Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Uwaga na babcie! Czasem skrywają przed światem wiele tajemnic!
Sława Żmijan powraca do rodzinnego miasteczka, dźwigając samotny plecak i poczucie życiowej porażki. Na szczęście w Starym Deszcznie wszystko jest na swoim miejscu: fińskie domki, ukochane babcie – własne i przysposobione, przyjaciele z dzieciństwa, gadające chodniki…
Okej, no może tak nie do końca wszystko.
W samym środku lata w sielskim miasteczku niespodziewanie wyrasta mała draka nie z tego świata, a pytania mnożą się jedno za drugim. Dlaczego fińskie domki są fińskie? Rosół z lubczykiem czy bez? Co łączy dzień wagarowicza i międzynarodowy dzień geodety? Skąd szczuropodobne włochate ziemniaczki grasujące na ulicach Starego Deszczna? A przede wszystkim – jakie tajemnice skrywają przed światem wielce szanowne babcie z fińskiej dzielnicy?
Sława i spółka muszą jak najszybciej znaleźć odpowiedź, bo pewne sekrety mogą kogoś kosztować życie.
Znowu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Jestem porażką rodzaju ludzkiego… – wymamrotałam do odbicia w szybie.
Moje odbicie nie miało zdania na ten temat. Przyglądało mi się biernie ze sklepowej witryny, za którą chudy gość w firmowej koszulce próbował zrobić cztery hot dogi naraz i się nie pomylić. Mała parówka z musztardą, duża parówka z keczupem, kabanos z meksykańskim, biała z czosnkowym… Żonglował bułkami i tubami, popędzany westchnieniami klientów, a jakaś część mnie liczyła po cichu, że choć jedna kiełbaska wybierze wolność i wystrzeli w powietrze, niesiona falą sosu.
– Nie ma czegoś takiego jak rodzaj ludzki – odezwał się tuż obok mnie bardzo poważny głos. – Jest rodzaj męski i żeński, i… i… – Tu głos zaciął się na chwilę, próbując przypomnieć sobie, jak to leciało dalej. Aż w końcu obwieścił z nieskrywanym triumfem: – I byle jaki!
– No to jestem porażką każdego z nich – odparłam półgębkiem.
Zerknęłam w bok. Musiałam sprawdzić, co to za lepszy cwaniak postanowił zaczepić samotną dziewczynę na dworcu autobusowym. I to na dodatek metodą na gramatykę.
Okeeej… Być może trochę przestrzeliłam z oczekiwaniami. Ten konkretny cwaniak sięgał mi niewiele ponad pas i nosił sandałki ze świecącą podeszwą.
Nie znam się na dzieciach, ale ta mała chyba ledwo co wyrosła z przedszkola. Tylko w tej kategorii wiekowej taka kombinacja brokatu, tiulu i pasteli nie zostałaby uznana za szczyt obciachu. Dziewczynka miała może z metr dwadzieścia wzrostu oraz braki w uzębieniu – zapewne po tym, jak zjadła wszystkie rozumy, popijając łzami pokonanych wrogów. Sto na sto. Za piętnaście lat będzie w weekendy dorabiać w sieciówce i mierzyć klientki tym samym sceptycznym wzrokiem, jakim teraz mierzyła mnie. Wzrokiem mówiącym, że ależ oczywiście, zaraz poda eskę, ale na jej gust to takiego ogromu złudzeń nie pomieści nawet emka. Prędzej luźna ikselka.
Wiesz, trudno dyskutować z kimś takim, bez różnicy, czy o życiu, czy o gramatyce.
Zwłaszcza gdy ma rację.
Odwróciłam się z powrotem do witryny. Dramatyczna scenka wewnątrz sklepu dobiegła już końca, żaden hot dog nie ucierpiał, więc do przyjazdu autobusu mogłam co najwyżej kontemplować własne odbicie. Nic szczególnego, chociaż w sumie… nie było źle. Dobrze też nie, już bez przesady, ale przynajmniej nie wytarzałam się w brokacie. Zdążyłam też wyrosnąć z tej krępującej fazy, kiedy nastoletni człowiek śmiało eksperymentuje z makijażem, włosami i ciuchami, pod warunkiem że wszystko jest czarne i w czaszki. Albo w Hello Kitty. Albo w czaszki Hello Kitty, gdyż dlaczego nie. Z tamtych mrocznych czasów został mi kolczyk w nosie i kolekcja przyciasnych naszyjników, tyle że teraz zazwyczaj nosiłam do nich dresowe spodnie, crop top i tenisówki. Mów, co chcesz, według mnie to strój uniwersalny – wygodny, praktyczny, estetyczny, tak samo dobry na spacer, wypad do kina, szybkie zakupy, do spania, sprzątania, jak i do panicznej ucieczki przez ciemny las… Albo na długą podróż przez pół kraju, taką jak dziś. Nic się nie gniecie, nic nie ciśnie, można siedzieć w autobusie jak człowiek, a można się zwinąć w precel. Do tego duża saszetka typu nerka z telefonem i dokumentami, żeby były pod ręką, bidon z kranówą, ekologicznie, no i plecak, do którego zmieściłam dorobek ostatnich lat.
Taki… nie za duży. Ten plecak. Kompaktowy.
Westchnęłam głęboko. Cholera, może jednak trzeba było wytarzać się w brokacie… Może dzięki temu też patrzyłabym teraz na świat z wyższością dzieciaka, który z niejednej podłogi już jadł?
Na szczęście w tej samej chwili podjechał autobus, co uratowało mnie tak przed dalszą krępującą rozmową, jak i przed roztrząsaniem życiowych wyborów w miejscu publicznym.
Mogłoby się wydawać, że ktoś dał tajny sygnał do zbiorowej paniki i popłochu. Ludzie porwali swoje rzeczy, swoje dzieci oraz niedojedzone hot dogi i rzucili się jak dzicy na skraj stanowiska postojowego. Aż się cofnęłam odruchowo. Serio? Dziesięć minut do planowanego odjazdu, bagażnik pusty, wszystkie miejsca wolne, na pewno dla nikogo nie zabraknie. Przewróciłam oczami, a mała od gramatyki zrobiła dokładnie to samo. Cóż. Przynajmniej w tej kwestii byłyśmy zgodne.
Kierowca otworzył bagażnik, a potem stanął przy wejściu i zaczął wpuszczać pasażerów do środka. Byłam jedną z ostatnich osób i zdążyłam się chyba z dziesięć razy upewnić, że mam bilet na dwudziestego piątego lipca, godzinę dziewiątą dwadzieścia siedem i że istotnie jest dwudziesty piąty lipca, godzina dziewiąta dwadzieścia siedem – a i tak mnie ścisnęło w żołądku z nerwów, kiedy przyszła moja kolej. Tak, wiem, jestem dziwna, ale nic na to nie poradzę. Zawsze w takich sytuacjach się stresuję, że o czymś zapomniałam, czegoś nie doczytałam, coś źle kliknęłam i zaraz zrobi się chryja, a ja zostanę na dworcu jak kompletna sierota. Wyciągnęłam przez siebie telefon z otwartym biletem. Kierowca przelotnie rzucił okiem i machnął ręką, żebym wsiadała i nie zawracała mu więcej głowy.
Szybko, zanim z jakiegoś powodu zmieniłby zdanie, wpakowałam się do środka, namierzyłam ostatnie wolne miejsca i wybrałam to, które uznałam za najlepsze – na kole, pod oknem. Mało przestrzeni na nogi, to fakt, zwłaszcza gdy ktoś lubi siedzieć jak dobrze wychowana młoda dama. Na szczęście ja nie mam z damą wiele wspólnego. Wcisnęłam plecak na półkę pod sufitem, usiadłam i sięgnęłam do nerki po słuchawki.
Spomiędzy siedzeń przede mną wyjrzała nasza mała mistrzyni gramatyki.
Najwyraźniej uznała, że już się znamy, a skoro się znamy, to będziemy rozmawiać. A ja nie potrafię rozmawiać z dziećmi. W ogóle nie wiem, jak się z nimi obchodzić, zwłaszcza gdy zaczynają krzyczeć, zamiast mówić, jak gdyby wszyscy wokół byli głusi, albo dłubać w nosie przy jedzeniu, albo płakać, bo ktoś dziwnie spojrzał. Okej, to ostatnie cofam, też mi się zdarza, chociaż rzadko publicznie. Ale nie zrozum mnie źle. Nie mam nic przeciwko dzieciom, nie hejtuję ich, nie prześladuję, nie podstawiam im nogi – spokojnie, nic z tych rzeczy. Po prostu jestem zielona w temacie. Nie mam rodzeństwa, moi najlepsi przyjaciele ze szkolnych lat też go nie mieli. To my byliśmy najmłodsi na całej ulicy. Rozumiesz, do czego zmierzam? Zero obiektów doświadczalno-ćwiczeniowych w promieniu kilometra. No to jak miałam się oswajać?
Mała od razu przeszła do konkretów:
– Gdzie jedziesz? Na wakacje?
– Laurka, nie zaczepiaj pani – odezwała się jej matka z siedzenia przede mną. Ale jakoś tak bez przekonania, powiedzmy to sobie szczerze, raczej dla formalności. Poza tym… Laurka? Serio? Okej, czyli dorosłych też nie rozumiem. Skąd ta maniera, żeby zdrabniać normalne imiona i robić z nich takie poczwarki? Laurka? Oliwierek? I co jeszcze? Może Montezumka? Albo Nabuchodonozorek? Co, brzmi niewiarygodnie? Idę o zakład, że gdzieś w Polsce co najmniej jedno dziecko płacze codziennie w drodze do szkoły, bo jego rodzicom mitologia weszła za mocno i zamarzył im się Odys Małecki.
A nie, wróć. Odysek.
– Jadę do babci – odparłam krótko w nadziei, że mała się rozczaruje i odczepi, bo co to za atrakcja, wyjazd do babci. Ale ona się ożywiła!
– Ja też jadę do babci!
No super. Po prostu bomba. Nic tak nie zachęca do zacieśnienia relacji jak wspólnota doświadczeń. A było powiedzieć, że planuję przez całe lato pić, palić i pędzić koks w melinie. Mama zaraz by się wtrąciła z większym zaangażowaniem i wybawiła mnie od dalszej konwersacji.
Chwila… czy koks się pędzi…?
Okej. Dopisuję to do listy rzeczy, na których kompletnie się nie znam.
– Moja babcia ma na imię babcia Danusia – poinformowała mnie Laura. – I ma duży nos. I duży ogród. Będę się tam bawić i leżeć na kocu, i czytać, i jeść agrest prosto z krzaczka, bo nikomu nigdy nie chce się go zrywać, więc mi wolno, ale porzeczki muszę zostawić, chociaż ich też nie chce się nikomu zrywać, ale są potrzebne na konfiturę. Moja babcia Danusia ma też trzy koty i psa, tylko ten pies trochę śmierdzi, ale tylko trochę, i ma maszynę do szycia, i obiecała, że kiedyś nauczy mnie szyć. Nie wiem, czy się nauczę, ale na pewno spróbuję, bo moja babcia Danusia mówi, że jak nie spróbuję, to się nie przekonam. Chyba muszę spróbować, bo zamierzam zostać projektantką mody, chyba że mi nie wyjdzie, to wtedy zostanę pilotką. Albo biolożką, bo lubię robaki, robaki są fajne. A ty co będziesz robić u babci?
Ja? W sensie, że już po tym, jak przestanę chlipać i smarkać w poduszkę, tak? Czekaj, moja nowa kumpelo Lauro, tylko wezmę wdech…
Okej, no więc mój plan wygląda następująco.
Na pewno też będę jeść dobre rzeczy. Koniecznie pożywne, bo muszę nadrobić ostatnie miesiące jedzenia gotowego szajsu na skraju przydatności do spożycia, zanim dostanę szkorbutu i umrę czy coś. Może struclę z truskawkami? Sezon na truskawki chyba się jeszcze nie skończył? I zupę jarzynową, taką z kalafiorem i groszkiem, byle bez marchewki. Nie znoszę marchewki w zupie. Wiadomo, trzeba będzie pomóc babci z tym i owym, pewnie czeka mnie sporo sprzątania, jakieś mycie okien, trzepanie dywanów czy pielenie rabatek. Zajęcia mi na bank nie zabraknie. A w wolnych chwilach będę się starała nie myśleć o tym, że jestem porażką wcieloną rodzaju byle jakiego, nędzną namiastką pełnoletniego człowieka, który nie umie w dorosłość, chociaż ma już tych dwadzieścia parę lat i podobno przeżywa swój szczyt świetności. No cóż, skoro to jest ten szczyt, to ja chyba nie chcę dożyć czterdziestki.
Co jeszcze…?
Może raz czy dwa skoczę nad wodę, zobaczymy. Aha, i jak zawsze będę nieustannie gryźć się w język, bo widzisz, tobie mamusia z tatusiem dali na imię Laura, co jeszcze ujdzie, o ile darują sobie to kretyńskie zdrobnienie, za to mnie mamusia z babcią postanowiły nazwać na pamiątkę tatusia. Tatusia nieboszczyka. Gdyż najwyraźniej, jak ci się rodzi pogrobowiec, to wypada to jakoś podkreślić, wiesz, uczcić zmarłego, nawet jeśli w rezultacie twoja córka łamane przez wnuczka będzie potem czołgała się przez życie jako Mieczysława. MIECZYSŁAWA. I pal sześć, że da się z tego jeszcze wycisnąć swojską Sławę, którą nawet lubię, bo brzmi dużo, dużo lepiej niż oryginał, a w dodatku słowiańszczyzna jest teraz na topie – nie, mojej babci coś takiego przez usta nie przejdzie, dla mojej babci już zawsze będę Miecią. Jak jakaś koza! A nie wypada non stop warczeć na kogoś, kto właśnie z dobroci serca ratuje ci tyłek.
Więc co będę robić u babci, która nie ma na imię Danusia?
– Mniej więcej to samo – odparłam zdawkowo, pomachałam do Laury słuchawkami, po czym szybko wcisnęłam je do uszu i wreszcie odcięłam się od świata.
Siedem godzin, trzy przesiadki i dwa hot dogi później dotarłam do celu.
Był już późny wieczór, ale przecież letnie noce sprzyjają niespiesznym spacerom, a ja na dodatek nie miałam wcale daleko. W sam raz, żeby rozprostować nogi po wielogodzinnej podróży pekaesem i trochę się dotlenić przed snem. Poza tym najbardziej lubię świat właśnie w takiej wersji. Opustoszałe ulice miasteczka, nigdzie żywego ducha w zasięgu wzroku czy słuchu. Niebo gwiaździste nade mną, cisza upojna we mnie. Tylko ja i mój plecak, a w nim moje życie rodzaju byle jakiego.
No dobrze, to może od razu was sobie przedstawię. Proszę bardzo, oto mój kawałek świata. Stąd właśnie pochodzę, ze Starego Deszczna. Przyjemna mieścina, na przekór nazwie ani stara, ani jakoś szczególnie deszczowa. Taka nie za duża, nie za mała, ot, w sam raz. Jak się uprzesz, żwawym krokiem w godzinę dotrzesz z jednego krańca na drugi i jeszcze zawrócisz kawałek.
Lubisz małe miasteczka? Nie każdy za nimi przepada. Sama mam mieszane uczucia.
Bo to jest tak. Ogółem takie miasteczka są fajne, kiedy musisz znaleźć gościa w granatowym golfie polo z naklejką „LECĘ, BO CHCĘ”, który we wtorek około dziewiątej piętnaście tak dynamicznie pokonał skrzyżowanie przed budynkiem poczty, że obryzgał cię błotem po pachy, a teraz masz mu do przekazania rachunek z pralni chemicznej oraz kilka ciepłych słów na temat jego stylu jazdy. Wystarczy pół godziny i wiesz, gdzie mieszka, gdzie pracuje, jak się nazywa jego kot i czy pije kawę z mlekiem, czy bez. Gość, nie kot.
Za to niefajne, kiedy marzy ci się samotność w tłumie i inne tego rodzaju luksusy cywilizowanego świata. Sorry, takie rzeczy tutaj się raczej nie przyjmują. Tutaj wejdziesz do zieleniaka i połowa napotkanych w kolejce ludzi od razu sobie przypomni, że to ty ćwierć wieku temu narobiłaś w ażurowe rajstopki. Albo z kim całowałaś się za szkolnym boiskiem w siódmej klasie. Albo ile razy podchodziłaś do egzaminu na kartę rowerową, zanim zaczęłaś odróżniać zakaz zatrzymywania się od zakazu postoju. Krótko mówiąc: tu wstaw dowolną traumę lub żenadę dowolnego kalibru, której nigdy nie wyprzesz, bo zbiorowa pamięć ci na to nie pozwoli.
Już chyba rozumiesz, na czym polega problem. Mój problem. W dużym mieście, gdzie spędziłam ostatnie lata, mogłam przemykać boczkiem, niezaczepiana i niezauważana przez nikogo, żyć po swojemu, nawet jeśli trochę kulawo, byle jak, w stanie nieustannej improwizacji. A tu mnie wszyscy znają – z imienia, nazwiska, dzielnicy. No i babci. Zwłaszcza z babci.
Skręciłam ostatni raz, w uliczkę za placem targowym, która prowadziła prościuteńko do domu mojej babci. Dochodziła dwudziesta trzecia, babcia na pewno już spała, a ja… odruchowo zwolniłam. Owszem, byłam wykończona jak koń po westernie i marzyłam o szybkim prysznicu i świeżo zaścielonym łóżku. Ale wiesz, przezornego i tak dalej. Na miejscu, oprócz powyższych atrakcji, czekały na mnie również pytania. Bardzo niewygodne pytania, bardziej niewygodne niż te trzy przesiadki i siedzenie na kole. Im później zostaną zadane, tym lepiej dla mnie – a najlepiej, żebym była wtedy wyspana, w miarę przytomna i reagująca na bodźce, co nie? Może dzięki temu wyduszę z siebie przekonującą odpowiedź, zanim pęknę? O ile ją najpierw znajdę…
Koniec końców stanęłam pod właściwymi drzwiami i znów sięgnęłam do nerki. Nie musiałam się dobijać, budząc przy tym połowę sąsiedztwa. Mogłam otworzyć sobie sama, ponieważ tak się śmiesznie składało, że wciąż nosiłam przy sobie breloczek z kluczem do domu babci. Inne klucze zmieniały się jak w kalejdoskopie, przychodziły i odchodziły, a ten jeden niezmiennie trwał na breloczku. Chociaż jak tak się teraz zastanowiłam… może na tym polegał mój błąd? Zapeszyłam albo coś w tym rodzaju? Może trzeba było go odczepić od razu i zostawić, kiedy stąd wyjeżdżałam siedem lat temu?
No cóż. Teraz to i tak była musztarda po obiedzie. A nawet po kolacji.
Zamek szczęknął znajomo, kiedy przekręciłam w nim klucz. Nabrałam tchu, pchnęłam drzwi wejściowe i zajrzałam nieśmiało do środka.
– Cześć, babciu – szepnęłam na wszelki wypadek w cichą ciemność. – To ja. Wróciłam.
Kiedy obudziłam się rano w swoim starym pokoju, przez chwilę miałam wrażenie, że są wakacje.
Tak, tak, pamiętam. Koniec lipca, więc co ma być jak nie wakacje? Już tłumaczę. Nie, nie chodziło mi o wakacje w rozumieniu kalendarzowym, raczej o coś innego. O to uczucie, jedyne w swoim rodzaju, o niczym niezmąconą beztroskę. Kiedy masz dziesięć, dwanaście lat, otwierasz oczy i już wiesz, że dziś może wydarzyć się wszystko. Albo nic – i to będzie tak samo dobre. Upływ czasu traci jakiekolwiek znaczenie, zapominasz o istnieniu zegara czy kalendarza. Jaki dziś mamy dzień? Poniedziałek? Piątek? Bez różnicy. Zasypiasz, kiedy chcesz, a rano budzisz się tak po prostu i leżysz, leżysz, każdą komórką ciała chłonąc cudowność tej niekończącej się chwili. Na dworze rozlewa się blask słońca, przez otwarte okno wpada z wiatrem woń kwiatów kwitnących w ogrodzie, a z dołu, z kuchni, dobiega brzęk naczyń i stłumiony głos babci mówiący: „Daj spokój, niech śpi, od tego są wakacje”.
No więc właśnie takie wakacje miałam na myśli. Ni to stan ducha, ni to czas, kiedy jeszcze nic nie musisz, za to możesz wszystko. Wystarczy wstać z łóżka.
A potem przychodzi dorosłość i pokazuje ci pewien gest powszechnie uważany za wulgarny. Wakacje? Dobre sobie.
Wcisnęłam twarz w poduszkę i wydałam z siebie przeciągły dźwięk, coś pomiędzy jękiem duszy potępionej a rykiem rannego łosia. Choć tyle mojego. No dobra, Sławo Żmijan. Dość rozważań wewnętrznych, pora wziąć tyłek w troki. Zacznijmy może od wciśnięcia go w jakieś czyste gacie, a jak już przetrawisz ten pierwszy sukces, to potem… Potem się zobaczy.
Kwadrans później, mniej więcej ubrana, za to uczesana już niekoniecznie, zeszłam na dół po wąskich drewnianych stopniach.
Widzisz, dom mojej babci wzniesiono z dwóch podstawowych budulców: drewna i ciasnoty. Wszystko tu było nieprzeciętne wąskie – okna, drzwi, pomieszczenia, korytarze. W takiej łazience na przykład dałoby się siedzieć na sedesie i jednocześnie trzymać głowę w umywalce. Bardzo przydatna opcja w przypadku ostrego zatrucia pokarmowego, nie polecam, zero na dziesięć. I nie pytaj, jakim cudem mama z babcią wstawiły tam jeszcze prysznic, nie było mnie przy tym, ale obstawiam, że co najmniej jedna z nich powtarzała przy tym bardzo głośno bardzo brzydkie rzeczy, których nie powinnam słyszeć. Ogółem człowiek odnosił wrażenie, że go zamknęli w pudełku. A teraz wyobraź sobie jeszcze, że to pudełko było zrobione z boazerii. Ściany z boazerii, podłogi z boazerii, sufit, no nie uwierzysz, też z boazerii! Wszędzie pachniało jak w tartaku, a nocami trzeszczało czasem jak moje kolano podczas przysiadów.
Mój stary pokój zajmował cały strych. Brzmi to nawet imponująco, póki nie wjadą twarde dane liczbowe, więc może opanuj ekscytację. Po odjęciu schodów oraz głębokich skosów, sięgających aż do podłogi, zostało mniej więcej dziesięć metrów kwadratowych przestrzeni, w której dałoby się jako tako wyprostować. No chyba że śmiałek liczyłby sobie metr dwadzieścia i był autorytetem w dziedzinie gramatyki na skalę dworca autobusowego, wtedy mógłby tu nawet zatańczyć, ale jeśli jak ja miał metr siedemdziesiąt trzy, to przynoszę złe wieści. Do tego skosy na całej długości były zabudowane szafkami zrobionymi, a jakże, z boazerii, i w rezultacie to, co się ostało, przypomina… czy wspominałam już o pudełku? A tak. Więc to było bardzo… szczególne pudełko. Wiesz, takie drewniane, wąskie, podłużne, z miejscem do leżenia w centralnym punkcie oświetlonym charakterystycznymi świecami. Czy muszę coś jeszcze dodawać? Tak, gdyby nie schody u jednego szczytu i okno u drugiego, byłaby trumna jak malowanie. Idealna przestrzeń życiowa dla dorastającej dziewczynki.
Dla równowagi parter nie nasuwał już tak specyficznych skojarzeń. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Za drzwiami wejściowymi znajdował się niewielki przedsionek, skąd prowadziły schody na strych, a trzy pary drzwi kolejno do łazienki i dawnego pokoju rodziców po prawej oraz przechodniej kuchni na wprost, za którą krył się ostatni pokój. I tyle. Jeśli pominąć przytulność na granicy klaustrofobii, można by powiedzieć: ciasne, ale własne.
Przypuszczalnie teraz kręcisz głową i myślisz sobie, że w dzieciństwie pewnie miałam przekichane u rówieśników, co? Nie dość, że zostałam pokrzywdzona imieniem, to jeszcze mieszkałam w jakimś cudacznym drewnianym baraku. No więc tu cię zaskoczę, bo nie. Nikogo nie dziwiło, gdzie mieszkam. Kiedyś w tej dzielnicy Starego Deszczna stało aż kilkadziesiąt takich domków, zbudowanych w skupiskach po pięć, czasem sześć, każde z czymś w rodzaju wewnętrznego podwórka. Do dziś zachowały się tylko te nasze i są uważane za coś w rodzaju lokalnej ciekawostki. Odkąd pamiętam, mówiło się o tych domach „fińskie”, co według mnie nie ma za bardzo sensu, bo nigdy nie mieszkali tu żadni Finowie, tylko rodziny robotników z pobliskiej kopalni. Ale kim jestem, żeby dyskutować z tradycją? No właśnie. Tak czy siak jedną z tych rodzin byli moi pradziadkowie ze strony taty. Kopalnię już dawno zlikwidowano, a miejscowi wciąż nazywają naszą ulicę Finlandią – od tych fińskich domków właśnie. Więc tak. O ile w najbliższym sąsiedztwie znali mnie konkretnie jako tę małą Sławę od pani Gieni, o tyle dla całej reszty zawsze byłam po prostu jednym z dzieciaków z fińskiej dzielnicy. Zero sensacji, można się rozejść.
Moja babcia, która nie miała na imię Danusia, tylko Gienia właśnie, urodziła się w tym domu. I to dosłownie. Tu dorastała, tu założyła rodzinę, a potem patrzyła, jak jej jedyny syn najpierw zakłada własną, po czym… zresztą nieważne, jeszcze do tego wrócimy, zapewniam. Dom zawsze należał do babci – nawet gdy wycofała się z całym życiem do pokoju za kuchnią, żeby zrobić miejsce dla mojej mamy i dla mnie. Tak, wiem, jak to brzmi: biedna babcia wygnana za piec na poniewierkę, więc szybko podkreślę, że pokój za kuchnią był największy ze wszystkich, a zimą w dodatku najcieplejszy. I jako jedyny miał wyjście bezpośrednio na ogród.
Właśnie tam zastałam teraz babcię. Siedziała na swoim ukochanym krześle i korzystając z porannego słońca, które wlewało się do środka przez wysokie tarasowe drzwi, zasuwała z robótką, aż szydełko migało w jej dłoni. Z ulgą stwierdziłam, że nic a nic się nie zmieniła. Niewielkiej postury, schludna, skupiona, wzrok sokoli i plecy proste jak struna – żadnych okularów, żadnych wdowich garbów, wdowie garby są dla steranych życiem staruszek! A ona się staruszką nigdy nie czuła, bo staruszka, jak zawsze mi powtarzała, to stan umysłu, a nie skutek uboczny numeru PESEL. Nawet doskonale białe włosy były w jej przypadku nieco zwodnicze. To u nas rodzinne, że siwiejemy młodo, więc w ogóle nie łączymy tego faktu z wiekiem. Sama kończyłam liceum biała niczym gołąbek pokoju i zawsze wkręcałam ludzi, że to nie geny, tylko matura z matmy. Ale zdałam? Zdałam. Nie wnikajmy w szczegóły. Teraz przynajmniej mogłam farbować włosy na dowolny kolor. Obecnie był to nieco spłowiały już róż z ciemnym fioletem – trochę cyberpunk, a trochę borsuk.
Na podłodze za krzesłem, na którym siedziała babcia, zauważyłam wiklinowy kosz wypełniony motkami w najróżniejszych kolorach. Niedawno zaczęła, przerabiała może piąty rządek, więc robótka na tym etapie przypominała długi biały pasek. Naprawdę długi. Dwieście, może trzysta oczek łańcuszka, nie umiałam określić dokładnie, bo część wiła się na podłodze, a część na kolanach babci, w każdym razie zanosiło się na coś dużego. Może koc? Albo kapę? Mam nadzieję, że kapę, marzyłam o takiej od lat…
– A ty już jesteś? – zdziwiła się na mój widok babcia. Odłożyła szydełko na kolana i wyciągnęła do mnie rękę, żebym podeszła. – Kiedy przyjechałaś?
– Jakoś tak przed północą.
Dopiero gdy mocno się do niej przytuliłam, uświadomiłam sobie, jak bardzo za tym tęskniłam. Poczułam jej dłoń na głowie.
– A to wcześnie.
– Nie na tyle, żeby załapać się na resztkę ciepłej wody w bojlerze.
Przysięgam, że zamierzałam ugryźć się w język, ale przytyk okazał się szybszy i sam się wyrwał na wolność. Godziny grzania wody były dla babci świętsze niż apostołowie w komplecie i nawet najbardziej mile widziany gość nie mógł liczyć na litość pod tym względem. W sumie nic dziwnego, stawki za media rozmijały się z jej emeryturą bardziej niż ja ze zdolnością kredytową.
– Och, od zimnej wody jeszcze nikt nie umarł – skwitowała lekko. – Poza tym zimny prysznic pobudza krążenie. I ujędrnia tkanki! Zobaczysz, Mieciu, kiedyś wspomnisz moje słowa.
– Babciu, po raz… prawdopodobnie milionowy proszę, nie mów do mnie Mieciu. Strasznie tego nie lubię.
Spojrzała na mnie zdziwiona tymi swoimi wielkimi, sarnimi oczami.
– Czego nie lubisz?
– Kiedy mówisz do mnie Mieciu.
– A co w tym złego, że tak mówię? – dziwiła się coraz bardziej. – Przecież tak masz na imię.
No. Mam. Ciekawe dlaczego.
– A zresztą. – Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, babcia machnęła lekceważąco ręką. – Mogłaś trafić gorzej. Jak ta twoja… twoja… jak jej tam?
Spokojnie, to stary numer. Babcia zawsze udawała, że nie pamięta, jak miała na imię moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Wiesz, ta, którą znała równie długo co mnie, jeszcze od bezzębnego berbecia w beciku, i którą przez jakieś skromne ćwierć wieku regularnie dokarmiała najlepszą pomidorową w okolicy. Nie był to jednak z jej strony ośli upór ani pierwszy sygnał czegoś niepokojącego, demencji czy innej choroby, a skąd. W tych kategoriach prędzej obstawiałabym trudną miłość babci do Mambo Number Five – kojarzysz tę piosenkę? Staroć, jeden z tych, które wwiercają się prosto do mózgu i odmawiają wyprowadzki – ilekroć leciała w radiu, babcia Gienia dawała głośniej, aż się niosło po całym domu, jednocześnie idąc w zaparte, że absolutnie, ona tego nie znosi, nie trawi, nienawidzi. Na szczęście był to najpoważniejszy odchył od normy, jaki u niej zaobserwowaliśmy, więc spokojnie.
O ile jednak moja babcia zawsze uważała, że Mieczysława to normalne, porządne imię dla normalnej, porządnej dziewczynki, o tyle inwencję sąsiadów w tej kwestii kwitowała krótko i dobitnie: „Kogoś tam chyba poniosło”.
I nawet ja musiałam się z nią zgodzić.
Jak do tego doszło? Nie wiem. Serio, nie mam bladego pojęcia. Choć osobiście podejrzewam, że dwadzieścia sześć lat temu przy naszej ulicy zaszło coś niewyjaśnionego, tylko jeszcze nie rozgryzłam, co takiego dokładnie. Siłą rzeczy nie mogę niczego pamiętać, ale kiedyś to sobie sprawdziłam w internecie i stąd wiem, że rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Proszę bardzo, garść przykładów. Wyemitowano pierwszy odcinek Klanu, Widzew wygrał z Legią tytuł mistrzowski, przyjechało U2, południe kraju spustoszyła powódź tysiąclecia… A nas doświadczyła jakaś anomalia na skalę lokalną. Może tąpnięcie w kopalni uwolniło toksyczne gazy? Albo wojsko testowało supertajną broń przeciw kosmitom i nacisnęło nie ten guziczek, co trzeba? W każdym razie coś sprawiło, że w naszej małej Finlandii jedna rodzicielka wespół z teściową pokarały noworodka kozą po tatusiu, a inna matka postanowiła dać córce imię bohaterki z ukochanego serialu, którego powtórkę akurat puszczali w telewizji. I żeby to było, nie wiem, Z archiwum X – wtedy pewnie nazywałaby się Dana albo Samanta, no, Skinner też by jakoś uszło. Ale nie. Tym serialem była Dynastia. Czy już czujesz to pierwsze ukłucie niepokoju? Słusznie, słusznie. Tamta matka miała w dodatku siłę przebicia, ojciec zaś trochę za dużo w czubie, żeby uznać to za dowcip roku i ogólnie kiepski pomysł, kiedy szedł do urzędu stanu cywilnego zarejestrować pierworodną. Los chciał, że trafił tam na urzędniczkę, która również należała do serialowego fanklubu i radośnie wpisała podane imię do dokumentów, na dodatek w spolszczonej formie, żeby było ładniej. I tym oto sposobem pewnego dnia malutka Mieczysława Żmijan z fińskiego domku numer trzynaście poznała na podwórku swoją równolatkę z fińskiego domku numer piętnaście, Kristal Lebiodę.
Mogłam trafić gorzej?
Mogłam.
Czy ktoś się jeszcze dziwi, że moja babcia wybrała wyparcie?
No las rąk.
– Biedna, biedna dziewczyna. – Babcia Gienia pokręciła głową, a ja odruchowo pokręciłam razem z nią. – Dobrze, że i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi do niej po imieniu. Dopiero by było nieszczęście!
Dobrze, powiadasz? Dobrze, kochana babciu, to że ja nie cierpię na zespół suchego oka, bo jak nic obie gałki zazgrzytałyby mi teraz w oczodołach – tak mocno nimi przewróciłam. Miałam jednak dość rozumu, żeby nie kłócić się z babcią. W każdym razie nie przed śniadaniem.
– Nastawię wodę na herbatę – zaproponowałam zamiast tego. – Nadal pijesz ten swój miód z imbirem?
– Imbir z miodem – poprawiła babcia Gienia. Chwyciła szydełko, zręcznie narzuciła włóczkę i już miała ją przeciągnąć przez pętelki, gdy o czymś sobie przypomniała. Podniosła głowę znad robótki. – A wiesz, że chyba mi się skończył? Sprawdź no w puszce.
Puszka, o którą jej chodziło, stała tam gdzie zawsze, czyli na szerokim kuchennym parapecie. Babcia lubiła trzymać tam wszystko, co musiała mieć nie tylko pod ręką, ale również na widoku, gdyż wiesz, co z oczu, to nie tylko z serca, lecz również z pamięci i potem człowiek kończy z czterema wyciskaczami do czosnku. Albo gorzej. Jako dziecko byłam głęboko przekonana, że taki parapet to domowy odpowiednik baśniowej skrzyni skarbów, tyle że prawdziwy, no i bez piratów. I bez piasku. I piratów, i piasek uważałam za element doskonale zbędny w swoim życiu – co innego porządny śrubokręt albo moździerz kuchenny. Albo nożyczki do robótek ręcznych, stare, z prawdziwego żelaza. Wszystko to, i wiele więcej, krył właśnie parapet w naszej kuchni. Były tam puszki i puszeczki z herbatą, kawą i gumkami recepturkami, opakowania z lekami albo po lekach, książki, sterty krzyżówek, kwity z magla, kalendarze sprzed lat, takie zrywane, kompas, mała poziomica, kłębek sznurka i długopisy w kubku z utrąconym uszkiem, z których część nie pisała chyba od zawsze, a i tak nikt ich nie wyrzucał. Ostatni skrawek miejsca zajmowało legowisko uszyte ze starego koca. Kiedyś sypiał tam miniaturowy pinczer mojej babci – cztery kilogramy czystej czujności i dominacji. Nikt mu nie podskoczył, chociaż woziłam go po podwórku w sposób kompromitujący, mianowicie w wózeczku dla lalek. Pinczera dawno już z nami nie było, ale posłania nikt nie ośmielał się ruszyć.
A teraz cały ten majdan gdzieś przepadł. Czyjaś ręka sprzątnęła go skrupulatnie, razem z posłaniem, pominęła jedynie puszki. Nawet ładnie się teraz prezentowały na takim pustym parapecie. Przeciągnęłam palcem po odsłoniętym drewnie, podziwiając wzór pociemniałych sęków i próbując coś z tego zrozumieć, zanim sięgnęłam po największą puszkę, tę niebieską. Ale po saszetkach z imbirowo-miodową herbatką nie został nawet pyłek na dnie.
– Skończył się – potwierdziłam, podnosząc głos. Z pokoju na tyłach odpowiedziało mi mruknięcie. Odstawiłam puszkę z powrotem na parapet i rozejrzałam się po kuchni. – W ogóle… W ogóle wszystko ci się skończyło…
Jakoś wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale nie tylko pod oknem zapanowały dziwne porządki. Ktoś tu był. Ktoś tu się rządził, ktoś jadł z mojej miseczki, pił z mojego kubeczka! Po cichu, żeby nie niepokoić babci, zaczęłam zaglądać do szafek. Talerze, szklanki i garnki niby stały na swoim miejscu, tyle że stały… no… inaczej. Ewidentnie obca ręka poustawiała je po swojemu, zamiast tak jak zawsze – wiesz, kubki uchem w tę stronę, w tej przegródce widelce, w tej noże, a wałek do ciasta w tamtym kącie. I gdzie się podziała cała reszta tego wszystkiego, co zwykle można znaleźć w każdej kuchni? Gdzie te pudełka, paczki i torebki, zapasy soli i cukru, przyprawy, trzy typy mąki, pięć rodzajów ryżu i kaszy? W lodówce samo światło, ani okruszka w chlebaku…
Tknięta nagłą myślą nachyliłam się nad blatem i kilkakrotnie pociągnęłam nosem. No i proszę. Czyżbym wyczuwała dyskretną nutę środków czyszczących? Okej. Chyba już wiedziałam, co zaszło. Takie pustki widziałam w naszej kuchni jeden jedyny raz, kiedy moja mama przyniosła w orzechach włoskich mole spożywcze, idealnie na święta. Zanim się zorientowałyśmy, te małe dranie latały już wszędzie. Skończyło się wtedy na mozolnym wydłubywaniu kokonów wykałaczką ze szpar we wszystkim oraz szorowaniu mebli i ścian wodą z octem przy dostojnych dźwiękach kolęd, wiesz, „wśród nocnej ciszy woń się rozchodzi, spływajcie, mole, w octu powodzi” i tak dalej. Pewnie mole wróciły i babcię nieco poniosło. Sorry, agencie Mulder, prawda nie zawsze jest gdzieś tam – czasem można ją wywęszyć znacznie bliżej.
Wygięłam się w przeciwną stronę i wyjrzałam zza framugi. Prawdopodobnie wyglądałam teraz jak pół dupy zza krzaka i mniej więcej tak się czułam, ale chwilowo wolałam nie wystawiać się na bezpośredni ostrzał. Najpierw śniadanie, a osąd i potępienie potem.
– Babciu, kiedy ostatnio robiłaś zakupy? – zagaiłam jak gdyby nigdy nic.
– Jakie zakupy? – zapytała, nie odrywając się od robótki. Biały wąż u jej stóp zwijał się kolejnymi kłębami.
– Jakiekolwiek?
– A bo to ja pamiętam? – Babcia znieruchomiała z szydełkiem w prawej dłoni i włóczką nawiniętą na wskazujący palec lewej. Głowę miała pochyloną, więc nie widziałam jej oczu, ale coś mi mówiło, że dostrzegłabym w nich teraz głęboki namysł. A potem szydełko znów poszło w ruch, jak gdyby ktoś wcisnął play, a ten moment zawahania nigdy się nie wydarzył. – Weź moją portmonetkę, wiesz, gdzie leży. Kup, co tam potrzebujesz.
– Bardzo chętnie, babciu, oczywiście, babciu, byle ci zejść z oczu, babciu, zanim sobie przypomnisz, że przecież miałyśmy poważnie porozmawiać, jak tylko przyjadę – mruczałam pod nosem, czym prędzej wycofując się z kuchni, zanim babcia zmieni zdanie.
W sumie… wiesz, nawet mi to pasowało. Zamienię godność osobistą na kraciastą torbę na kółkach i przejdę się z nią do najbliższego dyskontu. Muszę kupić chleb. I herbatę. Jak herbatę, to i cukier, a jak chleb, to masło, koniecznie, no i jajka, jakieś mleko, warzywa, coś na obiad… Zanim wrócę do domu, zanim rozpakuję zakupy, przygotuję sobie śniadanie i tak dalej, zrobi się południe i trzeba będzie się brać za gotowanie. W to mi graj.
Przewijając w głowie rozrastającą się listę podstawowych zakupów, zgarnęłam telefon i nerkę z pokoju i zaszłam jeszcze do łazienki, żeby umyć zęby. Wyszłam stamtąd parę minut później z miejscowym szokiem termicznym. Babcia zapomniała nie tylko o zakupach – o uruchomieniu bojlera też, bo z kranu wciąż płynęła lodowata woda. Podczas szorowania niemal czułam, jak w zetknięciu ze szczoteczką pęka mi szkliwo. Jak to mówiła babcia? Że od zimnej wody jeszcze nikt nie umarł? No cóż. W takim razie istniała szansa, przynajmniej teoretycznie, że bakterie próchnicy o tym nie słyszały i właśnie konały w męczarniach.
Na zewnątrz dla odmiany było ciepło i słonecznie. Przez chwilę stałam na progu, rozkoszując się tym faktem. A potem zamknęłam drzwi na klucz, wzięłam głęboki wdech i ciągnąc za sobą emerycką torbę na kółkach, ruszyłam przez fińską dzielnicę.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Krystian Gaik, Magdalena Jabłonowska
Projekt okładki i stron tytułowych, grafiki wykorzystane na okładce: Magdalena Babińska
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-68005-10-3