbijającą się w moich butach z lakierowanej skóry.
Powoli zapada cisza. Rozwieszone pranie dekoruje rząd wiszących fasad, które przeglądają się w rzece. Mój wzrok zatrzymuje się na jasnobeżowym domu z plamami wilgoci; matka z dzieckiem na rękach żegnają się z miastem za szybą. Latarnie malują na wodzie aureole pary. Światła migoczą i miasto powoli zdejmuje z siebie akwarelowy kostium. Myślę o tym, że żarówki na moście odbijające się w rzece kojarzą się z naszyjnikiem z białych świateł i że bryza je rozciąga i zamienia we łzy. Łzy. Jeszcze nie płakałam. Katedra także wystawia głowę; przypominam sobie imponujące schody, chwile, gdy piłam pierwszy gin z tonikiem i myślałam, że to piękny dzień, ale nie mam siły patrzeć na katedrę. Astrid wydzwania raz za razem. Santi też. Ani śladu Gonçala. Wyłączam telefon. Z całych sił pragnę, żeby mnie nie znaleźli.
Spuszczam głowę i znowu przyglądam się swojemu odbiciu w rzece. Patrzę na bluzkę i spodnie, które przygotowałam sobie wczoraj wieczorem, żeby tu przyjechać. „Wczoraj wieczorem” wydaje mi się inną planetą, która istniała milion lat temu. Myślę, że fakt, iż fricandó nie sięgnął moich majtek, to najlepsze, co mi się przytrafiło przez cały dzień.
Ponownie zamykam oczy. Ale tylko na chwilę, bo zaraz wyrzyguję ten dzień prosto na buty. A kiedy wycieram usta rękawem, jakaś starsza kobieta gdera za moimi plecami:
– Ta dzisiejsza młodzież… Wstydziłabyś się, dziewczyno.
Byłam głupia. Byłam głupia, odkąd rano wsiadłam do furgonetki. Odkąd wspięłam się do domku na drzewie. Odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy, za tamtą ladą w barze, i uwierzyłam we wszystko.
Jestem głupia, bo myślałam, że kiedy nadejdzie ten moment, zdołam to kontrolować. Chcę, żeby minęło tysiąc lat.
Pol zjawił się po półgodzinie nieco przestraszony. Kiedy mnie zobaczył, uspokoił się i zrozumiał, że teraz nic mu nie powiem, i nie odważył się też zapytać o plamę na spodniach.
– Pol, gdybym się zesrała, nie miałabym plamy z przodu, tylko z tyłu, do cholery.
Kupił mi butelkę wody, dał dwadzieścia euro i zarzucił na ramiona polar, który wkłada tylko wtedy, gdy wybiera się na ryby. Cuchnął sardynkami. Podziękowałam mu ze spokojem kogoś, kto składa kondolencje, i poprosiłam, żeby zadzwonił do Astrid i przekazał jej, że jadę do domu i że nie musi do mnie dzwonić.
Babunia wspina się na ostatni schodek prowadzący na dach i jakby była królewskim gwardzistą, który oznajmia przybycie przygłupiego kuzyna, podaje mi telefon.
– To Atri.
– Astrid?
– Tak, cholera, a co ja powiedziałam? Chce z tobą rozmawiać. – Zakrywa telefon ręką i dodaje, krzycząc: – Już nie wierzy, że jesteś na przejażdżce konnej!
– Na przejażdżce konnej?
Rano przyniosła mi śniadanie na dach i przekazałam jej, że jeśli zadzwoni Astrid, to ma jej powiedzieć, że wyszłam. „Wyszłam”, po prostu, tak ogólnie, ale najwyraźniej postanowiła dorzucić do wymówki swoje trzy grosze.
– Nie możesz przez pięć godzin brać prysznica, Rita – fuka. – Ale jak nie chcesz rozmawiać, to nie rozmawiaj.
Trudno się z tym nie zgodzić, ale nie mogę też wiecznie unikać Astrid. Mam świadomość, że może przesadzam, lecz dla mnie to, że widziała, jak wychodzę z restauracji, będąc na skraju załamania, i postanowiła zostać z Santim, było niczym upadek z piątego piętra.
Astrid wita się nieśmiałym i przeciągniętym „cześć” i zaczyna mnie przepraszać. Mówi, że myślała, że to był zwykły buziak w policzek, bo ona w tym czasie też całowała się z Santim („Brawo, Astrid!”), i że sądziła, że wychodzę porozmawiać przez telefon i zaraz wrócę, że wysłała mi tysiąc wiadomości… i inne wymówki, które zapewne są prawdziwe, ale mam je gdzieś.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Moim obu babuniom Natàliom
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Les calces al sol
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Małgorzata Lach
Projekt oraz ilustracja na okładce i wyklejce: Nikola Hahn
Copyright © 2022, Regina Rodríguez Sirvent c/o MB Agencia Literaria S.L. through Book/lab Literary Agency
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Barbara Bardadyn, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-016-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka