Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąta część bestsellerowej serii
Nadchodzi czas Wielkich Zmian – ku równie wielkiemu niezadowoleniu Bożydara Antoniego Jekiełłka. Tomek zmienia imidż, Zmyłka obcięła włosy i wcale nie żałuje, Witek znów nie chce z nim gadać, a mama zaczyna naprawdę pleść od rzeczy… I tylko Tsadkiel wciąż pozostaje perfekcyjnym sobą, chociaż mógłby dla odmiany odpuścić.
Lecz w tym całym zamieszaniu z matematyką i innymi przykrościami nawet posągowemu aniołowi stróżowi umyka, że zapomniane niebezpieczeństwo czyha tuż za progiem. I że wyciągnęło już po kogoś swoje chciwe łapsko. Żeby uratować świat, który kocha, Bożek musi wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do pewnego ceglanego domu z gotycką wieżyczką…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– To mi się nie kalkuluje… – wyburczał Bożydar Antoni Jekiełłek, garbiąc się nad zeszytem przy kuchennym stole.
Już na pierwszy rzut oka dało się poznać, że był to jeden z tych zeszytów, które niejedno w życiu widziały, niejedną posadzkę zwiedziły, z niejedną zaginioną kanapką spotkały się na dnie plecaka. Wymiętoszona okładka składała się w kształty nieznane największym mistrzom origami, a wystrzępione rogi kartek i pobazgrolone marginesy zdradzały wiele godzin głębokiego znudzenia. Naprawdę, naprawdę wiele.
– Bez wątpienia kalkulowałoby się lepiej, gdybyś raczył się skupić – skwitował Tsadkiel, który pieczołowicie przeistaczał wczorajszy rosół w dzisiejszą pomidorową. Najpierw łyżeczka po łyżeczce dodał do garnka dokładnie wyliczoną ilość koncentratu pomidorowego, którego skład odpowiednio przestudiował, a teraz mieszał miarowo. Nie za szybko, nie za wolno, dokładnie w sam raz. Jak to Tsadkiel.
W odpowiedzi na tę nieczułą uwagę za plecami anioła stróża rozległo się coś przypominającego zawodzenie duszy potępionej na wieki wieków za niewyobrażalne zbrodnie. W rzeczywistości był to jęk równie potępionego piątoklasisty, który ślęczał już całą wieczność nad zadaniem domowym z matematyki i właściwie to sam nie umiał powiedzieć, za jakie grzechy musiał znosić te męczarnie.
– A podobno mieli nam nic nie zadawać na ferie! – zaburczał Bożek ni to buntowniczo, ni to z wyrzutem wobec świata. – Żebyśmy odpoczęli po semestrze wytężonej nauki! Ładny mi odpoczynek, trzydzieści przykładów do zrobienia…
Drewniana łyżka, która wprawiała zawartość garnka w pomidorowy ruch wirowy, momentalnie znieruchomiała. Znieruchomiał też Bożek, uświadamiając sobie, że oto stanął na krawędzi katastrofy. Nic tak nie przykuwało uwagi Tsadkiela jak wszelkie odstępstwa od Zasad i Norm.
– Więc jak do tego doszło?
– Nie wiem! – odparł chłopiec zgodnie z prawdą, najprawdziwszą, no bo serio nie wiedział!
No dobrze, może miał pewne podejrzenia…
Wszystko przez to, że w tym roku ferie między pierwszym semestrem a drugim wypadły im późno i zahaczyły o początek marca, co dało rezultat dość przykry. Ostatni śnieg dawno zdążył się roztopić, pozostawiając po sobie nieznośną chlapę, z której nie było już żadnego pożytku. Bura breja chlupotała pod stopami przechodniów, pryskała spod kół mknących samochodów. Gałęzie nie chciały się upstrzyć pierwszymi pąkami, bo chociaż bledziutkie słońce robiło, co w jego mocy, temperatury i tak nie przekraczały kilku stopni w dzień. Czy to w mieście, czy poza miastem, wszędzie było teraz zimno, szaro i nijako. Ani wciąż zima, ani już wiosna – ot, takie nie wiadomo co.
Wobec takich przykrości ze strony aury Bożek przez bite dwa tygodnie kisił się w domu. A co najgorsze, kisił się w nim SAM. No dobrze, może nie tak dosłownie sam. Teoretycznie rzecz biorąc, trudno być samemu w domu choćby przez sekundę, kiedy mieszka się z dorosłymi (sztuk trzy), aniołami stróżami (sztuk dwie), potworami (sztuk również dwie, chyba że licząc macki, to więcej), podziomkiem, żar-ptakiem, zaszufladkowaną spółdzielnią krasnoludków, stadem królików zaczepno-bojowych w kolorze zaskakująco różowym oraz mnóstwem innych niesamowitych stworzeń.
No ale jeśli nie liczyć dorosłych, aniołów, potworów, krasnoludków, królików i tak dalej, to bez przyjaciół Bożydar Antoni Jekiełłek czuł się całkiem sam. Ale cóż mógł poradzić? Tomek był na obozie tematycznym, takim z gwoździami, lutownicą i świetnie wyposażoną apteczką na wszelki wypadek. Z kolei Zmyłka pojechała pociągiem do babci, gdzie włóczyła się po mokradłach, które już dwa razy pożarły jej skarpetki. A Witek wybył z rodzicami nad morze, żeby wdychać jod, zbierać bursztynki oraz zrobić zapasy piasku w kieszeniach i kataru w zatokach na następne pół roku.
Bożek początkowo też miał wyjechać – na kilka dni, do cioci Ody. Już nawet zaczął myśleć o pakowaniu, kiedy ciocia zadzwoniła z przykrą informacją, że Bazyl złapał jakąś Tajemniczą Swędzonkę z Krostami i Czkawką i pół dnia spędza teraz na moczeniu się w krochmalu i dopytywaniu, czy z czorta dałoby się zrobić jakiś smaczny kisielek. Tym sposobem wyjazd na ferie skończył się, zanim w ogóle doszedł do skutku.
I właśnie dlatego przez pierwszy tydzień Bożek złościł się i nudził, i jęczał, że WSZYSCY go porzucili, i Tomek, i Witek, i Zmyłka, i Bazyl też. Potem mu trochę przeszło i przez drugi tydzień dla odmiany w kółko marudził, że niech już będzie ten poniedziałek po feriach, żeby mógł w końcu z kimś się zobaczyć.
Po czym się okazało – nagle, nieoczekiwanie, no nikt się nie spodziewał – że ten poniedziałek to tak jakby JUTRO, co już samo w sobie było wielce zaskakujące, choć nie aż tak jak odkrycie, że Cebulon zadał im jakieś przykłady z matematyki do rozwiązania. A gdy się tak zastanowić troszeczkę dłużej, to wyszłoby, że zadał im je w sumie jeszcze tak jakby przed feriami. Tak trochę tydzień przed. Dlatego Bożek szybko doszedł do wniosku, że chyba jednak nie powinien głośno narzekać. A już zwłaszcza nie powinien tego robić w obecności Tsadkiela, który nie rozumiał, jak można odkładać obowiązki, nawet najbardziej przykre. Wszak obowiązek to obowiązek!
Chłopiec czym prędzej skupił się na obliczeniach, anioł stróż zaś, nie doczekawszy się dalszych wyjaśnień, wrócił do niewzruszonego mieszania w garnku.
– Czy te duże liczby nie mogłyby być trochę mniejsze?… – wymamrotał Bożek jakiś milion godzin później, kiedy dotarł wreszcie do ostatniego przykładu i był prawie pewien, że co najmniej pół mózgu wypłynęło mu już uszami.
– Nie.
– Ale dlaczeeegooo…
– Bo na tym właśnie polega ich istota – objaśnił Tsadkiel. – Że są duże.
– ALE DLACZEEEGOOOOOOOOO…
– Licz, nie marudź.
– Osiem razy sześć to będzie… pięćdziesiąt… sześć… naście?…
– Doskonale.
– Serio? – Chłopiec poderwał głowę znad zeszytu, zdziwiony niezmiernie, bo nie tyle wyliczył, ile strzelał na oślep.
– Och, zwracałem się do zupy – sprostował Tsadkiel. Odłożył drewnianą łyżkę na podkładkę, przykrył garnek i z nieodłączną godnością zasiadł przy kuchennym stole. – W stosunku do ciebie zapewne będę używał nieco innych określeń – dodał, sięgając po wysłużony zeszyt.
Podczas gdy anioł weryfikował jego żmudne wyliczenia i matematyczne wróżby, Bożek chłonął odgłosy starego domu. Z kaptura jego własnej bluzy dobiegało poświstywanie – to meluzyna Mela drzemała sobie, zwinięta w kłębuszek. Marcowy deszcz bębnił niespiesznie o parapet. Płomień gazowego palnika syczał miarowo, pomidorowa pyrkała cicho w garnku, z piwnicy dobiegały stłumione kichnięcia Krakersa, od których dzwoniły szklanki w kuchennych szafkach. Tam coś tuptało, gdzie indziej dreptało, popiskiwało lub plaskało. Ogółem w każdym kącie i zakamarku toczyło się zwyczajne, codzienne życie, tyle że z nieco większym udziałem macek.
Naraz tę swojską błogość przerwało anielskie westchnienie tak pełne sugestii, że Bożka aż ścisnęło w dołku.
– Tak źle?
– Od kiedy sześć razy siedem to pięćdziesiąt dwa?
– Wpadłem w panikę…
– Istotnie, wpadłeś – potwierdził Tsadkiel, kładąc zeszyt z powrotem przed Bożkiem. – Trzykrotnie.
– E, to nawet nie tak ź…
– Trzykrotnie w jednym przykładzie.
– A. To źle.
Akurat gdy do kuchni zaszedł wujaszek Turu, zwabiony czarowną wonią pomidorówki, Bożek w końcu zdołał trafić z mnożeniem siedmiu przez siedem w wynik czterdzieści dziewięć i z tego wysiłku prawie zjechał z krzesła na podłogę. Lecz zapytany sekundę potem, ile to w takim razie czterdzieści dziewięć dzielone przez siedem, zawiesił się na amen.
Wujaszek Turu pokręcił głową znad kopca makaronu, który usypał sobie w miseczce i przystroił natką pietruszki. Nie żeby wątpił w pedagogiczne talenty Tsadkiela. Wręcz przeciwnie, jego zdaniem posągowy anioł stróż idealnie nadawał się do nauczania dzieci i młodzieży. Był cierpliwy, logiczny i konsekwentny aż do bólu (własnego lub cudzego), no i potrafił ze stoickim spokojem mówić do ściany tak długo, aż ściana mu odpowiedziała. I to z sensem! Nie, nie na tym polegał problem, a przynajmniej nie zdaniem wujaszka. To tabliczka mnożenia po prostu nie pasowała do Bożkowego mózgu.
– Jakbyś próbował wgrać mapę Finlandii na toster – podsumował Turu swe rozmyślania. Zalał makaronowo-pietruszkowy kopczyk pomidorówką, oprószył czarnym pieprzem i zasiadł do stołu. – No nie da się, bratku. Nie, i już.
Siorbnął energicznie, uważając, żeby długie nitki makaronu nie zaplątały się w jego gęstą wikińską brodę.
Prawie usłyszał, jak złocista brew Tsadkiela wygięła się w łuk i uniosła o centymetr.
– Chętnie przystąpię do polemiki… – zaczął anioł.
– O, nie wątpię.
– …musisz jednak wpierw doprecyzować, jaką mapę masz na myśli. Tematyczną? Przeglądową? Hydrograficzną? Fizyczną? Geologiczną?
Nachylony nad miseczką wujaszek Turu westchnął pełną piersią, aż mu się zupa na łyżce rozstąpiła, jak gdyby szykowała się do przepuszczenia zorganizowanej wycieczki.
– Jeden pies, mój drogi Pupkieleczku. – SIOOORB. – Jeden pies.
– Doprawdy, alleluja – prychnął Tsadkiel, urażony tym aktem niewiary w jego nadludzką wytrwałość i pedagogiczne zdolności.
– Wujaszku… – Bożek zerknął na Turu z nadzieją – a ty znasz tabliczkę mnożenia na pamięć?
– A skąd.
– Więc jak ty mnożysz?!
– Wcale nie mnożę. Po prostu bardzo szybko dodaję.
– To tak można?!
– Nie, nie można – uciął anioł, bardzo niezadowolony z kierunku, w jakim zmierzała ta rozmowa. – Bożku, skup się. Dasz sobie radę.
Tymczasem Bożek, zamiast się skupić, znowu niemal zawiesił się nad zeszytem. Czyżby ucierpiał bardziej, niż mogło się wydawać, wskutek nadmiernej ekspozycji na działania matematyczne? Bo przez chwilę prawie mu się wydawało, że nieskazitelne oblicze Tsadkiela zmącił jakiś przelotny skurcz w kąciku oka. Jak gdyby posągowy anioł stróż próbował do niego porozumiewawczo… mrugnąć?
Nie, nie. Chłopiec potrząsnął głową. Mowy nie ma. Prędzej uwierzyłby w ułamki dziesiętne niż w Tsadkiela puszczającego oko.
Dokończenie zadań tak, żeby wyniki końcowe miały jakikolwiek związek z obliczeniami, wymagało jeszcze trochę ślęczenia oraz jęków rozpaczy przeplatanych komentarzami Tsadkiela, że gdyby się skupił, już dawno miałby to z głowy – co było bezduszne, bezlitosne i w ogóle BEZ, nawet jeśli ogółem prawdziwe. Tak czy siak, Bożek zdołał wreszcie dojść do ładu z matematycznymi zaległościami i w pierwszy poniedziałek po feriach zimowych poleciał do szkoły jak na skrzydłach.
Na miejscu czekała go cała seria nieplanowanych atrakcji.
Po pierwsze, wszystkim coś się stało i zamiast się wygłupiać, ganiać i wrzeszczeć, czyli robić to, co zwykle robią uczniowie, kiedy nauczyciel nie patrzy w ich stronę, każdą przerwę spędzali na podłodze pod ścianą. Zamiast gadać, gapili się w te swoje telefony, niektórzy na dodatek ze słuchawkami w uszach, i klikali w komunikatory.
Po drugie, wśród tych wszystkich znaleźli się też Zmyłka i Tomek. Tyle że oni nie usiedli w rządku jak reszta. Zamiast tego wcisnęli się w kąt za kaloryferem, gdzie mieściło się co najwyżej półtora człowieka rozmiarów standardowych. Rozmawiali o czymś półszeptem, jakby świata poza tym swoim kątem nie widzieli. A siedzieli tak blisko, zetknięci głowami, że gdyby nie różnica kolorów, nie dałoby się określić, gdzie kończy się Zmyłka, a zaczyna Tomek. Do tego chłopak zamienił wygodne dresy na dżinsy i pstrokatą koszulę w kratę i w tym nowym stroju wydawał się jakiś taki chudszy i… i doroślejszy. I chyba się dzisiaj uczesał?… Zmyłka nadal była obłędnie kolorowa, jak to Zmyłka, ale w trakcie ferii obcięła włosy i zamiast rudych pukli zaplecionych w warkocze miała na głowie burzę loczków. Żyły teraz własnym życiem, stercząc na wszystkie strony już całkiem na przekór grzebieniowi czy czapce.
Na dodatek to jeszcze wcale nie był koniec przykrości!
Tego dnia na ostatniej godzinie lekcyjnej mieli matematykę z Cebulonem, który wkroczył do sali równo z dzwonkiem cały na granatowo, od stóp do… nie do końca głów. Raczej tak tylko do górnej wargi. Gdyż wyżej, na jego nauczycielskim nosie, pyszniły się zupełnie nowe okulary o przyciemnionych szkłach oraz oprawkach tak intensywnie pomarańczowych, że kolorowy zakreślacz usechłby z zazdrości. Lecz to nie ta eksplozja barw zaskoczyła Bożka najbardziej, tylko najprzykrzejsze słowa, jakie może usłyszeć młody człowiek w wieku szkolnym.
Zapowiedziany sprawdzian.
– A ty co? – wyszeptała z niepokojem siedząca obok Zmyłka, nachylając się dyskretnie w stronę kolegi, który po słowach nauczyciela zbladł i zesztywniał jak wykrochmalona skarpetka. – Dobrze się czujesz?
– TAK JAKBY SIĘ NIE SPODZIEWAŁEM – odszepnął dramatycznie Bożek.
– Zapowiedzianego sprawdzianu?…
– TAK, A CO? – Starał się nie oddychać przy tym za bardzo ani nie mrugać, na wypadek gdyby całkowite znieruchomienie mogło zniechęcić wypatrujący świeżej ofiary drapieżny sprawdzian. Niestety, jego przebiegłość niewiele pomogła. Cebulon co prawda nie odgryzł mu głowy, przechodząc obok, lecz i tak zostawił na ich ławce dwie kartki z wydrukowanymi zadaniami.
– Czytajcie uważnie polecenia – przypominał rozszemranym piątoklasistom, przemierzając krzywą salę. – Macie dość czasu, ze wszystkim zdążycie. Czwarta ławka, dokończycie tę dyskusję po lekcji. Michał, na litość boską, wyjmij tę gumkę z nosa!
– No nie mogę z tobą… – westchnęła Zmyłka i dodała, korzystając z tego, że uwaga wychowawcy skupiała się na kryzysie gumkowym: – Przecież sam przez całą przerwę tłumaczyłeś Cebulonowi, że jeśli przełoży ten sprawdzian na po feriach, to on sobie odpocznie, a my zdążymy rozwiązać tych trzydzieści przykładów, które nam zadał, i wykuć wszystko na blachę!
– Nie widzę związku – odburknął Bożek i z ciężkim sercem wygrzebał długopis z piórnika. „Bożydar Jekiełłek, klasa 5B”, nabazgrolił bardzo starannie u góry strony. Rozważał jeszcze, czyby nie dopisać: „uprzejmie błaga o litość”.
No, to teraz powinno być już z górki… prawda?
– ALE JAK SIEDEMNAŚCIE?! – rozpaczał czterdzieści pięć minut później, gdy po ostatnim dzwonku człapał za przyjaciółmi do szatni.
Ledwie Cebulon zebrał sprawdziany, wszyscy już się wzajemnie wypytywali o wyniki poszczególnych zadań i Bożek uświadomił sobie, że znów haniebnie pogubił się w dzieleniu. Tym razem przez sześć. Lub osiem? Sam już nie pamiętał. A przecież prawie wykuł to całe mnożenie przez siedem!
Bożek został z tyłu ze swoją rozpaczą oraz Witkiem, podczas gdy Zmyłka z Tomkiem, nie oglądając się na nich, zdążyli już zbiec piętro niżej.
– No normalnie, siedemnaście. – Witek zerknął podejrzliwie na przyjaciela. – A tobie ile wyszło?
– Trzysta coś… – odparł Bożek przygnębionym głosem. – Ja chyba naprawdę nie umiem w matematykę…
Choć wewnętrznie nurzał się w rozpaczy, odruchowo zatrzymał się razem z przyjacielem, który przystanął przy automacie ze słodyczami i zaczął wygrzebywać drobniaki z kieszeni.
– No nie umiesz – zgodził się Witek, odliczając monety.
– Nie umiem i… i nigdy się nie nauczę!
– Może być i tak.
Ej no! Nie takiej odpowiedzi spodziewał się Bożek w obecnych, jakże trudnych okolicznościach. Zmarszczył brwi i obrzucił Witka oburzonym spojrzeniem.
– Czy ty nie powinieneś zaprzeczyć? Co? No wiesz, wspierać przyjaciela w jego zmaganiach ze światem?! Dość… nierównych zmaganiach!
Ostatnia z wysupłanych monet zniknęła z brzękiem w czeluściach automatu i kilka sekund później wybrany batonik zjechał do otworu. Witek schylił się, żeby go wyjąć.
– Moja mama zawsze twierdziła, że pobieranie krwi wcale nie boli i nie ma się czego bać. I wiesz co? – Chłopak wyprostował się i stanął twarzą w twarz z Bożkiem i jego uczuciami. – Bolało za KAŻDYM razem. Serio, kłamstwo to słabe wsparcie.
– Ale zawsze coś – obstawał twardo przy swoim Bożek. – Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie…
– A ten znowu odpala recytacje…
– O co ci chodzi?
– O to mi chodzi, że nie wszystko w życiu da się ogarnąć smętnym cytatem, wiesz? Dorośnij w końcu.
– Ale po co? – chciał wiedzieć Bożek.
Niestety, Witek ani myślał odpowiadać. Jednym kęsem odgryzł pół batona i żując bardzo starannie, ruszył dalej schodami.
Gdy w końcu zeszli na parter, w oddali, za drzwiami wejściowymi, mignęła im znajoma czerwona kurtka. Zmyłka i Tomek właśnie opuszczali teren szkoły, wciąż pogrążeni w rozmowie.
– Ej! A ci co? – zdziwił się Bożek, bo czegoś takiego jeszcze nie grali. Przecież od roku zawsze wracali ze szkoły razem, we czwórkę: Zmyłka, Witek, Tomek i Bożek, i rozstawali się dopiero kawałek dalej, na skrzyżowaniu. Albo szli do niego na obiad z dwóch dań, dokładki oraz deseru i aż do wieczora gadali, wygłupiali się na strychu i biedzili wspólnie nad lekcjami. Niekoniecznie w tej kolejności, rzecz jasna. – Co oni? Dokąd oni idą? Czemu na nas nie zaczekali?
– A to ty nie wiesz? – rzucił Witek przelotem i jak gdyby nigdy nic ruszył dalej.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Agnieszka Trzeszkowska, Magdalena Matuszewska
Projekt okładki, ilustracje wykorzystane
na I stronie okładki oraz wewnątrz książki: Marcin Minor
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydrukowano w Polsce
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-38-7