Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiadanie o losach Matyldy, Jagi i Mili, sióstr Bolesnych znanych z powieści Nomen omen, w powojennym Wrocławiu.
Wrocław.
Breslau.
Wratislavia.
Vratislav.
Miasto feniks, miasto strzyga. Płonęło w ogniu. Tonęło w bagnie. Padało pod naporem wroga. I za każdym razem wyrastało na nowo, za każdym razem wracało do żywych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 72
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Toten Räume
– Święta to utrapienie – orzekła cierpko Matylda Bolesna, spoglądając na rodzeństwo z głębin ciemnego korytarza. – Dziękuję, nie praktykuję.
Za oknem wciąż panowały ciemności, kiedy ze snu wyrwał ją rumor, hurkot i łoskot nie z tej ziemi. Gdyby sądzić po tych dźwiękach, stary dom jak nic walił się od czubka wieżyczki aż po fundamenty. Ale nie. Przedwojenny budynek stał niewzruszenie na swoim miejscu. To tylko Salka Przygoda i jej młodszy brat Niedaś zbierali się właśnie do wyjazdu w rodzinne strony, znosząc z piętra bagaże.
Był kwadrans po piątej. Bardzo wczesny wigilijny poranek.
Kiedy pani Matylda wyłoniła się ze swojego pokoju, Salka walczyła z zimowym butem, a jej brat próbował wyłowić właściwą kurtkę spośród mnogości wiszących w korytarzu okryć. Wszystkiemu przyglądała się pani Jaga w pstrokatym jedwabnym szlafroku, obracając w palcach zapalniczkę. Na podłodze przed drzwiami wejściowymi piętrzyły się dwa plecaki, podręczna walizka, wiklinowy kosz w celofanie zwieńczonym kokardą, mniejsza torba z prowiantem na drogę oraz większa, niebieska, równie ważna, bo z prezentami.
Czy to wskutek wczesnej pory, czy to wrodzonej wady intelektu, czy też unikatowej kombinacji obydwu tych czynników Niedaś uznał za stosowne zapytać starsze panie, jakie mają plany na najbliższe dni. Odpowiedź pani Matyldy zaskoczyła go niezmiernie.
– Ale przecież święta to taki radosny rodzinny czas… – zdążył jeszcze bąknąć, zanim wprawny łokieć siostry trafił go celnie między żebra. – Ej, za co?! – zaprotestował żywo chłopak.
– Dopiero co pochowały siostrę, w ogrodzie dynda im ojciec nieboszczyk, a ty wyjeżdżasz z rodzinnym czasem?! – wysyczała Salka na długim wydechu. Pojemność płuc miała imponującą.
– Fakt. Lekka wtopa.
– Tak, lekka jak twój dowcip. Mógłbyś w końcu dorosnąć, wiesz?
– No ej, siostra, czynię progres. Ja go nieustannie czynię!
Salka zdusiła narastający w gardle bulgot. Od miesiąca dręczyły ją wyrzuty sumienia, że po tych tarapatach, jakie sprowadzili niechcący na siostry Bolesne, teraz zostawiają panią Matyldę i panią Jagę na tyle dni. I to jeszcze w takim momencie, w Boże Narodzenie! Zastanawiała się nawet – przez krótką chwilę – czy nie ściągnąć rodziców i babci do Wrocławia i zebrać przy świątecznym stole Bolesnych razem z Przygodami. Siostry szybko wybiły jej ten pomysł z głowy, oświadczając, że limit zarówno przygód, jak i Przygodów w ich życiu został chwilowo wyczerpany, prosiłyby zatem o nieco spokoju. Dla odmiany.
Cóż, tu Salka musiała im przyznać rację, przestała więc kombinować i szybko kupiła dwa bilety na pierwszy poranny pociąg do domu. I teraz bardzo gratulowała sobie tej decyzji. Trzepnęła brata motywująco, żeby się przymknął i skoczył na jednej nodze do kuchni po pojemnik z pierniczkami, którego prawie udało im się zapomnieć. Rodzeństwo zebrało manatki i pożegnawszy się z siostrami Bolesnymi, pognało na przystanek tramwajowy.
Pierwszy raz od miesięcy w domu przy alei Lipowej pięć zapanowała cisza.
Pani Jaga zamknęła drzwi za młodymi i spojrzała za siebie. W korytarzu została jedynie ciemność – również Matylda zniknęła gdzieś wraz ze swym niezadowoleniem. Zapewne wróciła do siebie, by nurzać się w samotności i świętym spokoju.
Niedoczekanie.
Kwadrans potem pani Jaga wparowała do pokoju starszej siostry. Tak jak sądziła, Matylda nie spała. Gdy coś ją wybudziło na dobre, nie potrafiła już zmrużyć oka.
– Wyobraź sobie, Matyldo, że młodzi się zmówili – zaczęła Jaga Bolesna, umieszczając tacę na stoliczku pod oknem. Nalała im mocnej herbaty z dzbanka. Jedną filiżankę wraz z pierniczkami postawiła na szafce nocnej przy łóżku siostry, a sama rozsiadła się z drugą w fotelu. – Wszystko bezczelnie podsłuchałam. Otóż Basia wpadnie do nas z wizytą w pierwszy dzień świąt, Bartek w drugi. Wiesz, niby tak przypadkiem, żebyśmy nie były same jak palec w otworze wiadomym, bo jeszcze nam ostatnie trybiki puszczą. Uwierzysz, Matyldo? Ta dzisiejsza młodzież jest naprawdę bezczelna. Jakbyśmy miały po dziewięćdziesiąt lat! – Odstawiła filiżankę i sięgnęła po korzenne ciasteczko. Na moment przymknęła z lubością oczy. – Ale pierniczki Salka zrobiła wyborne. Spróbuj.
Matylda wydała z siebie pogardliwe prychnięcie. Siedziała w łóżku, z dłońmi splecionymi przed sobą na kołdrze.
– A daj ty mi święty spokój z pierniczkami. Mam po nich zgagę.
– To nie zgaga, to charakter. Na to już nic nie poradzimy. Ale zawsze możemy ubrać drzewko – podsunęła kusząco Jaga. – Albo chociaż stroik z gałązek. Wiesz, w galerii jest taki sklep typu szwarc, mydło i powidło, że oczopląsu człowiek dostaje. Kupiłam tam łańcuch ze światełkami w kształcie śnieżynek. No dobrze, może dwa. Pięknie by rozświetliły ten twój grobowiec.
– Vanitas vanitatum et omnia vanitas*.
– Łacina. Oczywiście. A kiedyś tak lubiłaś święta.
– Nie sądzę.
– Och, Matyldo. Bujać to my, ale nie nas. – Pani Jaga założyła nogę na nogę i obrzuciła siostrę kpiącym spojrzeniem. – Przyznaję, dość łatwo można ulec złudzeniu, że przyszłaś na ten świat zgorzkniała i pomarszczona i już w kołysce chłostałaś ludzkość łaciną z idealnie starożytnym akcentem. Ale przypominam, że dawno temu ty również byłaś dzieckiem.
– I co w związku z tym?
– Ano to, że wszystkie dzieci lubią święta, a ty nie stanowiłaś pod tym względem chlubnego wyjątku – wytknęła Jaga z satysfakcją siostrze. – Razem z nami biegłaś na Kindelmarkt, robiłaś ozdoby z kolorowego papieru i wypatrywałaś powrotu papy z drzewkiem, a na kluskę makową czekałaś już od września.
– Wielce wątpliwe – odparła sucho Matylda ze swych pieleszy – jeśli zważyć, że nie cierpię maku.
– To kto zawsze tak czekał na kluskę makową? – zdumiała się szczerze pani Jaga.
– Zapewne ty.
– A wiesz, że możliwe! Tak. Nawet bardzo możliwe. Myślisz, że znajdę gdzieś przepis? Zjadłabym taką kluskę.
Matylda Bolesna przewróciła oczami.
– Czy ty czegoś ode mnie chcesz? Poza doprowadzeniem mnie do irytacji już o piątej nad ranem? Ani mi się waż tu smrodzić papierochami!
Jaga wydała z siebie wymowne westchnienie, schowała jednak papierośnicę z powrotem do kieszeni szlafroka. Jak to szło? Pokój ludziom dobrej woli?
– Chcę przez to powiedzieć, Matyldo – odparła pojednawczym tonem – że miło by było spędzić tegoroczne święta bardziej razem niż osobno. Kto wie, czy za rok będziemy jeszcze we dwie pod tym dachem.
– A czy twoim zdaniem ja się dokądś wybieram?
– Och, nie śmiałabym na to liczyć! Znając moje szczęście, zostaniesz tu nawet po śmierci i będziesz mi lagować internet w kluczowych momentach. Albo straszyć adoratorów. Również w kluczowych momentach.
– Bez obaw, tę przyjemność pozostawię tobie – ucięła Matylda Bolesna, po czym oparła głowę o poduszkę i opuściła ciężkie powieki. – Zamknij za sobą, proszę.
Jej uszu dobiegło ciche przeciągłe westchnienie siostry, a potem ledwie słyszalne kroki i wreszcie dźwięk zamykanych drzwi.
Być może tak było. Być może kiedyś wypatrywała z zachwytem pierwszej gwiazdki na niebie, splatała ozdoby z kolorowego papieru i nakrywała do świątecznego stołu. Może nawet, gdy była starsza, taszczyła wonną gęstą jodłę z samego Neumarktu, chociaż matka się burzyła, że tak nie wypada, że kto to widział, by panienka z dobrego domu wędrowała pieszo przez pół miasta, ciągnąc za sobą choinkę na dziecięcych sankach.
Być może tak było. Być może kiedyś to kochała.
Tyle że teraz nie miała sił na tę całą radość i krzątaninę. Ani sił, ani ochoty.
Lecz gdy jej umysł pomału osuwał się w letarg na granicy jawy i snu, mimowolnie przypomniała sobie pewne święta sprzed wielu, naprawdę wielu już lat. Święta, które zmieniły wszystko.
1945
Wszystko ucichło.
Zastygło.
Zmartwiało.
Ludzie dźwigali w milczeniu swoje tobołki i swoje historie przez zrujnowane miasto. Sunęli koleinami, chociaż co rusz musieli przez to nadkładać drogi. Ale gdzie przebiegały koleiny, tam nie było min, tam nic nie czyhało pod gruzem i popiołami. Co rozsądniejsi trzymali się więc posłusznie przetartego szlaku, który kluczył, omijając leje po bombach i zapomniane barykady z tramwajów, mebli i desperacji, wił się resztkami ulic w cieniu kamienic rozszarpanych na strzępy, odartych z żywej tkanki do cna, do gołych kości. Ci mniej rozsądni nieśli się daleko.
Trzy panny miały dość rozumu, żeby nie szukać przygód.
Pierwsza, choć taszczyła największy tobołek, nadawała tempo pozostałym. Druga, idąca parę kroków za nią, nie odstępowała szpakowatej kobiety, wyraźnie już zmęczonej tą niekończącą się wędrówką. Trzecia panna została daleko w tyle. Szła znacznie wolniej, ostrożniej, wspierając się na lasce.
Naraz przez gruzowisko przetoczył się niski żałosny jęk. Idąca na przodzie panna stanęła jak wryta i zadarła głowę. Żółte oczy, piękne i nieludzkie zarazem, z obawą przepatrywały niebo nad miastem. Dech na moment zamarł jej w płucach. Nasłuchiwała.
Panna druga też się zatrzymała, ku niewypowiedzianej uldze siwowłosej kobiety, lecz nie wypatrywała odpowiedzi w niebiosach. Od razu spostrzegła, że ten dźwięk – o ile był to dźwięk – dotarł jedynie do nich trzech, do nikogo więcej. Jak gdyby nie rozchodził się w powietrzu, którym oddychały, tylko gdzie indziej. Gdzieś głębiej.
– Co to było? – zwróciła się do trzeciej, która zdążyła się z nimi zrównać. – Wiesz?
– Dzwon runął – odparła krótko tamta, zerkając przelotem w stronę wielkich kłębów pyłu i dymu, które wzbijały się ponad Starym Miastem. Jęk wciąż rezonował nieprzyjemnie w kościach, aż miała ochotę go z siebie strząsnąć. Zapanowała jednak nad odruchem ciała, wszak i tak nic by nie dał. – Dzwon z Marii Magdaleny.
– Och, biedni grzesznicy… Już im nie zadzwoni w ostatniej drodze.
– Cóż. – Wyprostowała się, poruszyła ramionami, żeby pozbyć się tej nieznośnej sztywności, która zalegała jej w mięśniach. – Może pocieszy cię myśl, że właśnie zadzwonił całemu miastu.
– Die mein lut hören, oder vernehmen spate oder fruh, die sprechen Gote dem Herren zu** – wyrecytowała panna druga, po czym uśmiechnęła się do trzeciej. – Dość złowieszcza wróżba, nie sądzisz, Matyldo?
– Sądzę, że nie wierzę we wróżby – odparła sucho Matylda Bolesna. – I ty też nie powinnaś.
– Co wy wygadujecie… – sapnęła szpakowata kobieta. – Co wy znowu wygadujecie…
Idąca na przodzie młoda kobieta rzuciła siostrom ostrzegawcze spojrzenie. Matka nie zrozumie, pamiętajcie. Nigdy nie rozumiała.
– Idźmy lepiej, bo nas tu noc zastanie.
Szły więc dalej na południe, przez ruiny i pustkę, przez kolejne kwartały niegdysiejszych kamienic, jeszcze nie tak dawno pyszniących się bogatymi fasadami pośród bujnych lip, teraz zrównanych z ziemią. Tu i tam sterczały schody do świata, który już nie istniał, a cierniowe korony kutych ogrodzeń i bezgłowe lwy strzegły wiernie spokoju domowników, teraz już wiecznego.
Do celu dotarły wczesnym popołudniem, po pięciu godzinach marszu, choć jeszcze nie tak dawno wystarczyłyby dwie. Aż im się nogi ugięły, po części ze zmęczenia, po części zaś z ulgi, jaka je ogarnęła na widok domu. Ich domu. Był tam, stał, może nieco chwiejniej, może okna ziały pustką, narożna wieżyczka szczerzyła obnażone belki stropu, a drzwi wejściowe wisiały na jednym zawiasie. Ale stał.
– Zaczekajcie tu – powiedziała Matylda do matki i najmłodszej siostry, po czym razem z Jagą ruszyły przodem.
W środku powitała je woń stęchlizny i jakiś obcy mężczyzna, który na odgłos kroków wyjrzał na korytarz. Szelki miał opuszczone, rękawy podwinięte, a na koszuli mokre plamy. Chyba oderwał się od roboty.
– A wy tu czego? – warknął na widok dwóch panien, które weszły tu jak do siebie.
Obie były tak samo młode, wysokie, kropka w kropkę identyczne, obie tak samo znużone. Musiały długo brnąć przez to przeklęte miasto ruin, zgnilizny i szczurów, które się na niej pasły. Niemiecka zgnilizna, niemieckie szczury… Nie wzbudziło to w nim jednak żadnego współczucia. Wprost przeciwnie.
* Marność nad marnościami i wszystko marność.
** (niem.) „Kto mój dźwięk usłyszy, czy późno, czy wczas, do Pana Boga zwróci swój głos” – fragment niemiecko-łacińskiej inskrypcji, która widniała na Dzwonie Grzesznika.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Konsultacje opowiadania Toten Räume dot. j. rosyjskiego: Joanna Krystyna Radosz, Jacek Falejczyk
Korekta: Magdalena Matuszewska, Angelika Kuch, Martyna Olewska
Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: White Doe
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydrukowano w Polsce
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-52-3