Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnej lipcowej nocy życie Klary Stern zmienia się nieodwracalnie. Wieczorna impreza przy ognisku na brzegu Starej Odry przynosi jej pierwszą miłość – i pierwszy grzech.
Ile tajemnic może udźwignąć nastolatka obdarzona mocą, która wyciąga na powierzchnię największe koszmary?
Opowiadanie zostało opublikowane w wydaniu II (2024) powieści „Toń”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 38
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Była druga nad ranem, a Klara Stern czuła, że osuwa się w otchłań.
Rozpostarte palce przyciskała do kuchennego stołu tak mocno, że przypominały blade łodygi, nad którymi rozkwitały ciemne sęki wysłużonego drewna. Mimo ołowianych myśli jej głowa wydawała się osobliwie lekka, jak gdyby oderwana od ciała unosiła się w powietrzu.
Nie słyszała niczego: ani brzęku kluczy, ani szczęku zwalnianych zapadek, ani miękkich kroków przeplatanych głuchym stukotem. Drgnęła dopiero wtedy, gdy inne dłonie, obce i chłodne, spoczęły na jej własnych.
– Spójrz na mnie, Klaro.
Z wysiłkiem podniosła wzrok ku twarzy po drugiej stronie stołu, ni to młodej, ni to starej, twarzy tu i teraz, a zarazem tam i wtedy. Dziwne, przeleciało jej przez głowę. Przedziwne. Jak ktoś o skórze tak zimnej może mieć tyle żaru w spojrzeniu?
– Tu nie ma nic o pokemonach.
Zza uchylonych drzwi salonu dobiegł wyraźnie dziewczęcy głos. Justynka nie umiała mówić cicho. A może umiała, tylko po prostu nie chciała. Bo i po co. Dopiero wyrastała z tego wieku, kiedy wszystko robi się szybko, mocno, głośno, z brawurą, od której dorośli siedemnaście razy dziennie załamują ręce, modląc się, żeby chociaż zęby zostały na swoim miejscu. A w przypadku Justynki dochodziły jeszcze zadziorny charakter oraz oburzenie, że świat wcale nie wygląda tak, jak dziewięciolatka uważałaby za właściwe.
– To gazety dla pań – zauważyła jej starsza siostra Eleonora, cichsza i powściągliwsza z natury. I rozsądniejsza, gdyby ktoś pytał. – Nie dla dzieci. Dorośli nie lubią pokemonów.
Odpowiedział jej szelest rzuconego z pogardą czasopisma i teatralne westchnienie.
– Bez sensu. To co oni lubią?
– Nie wiem… Boczek i kapustę?
Parsknęły śmiechem. Ale głupi ci dorośli.
Tkwiąca przy kuchennym stole Klara Stern oderwała na moment dłoń od policzka, żeby potrzeć swędzące oko, po czym wróciła do pozy, którą równie dobrze można by odczytywać jako głęboki namysł, co głęboką rozpacz. Pokemony… Nie mogła już słuchać o Pokemonach. Kiedy pół roku temu puścili w telewizji pierwszy odcinek, była pewna, że dziewczynkom szybko się znudzi. No bo ile można się pasjonować japońską bajką o trenowaniu pokracznych stworków? Najwyraźniej długo. Miesiąc za miesiącem trzy razy w tygodniu Justynka z Eleonorą przyklejały się na amen do telewizora, a jeśli jakiś odcinek wzbudził ich wyjątkowy entuzjazm, potrafiły zerwać się wcześnie rano, żeby przed wyjściem do szkoły obejrzeć powtórkę. Nie rozumiała ani tego zachwytu, ani wierności. Co innego taki Alf. Leciał zaraz po Pokemonach i Klara czasem dołączała do bratanic na te pół godziny przed telewizorem, żeby też się pośmiać. Alf był zabawny i taki… zwyczajny. Nie licząc samego kosmity, ma się rozumieć. Zwyczajna rodzina w zwyczajnym domu, siedząca w zwyczajnej kuchni przy zwyczajnym śniadaniu. Czy to już starość, skoro tęskniła za czymś takim, a nie za plakatem z Jonem Bon Jovim? W końcu miała siedemnaście lat i jej głowę skutecznie zaprzątały zupełnie inne, już dorosłe problemy. Głównie matematyczne.
Kręcąc długopisem w palcach, jeszcze raz przeczytała treść zadania, nad którym utknęła: „Pani Katarzyna wpłaciła na lokatę trzydzieści tysięcy złotych. Zakładając, że oprocentowanie lokaty wynosi pięć i pół procent w skali roku, a pani Katarzyna nie wypłacała ani nie wpłacała żadnych środków przez cały okres lokaty, jaki będzie stan jej oszczędności po pięciu latach?”.
Westchnęła z rozdrażnieniem. Przecież to nawet nie było takie trudne. Wiedziała, co powinna zrobić, od czego zacząć, na co uważać, żeby nie dać się zwieść pozornie najprostszemu rozwiązaniu. A jednak kartka w zeszycie do matematyki od dwudziestu minut świeciła pustkami. Za to w głowie Klary myśl goniła myśl.
Bez sensu. Trzydzieści tysięcy? Przeciętny człowiek pracował cały rok i tyle nie zarobił. Kto wymyślał te zadania? Kto wymyślił panią Katarzynę z grubą gotówką albo pana Tomka, który kupił piętnaście kilo bananów – po co komu tyle bananów? Albo Anię, która miała cztery ciastka i chciała je podzielić równo między trzy osoby. Jakie dziecko zrobiłoby coś takiego, zamiast dać każdemu koledze po ciastku, a dwa pozostałe zachować dla siebie? No jakie? Czy matematycy byli tak oderwani od rzeczywistości, czy naprawdę nie dało się wymyślić czegoś bardziej życiowego?
Dobra. Jeszcze raz.
„Pani Katarzyna…”.
„Pani…”.
Panna.
Panna Klara.
„Panna Klara ma na utrzymaniu dwie bratanice, Eleonorę i Justynę. Zakładając, że dziewięćdziesiąt procent ich lodówki zajmuje światło, a sto procent skarbonki ciemność, ile czasu minie, zanim odłączą im media, skoro panna Klara ma siedemnaście lat i nie wie, co robić?”.
O, albo takie:
„Panna Klara ma w portfelu siedemnaście złotych i osiemdziesiąt cztery grosze. Zakładając, że kilogram cebuli kosztuje dziewięćdziesiąt siedem groszy, kilogram jabłek kosztuje jeden złoty osiemdziesiąt sześć groszy, a panna Klara ma na utrzymaniu dwie bratanice, które nie przepadają za szkorbutem, ile czasu minie, zanim zaczną głodować?”.
Proszę bardzo, samo życie.
Da się?
Da.
Klara ze świstem wciągnęła powietrze i usiadła wyprostowana. Kręcąc nieustannie długopisem w palcach, omiotła zamyślonym wzrokiem stół zawalony papierami. Szkolne zeszyty i podręczniki mieszały się z rachunkami za prąd, wodę, gaz i telewizję, abstrakcyjne obliczenia z całkiem realnymi zaległościami. A ona musiała opłacić je wszystkie.
Chyba dorośli też mieli swoje pokemony.
Rzuciła okiem na zegar. Czternasta dwadzieścia siedem. Dobrze. Czternasta trzydzieści Inspektor Gadżet, piętnasta Pokemon, piętnasta trzydzieści Alf… czyli aż do szesnastej dziewczynki nie oderwą się od telewizora. Nim się spostrzegła, zaczęła gładko kalkulować. Półtorej godziny. Zdąży skończyć zadania, skoczyć do sklepu i ogarnąć obiad. Musi kupić ze trzy spore cebule, kilogram twarogu za osiem pięćdziesiąt, kto wie, może mniej, jeśli znowu trafi się nieco zgliwiały. Część się zagniecie z ziemniakami i będą pierogi do zamrożenia na później. Dobry pomysł. Zagoni dziewczynki do lepienia, będą miały jakieś pożyteczne zajęcie, zamiast znowu szperać z nudów w starych czasopismach. A resztę sera wykorzysta teraz. Do tego maggi i czarny pieprz, dużo pieprzu, paczka makaronu i będą miały obiad na trzy dni. Cztery, jeśli podzieli swoje porcje jak koleżeńska Ania. W końcu już nie rosła, nie musiała tyle jeść.
Z zamyślenia wyrwało ją „Goń, Gadżet, goń!” na dwa głosy i jeden telewizor. Zatem czas start. Klara rzuciła długopis między papiery, złapała portfel i siatkę. Sekundy później zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła schodami na dół, powtarzając pod nosem krótką listę zakupów:
– Makaron, twaróg, cebula. Makaron, twaróg, cebula. Makaron…
– Dzień dobry, Klaro! – usłyszała z góry wesoły głos sąsiadki.
– Dzień dobry, proszę pani – odpowiedziała jej Klara, nie podnosząc głowy.
Na wszelki wypadek przyspieszyła kroku. Żadnych pogaduszek, żadnych pytań, żadnych odpowiedzi. Sąsiadka była sympatyczna, ale bardzo lubiła wiedzieć wszystko o wszystkich, a jeszcze bardziej mówić o tym, co wiedziała.
Makaron, twaróg, cebula, makaron, twaróg, cebula…
Kiedy ostatnio czuła się po prostu beztrosko?
Nie potrzebowała namysłu, pamiętała doskonale. To było zeszłego lata, dokładnie szesnastego lipca, w niedzielę. Brat Gośki Malinowskiej kończył wtedy osiemnaście lat i zaprosił grupkę znajomych na imprezę. Nic wielkiego. Gośka postanowiła się wprosić i zabrała ze sobą Klarę.
Pierwszy raz w życiu Klara Stern urwała się z domu. Tak po prostu. Wiedziała, że jej starszy brat z żoną wrócą najwcześniej około północy, może nawet dopiero następnego dnia. Z wyprawy naukowej, jak zawsze mówił Ludwik swoim córkom, a Irena mu przytakiwała. „Mama i tata mają bardzo ważną pracę”, tłumaczył, „dlatego mama i tata muszą często wyjeżdżać. Klara z wami zostanie, gdyż Klara postanowiła zrezygnować. Widzicie, Klara już nie chce. Klara się boi. Nie można mieć do niej o to pretensji”, dodawał z ubolewaniem, „tak jak nie można wymagać wdzięczności za dobroć, bo i dobroć, i wdzięczność muszą płynąć prosto z serca, a Klara, cóż, Klara ma widać inne sprawy w sercu. Kwestia priorytetów”.
Justynka nie wiedziała, co to takiego te priorytety. Za to zdążyła się już przekonać na własnej skórze, że lepiej nie zadawać żadnych pytań, kiedy ojciec coś tłumaczy z powagą, bo wtedy nigdy nie przestanie.
A gdy dziewczynki nie słyszały, swoją mantrę rozpoczynała Irena. Szeptała, sączyła prosto w sumienie. „Dziewczynkom nie może stać się krzywda, Klarciu. Musisz być ostrożna, musisz uważać, musisz milczeć za wszelką cenę. Wszelką. Nie przeżyłabym tego, gdyby dziewczynkom coś się stało, nie przeżyłabym”. Ale przecież dziewczynki były już duże, mogły zostać same na tych parę godzin, co nie? Ona w ich wieku chodziła z kluczem na szyi, nikt nie musiał odgrzewać jej zupy ani przypominać o pójściu spać. W końcu każde dziecko prędzej czy później zaśnie, co najwyżej w ubraniu, bez umytych zębów. A od tego się nie umiera. Żeby zagłuszyć sumienie, za własne pieniądze nakupiła bratanicom chipsów Chio – paprykowych dla Eleonory i tych dziwnych teksańskich kółeczek dla Justynki – a do tego wielką butelkę obrzydliwie słodkiej białej oranżady. Wszystkie trzy zgodziły się, że to uczciwa cena za milczenie.
Towarzystwo było niewielkie i zgodne. Rozpalili ognisko nad rzeką, nieopodal Mostów Warszawskich. Mieli kilka zgrzewek piwa i gitarę. Komary próbowały ich pożreć żywcem, piwo było ciepłe i gorzkie, jakiś wędkarz zbluzgał ich, że mu płoszą ryby, chociaż ledwie zamoczył patyk w rozleniwionej Starej Odrze, mimo to bawili się doskonale. Jedna z dziewczyn miała na sobie koszulkę Nirvany i brat Gośki albo poczuł inspirację, albo postanowił jej zaimponować, grając na gitarze Smells Like Teen Spirit. Tyle że nie kojarzył nic poza pierwszymi akordami i szybko musiał się poddać. Duszę wyraźnie szarpała mu jakaś głęboka tęsknota, bo zaraz spróbował Show Me the Meaning of Being Lonely i ten kawałek poszedł mu o wiele lepiej. Potem z rozpędu przeszedł do IWant It That Way i zebrana wokół ogniska widownia już całkiem oszalała. Chóralne Tell me why raz po raz niosło się po wodzie. Żadne z nich nie przyznałoby się do miłości do Backstreet Boys, a jednak wszyscy znali tekst. Najwyraźniej była to noc cudów.
Zmierzch opadał łagodnie na miasto, ogień trzaskał i jakoś tak wyszło, że Klara znalazła się nad samą Odrą. Siedząc na trawie, sączyła wciąż to samo piwo i przyglądała się płynącej rzece. Tu jakaś gałąź sterczała niczym szponiasta łapa, tam bure kaczki kołysały się leniwie na fali, kawałek dalej na łasze bieliła się charakterystyczna sylwetka łabędzia. A na przeciwległym brzegu, brodząc w mule, krążyły widma.
Ktoś inny na miejscu Klary nawet by ich nie zobaczył, lecz gdyby mógł je dostrzec choć przelotem, uznałby po prostu, że to jacyś przebierańcy. Albo pasjonaci historii, którzy wracali z tej, no… o, rekonstrukcji jakiejś bitwy czy pikniku rodzinnego – w mundurach i warstwach charakteryzacji, którą z daleka można było wziąć za prawdziwą krew i prawdziwe rany. To dopiero pasja, nie ma co.
Lecz Klara wiedziała, że te postacie były prawdziwe. Po prostu nie były prawdziwe teraz.
Nazywała je echami z dna.
Za pierwszym razem wystraszyła się tak bardzo, że przez tydzień moczyła się w nocy. Ile miała wtedy lat? Chyba dwanaście. Irena długo jej to potem wypominała, że taka duża pannica, a tu takie rzeczy, wstyd! Z kolei Ludwik milczał ostentacyjnie, zniesmaczony, chociaż trudno było powiedzieć, czy bardziej smrodem moczu, czy tym, że jego siostra bała się widm. Widm! Też pomysł! Żyli wszak w mieście, którego teraźniejszość wznosiła się na niezliczonych warstwach czasu, aż gęstych od ludzkich losów – tłumaczył sucho, takim samym tonem, jakim wykładał jej przyczyny rozbicia dzielnicowego – nic dziwnego zatem, że czasem jakieś widmo wypłynęło z przeszłości na powierzchnię. Mówił właśnie tak, „wypłynęło”. Przypadkiem, bez intencji, bez celu. Zdarza się, więc dość tych histerii.
Ale Klara podskórnie czuła, że to nieprawda. Że Ludwik kłamał, bynajmniej nie z troski o jej spokojny sen czy wrażliwą psychikę. Cokolwiek wyłaniało się raz po raz z odmętów czasu, żeby krążyć wokół Sternów, nie pojawiało się przez przypadek.
Podążało za nimi.
Podążało za nią.
Czy widma wyczuwały obecność Klary, jej nadludzki dar? Czy ruszały za jej zapachem jak rekiny za krwią, gdy zanurzała się w przeszłości, prowadząc brata i bratową na kolejne wyprawy, a potem z powrotem, warstwa za warstwą, aż do powierzchni, gdzie rozciągała się jej teraźniejszość? Nigdy się tego nie dowiedziała. Nauczyła się je ignorować, kiedy domagały się jej uwagi, szeptały coś bezgłośnie lub krzyczały w nadziei, że usłyszy, że im odpowie. Odkąd zrezygnowała z wypraw, widma coraz rzadziej wpadały na jej trop. Do tej pory jednak wstrzymywała na sekundę oddech, ilekroć się zjawiały, chociaż wiedziała już, że nie mogą jej skrzywdzić.
Tamtej lipcowej niedzieli widma krążyły daleko, oddzielone od niej wodami Starej Odry, a Klara całkiem zapomniała o ich upiornej obecności. Siedziała na trawie z puszką wciąż niedopitego piwa i patrzyła z zaskoczeniem na chłopaka, który podszedł do niej i zagaił jakoś tak po prostu, a jednak niezwyczajnie:
– Nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj jest całkowite zaćmienie Księżyca. Coś takiego nie zdarza się co roku.
Klara zaśmiała się wtedy w głos. No i proszę. Nawet wszechświat dawał znak, żeby zapomniała o przestrogach bratowej i widmach z przeszłości i skupiła się na tu i teraz. Na gorzkim smaku chmielu w ustach, zapachu trawy i nieśmiałym uśmiechu chłopaka, który przysiadł obok i cały wieczór opowiadał jej o gwiazdach. Potem zaproponował, że ją odprowadzi, ale nie chciała. Mieszkała niedaleko.
Kiedy tamtej nocy wróciła do domu pijana szczęściem, a jednak prawie trzeźwa, kamienica przy Lompy nadal stała tam gdzie zawsze, dziewczynki spały jak zabite w usianej okruszkami pościeli, a ich rodziców wciąż nie było. Tak jak przypuszczała Klara. Z poczuciem triumfu nad starszym bratem i jego niewzruszonymi zasadami, które najwyraźniej dało się jednak nagiąć, wzięła szybki prysznic, trzy razy umyła zęby i położyła się do łóżka.
Potem wielokrotnie próbowała dojść, czy to był czysty przypadek, zrządzenie losu, kara za nieposłuszeństwo, czy niepojęty wpływ zaćmionego Księżyca, który jedne widma wydobył na powierzchnię czasu, inne zaś na zawsze zagrzebał na jego dnie.
Bo Ludwik z Ireną nie wrócili tamtej nocy.
Nie wrócili też nad ranem.
Nie wrócili już nigdy.
Gdyby nie Alek, chłopak, w którym zakochała się nad brzegiem rzeki, chybaby wtedy oszalała.
Odkąd po wakacjach wrócili do szkoły, na łacinie zawsze siadał za Klarą. Gośka czasem aż się oglądała przez ramię ze swojej ławki i pytająco unosiła brew, co to za szepty, co tam się dzieje w tym kącie pod paprociami? Po lekcjach czekał na Klarę przed szkołą i odprowadzał ją na autobus, a ona wysysała ten kwadrans normalności do cna. Zanim się obejrzała, przyzwyczaiła się do jego łagodnej obecności i dziwiła się sama sobie, jak mogła wcześniej nie zwrócić na niego uwagi.
Ale nawet jemu nie zdradziła, jak wygląda jej życie.
Gdy minął pierwszy szok po zaginięciu Sternów, Klara zaczęła działać. Raz przez przypadek podejrzała, gdzie Irena trzymała gotówkę na nagłe wydatki, i teraz wygrzebała kasetkę spod sterty jesiennych ubrań. Nie miała wyrzutów sumienia, musiały przecież jeść i opłacać rachunki, póki Ludwik z Ireną nie wrócą, prawda? Bo wrócą. Na pewno. Coś ich zatrzymało, może na coś się natknęli, na jakiś niespodziewany trop wspaniałego skarbu? Tak to już bywa na tych naukowych wyprawach, że coś się przeciąga, na coś się czeka dłużej, niż to było w planach. Wrócą, na pewno wrócą, może za tydzień, może dwa, najpóźniej pod koniec lata. Tak powtarzała dziewczynkom, ilekroć pytały. Tak powtarzała sobie.
Minęło lato i przyszła jesień. Po jesieni zima. Wreszcie wiosna. Chodziły do szkoły, odrabiały lekcje, jadły warzywa, myły zęby dwa razy dziennie, pierwsze mówiły „dzień dobry”. I kłamały. Kłamały jak z nut, sąsiadom, nauczycielom, byle nikt się nie zorientował, że od miesięcy czekały na powrót rodziców – tak dobrze umiały milczeć. Uważać. Nie ufać nikomu.
Mimo że starały się oszczędzać, na wiosnę w kasetce zaczęło prześwitywać dno, a Sternowie wciąż nie dawali znaku życia. Wtedy Klara przetrząsnęła swój pokój i zebrała każdy grosz. To samo nakazała bratanicom. Nie obyło się bez narzekań, zwłaszcza ze strony Justynki, która od dawna zbierała na Barbie syrenkę z włosami zmieniającymi kolor w wodzie, ale wszystkie skarbonki zostały opróżnione. Dziewczynki były grzeczne. Dziewczynki były posłuszne. Słuchały się ciotki, oglądały te swoje pokemony i już o nic nie pytały.
Najchętniej sprzedałaby coś z któregoś regału w pokoju Sternów, wypełnionego przeróżnymi pudłami, tyle że nie mogła. Głos Ireny w jej głowie powtarzał ostrzeżenia przed złymi ludźmi, którzy oddaliby wszystko za skarby tu ukryte. A zwłaszcza za kogoś takiego jak ona, Klara. Jak niby mieliby ją znaleźć, Klara nie miała pojęcia, bała się jednak ryzykować. Może… może kiedyś. Później. Tak, później. Najpierw postanowiła poświęcić coś własnego, płyty i biżuterię, ale nie było tego za wiele, więc zaczęła handlować jedynym, co jej zostało: czasem. Zarywając noce i posiłkując się księgozbiorem brata i bratowej, pisała za pieniądze: wypracowania na polski, konspekty na historię, prezentacje, ściągi – dla każdego chętnego, z każdego przedmiotu, na każdy temat. Niektórzy z jej stałych klientów śmiali się, że zaliczałaby za nich nawet skok przez kozła, gdyby się dało.
Aż pewnego dnia ją olśniło.
Wysoko, na starej bieliźniarce w jej pokoju stał duży zegar w kształcie srebrnej sowy, z martwą od dawna tarczą i dwiema wnękami tam, gdzie sowa powinna mieć oczy. Jedna z wnęk, ta pusta, należała do Ludwika, druga zaś do Klary. To tam trzymała swój chronometr, niepozorny mechanizm, dzięki któremu mogła korzystać ze swojego daru i zanurzać się w czasie, a potem wracać na powierzchnię, zanim tykanie ucichło.
W jednej z gazet znalazła ogłoszenie z adresem i któregoś razu urwała się z ostatniej lekcji. Ni to zakład zegarmistrzowski, ni to lombard znajdował się dziesięć, może piętnaście minut tramwajem od szkoły. Klara specjalnie wybrała dzielnicę, gdzie nikt jej nie znał i gdzie zapewne nikt też jej nie zapamięta, w razie gdyby… nieważne. Nic się przecież nie stanie, co nie? Ta myśl dodała jej odwagi, kiedy dotarła na miejsce i pchnęła wąskie drzwi. W środku pachniało trocinami i smarem czy czymś takim.
Za wąską ladą siedział starszy facet w śmiesznych okularach jak z filmu science fiction i dłubał w wybebeszonym mechanizmie. Z aksamitnym woreczkiem w dłoni Klara czekała, aż przerwie, chociaż w środku cała się trzęsła z nerwów. Chciała stąd wyjść jak najszybciej, mieć to z głowy. Czas mijał, a ona nie mogła się spóźnić.
– Chciałabym to sprzedać – wypaliła, kiedy zegarmistrz zaszczycił ją w końcu uwagą.
Szybko, zanim zdradziło ją drżenie rąk, wyłuskała chronometr z woreczka i położyła na ladzie.
– Ładny. Twój?
– Dostałam na komunię. – Kłamstwo zabrzmiało naturalnie. Idąc za ciosem, wzruszyła ramionami i dodała już całkiem zgodnie z prawdą: – I tak go nigdy nie nosiłam. No bo jak?
Przy tych ostatnich słowach teatralnie przewróciła oczami. Chyba zadziałało, bo facet ze zrozumieniem pokiwał głową, obracając w dłoniach chronometr. W oczach zwykłego człowieka był to po prostu stary zegarek kieszonkowy. Jak nastolatka miałaby nosić coś takiego? Na szyi?
– Faktycznie, nie jest to błyskotka dla młodej dziewczyny – przyznał i po raz pierwszy uśmiechnął się do niej.
Myślała, że z tej ulgi zaraz się przewróci.
– Potrzebny mi jakiś dowód tożsamości. Ze zdjęciem.
Wracała do domu z poczuciem zwycięstwa. Pieniądze, które ukryła przezornie w podręczniku na samym dnie szkolnego plecaka, wystarczą im na kilka miesięcy oszczędnego życia. Myślała, że ogarnie ją żal, ale nie. Ku własnemu zaskoczeniu poczuła się wolna. Wolna od pokusy, od pułapki, w którą wpadli Sternowie. Teraz mogła być pewna, że nigdy nie podzieli ich losu.
Była bezpieczna.
Z tego szczęścia po drodze wstąpiła do sklepu i kupiła czekoladę. Najtańszą, mleczną czekoladę, tak słodką, że aż mdliło. Pierwszą od… naprawdę wielu dni. Zjadły ją na spółę do ostatniego okruszka.
– Słyszałaś?
Gośka dopadła Klarę sekundę po tym, jak ta wbiegła po schodach na piętro. Czyhała tu na nią czy jak? Złapała przyjaciółkę za rękaw bluzy i pociągnęła na bok, do wnęki. Niepotrzebnie, zdaniem Klary. Na szkolnym korytarzu panował nieziemski tłok i harmider, ledwo dało się słyszeć własne myśli, a co dopiero cudze rozmowy. Nikt nie zwracał na nie uwagi.
– Zaginęła.
– Kto taki?
– Aśka. Dziewczyna z ogniska, pamiętasz ją? No taka szczupła, włosy takie brązowe, długie takie…
– W koszulce Nirvany? – Klara pokiwała głową. Ledwie zarejestrowała, że plecak zsunął jej się z ramienia i zawisł ciężko w zgięciu łokcia. Jakoś tak ją ścisnęło w gardle. – T-tak. Tak, pamiętam.
– Zaginęła tydzień temu. Wszędzie jej szukają. Znaczy policja mówi, że pewnie nawiała z domu – dodała Gośka i skrzywiła się, nie kryjąc, co myśli o policyjnej hipotezie. – Ale szukają.
– Cholera…
– No. Podobno jak się nie znajdzie, to będą sprawdzać rzekę, kumasz to? Moja matka dostała takiej histerii, że mnie ledwo samą do kibla puszcza. Masakra!
Tak. Masakra…
Przez cały dzień Klara czuła się tak, jakby miała w głowie kłębowisko mgły. Niby słuchała, ale nie słyszała zbyt wiele, niby pisała w zeszycie, ale przypadkowe bazgroły nie układały się w żadne słowa. A potem ktoś rzucił, że dziś biologii nie będzie i mogą iść wcześniej do domu, i zanim zdała sobie sprawę, co robi, wybiegła ze szkoły. Słyszała za sobą wołanie Alka, ale nie zawróciła, nie mogła, nie tym razem. Musiała coś sprawdzić.
Dziesięć, piętnaście minut tramwajem i dalej na piechotę. Kłęby w jej głowie wciąż gęstniały, ale nogi pamiętały drogę i niosły ją same. Przejść przez jezdnię, jedna przecznica, druga i w końcu trzecia w prawo, w wąską uliczkę wciśniętą między zapuszczone kamienice. Kilka kroków za zakrętem nagle stanęła.
Radiowóz z włączonymi światłami blokował przejazd, a dwóch policjantów rozciągało taśmę, odgradzając z obu stron kawałek terenu przed zakładem zegarmistrzowskim. Wszędzie byli ludzie, w oknach, na ulicy, znieruchomiali, zastygli. Taka tragedia, niosło się szemranie, głosy mieszały się, zlewały. No coś takiego. …ale wypadek, tak? Jaki wypadek! Panie… zaszlachtowali! Jezus Maria, pan nie straszy… zaszlachtowali człowieka! …w dziewięćdziesiątych takich rzeczy nie było! …pan wygaduje, ja pamiętam, jak się po mordach lali… jeden z drugim, o tu się lali, zaraz w bramie… a tak, tak, z bejsbolami potrafili chodzić… aż strach było dziecko na podwórko wypuścić! …nawet strzelali, ja pamiętam, panie, no Dziki Zachód! …ale żeby tak człowieka zaszlachtować? Co za kurewskie miasto…
Chłonęła te szepty, podczas gdy mgła coraz mocniej rozpierała jej czaszkę, strach tłukł sercem w piersi i zaciskał gardło. W jednej chwili stała wśród tłumu, a w drugiej maszerowała obcymi ulicami, nieważne dokąd, byle uciec jak najdalej od tamtej uliczki, zakładu za policyjną taśmą i myśli, która coraz natarczywiej rozpychała się w jej głowie, że to nie był, że to nie mógł być przypadek.
Aż w pewnym momencie zrozumiała, że się zgubiła. Nie rozpoznawała żadnego z mijanych miejsc, ale bała się choćby przystanąć, a co dopiero zaczepić kogoś i zapytać o drogę. Co prawda Irena nauczyła ją, jak się bać złych ludzi, jednak zapomniała wspomnieć, jak odróżnić tych złych od tych dobrych, jak więc Klara miała teraz komukolwiek zaufać? Kilka razy zawróciła, kluczyła w plątaninach podwórek i ulic, bo nie opuszczało jej wrażenie, że ktoś za nią idzie, sprytnie kryjąc się w cieniach i załomach. A wykradziona godzina upływała nieubłaganie i zanim Klara skręciła wreszcie w Lompy, zbliżała się siedemnasta.
Ulica świeciła pustkami, tylko z naprzeciwka zbliżał się mężczyzna, którego nie znała. Przystojny, zarejestrowała mimowolnie, wygrzebując klucze z kieszeni plecaka, chociaż ogolony na łyso, za czym nie przepadała, ale pasowała mu ta doskonała łysina muśnięta słońcem. Szedł spokojnie, zajęty swoimi myślami, w ogóle nie zwracał na nią uwagi.
A gdy się zrównali, zawartość żołądka podeszła Klarze do gardła.
Cuchnął, rany boskie, jak on cuchnął…
Instynkt krzyczał w niej, żeby się nie oglądała, żeby uciekała, żeby się ratowała, inaczej zginie. ZGINIE. Aż nią szarpnęło, w panice chwyciła się latarni, żeby nie upaść na chodnik. Znała ten zapach, przecież czuła go wielokrotnie, lecz nigdy tak mocno. Ten przystojny mężczyzna, w którego zielonych oczach dziwnie igrało słońce, cuchnął śmiercią i czasem, gęstym, lepkim czasem, jakiego nigdy nawet nie musnęła, czasem z samego dna. Kimkolwiek… czymkolwiek był, uosabiał każdy z jej lęków.
„Źli ludzie”.
„Źli ludzie nas znajdą”.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Justyna Yiğitler
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracja wykorzystana na okładce: White Doe
Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-68005-73-8