Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hipnotyzująca i magiczna opowieść z serca Warmii
Stary Jerycho hoduje pod powiekami perły, Michał Toporek konstruuje niemożliwe maszyny, moc opowieści Józwy jest tak nieodparta, że przyciąga wszystkie kobiety, Daniłło czyta w myślach, a Karolina burzy krew nawet w drewnianym strachu na wróble. Jeśli Warmia nie miała dotąd swojej mitologii – duchów, strachów, kusicielek i demonów – mieszkający w Olsztynie Łukasz Staniszewski wypełnia ten brak swoim brawurowym debiutem powieściowym.
Pełne zmysłowości, zaskakujące i oryginalne historie, które tworzą realistyczny, a zarazem magiczny obraz Warmii – mikroświata, którym rządzą popędy, pragnienia i tęsknoty, a jedynym sposobem na zaspokojenie niepohamowanego apetytu na życie jest odnalezienie jedności z naturą, choćby i poza moralnością.
Autor książki, Łukasz Staniszewski (ur. 1975), jest pisarzem, dramaturgiem i twórcą scenariuszy słuchowisk radiowych. Za swoją twórczość – w tym za teksty wchodzące w skład mikropowieści Małe Grozy – otrzymał liczne nagrody na ogólnopolskich konkursach literackich. Został też doceniony jako dramaturg i autor słuchowisk (m.in. na Festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie i w konkursie Teatru Polskiego Radia).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 131
Warmia
Byłeś tu kiedyś? Powietrze jest tu ostre, jakbyś wdychał pokruszone szkło. Tak duchy zmarłych wchodzą w twój krwiobieg. Teraz możesz podejść do drzewa i zobaczyć, jak jego wnętrze wypełnia się muzyką, która delikatnie porusza konarami w rytm wiatru.
Podnieś rękę, przysłaniając sobie niebo. Wokół dłoni powstanie purpurowa obwódka, bo właśnie taki kolor ma tutejsze słońce. Ale to mogą widzieć tylko wariaci.
Byłeś tu kiedyś? W miejscu dzielonym przez duchy, ludzi i zwierzęta? Niech ci się nie zdaje, że wiesz, kto jest kim! Nawet jeśli przemawiają do ciebie językiem, który rozumiesz.
Tu myśli krążą swobodnie. Przynoszą ukojenie lub szaleństwo.
Możesz poczuć głód. Jak czekoladowe dziecko Zarembów, które łakomie lizało się po ręce, żeby wreszcie odgryźć sobie palec. Ze smakiem zjadło nogę i nadgryzło biodro. Na koniec została tylko szczęka. Wciąż kłapiąca w poszukiwaniu smakołyku.
Tu możesz oszaleć z pragnienia. Jak Magdalena, której łono płonęło niebieskawym płomieniem w tęsknocie za mężczyzną. Wyło nocami niczym wilk, któremu łapa utknęła we wnykach. Aż wreszcie tam, między nogami, wyrosły jej zęby. Klęknęła wtedy Magdalena, żeby móc gryźć ziemię.
Znasz tu kogoś? Może poznałeś Jerycha, który odwracał starą balię do góry dnem i zanurzał się w wodzie. Oddychając uwięzioną bańką powietrza, wędrował po dnie jeziora. Szukał mieszkańców zatopionej wioski Duże Grozy, którzy do życia nie potrzebują już słońca.
Nie pytaj Jerycha, dokąd masz pójść. Zawsze ci powie, że źle zadajesz pytanie. Wyjaśni, że nie ma kierunków. Tu nie ma dróg ani mostów, jest tylko miłość. I dzięki niej możesz podróżować najdalej.
Więc po co pytać? Podejdź do mnie i połóż mi rękę na czole. Poczuj, jak przepływa przeze mnie rzeka. Jak tańczą wodorosty poddające się naporowi wody, a ryby są tu tak wielkie, że pożerają rzekę.
Jak tu trafić? Zapytaj dziecko. Ono wskaże ci drogę na Warmię. A jeśli jesteś już zbyt głuchy i ślepy, żeby zrozumieć cokolwiek, dziecko cię zaprowadzi. Polecicie na łabędziu przytuleni do jego białej szyi, uważając, żeby głową nie zahaczyć o gwiazdy. W świetle księżyca zobaczysz rozwidlenie drogi.
To tam.
Powrót Michała Toporka
Ludziom ze wsi Małe Grozy nigdy nie przyszło do głowy, żeby z własnej woli odebrać sobie życie. Zresztą nie było powodu, bo Śmierć odwiedzała ich często, choć nikt jej nie zapraszał. Łatwo można ją było spotkać pod powalonym drzewem albo na dnie zamarzniętego jeziora. Niektórzy odchodzili we śnie, zastygając na zawsze z szeroko otwartymi ustami. (W obnażonych zębach odbijało się żółte światło świec). Innym przyszło umrzeć przy stole podczas niedzielnego obiadu lub upaść wprost w błoto podczas pracy w polu.
Skoro Śmierci podobało się w Małych Grozach, to nie było potrzeby jej wyręczać. Spodziewana czy nie, zaglądała do warmińskich chałup, jakby była u siebie.
Każdy chciał spotkać Śmierć dopiero ostatniego dnia. Dlatego jedni z nadzieją patrzeli w niebo i robili w powietrzu znak krzyża. Inni, dla których niebo było zawsze za daleko, szukali nieśmiertelności w gorzałce. Na Śmierć i tak nie było sposobu. Wciąż się spierano, czy lepiej żyć pobożnie, odmawiając sobie wszystkiego, czy może czerpać z życia całymi garściami. Koniec jednych i drugich wyglądał zawsze tak samo. Wyznaczonego dnia wszyscy zgodnie kładli się do grobów wykopanych w mokrej warmińskiej ziemi. (Gdy wbijesz w nią szpadel, wyda dźwięk podobny do cmoknięcia).
Byli też tacy, którzy próbowali oszukać Śmierć. Kiedyś Michał Toporek wczesną wiosną wypadł z łódki do lodowatej wody i skurcz odjął mu ręce. Ale zamiast pójść na dno, przytrzymał się zębami drewnianego wiosła. Wgryzł się w nie głęboko z nadzieją, że go jeszcze znajdą. Trzymał się wytrwale, chociaż Złe już go na dno ciągnęło za nogi. Czuł na języku smak starego drewna, bo wiosło wystrugał jeszcze jego ojciec. Człowiek, którego nazywano Jerychem i którego pod takim imieniem szukała kiedyś Śmierć.
Michał tkwił na środku jeziora i tylko głowa wystawała mu z wody. Chciał krzyczeć z rozpaczy, ale nie mógł, bo usta miał zapchane drewnem. Jego ręce i nogi były niewiele cieplejsze od sopla lodu. Drżące zęby coraz słabiej trzymały się wiosła. Nie było rady – koniec końców musiał kiedyś rozewrzeć szczęki.
Michał Toporek tonął, ale jakoś przyjemnie. Nie czuł bólu ani żalu, chociaż życie skurczyło mu się do jednego haustu powietrza. Nie on pierwszy umierał na świecie. Doświadczał teraz chwili, w której przed oczami przelatuje całe życie. Myślał o kładce, którą zbudował w trzcinach nad brzegiem rzeki. Mógł z niej zarzucać wędkę tam, gdzie podchodziły zielone liny. Musiał tylko poczekać na koniec zimy, żeby zeschłe trzciny i twarde od mrozu błoto nie przeszkadzały w robocie. Bo gdy Warmią włada słońce, to tylko łosie i duchy potrafią unosić się nad torfowiskiem.
Dużo się Toporek napracował, drzazgi z noszonych desek wbijały mu się w plecy, w błocie gubił gwoździe, a siekierą prawie odrąbał sobie palec. Zdarzało się też, że wpadał do rzeki, a wtedy z kurwami na ustach musiał zdejmować kalosze. Wyżymał mokre skarpetki czerwonymi od zimna dłońmi i zakładał z powrotem. Nigdy nic mu nie było, bo wtedy jeszcze na Warmii nie wiedziano, że od czegoś takiego można chorować.
Co z tego, kiedy ryba nie brała.
Toporek przeczekał wiosnę, bo czasem na wiosnę ryba nie była głodna. Doczekał lata, gdy woda w rzece mocno opadła i kładka zaczęła się kiwać. Ale liny nie chciały podejść i już. Co innego płotka czy krasnopióra. Tylko nie po to Toporek w zimę skarpetki moczył, żeby łowić jakieś małe gówno.
Tonął Michał w zimnym jeziorze i zamiast godzić się ze Śmiercią, wolał myśleć o swojej kładce nad rzeką.
I o dniu, w którym odkrył, że kładka stoi obok niewidocznego z brzegu kąpieliska. Upatrzyły go sobie kobiety ze wsi i przekonane, że nikt ich nie widzi, kąpały się, jak je Pan Bóg stworzył, a trzeba przyznać, że stworzył je pięknie.
Gdy tylko dzień zapowiadał się gorący, biegł Toporek na swoją kładkę, a spieszył się tak bardzo, że zapominał wędki.
Sam niewidzialny, szczególnie lubił obserwować młode dziewczyny. Nigdy nie miał dość odkrywania nowych kształtów piersi, cycków, cyców i melonów oraz tych niewydarzonych, płaskich, z sutkami niby winogrona pośrodku. Notował w pamięci dupy, dupeczki i dupska, cmokał też na widok białych pośladków, kształtem przypominających wypukłości porcelanowych filiżanek. Zachłannym okiem łowił łona obrosłe w trójkąty, paski, krzaczki i krzaczory, a czasem wygolone do samej skóry. Większość była czarna, trochę rudych, ale zdarzały się i jasne, lśniące wilgocią w warmińskim słońcu.
Już nie liny łowił ani nie krasnopióry. Pług pamięci orał bruzdy jego mózgu głęboko i na zawsze.
Michał Toporek wstawał rano i niecierpliwie patrzył w niebo. Gdy nie widział słońca lub szło na deszcz, rozczarowany rozgryzał zębami przekleństwa i szedł rąbać bukowe szczapy za stodołą. A ponieważ warmińskie lato bywa kapryśne, uzbierał się stos prawie że pod dach.
No bo kto w deszczu chodzi się kąpać nad rzekę? Toporek już dwa razy wolał to sprawdzić, ale tylko wściekle zmókł. Nie wierzył więc, że będzie inaczej, gdy poszedł sprawdzić kolejny raz. Ale poszedł, bo nie miał nic lepszego do roboty.
Siedział Michał w deszczu na kładce i oczom nie wierzył. Przed nim kąpała się Magdalena, matka jednej z dziewczyn, która też lubiła przychodzić na ukrytą plażę.
O tym wspominał sobie Michał Toporek, kiedy tonął w jeziorze. Musiał już umierać, bo mu się wydawało, że pod wodą coś widzi. Chociaż na tej głębokości nie dochodziło już słońce, to jednak mógłby przysiąc, że ma przed sobą ludzką postać. Wyglądała jak starzec z zieloną, przemieszaną z wodorostami brodą i wielkimi rybimi oczami. Tylko te oczy widział wyraźnie, bo odbijało się w nich zimne światło.
Naga Magdalena obmywała ramiona i brzuch, żeby przyzwyczaić się do wody. Chlapała się też po udach, a raz nawet, Toporek widział to wyraźnie, zmoczyła się między nogami. Mężczyzna chciał patrzeć i nie chciał, bo kobieta miała swój wiek i jej ciało różniło się od ciał młodych dziewczyn ze wsi. Głupi Michał nie znał jeszcze takiego dzieła i dlatego trochę się bał. Magdalena miała duże, kopulaste piersi, które leżały na porozciąganej skórze brzucha. Ciemnoczerwone sutki przypominały owoce maliny i trzeba by było szeroko otworzyć usta, żeby poczuć ich smak. Uda promieniowały siłą, tworząc krótkie i mocarne nogi. Gdy robiła krok, fałdy tłuszczu podskakiwały na jej podbrzuszu i tyłku. Łono nieobrośnięte, chyba niedawno strzyżone, nie przesłaniało dużych i mięsistych warg oraz wystającego spomiędzy nich czerwonego języka. Michałowi przyszło do głowy, że musi on pachnieć garbowaną skórą i zbutwiałym drzewem.
Starzec unosił się nad Michałem i ruchem rozpuszczonej w wodzie dłoni pokazał, żeby płynąć za nim. Toporek, który nagle odzyskał władzę w rękach i nogach, posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. Gdyby przyszło mu do głowy się odwrócić, zobaczyłby, jak szczątki jego łodzi i wiosło Jerycha opadają powoli na dno.
Przemoczony Michał wrócił do domu i położył się na łóżku. Woda spływała z niego po pościeli na podłogę. Nie rozumiejąc jeszcze do końca, co mu się przytrafiło, wsłuchiwał się w deszcz, który bił o drewniany dach. Ale gdy tylko zamykał oczy, pod powiekami majaczył mu się obraz cycków Magdaleny. Wyraźnie widział poranioną od karmienia dzieci skórę i bulwiaste sutki. Toporek nie wiedział, dlaczego wciąż o nich myśli, bo wcale mu się ten widok nie podobał.
Nie podobały mu się też niebieskie żyłki na jej policzkach. Ani wyraźny wąsik nad górną wargą i indycza szyja. I z pewnością nie pociągał go uśmiech kobiety pozbawiony kilku zębów.
Nie chciał też widzieć długich i prostych włosów pod jej pachami, które mokre, przylepiały się do skóry. Żeby zasnąć, próbował przywołać w pamięci widok innych ciał kobiet, które przychodziły się kąpać nad rzekę. Wolał wspominać córkę Magdaleny, na którą powinien mieć ochotę. Jednak nic nie mogło przesłonić obrazu nagiego ciała jej matki. Nic oprócz kubka agrestowego bimbru popijanego w oknie, na które wściekle napierał deszcz.
Im dłużej Toporek płynął za starcem, tym mniej bał się, że umiera. Zdziwiony dostrzegł, że znów może oddychać i nie czuje oporu wody. Starzec, o twarzy podobnej do facjaty jego ojca Jerycha, wskazał coś przed sobą. Michał pojął, że nie jest już na dnie zimnego jeziora.
Wrócił do siebie, na Warmię.