Dywan z wkładką - Marta Kisiel - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dywan z wkładką ebook i audiobook

Marta Kisiel

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznajcie Tereskę Trawną – kobietę z krwi i kości… oraz kasztanków

Po nie do końca planowanej przeprowadzce Tereska Trawna próbuje cieszyć się zaletami cichej wiejskiej okolicy. Niestety, niezapowiedziany przyjazd Miry, jej energicznej teściowej, kładzie kres tej krótkiej sielance.

Pewnego ranka wskutek joggingu synowa i teściowa natykają się w pobliskim lesie na niecodzienne znalezisko: buraczkowy dywan z wkładką w postaci martwego sąsiada. Tereska i Mira muszą zewrzeć szyki i czym prędzej odnaleźć zbrodzienia. Sęk w tym, że wszelkie tropy zdają się prowadzić do Andrzeja Trawnego, ukochanego syna, męża i ojca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 27 min

Lektor: Anna Szymańczyk
Oceny
4,5 (1059 ocen)
632
302
107
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Szukałam lekkiej, zabawnej książki. Znalazłam niezłe dialogi, ciekawa i zwariowaną rodzinnke, no i zagadkowego trupa w dywanie! Polecam
30
IwonaDabek

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię sposób pisania autorki, dowcip, wyobraźnię, kreowanie bohaterow i relacji miedzy nimi. Wszystko jest autentyczne i spójne. Poprawa nastroju gwarantowana... Najważniejsze dla mnie - to że lubię bohaterów :)
10
Risuu

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała rozrywka! zresztą czego innego można się po pani Kisiel spodziewać? polecam bardzo na każdą chandrę
10
Agatapietr1986

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra,polecam
00
MilenaKlimas

Nie oderwiesz się od lektury

Ubawiłam się 😂
00

Popularność




ROZDZIAŁ︱1

Była pierwsza połowa kwietnia, ten paskudny okres, kiedy wszyscy marzną, bo nic nie grzeje, ani już wyłączone kaloryfery, ani wciąż zbyt nieśmiałe słońce. Tamtego wieczoru Andrzej Trawny stanął w progu salo­no­jadalniosypialni i oznajmił:

– Głodny jestem.

Tereska, która właśnie zażywała relaksu pod kocem na kanapie, podniosła głowę znad książki i zmarszczyła brwi.

Z tego, co kojarzyła, jej mąż był osobnikiem dość rozgarniętym życiowo. Owszem, łatwo się dekoncentrował, jak labrador na widok piłeczki, ogółem jednak ogarniał rzeczywistość, acz niespiesznie i po kawałku. Ukończył wyższe studia, władał dwoma językami obcymi i żelazkiem, wiedział, że czyste gacie nie spadają z nieba, a brudne nie wpełzają same do pralki. Drogę do lodówki też znał. Co więcej, w prawej ręce trzymał teraz rondelek, zatem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jego deklaracja nie była aluzyjną grą wstępną do małżeńskich igraszek, do zaspokojenia głodu miłości, ciał i czego tam jeszcze. No, przynajmniej nie tym razem, stwierdziła nie bez ukłucia żalu. Andrzej zwyczajnie chciał jeść i był nawet na dobrym tropie, dlaczego więc przyszedł z tym do niej?

– No dobrze. I co w związku z tym? – zapytała.

Spodziewała się, że jej coś zaproponuje, jeśli nie wyuzdany seks z rondelkiem w roli intrygującego gadżetu, to może chociaż ciepłą przekąskę. Co prawda zdecydowanie nie powinna już jeść o tej porze, ale…

Ku jej rozczarowaniu na te słowa Andrzej nieoczekiwanie się stropił. Zerkał raz po raz to na żonę spowitą kocem, to na rondelek w garści, aż Tereska westchnęła w duchu i zaczęła pomalutku liczyć do dziesięciu i z powrotem.

Tereska miała bowiem feler. Choć w pracy potrafiła, niczym Tommy Lee Jones małej księgowości, przez pół dnia tropić brakujące pięć złotych pięćdziesiąt groszy, to w życiu codziennym była w gorącej wodzie kąpana i nerwy traciła ze szwungiem. Starała się, naprawdę bardzo się starała panować nad odruchami i z byle powodu nie buchać płomieniami z nozdrzy. Na przykład teraz, kiedy stropiony Andrzej wespół z rondelkiem wciąż się zastanawiał, jak uzewnętrznić słowami to, co go gryzło. Dwadzieścia lat razem, powtarzała sobie, dwadzieścia lat, z czego siedemnaście w małżeństwie, na stanie dwoje dzieci i pies, za to ofiar – okrąg­łe zero. Ładny bilans. A Tereska lubiła ładne bilanse, hołu­biła, do piersi tuliła, pieściła czułym szeptem każdą komórkę arkusza kalkulacyjnego, dlatego raz po raz tylko wzdychała w duchu i liczyła, tam i z powrotem, liczyła aż do skutku.

Wreszcie Andrzej, rozważywszy opcje, zdecydował się na maksymalną prostotę przekazu.

– Chodź.

Niechętnie odłożyła książkę, wygrzebała się spod koca i udała w ślad za mężem do kuchni, wciąż nic a nic z tego nie rozumiejąc.

Andrzej zatrzymał się pośrodku ciasnawego pomieszczenia i spojrzał wyczekująco na żonę. Był mężczyzną bardzo wysokim, acz szczupłym, z czupryną ciemną i gęstą à la późny Adaś Niezgódka z nieśmiertelnych ilustracji Szancera. Okulary miał jak Harry Potter, a z charakteru przypominał Marcelego Szpaka, też stale dziwił się światu. Obecnie nawet bardziej niż zwykle.

Tereska chłodno odwzajemniła spojrzenie.

– No? O co chodzi?

– Otwórz. – Skinął głową w stronę lodówki.

– To jakiś dowcip? – Naraz coś ją tknęło. Ściągnęła brwi i wzięła się pod boki. – Przyznaj się, znowu kupiłeś ten cuchnący ser i zapomniałeś go zamknąć w szczelnym pudełku?

– Nie! Znaczy, kupiłem – uściślił naprędce – ale nie zapomniałem. No, otwórz.

Zniecierpliwiona Tereska złapała za uchwyt na drzwicz­kach i pociągnęła.

– No i co? – Odruchowo omiotła wzrokiem zawartość półek. No dobrze, brakowało tego i owego, rzeczywiście wypadałoby zrobić jakieś większe zakupy, ale serdelków akurat mieli dwie paczki, więc o co, do cholery, chodziło Andrzejowi? Już miała wrócić do odliczania, żeby nie zatłuc męża rondelkiem, kiedy do niej dotarło, że chyba coś słyszy. Nachyliła się i zajrzała głębiej, nadstawiając ucha.

Z wnętrza urządzenia dobiegał głos – zaskakująco wyraźny i donośny, kiedy się wsadziło głowę do lodówki. Głos był bezsprzecznie damski, uniesiony i zaaferowany w sposób, który nie pozostawiał absolutnie żadnych wątpliwości. Któraś z sąsiadek miała gościa, a sądząc po okrzykach, jękach i imiennych wezwaniach, które wznosiła, cokolwiek ów gość robił u niej o tej porze, robił to dobrze, z zapałem oraz ku chwale co najmniej jednej osoby boskiej.

Teresce odjęło mowę. Przez dobrą minutę chłonęła te hymny z wybałuszonymi oczami, dopóki Andrzej nie nachylił się w jej stronę i nie zapytał konspiracyjnym szeptem:

– Co? Ty też to słyszysz?…

– Oszalałeś? Musiałabym być głucha jak pień, żeby… – zaczęła Tereska normalnym głosem, zaraz jednak urwała, bo mąż zaczął jak szalony wymachiwać jej rondelkiem przed twarzą na znak, że cicho, cicho, jeszcze ich usłyszą!!! W sumie racja. Skąd mieli wiedzieć, czy dźwięk rozchodził się tylko w jedną stronę, czy może też w obie?

Przez chwilę stali naprzeciwko siebie w stosownie nabożnym milczeniu, raz po raz to otwierając lodówkę i uwalniając litanię pod wezwaniem miłego młodego człowieka z Nazaretu, to znów odcinając nieoczekiwane źródło dźwięków, dopóki z głębi mieszkania nie dobiegł ich inny głos, zdecydowanie poirytowany:

– MOŻECIE JUŻ ZOSTAWIĆ W SPOKOJU TĘ PRZEKLĘTĄ LODÓWKĘ?!

Czerwona niczym piwonia Tereska trzepnęła drzwicz­kami z impetem i odwróciła się do męża.

– No cóż. Czyli dzieci już wiedzą o… o tej nowej funkcji głosowej. No to jeden problem mamy z głowy. Ale tylko jeden.

Andrzej odchrząknął.

– Wiesz, trochę… trochę to krępujące – powiedział ściszonym głosem. – Głodny jestem, miałem ochotę na serdelka, nawet już sobie wody do garnuszka chciałem nalewać, a teraz zamiast serdelka mam dylemat.

– Jaki znowu dylemat? – zapytała Tereska, nie do końca trzeźwo, bo w głowie miała kłębowisko. Choć mieszkali tu od ponad dwunastu lat, dotychczas ich jedynym problemem natury akustycznej było dziecko sąsiadów z parteru. Zeszłego roku mniej więcej od początku listopada do drugiej połowy grudnia wygrywało na flecie Lulajże Jezuniu – czy może nie tyle wygrywało, ile wydobywało przemocą z instrumentu dźwięki, od których dwie kondygnacje wyżej nawet półgłuchej ze starości Pindzi sierść stawała dęba. Pomijając jednakże wspólny pierwiastek boski, w przypadku dziecka mogli przynajmniej liczyć, że w tym roku przesiądzie się z fletu na cymbałki albo całkiem oleje edukację muzyczną. Natomiast w przypadku uduchowionej sąsiadki wątpili, by zechciała zmienić aktualnego cymbalistę na mniej akustyczny model. W końcu ten się sprawdzał, i to na imponujących dystansach.

– No bo wiesz – ciągnął Andrzej z troską – czy to nie będzie aby obraza uczuć religijnych? Ta pani tam „Jezu! Jezu! Jezu!”, tak z uczuciem, a ja tu serdelki gołą ręką macam, jak jakieś zwierzę…

– Andrzej, na litość boską… – jęknęła Tereska, kończąc tę absurdalną rozmowę, i wróciła pod koc, by pomyśleć, co począć z tym fantem.

Od tamtej pory boski seks w lodówce rozbrzmiewał z zaskoczenia o różnych porach dnia i nocy, psując Trawnym radość z planowanych posiłków oraz – o zgrozo – swobodę ukradkowego podjadania. Miało to swoje dobre strony, mianowicie Teresce nieoczekiwanie ubył centymetr w talii. Miało również i złe. Chociażby dzieci – szesnastoletnia Zoja, starsza i bardziej zorientowana, poprzestawała na wymownych uniesieniach brwi, ewentualnie przewracała oczami, za to jej młodszy brat za każdym razem drążył, czy aby nie powinni kogoś wezwać do tej pani, policji, pogotowia, egzorcysty może?… Najbardziej jednak, bardziej niż zatroskany Maciejka ze swoimi dociekaniami, gnębiło ich pytanie, czy to tylko ich lodówka tak doskonale przewodzi dźwięk, czy też może inni sąsiedzi przysłuchują im się za pośrednictwem zmywarki lub pralki? Pytanie to na dodatek pozostawało bez odpowiedzi, czym skutecznie odbierało małżonkom wszelką ochotę na amory. W rezultacie pożycie małżeńskie Trawnych wzięło i zdechło na dobry miesiąc.

W końcu, drogą dedukcji, udało im się ustalić, że hymny ku czci wznosiła prawdopodobnie nowa sąsiadka z klatki obok, z którą to sąsiadką od pewnego czasu mijali się na wałach, gdzie wyprowadzała statecznego kundelka o siwym pysku. Teoretycznie obopólne spsienie dawało świetny pretekst do nawiązania znajomości. W praktyce Andrzej kategorycznie odmówił rozmówienia się z obcą kobietą na temat jej życia intymno-publicznego.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – oburzał się. – Mam do niej podejść i zapytać: „Przepraszam, czy ma pani chwilę, żeby porozmawiać o Jezusie?”. A potem co, gładko przejść do przeliczenia wezwań świętych na długość orgazmu?! Sam sobie dałbym w pysk za coś takiego, mowy nie ma!

Cóż, Tereska musiała mu przyznać rację, jej też było­by głupio tak twarzą w twarz. Nie mówiąc już o wyko­rzystywaniu w tym celu Bogu ducha winnej Pindzi.

Plan wsunięcia dyskretnie karteczki pod drzwi sąsiadki również spalił na panewce. Owszem, ustalili, że „CISZEJ, KOBIETO” będzie komunikatem stosownie zwięzłym oraz sugestywnym, a przy tym pozbawionym zbędnego elementu osądu. Sęk w tym, że nie mieli pojęcia, które drzwi były tymi właściwymi. Ostatecznie postanowili, że zamiast rozrzucać komunikat po całej klatce z nadzieją, że sąsiadka się domyśli i nieco przystopuje z decybelami, po prostu przestawią lodówkę w jakieś mniej akustyczne miejsce.

Niestety, najprostsze rozwiązanie okazało się niewykonalne. Nie pozwalały na to ani instalacje, ani kuchenne szafki, zrobione dwanaście lat temu na wymiar i zamocowane na amen. Przestawienie czegokolwiek większego niż toster wymagało zmian o charakterze fundamentalnym, włącznie z kuciem ścian i podłogi. I tym oto sposobem, przez wzgląd na dobrostan małoletnich dzieci oraz własnego pożycia, Trawni dojrzeli w końcu do generalnego remontu kuchni.

Tereska nie wzięła jednak pod uwagę, że z Andrzejem się tak nie dało. Nie, i już. Nie dało się z nim tak po prostu, zwyczajnie, jak człowiek, pojechać do budowlanego, ewentualnie trzech, wybrać farby, posprzeczać się najpierw o kafelki, potem zaś o fugi, których Tereska nie cierpiała, Andrzej zaś uwielbiał, na koniec zaś wywrócić całą koncepcję do góry nogami, bo przez przypadek, już w drodze do kas, rzuciłoby im się w oczy coś ładniejszego, więc może jednak drobna pstrokata mozaika zamiast gresowych połaci?…

Nie. Andrzej niczego nie robił tak po prostu, zwyczajnie i tak dalej. W przeciwnym razie raczej nie wybrał­by generalnego remontu zamiast krótkiej i konkretnej rozmowy z sąsiadką. I zapewne również dlatego Tereska nie była szczególnie zaskoczona, kiedy dwa dni po tym, jak pierwszy raz przebąknęła o remoncie, zamiast z naręczem katalogów wnętrzarskich jej mąż wrócił do domu z informacją, że chyba kupił dom.

– Jak… jak to dom? – zapytała, wgapiając się w małżonka, w te dwa metry szczęścia promienistego. – Jaki dom, co za dom, czyś ty do reszty zdurniał?! – Przy ostatnim słowie pociemniało jej przed oczami, a przez głowę niczym błyskawice zaczęły przemykać pytania, czy doskoczyłaby mu do gardła, żeby małżonka zadusić tu i teraz, w afekcie, czy może jednak najpierw musia­łaby iść po stołeczek, co trąciło już nieco premedytacją, ale może dałoby się jakoś zatuszować? Trudno, zostanie młodą wdową, hej, w końcu okolice czterdziestki to piękny wiek na wdowieństwo, dzieci już względnie odchowane, całe życie przed nią, nawet z uwzględnieniem odsiadki, a kto wie, może schudnie na więziennym wikcie, podszlifuje angielski, nawiąże ciekawe kontakty…

– No dom. Prawie dom – uściślił Andrzej, by czym prędzej przystąpić do dalszych wyjaśnień, że nie, prawie dom to nie dom bez dachu czy ścian. Miał i dach, i ściany, bez obaw, i okna, i drzwi w komplecie, wszystko miał, nawet instalacje, brakowało jedynie armatury. No i mieszkańców. Jak się okazało, zbudował go kumpel kuzyna jego kumpla z pracy. Dom stał na wsi, pod miastem, w bardzo przyjemnym miejscu, las, ptaszki, pszczółki, raj, raj na ziemi, no żyć nie umierać! Tyle że ów kumpel kuzyna kumpla, ciągnął Andrzej, tak jakoś ten dom budował i budował, że teraz się rozwodzi i już w zasadzie domu nie potrzebuje, a nawet wprost przeciwnie, bardzo by go chciał sprzedać, w miarę szybko, spłacić prawie już byłą żonę. Ale bez obaw, Teresko, oni od razu będą mieli dom, za to bez rozwodu i innych przykrości!

Tak, uświadomiła sobie Tereska dwa miesiące później, zapatrzona w tylny zderzak passata. Właśnie tak to się stało. Andrzej mówił i mówił o metrażu, wykończeniu, dojazdach i innych pierdołach, nieprzerwanie promieniując przy tym szczęściem i dobrocią, a że gabarytów był słusznych, to promieniował intensywnie, przytłaczająco wręcz, co zazwyczaj ją trochę wkur… no, irytowało bardzo, a trochę nie. Tak, to musiało się stać właśnie wtedy. W pewnym momencie przestała słuchać, oczyma duszy ujrzawszy siebie na tarasie z widokiem na… na… no, na widok, nieokreś­lony jeszcze, lecz obowiązkowo piękny, z tych bardziej sielskich. I pośród tej sielskości ona, Tereska, z filiżanką, nie – z kubkiem! – kubkiem aromatycznej kawy w dłoni, w szlafroczku rozchełstanym, pośród ciszy i trzmieli, kwiecia, i łabądków. Żadnych korków, żadnych fletów prostych, rany boskie, żadnych więcej seksów w sprzęcie AGD!!!

I teraz z tych nerwów, z tego niewyspania i nagłego olśnienia jak nie wezbrała w Teresce pieśń, jak nie wy­rwała się z jej gardła – pieśń o kobiecie u progu reali­zacji marzeń, pieśń o tym, że „wszystko się może zdarzyć”, ze szczególnym naciskiem na przeciągłe, jakże bliskie psiemu sercu YYY.

Zoja, która siedziała na miejscu pasażera, obejrzała się i wymieniła z bratem przerażone spojrzenia. Nic jednak nie powiedzieli, nauczeni doświadczeniem, że kiedy matka zaczyna śpiewać, lepiej się po prostu odsunąć i zaczekać, aż jej przejdzie.

Światła zmieniły się na zielone i grafitowy passat ruszył, a za nim yariska z dwójką zdumiewająco cichych dzieci, zawodzącym do wtóru polskim owczarkiem nizinnym ubłoconym oraz Tereską, która z nową energią przypuszczała właśnie szturm na trzecią zwrotkę i odkrywała przy tym rejestry, które nie śniły się kompozytorom nawet największych broadwayowskich hitów.

ROZDZIAŁ︱2

Prawie dom Trawnych stał na skraju wsi, która ciągnęła się wzdłuż szosy przez monotonny krajobraz pól i łąk. W pewnym momencie szosa razem z wsią właściwą zdecydowanym łukiem odbijała w bok, a na wprost otwierała się wąska szutrowa droga pod patronatem dwóch znaków: białej tabliczki z napisem DOJAZD DO POSESJI UL. LEŚNA NR 1–5 oraz znaku D4a. Droga bez przejazdu.

Na widok charakterystycznego biało-czerwonego T na niebieskim tle Zoja prychnęła cicho pod nosem. Niby informacja, a w sumie ostrzeżenie.

Matka chyba w końcu się opanowała, bo przestała zawodzić i z impetem zjechała za ojcem z asfaltu na szuter, aż spod kół czerwonej yariski strzeliły kamyczki. Zwolniła dopiero po kolejnych dwustu metrach, gdy minęli linię drzew. Tam, pod osłoną sporej połaci lasu, który porastał jedyne w tej okolicy wzniesienie, droga skręcała pod kątem prostym i kończyła się ślepym zaułkiem. Ostatni dom po lewej, piętrowy, nieotynkowany, z dachem krytym ceglastą dachówką. Marcinowice, ulica Leśna pięć. Ich nowy adres.

Ojciec zdążył już wysiąść z passata i teraz wymachiwał energicznie w ich stronę, dając znak, żeby zapar­kowa­li zaraz za nim, wzdłuż ogrodzenia z siatki. Pod domem, na mniej więcej utwardzonym podjeździe, miała się zatrzymać ciężarówka z meblami. A przynajmniej tak zakładał pierwotny plan, dopóki się nie okazało, że wykręcenie wielką landarą w wąskiej uliczce tak, żeby trafić mniej więcej w bramę wjazdową, omijając przy tym parkan sąsiadów z naprzeciwka, nie będzie wcale takie proste. Matka z ojcem rzucili się do wielkiej dyskusji z dwoma tragarzami, czy w tej sytua­cji łatwiej wykręcić przodem, czy jednak tyłem, czy może cofnąć, czy też wprost przeciwnie. Tragarz trzeci kręcił kierownicą ciężarówki kółko za kółkiem, to w lewo, to znów w prawo, pocąc się jak mysz w połogu i próbując nie oszaleć od tej zmasowanej pomocy.

Najmłodsze pokolenie Trawnych na wszelki wypadek siedziało w samochodzie i nie wychodziło przed szereg.

– No i co? – zapytała Zoja po kilku minutach przyglądania się temu zamieszaniu zza szyby yariski.

– Co: co?

Obejrzała się przez ramię na młodszego brata. Oboje odziedziczyli po ojcu bujne, ciemne czupryny i złocisty odcień cery, tyle że Zoja miała też jego piwne oczy do kompletu, podczas gdy Maciejka pod tym względem wdał się całkowicie w matkę. Gapił się teraz na siostrę bladoniebieskimi gałami w oprawie gęs­tych rzęs, wielkimi i pustymi jak u porcelanowej lalki. Zoja westchnęła. Czasami odnosiła wrażenie, że więcej inteligencji kryło się w spojrzeniu Pindzi. A już z pewnością więcej życia. Bo Pindzia, mimo słusznego wieku, wciąż potrafiła zaskoczyć nagłym przypływem energii, nawet jeśli potem przez pół dnia musiała to odsypiać. Natomiast Maciejka…

Maciejka, oficjalnie Maciej Krzysztof Trawny, rówieśnik kudłatej psicy, był z natury zdeklarowanym i niepoprawnym flegmatykiem. Wolno działał, wolno myślał, wolno żył. Nikt z rodziny nie byłby chyba zdziwiony, gdyby na jakichś badaniach wyszło, że serce chłopaka bije wolniej niż serce przeciętnego człowieka. Tak ze dwa, jeśli nie trzy razy. To by wiele tłumaczyło. A może wszystko przez to, że był taki długi? Tak przynajmniej twierdziła matka. W marcu skończył dopiero dwanaście lat, a już przerósł Zoję, bądź co bądź o cztery lata starszą. Tyle że jego ciało, jak upierała się matka, nie nadążało za tym nagłym wzrostem, nie wyrabiało się z tłoczeniem płynów ustrojowych. To dlatego trzeba było czasem odczekać parę minut, zanim bardziej złożona informacja dotrze wraz z tlenem do komórek mózgowych Maciejki. Oraz kolejnych kilka na informację zwrotną.

– Co o tym myślisz? – Zoja rozwinęła w nadziei, że da to jakiś efekt. Jakikolwiek. – O tym wszystkim.

Maciejka pomału schylił głowę i wyjrzał najpierw przez szybę tuż obok siebie, a potem przez szybę po prze­ciwnej stronie tylnego siedzenia. Wzruszył ramionami.

– Spoko. Niezłe odludzie.

– Raczej niezłe zadupie – poprawiła. – Odludzie jest bez ludzi, a ludzi to akurat tutaj nie brakuje. Sąsiadów tyle, że szpilki nie wetkniesz.

– No – zgodził się spokojnie Maciejka. – Też spoko.

Zoja pokręciła głową.

– Tobie to wiele do szczęścia nie trzeba, co? – Metr i siedemdziesiąt siedem centymetrów człowieka ciapy, rany boskie… Kiedy chłopakom twardnieją kręgo­słupy, przed mutacją czy po niej? Zamieszkałby nawet w pudełku po butach, gdyby tylko miał tam inter­net i chrupki.

– No – przytaknął Maciejka. A po chwili dorzucił, całkowicie nieświadomy, ile satysfakcji właśnie dostarcza siostrze: – Byle pingi były dobre.

– Łał, cztery słowa w jednym zdaniu! – Mimo nieskrywanego przekąsu, który z automatu pobrzmiewał w jej głosie, Zoja naprawdę była pod wrażeniem. Byłaby pod jeszcze większym, gdyby choć jedno z tych słów liczyło więcej niż dwie sylaby, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Sięgnęła dłonią do klamry i uwolniła się z pasów, po czym zgarnęła z podłogi swój plecak. – Uważaj, żebyś nie złapał zadyszki – poradziła sarkastycznie i wysiadła z samochodu.

Maciejka niespiesznie przemyślał sprawę. W sumie… W yarisce zaczęło się robić dusznawo, spodnie lepiły mu się nieprzyjemnie do ud. Wypiął Pindzię z podróżnej uprzęży i też wygramolił się na zewnątrz.

Ulewa jeszcze nie dotarła nad odległy zakątek Marcinowic, chociaż zaciągnięte chmurami niebo zaczynało już sugestywnie ciemnieć od strony miasta, skąd dopiero co przyjechali. Psica od razu ruszyła do wąchania, a Zoja i Maciejka rozejrzeli się z zaciekawieniem po okolicy.

Ulica Leśna, przy której stał dom Trawnych, była wciśnięta między las od strony zachodniej i południo­wej a coś w rodzaju wału od strony północnej. Za wałem zaczynały się pola. Ukształtowanie terenu sprawiało, że w tym uroczym i zacisznym zakątku nie zmieściło się zbyt wiele budynków. Po drodze minęli dwa najstarsze domy, numery pierwszy i drugi, po czym skręcili w lewo na wysokości numeru trzeciego, nowoczesnej bryły z metalu, betonu i szkła. Numery czwarty i piąty, stojące naprzeciwko siebie w ślepym zaułku, przylegały bezpośrednio do lasu. Ot, pięć posesji, całe sąsiedztwo. Przytulne, rzekłby ktoś. Ktoś inny, przyzwyczajony do bardziej otwartych przestrzeni, gdzie można pierdnąć tak, by sąsiedzi nie słyszeli, posłużyłby się jednak okreś­leniem: klaustrofobiczne.

Poprzednim razem, gdy tu byli, czyli tuż przed podpisaniem umowy u notariusza, lało jak z cebra i poza wnętrzem domu nie zdążyli obejrzeć zbyt wiele. Dlatego teraz Zoja postanowiła skorzystać z okazji i zapuścić się choć kawałek dalej, zanim ciężarówka zakończy skomplikowane manewry i rodzice zagonią ich do noszenia, rozpakowywania i tak dalej. Sąsiedzkie domy miała jednak w nosie. Bardziej interesował ją las.

Szutrowa droga urywała się niemal równo z granicą ich działki. Ktoś najwyraźniej uznał, że to doskonałe miejsce na parking, bo stały tam jakieś maszyny budowlane – coś w rodzaju miniaturowej koparki oraz walca podobnych rozmiarów. I to chyba stały od dawna, bo zdążyły obrosnąć wysoką trawą pełną maków, chabrów i margerytek. Po bokach nie zostało zbyt wiele miejsca, żeby swobodnie przejść, ale przeciętnie szczupła i sprawna fizycznie nastolatka nie miała z tym większych problemów. Pindzia też nie. Wystarczyło ją lekko podsadzić i już niuchała z zaciekawieniem po drugiej stronie.

Za to Maciejka westchnął ciężko.

– No bez jaj.

Zoja wybałuszyła oczy na brata. Ten kanapowy ziemniak najchętniej stopy od ziemi by nie oderwał, żeby się przypadkiem nie spocić. Chociaż nie, jaki znowu ziemniak, poprawiła się pospiesznie. Raczej sałatka ziemnia­czana. Tonąca w majonezie! Z uczciwego ziemniaka podobno da się nawet prąd wykrzesać, a z Maciejki nie dało się wykrzesać niczego. Ziemniak przy Maciejce był wulkanem energii wśród bulw.

– Serio?

– Muszę?

– Nie musisz – przyznała, zgodnie z prawdą, acz chytrze. – Ale chcesz.

Teraz to chłopak wybałuszył gały.

– Serio?

– No, ja na twoim miejscu bym chciała – odparła. – Jak tylko matka przypomni sobie o naszym istnieniu, to zaraz nam znajdzie zajęcie, zobaczysz. Chyba że my znajdziemy je sobie pierwsi. Wiesz, coś co najmniej tak ważnego jak dźwiganie pudeł ze świętym serwisem obiadowym na wyjątkowe okazje albo porządkowanie „Poradnika VAT” z ostatnich dziesięciu lat. Albo jeszcze ważniejszego. A najlepiej, żeby to było coś ważniejszego w stopniu nie-pod-wa-żal-nym.

Cóż. Nad tą kwestią nawet Maciejka nie musiał się szczególnie głowić. W oczach ojca i matki istniała tylko jedna absolutnie niepodważalna świętość, mianowicie Pindzia.

Tymczasem pod ich bramą rozgrywały się sceny dantejskie. Ciężarówka utknęła na amen w poprzek uliczki, a wykończony nadmiarem oczekiwań kierowca szlochał prosto w klakson, który raz po raz zawodził niczym umierający łabędź. Dwaj jego koledzy, z pustką i beznadzieją wypisaną na twarzach, stali z boku i palili w milczeniu. A ojciec, sprawca tego całego zamieszania z przeprowadzką, jak gdyby nigdy nic wypytywał, komu zrobić herbaty, komu kawy i czy przypadkiem, Teresko, nie zabraliśmy ze sobą jakichś ciasteczek.

Nawet z tej odległości widzieli jak na dłoni, że matce zaraz się skończą cyferki do liczenia. A to oznaczało wybuch. Ofiary. Wiele ofiar.

Na ten widok przez umysł Maciejki nieoczekiwanie przecwałował ciąg logicznych skojarzeń. Pindzia miała swoje lata. Pindzia była zmęczona podróżą. Pindzia musiała rozprostować łapki.

Tak, zdecydowanie.

Energicznie, zupełnie jak nie on, Maciejka wlazł na miniaturowy walec i z ciężkim stęknięciem zeskoczył po drugiej stronie. Dopiero tam, już bezpieczny za masywną przeszkodą, obrócił się na pięcie.

– Maaamooo! – wrzasnął, żeby przekrzyczeć wciąż pracujący silnik ciężarówki z meblami. – Idziemy wysi­kać Pindzię!

Nie czekając na odpowiedź, rodzeństwo pospieszyło za ciekawskim psem, którego kudłaty zadek właśnie zniknął między zaroślami.

Dalej w głąb lasu prowadziła dość szeroka wydeptana ścieżka. Biegła łagodnie w dół, ale jakieś dziesięć, może piętnaście metrów od zabudowań opadała razem z terenem na tyle ostro, że trzeba było zwolnić i uważnie patrzeć pod nogi. Po paru krokach Maciejka wysforował się dynamicznie naprzód, nie tyle z własnej woli, ile raczej siłą nieopanowanego rozpędu. Za nim dreptała Pindzia, węsząc z ożywieniem i chrumkając zabawnie.

Zoja została na końcu. Podeszwy jej ulubionych tenisówek nie nadawały się na takie spacery, o czym zaraz przekonała się na własnej skórze. Kilkakrotnie wpadła w poślizg, chociaż było sucho, a ona – w przeciwieństwie do brata, który właśnie dotarł na sam dół metodą z górki na pazurki – starała się stawiać stopy ostrożnie, bokiem. Za którymś razem nie zdążyła jednak złapać równowagi i przysiadła, tłukąc sobie pośla­dek o wystający korzeń.

– Szlag… – syknęła. Masując intensywnie obolałe miejsce, zerknęła za siebie, szukając wzrokiem alternatywnej drogi. Nic z tego. Zarośla na zboczu wzniesienia rosły gęsto – stanowczo zbyt gęsto, żeby dało się tamtędy tak po prostu przejść. Musiałaby się przedzierać. Jeżeli chciała tu spacerować, czy to z pies­kiem, czy bez pieska, powinna sobie znaleźć lepsze buty. Albo, przyszło jej naraz do głowy, albo chodzić naokoło, od strony szosy. Nadkładałaby drogi, i to znacznie, ale tam zbocze wznosiło się łagodniej. Zoja zmarszczyła brwi. Tylko czy Pindzia dałaby radę taki kawałek?… Nie była pewna. Cóż, musiała to jeszcze dobrze przemyśleć.

Dziewczyna dotarła już prawie na sam koniec stromego zejścia, gdzie czekali na nią Maciejka z Pindzią, kiedy od strony zabudowań dobiegł ich gromki ryk, niepozostawiający żadnych wątpliwości co do dalszego przebiegu wydarzeń:

– ANDRZEJ, DO JASNEJ CHOLERY!!!

Maciejka otarł spocone czoło i z wdzięcznością poklepał psicę po czarno-białym łbie. Dzięki niej umknęli przed najgorszym. Oraz przed dźwiganiem.

– Mama chyba jest tą… No. – Z widocznym namys­łem szukał odpowiedniego słowa. – Chaotyczką?

– Choleryczką. Choć w sumie… na jedno wychodzi. – Zoja przystanęła obok brata i uniosła sceptycznie brew. – A ty co, dopiero teraz to odkryłeś?

– Odkryłem? Nie. Tylko wcześniej nie wiedziałem, jak to nazwać.

– Brawo ty. W końcu zaczynasz dojrzewać.

Dalej las wyglądał bardzo przyjaźnie – i płasko w stopniu zachęcającym. Ścieżka rozszerzała się i bieg­ła już prosto, bez niespodzianek, aż do wyraźnego prześwitu między drzewami. Pindzia, odetchnąwszy, puściła się truchtem w jego stronę, a za nią powlókł się zziajany Maciejka.

Zoja ostatni raz rzuciła okiem w kierunku, z którego przyszli. Głos Tereski wciąż niósł się po okolicy, chociaż już nie tak wyraźnie jak na samym początku. Cóż, musiała oddać matce sprawiedliwość. Choleryczka, chaotyczka, jeden pies – ostatnio miała naprawdę wiele powodów, żeby zapomnieć cyferek. Dom z zaskoczenia, kredyt, którego też nie planowała, wykończenia, ubezpieczenia, planowanie, załatwianie, pakowanie, no i teraz przeprowadzka z atrakcjami… A wszystko to można było skwitować jednym krótkim słowem – ojciec. Po prostu ojciec. Zoja westchnęła. Jakim cudem ona go jeszcze nie zabiła?…

Korekta: Angelika Kuch

 

Projekt okładki i stron tytułowych,

ilustracje wykorzystane na I stronie okładki: White Doe

Zdjęcie autorki: Wojtek Biały

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67341-99-8